Metamorf - Kwiecień Andrzej - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Metamorf ebook i audiobook

Kwiecień Andrzej

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

15 osób interesuje się tą książką

Opis

Dla świata Arth Ven, były medyk jednostek specjalnych, jest ochroniarzem VIP-ów, pracownikiem Vertas, jednej z największych korporacji XXII wieku. Jego oficjalny profil przemilcza jeden fakt – jego podopiecznymi są metamorfy: rzadkie i nielegalne androidy mogące zmieniać wygląd przy pomocy ludzkiego DNA. Lojalny oraz skuteczny w swojej pracy znajduje uznanie przełożonych i pnie się w korporacyjnej hierarchii. Poukładane życie Artha rozsypuje się w gruzy, gdy ginie jego dziewczyna, a on sam musi podjąć decyzję oznaczającą zdradę przyjaciół i wypowiedzenie wojny bezwzględnemu pracodawcy.

Andrzej Kwiecień, rocznik 1985, urodzony trzynastego w piątek – co miało raczej pozytywny wpływ na jego losy. Absolwent Wydziału Wiertnictwa Nafty i Gazu Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. Prawie dekadę przepracował w firmach naftowych, z czego przynajmniej połowę tego czasu spędził, oglądając świat z pokładu platform wiertniczych. Obecnie zarządza firmą software’ową. Fan technologii, komiksów, pasjonat systemów walki, strzelectwa i nurkowania. Gdyby mógł, nie wychodziłby z lasów i nie schodził z gór, ale niestety słabo tam z internetem. Debiutował w grudniu 2022 roku na łamach Nowej Fantastyki cyberpunkowym opowiadaniem Chrzest. Neo-noirowy Metamorf to jego pierwsza powieść.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 322

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 37 min

Lektor: Kosior FilipFilip Kosior
Oceny
4,3 (431 ocen)
219
145
55
9
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kaktusowaona71
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

„Metamorf” to fenomenalne, niespotykanie oryginalne i zaskakujące opowiadanie Science Fiction, lecz fenomen tej książki absolutnie nie jest taki sobie ot, po prostu zwyczajny, bo człowiek zdaje sobie z niego sprawę dopiero po skończeniu czytania ostatniego zdania – i ani litery wcześniej. Dziwaczne, ale prawdziwe. Do połowy książki czułam się mocno znudzona i rozczarowana . Przebrnęłam przez nijaki początek, połowa też minęła o niczym i dalej nic specjalnego się nie działo.. Książkę już właściwie w myślach oceniłam jako byle chłam i spisałam na straty..Aż tu nagle – nie wiadomo jak i kiedy akcja z nagła nabrała niesamowitego tempa, wydarzenie goniło wydarzenie, i z nudnawej opowiastki nie wiadomo bliżej o czym, utwór zmienił się w świetną przygodówkę SF z fajerwerkami. Jednak to samo zakończenie – a właściwie ostatnie trzy, czy cztery zdania, sprawiły, że siedziałam przez chwilę z rozdziawioną gębą i w głębokim szoku. Nie mogąc uwierzyć w to co właśnie przeczytałam, zaczęłam jeszcze ra...
20
emeryt77

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawe podejście do tematu. Zakończenie podoba mi się i zapowiada interesującą kontynuację.
20
Fafniak

Dobrze spędzony czas

dobry lektor. ciekawa fabuła
10
kasumigoto

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam dla fanów cyberpunkowych światów. Wciąga jak odkurzacz, szybko się czyta. Wersja audiobookowa również w dobrym wykonaniu!
10
Azura74

Dobrze spędzony czas

Całkiem zgrabne SF. Jeśli będzie kontynuacja, chętnie po nią sięgnę. Audiobook w wykonaniu Filipa Kosiora jak zwykle perfekcyjny.
10

Popularność




I

Matt wgryzł się w szyję mężczyzny i zaczął pić jego krew. To było nasze pierwsze wspólne zadanie i uprzedzono mnie, czego mogę się po nim spodziewać. Myślałem, że jestem na to przygotowany. Śmierć nie robiła już na mnie wrażenia – od lat stanowiła istotną część mojego życia i zdążyłem się z nią oswoić, tak jak oswajało się z przewlekłą chorobą. Dotychczas jednak nie zdarzało mi się sterczeć w nocy w ciemnym zaułku i patrzeć, jak ktoś ssie krew, pomrukując przy tym z zadowoleniem. Kurwa, nawet mu nie przeszkadzało, że zagryziony typ wciąż drgał i charczał!

Po jakichś trzydziestu sekundach Matt skończył, wytarł rękawem brodę i wstał. Musiałem wyglądać zabawnie z twarzą wykrzywioną grymasem obrzydzenia, bo gdy na mnie spojrzał, uśmiechnął się krwisto.

– Wszystko w porządku, Arth? – spytał z cieniem drwiny w głosie.

– Wszystko okej – odpowiedziałem, z trudem powstrzymując atak torsji.

– To dobrze. Lepiej, żebyś mi tu nie zemdlał, bo musiałbym cię resuscytować. – Przetarł palcami kąciki ust, oblizał się końcówką języka.

– Wolałbym nie.

Matt zrobił minę obrażonej panienki, po czym wzruszył ramionami, rozebrał się do naga i w teatralnym geście wzniósł rozłożone ręce ku niebu, jak artysta domagający się zasłużonych owacji. Zdążyłem tylko pokręcić głową z niedowierzaniem, gdy zaczęła się metamorfoza. Ciało stojącego przede mną mężczyzny zapadało się w sobie pod wpływem wewnętrznych sił. Mięśnie zanikały, jak gdyby ktoś spuścił z nich powietrze. Głośne chrupnięcia towarzyszyły kurczącym i przesuwającym się kościom. Stawy wyginały się, przez co Matt przyjmował groteskowe pozy, niczym kukiełka w rękach początkującego kuglarza. Gładka, atletyczna klatka piersiowa stała się płaska, a wokół sutków wykwitły rude i siwe włosy. Skóra pozbawiona ciała, na którym jeszcze przed chwilą się opinała, zafalowała jak luźny żagiel. Z każdym ruchem kurczyła się i dopasowywała do nowej zawartości. Straciła brązową opaleniznę, zróżowiała i pokryła się cętkami piegów. Pod kolanem i na lekko wzdętym brzuchu pojawiły się stare, blade blizny. Kwadratowa szczęka modela wydłużyła się i pokryła zarostem, w rozszerzonych nozdrzach wyrosły włosy. Matt mrugnął i jego źrenice – dotąd idealnie niebieskie – zmieniły barwę na brązową. Wyregulowane brwi zgęstniały i przyprószyły się siwizną, a linia włosów cofnęła się i uformowała zakola w przerzedzonych włosach.

Wszystko to trwało najwyżej kilkanaście sekund. Po tym czasie zamiast dobrze zbudowanego trzydziestolatka miałem przed sobą podstarzałego, łysiejącego kurdupla – idealnego sobowtóra nieboszczyka leżącego na ziemi. Nie tak wyobrażałem sobie miliardera Craiga Dhorena.

Nowy Dhoren niezgrabnym krokiem podszedł do samochodu i z tylnego siedzenia podniósł sportową torbę. W środku znajdowały się takie same ubrania, jakie miał na sobie denat. Nieco luźny brązowy garnitur, biała koszula i wzorzysty krawat. Matt założył to wszystko na siebie, po czym dopełnił przeobrażenia staromodnymi okularami w okrągłych oprawkach.

– Jak wyglądam? – zapytał obco brzmiącym głosem i rozchylił poły marynarki, obracając się wokół własnej osi.

– Chujowo – odpowiedziałem zgodnie z prawdą i wyciągnąłem z wewnętrznej kieszeni kurtki minichłodziarkę z zestawem strzykawek. Klęknąłem na klatce piersiowej denata, uważając przy tym, żeby nie ubrudzić sobie spodni krwią. Moje osiemdziesiąt pięć kilo sprawiło, że Dhoren wykonał swój ostatni wydech. Odchyliłem jego głowę na bok, poszukałem na szyi odpowiedniej żyły, wkłułem się w nią na całą długość igły i odciągnąłem tłoczek. Ciemna krew zaczęła wypełniać strzykawkę. Standardowa procedura. Firma dbała o to, by przydatny kod genetyczny nie przepadał bez śladu, a specjalna chłodziarka gwarantowała, że krew będzie tak samo świeża za pięćdziesiąt lat jak w chwili pobrania. Napełniłem trzy strzykawki, zamknąłem je w chłodziarce i schowałem ją do kieszeni kurtki.

Wstałem z kolan i spojrzałem na wylot zaułka. Desmina Strip Club – staroświecki neon walił czerwienią po oczach. Nie przestawało mnie zadziwiać, dlaczego człowiek pokroju Dhorena wybrał Desminę na miejsce spotkania. Słowo daję, w całym mieście nie znałem nędzniejszej speluny. Smród potu i rozlanej wódy, głupkowato uśmiechnięte gęby podnieconych frajerów i dziewczyny mogące robić za miniaturowe laboratoria w centrum chorób zakaźnych. Craig Dhoren pasował do tego miejsca jak fiut do gilotyny. Gość ma… miał wszystko. Miliardy na koncie, wille, jachty, odrzutowce, małoletnie dziwki z każdego zakątka świata, dostarczane na zawołanie, i przyjaźń ludzi potrafiących wyciągnąć go z dupy samego Lucyfera. A jednak wciąż było mu mało. Gdybym miał obstawiać, powiedziałbym, że brakowało mu prawdziwych emocji, z rodzaju tych, których nie da się kupić za pieniądze, albo chciał pokazać kolegom, jakim jest twardzielem. Mógłbym mieć takie problemy, naprawdę. Zresztą, mniejsza o to. Miliarder czy nie, za chwilę nie zostanie po nim ślad.

Czasami firma zabezpieczała ciała celów, ale najwyraźniej w przypadku Dhorena nie miała dalekosiężnych planów i nie otrzymałem takiego polecenia. Zapakowałem nieboszczyka do kontenera na śmieci i wylałem na niego Genx-Del i Tpir N3 – każdego po pięć litrów, prosto z butli. Osobno można było te gówna nawet pić, za to zmieszane sprawiały, że w kilkadziesiąt sekund ciało zamieniało się w mokrą breję i wyparowywało bez śladu. Z człowieka nie zostawało nic. Nada. Zero. Czysta magia. Właśnie taką kąpiel do nicości zafundowałem Dhorenowi, prezesowi ArmTec Industries i przyjacielowi sekretarza obrony. Nie ma co, ego pęczniało jak trup w upalny dzień.

Skończyłem i spojrzałem na zegarek. Mieliśmy jakieś osiem godzin na załatwienie sprawy. Osiem godzin. Aż nie mogłem w to uwierzyć. Żaden z moich wcześniejszych podopiecznych nie zbliżył się nawet do połowy tego czasu. Cała akcja powinna zabrać nam nie więcej niż trzy, więc z pięcioma w zapasie nie było się czego obawiać. W teorii. W rzeczywistości wolałem nie ryzykować i nie zwlekać zbyt długo. Matt miał modelowe rekordy stabilności, ale z tymi arcydziełami biotechnologii i inżynierii genetycznej nigdy do końca nie było wiadomo.

Z bagażnika samochodu wyciągnąłem czarną walizkę, położyłem ją na masce i otworzyłem. Monitor umiejscowiony w wieku włączył się i zainicjował proces autoryzacji. Przyłożyłem kciuk do czytnika i poczułem ukłucie igły pobierającej materiał genetyczny oraz sprawdzającej ciepłotę ciała. Gdy weryfikacja potwierdziła, że nadal jestem tym samym i wciąż żywym sobą, otrzymałem dostęp do konsoli sterującej insertera.

Urządzenie służyło do bezinwazyjnego transferu jaźni. Nigdy nie byłem wybitnym znawcą ani wielbicielem technologii, ale nawet ja musiałem przyznać, że to cudeńko było niesamowite. W niecałą minutę potrafiło przesłać i zainstalować w mózgu pełen obraz świadomości dowolnej osoby. Oczywiście, zwykły człowiek nie miałby się najlepiej po czymś takim, ale od czego mieliśmy metamorfy? W mózgach Matta i jego kolegów przez ograniczony czas mogły współistnieć dwie świadomości: ich własna i dodatkowa, dowolnej osoby. Po transferze jaźni metamorf myślał, mówił i zachowywał się jak człowiek, pod którego się podszywał, a dodatkowo miał całą jego wiedzę i wspomnienia. Jednocześnie świadomość własna metamorfa pozostawała nadrzędna. Stawała się jego wolą i sumieniem.

Wpisałem swój PIN i uruchomiłem skróconą procedurę sprawdzającą. Przewód insertera, ułożony na spodzie walizki, rozświetlił się na niebiesko, a diody wbudowane we wtyczkę zaczęły migać czerwienią, stopniowo zmieniając kolor na zielony, w miarę potwierdzania sprawności podzespołów. Gdy urządzenie zgłosiło gotowość do pracy, konsola pozwoliła mi wybrać zapis osobowości Dhorena, wykradziony przed kilkoma godzinami z banku jaźni.

– Gotowy? – rzuciłem w kierunku Matta kręcącego się kilka metrów ode mnie i najwyraźniej próbującego oswoić się z nową fizycznością.

– Tak – odpowiedział i podszedł do samochodu. – Ależ to ciało jest chujowe! Bycie tym gościem uszkadza mi psychikę.

– Da się bardziej?

– Dobre pytanie – odpowiedział Matt.

Oparł się tyłem o błotnik i podskoczył, próbując usiąść na masce. Wątłe ramiona nie sprostały wyzwaniu i uderzył krzyżem w bok samochodu.

– Kurwa… Mówiłem, że chujowe – wydusił z siebie, kucając z bólu.

– Spróbuj się nie zabić przed zakończeniem zadania. – Chwyciłem go pod ramię i pomogłem mu wstać. – W porządku?

Matt skinął głową, rozmasowując potłuczone miejsce.

– Oprzyj się o samochód i stój przez chwilę spokojnie.– Wsunąłem mu do portu za uchem wtyczkę insertera i czekałem, aż urządzenie skończy skanować mózg. Po trzydziestu sekundach konsola zaraportowała, że nie widzi przeciwwskazań do namieszania mu w głowie. – Zaczynam.

– Dobra, dawaj to – potwierdził Matt i przymknął oczy.

Uruchomiłem transfer. Pozornie nic się nie działo, ale wystarczyło przyjrzeć się twarzy Matta, by dostrzec nienaturalnie szybkie ruchy gałek ocznych pod zamkniętymi powiekami – nieodzowny znak postępującego przenoszenia jaźni. Wszystko poszło gładko i po minucie nawet matka by się nie zorientowała, że nie ma przed sobą swojego syna. Fascynujące i przerażające zarazem. Uroki życia w XXII wieku.

* * *

– Witamy, panie Dhoren!

Selekcjoner Desminy, chłystek przed trzydziestką ubrany w kolorowy, połyskujący garnitur i z tlenionymi włosami postawionymi na sztorc, ewidentnie nie mógł powstrzymać ekscytacji na widok Dhorena. Gdy tylko dostrzegł go idącego chodnikiem, zeskoczył z wystawionego przed wejściem do klubu stołka barowego i ukłonił się z przesadną uniżonością. Szkoda, że nie został z twarzą wlepioną w chodnik, bo ta aż się prosiła o korektę plastyczną, i to z rodzaju tych wykonywanych kijem bejsbolowym.

Selekcjoner nie był sam. Za jego plecami, przy drzwiach stało dwóch czarnoskórych olbrzymów. W życiu nie widziałem takiej kupy mięcha w człekokształtnej postaci dodatkowo wyposażonej w masywne wszczepy. Te dwa mutanty roztaczały taką aurę, że nawet samochody zjeżdżały na drugą stronę ulicy. Gdy do nich podeszliśmy, ochroniarze wyprostowali się, wypięli klaty i spletli na nich dłonie. Na ich grubych palcach połyskiwały złote sygnety mogące przy jednym uderzeniu zedrzeć pół twarzy do kości.

– Wszystko załatwione wedle życzenia. Pańscy goście już czekają. Kazałem dziewczynom się nimi zaopiekować – powiedział podekscytowany selekcjoner i dopiero wtedy zwrócił na mnie uwagę. – Przyszedł pan z ochroniarzem? – Odruchowo cofnął się o krok w stronę swoich goryli. Może nie był wcale taki głupi, na jakiego wyglądał? Przynajmniej miał instynkt samozachowawczy.

Olbrzym z bioniczną gałką oczną przypominającą metalową kulę otaksował mnie pogardliwym wzrokiem. Zrewanżowałem mu się tym samym, wzmacniając przekaz wyprostowanym środkowym palcem. Zacisnął szczęki, rękawy marynarki opięły się na ramionach. Zdecydowanie poczuł do mnie miętę. Zapewne kusiło go, żeby wkomponować moje dupsko w chodnik, ale spojrzenie selekcjonera utrzymało go w miejscu, a ja postanowiłem nie kusić dłużej losu. Doświadczenie mówiło mi, że jeżeli ktoś wygląda jak góra, to walczy z dynamiką góry, ale czasami można było trafić na wyjątek od tej reguły.

– Czy to jakiś problem? – zapytał Dhoren tonem jednoznacznie sugerującym, jakiej oczekuje odpowiedzi.

– Ależ skąd, panie Dhoren! Nie ma najmniejszego, po prostu zawsze przychodził pan sam… – Selekcjoner zerknął na niewielką walizkę niesioną przez Dhorena i zamilkł.

Nie spodobało mi się to spojrzenie. Za bardzo przypominało wzrok, jakim spogląda się na roczną premię. Chłystek zauważył moją reakcję, uśmiechnął się obleśnie i ręką wskazał na drzwi lokalu.

– Zapraszam do klubu.

Ochroniarze rozstąpili się i otworzyli przed nami skrzydła drzwi. Na chodnik wylały się odgłosy stłumionej muzyki, słodkawy zapach perfum i czerwień świateł. Czarne ściany holu zdobiły neony uformowane na podobieństwo postaci w erotycznych pozach. Zza kontuaru ustawionego po prawej stronie służbowym uśmiechem przywitała nas recepcjonistka o azjatyckich rysach i pomarańczowych włosach sięgających ramion. Jej czarny kombinezon uwidaczniał detale ciała tak dobrze, jakby był drugą skórą i stanowił zapowiedź tego, co czekało za kolejnymi drzwiami. W głębi korytarza, przy bramkach skanujących stało kilku ochroniarzy wyraźnie różnych od tych sprzed wejścia. Wykorzystałem zoom w soczewkach i przyjrzałem się im dokładniej. Krępi, szybcy i najprawdopodobniej doświadczeni w walce, biorąc pod uwagę różnorodność prezentowanych blizn i augmentacji. Niedobrze. Służyłem kiedyś z podobnymi kolesiami i aż za dobrze wiedziałem, że do powstrzymania takich ludzi potrzebna jest rakieta, i to wpakowana prosto w czoło. Pech chciał, że żadnej przy sobie nie miałem.

– Miło pana znowu widzieć, panie Dhoren – odezwała się recepcjonistka, wychodząc zza kontuaru.

– Ciebie również, Jiao. Stęskniłaś się? – Na twarzy biznesmena pojawił się uśmieszek, a jego ręka wylądowała na biodrze kobiety.

– Bardzo – odpowiedziała recepcjonistka, odsuwając dłoń Dhorena. – Czy pana towarzysz dołączy do spotkania? – Jiao rzuciła mi krótkie spojrzenie.

– Nie, nie ma takiej potrzeby.

– Rozumiem. Proszę za mną.

Kobieta ruszyła przodem, ukazując odsłonięte aż do pośladków plecy, ozdobione wizerunkiem węża. Ruchomy tatuaż wykonany aktywnym tuszem składał się z milionów mikropikseli, które generowały obraz gada wyłaniającego się spod kombinezonu i przesuwającego syczącą głowę między łopatkami.

Przeszliśmy przez bramki, ignorując ostrzegawcze brzęczenie. Żaden z ochroniarzy nie próbował nas zatrzymać i nie pytał, czy mamy przy sobie broń. Nie było sensu marnować oddechu na takie oczywistości. W pracy zawsze towarzyszył mi wojskowy pistolet, któremu bliżej było do prostych konstrukcji z XX wieku niż do współczesnych cywilnych modeli. Powszechnie dostępne pistolety, odblokowywane czytnikiem kodu genetycznego, wyposażone w kamerę transmitującą na żywo informacje do najbliższego posterunku policji, nie były odpowiednim narzędziem w mojej pracy. Chyba że chciałbym bardzo długich wakacji…

Pogrążona w półmroku główna sala Desminy, w której się znaleźliśmy, prezentowała się zupełnie inaczej niż podczas mojej ostatniej wizyty sprzed kilku lat. Snopy świateł opadały z sufitu na podesty rozstawione po całym pomieszczeniu, gdzie wokół rur wiły się dziewczyny i chłopcy o urodzie mogącej zaspokoić wszelkie gusta i preferencje. W większości wyglądali na zbyt młodych jak na miejsce, w którym się znajdowaliśmy, ale nie zdziwiłoby mnie, gdyby w rzeczywistości byli starsi ode mnie. Przy stolikach ustawionych wokół podestów siedzieli klienci i popijając drinki, nagradzali co jakiś czas wysiłki tancerzy, wciskając przycisk na kontrolerze napiwków. Pomiędzy nimi kręciły się skąpo ubrane kelnerki, dbające o to, żeby żaden z gości nie męczył się z pustym szkłem. W głębi sali, obok schodów prowadzących na antresolę z prywatnymi pokojami, znajdowała się scena, na której stał czarny fortepian. Prawą stronę zdominował bar ze szklanymi półkami zastawionymi alkoholem i podświetlony rzędami czerwonych, fioletowych i niebieskich neonów. Całość uzupełniały ciągnące się wzdłuż ścian i obite pikowaną skórą loże z okrągłymi stolikami, stonowana muzyka oraz przyjemny zapach kojarzący się z salonem masażu. Innymi słowy: cywilizacja w pełnym rozkwicie.

Recepcjonistka zatrzymała przechodzącą obok blondynkę o kręconych włosach mającą na sobie, poza szpilkami, jedynie przezroczystą bieliznę i wyszeptała jej do ucha kilka słów, po czym zwróciła się do mnie.

– To jest Cli. Zaopiekuje się panem. Drinki i wszystkie usługi oczywiście na koszt firmy.

Podziękowałem skinięciem głowy i dałem się poprowadzić w stronę baru, podczas gdy Dhoren w towarzystwie Jiao zniknął za drzwiami pokoju VIP-ów.

Moja eskorta usadziła mnie przy barze i sama zajęła miejsce obok.

– Czego się napijesz, przystojniaku? – Głos dziewczyny miał barwę przywołującą na myśl kobiety z filmów noir z lat czterdziestych XX wieku. Głęboki, lekko ochrypły, seksowny.

– Whisky będzie idealna.

Cli podniosła rękę i skinęła na barmana stojącego przy przeciwnym końcu baru.

– Whisky dla mojego nowego przyjaciela – zarządziła, gdy mężczyzna przypominający nieco starszą i ubraną wersję chłopców tańczących na rurze zbliżył się do nas. – Dla mnie to samo co zwykle.

Barman postawił przede mną szklankę, wrzucił do niej dwie kostki lodu i zalał dno whisky.

– Czytasz mi w myślach – powiedziałem, unosząc szklankę do ust.

– Za to mi płacą – odparł z uśmiechem barman i zaczął przygotowywać drinka dla mojej opiekunki.

– Co jeszcze mogę dla ciebie zrobić? – zapytała dziewczyna, mrużąc zalotnie oczy. – Jestem cała do twojej dyspozycji. Cała.

– Dziękuję i doceniam, ale whisky na razie wystarczy.

– Jesteś pewien? – Cli zbliżyła się do mnie na tyle, że poczułem zapach jej perfum. – Nie wiesz, co tracisz.

– Tak, jestem pewien – odpowiedziałem najuprzejmiej, jak potrafiłem. – Na razie wolałbym pobyć sam i pomyśleć.

– Jak sobie życzysz, przystojniaku. Znajdź mnie, gdybyś zmienił zdanie. – Cli zabrała z blatu przygotowany drink i ruszyła pomiędzy stoliki.

– To jej wizytówka. – Barman położył przede mną półprzezroczysty prostokąt. – Naciśniesz ten przycisk i przyjdzie do ciebie. – Wskazał umiejscowiony w rogu różowy trójkąt i odszedł do następnego gościa.

Uniosłem wizytówkę i przyglądałem się jej przez chwilę. Wyświetlała klip prezentujący wdzięki i umiejętności Cli. Zdecydowanie nie można było odmówić dziewczynie zaangażowania, ale i tak nie zamierzałem skorzystać z jej usług.

Odłożyłem wizytówkę, upiłem łyk whisky i wywołałem na soczewce oka dane Dhorena. Firma troszczyła się o swoją własność i każdy metamorf miał wszczepiony analizator do monitorowania przemiany. Mimowolnie uśmiechnąłem się i pokręciłem głową z uznaniem. W życiu nie widziałem stabilniejszych parametrów. Wszystkie linie wyglądały jak z wzorcowego modelu, a nie prawdziwego metamorfa. Zminimalizowałem obraz, zostawiając sobie tylko w kąciku wizji wskaźnik stabilności i odliczanie czasu do marginesu bezpieczeństwa: 07:25:34.

Z zadowoleniem uznałem, że moja praca robi się nudna, i upiłem kolejny łyk. Dotychczas w charakterze opiekuna pracowałem głównie z wczesnymi wersjami metamorfów o modelu stabilności tak nieprzewidywalnym, że można było dostać zawału od samego patrzenia na wykresy. Problem z przemianą polegał na tym, że metamorf mógł pozostawać w zmienionej formie tylko przez określony czas. Jak długo – było kwestią indywidualną, ale w dużym stopniu zależało od modelu oraz jaźni bazowej metamorfa, kontrolującej jego stan i dbającej o to, żeby każda nanocząstka odgrywała swoją rolę. W przypadku poważnej awarii metamorf wracał do podstawowej formy. Na tym jednak problemy się nie kończyły. Po przemianie wgrana jaźń nie potrafiła się odnaleźć w obcym ciele, synapsy zaczynały wariować i metamorf popadał w panikę, która szybko przeistaczała się w psychozę, a następnie dochodziło do uszkodzeń materii mózgowej. Moim zadaniem było do tego nie dopuścić. Przy pierwszych objawach miałem ewakuować podopiecznego, wymazać wgraną mu jaźń i wstrzyknąć krew wzorcową. Gdybym z jakiegoś powodu nie był w stanie tego zrobić i zaistniałoby ryzyko przechwycenia podopiecznego, zgodnie z procedurą powinienem wpakować mu kulę w łeb. Oczywiście miałbym wtedy tak przejebane, że równie dobrze mógłbym siebie potraktować w ten sam sposób.

Do tej pory tylko dwa razy byłem zmuszony ewakuować moich podopiecznych i wstrzykiwać im reseter. W pierwszym przypadku zawiodła technologia i moja metamorfka na oczach celu zmieniła się z sześćdziesięciolatki w nastolatkę – sytuacja jak marzenie, można by pomyśleć, ale jakoś nie wszystkim ta niespodzianka przypadła do gustu. A w drugim, no cóż, kontrahenci mieli inny pomysł na dobicie targu. Zostały mi po tym nieporozumieniu pamiątkowe blizny postrzałowe i uznanie w oczach szefów. Koniec końców, dobrze na tym wyszedłem.

Zresztą robota opiekuna nie była najgorsza, a dodatkowo sama mnie znalazła. Po odejściu z sił specjalnych nie bardzo miałem na siebie pomysł. Nie wiem, jak długo zastanawiałbym się nad wybraniem nowej ścieżki kariery, przepieprzając oszczędności, gdyby rekruterzy dosłownie nie zapukali do moich drzwi. Początkowo zastanawiałem się, w jaki sposób mnie znaleźli i skąd tyle wiedzieli na temat mojego doświadczenia medyka i zaliczonych misji bojowych. Później, gdy usłyszałem, dla kogo pracują, przestało mnie dziwić cokolwiek. Ktoś w firmie doszedł do wniosku, że skoro byłem gotowy pakować się za rządowe pieniądze w najgorsze gówno, jakie w danym momencie miało miejsce na świecie, to będę skłonny pakować się w lokalne gówno za jeszcze większą kasę. Cóż, miał rację.

Oficjalnie byłem pracownikiem ekskluzywnej firmy ochroniarskiej należącej do Vertas Corp, zajmującej się ochroną zarządu i innych najbardziej wpływowych przedstawicieli elit. Dla nikogo jednak nie było tajemnicą, czym tak naprawdę jest Vertas. Pod legalną przykrywką, za fasadą szanowanego przedsiębiorstwa kryła się mafia. Po dwunastu latach służby dla jasnej strony – nawet jeżeli tę jasność było widać tylko w mediach i wystąpieniach polityków – miałem służyć tym złym. Długo się wahałem, ale pozostałe opcje nie były kuszące: mogłem albo być bezrobotny, albo wrócić do wojska. Ostatecznie postanowiłem skorzystać z oferty. Tymczasowo. Tylko na kilka miesięcy. Dopóki się nie odkuję. I tak mijał trzeci rok mojej pracy dla zorganizowanej grupy przestępczej, posiadającej trzy fundacje charytatywne i biura na całym świecie.

W kąciku oka mignęła ikonka alertu. Zmaksymalizowałem obraz, by zobaczyć, co dzieje się z Dhorenem. Analiza chemiczna wykazała obecność niebezpiecznej substancji w jego organizmie. Sprawdziłem skład i wyszło, że to alkohol i kokaina, nic niezwykłego. Takie stężenie nie mogło być groźne nawet dla dziecka, a tym bardziej wywołać niekontrolowanej przemiany. Wszedłem w ustawienia analizatora, żeby skorygować progi alarmowe, ale okazało się, że nie mam uprawnień do edycji. Najwidoczniej Matt jako egzemplarz najwyższego poziomu był zbyt cenny dla firmy, by pozwolić nawet na najmniejsze ryzyko. W sumie nie powinienem się dziwić. W odróżnieniu od niższych wersji metamorfów, Matt nie miał gniazda iniektora genetycznego. Metamorfoza mogła zostać zainicjonowana przez zwykły zastrzyk albo – w warunkach ekstremalnych – przez ugryzienie. Matt uwielbiał ten drugi sposób i z nieukrywaną rozkoszą zagryzał swoje cele. W moich oczach czyniło to z niego chorego popaprańca, ale nie przeszkadzało chyba nikomu innemu firmie. A nawet gdyby tak było, niczego by to nie zmieniło. Wytwarzanie metamorfów zostało zakazane międzynarodową konwencją pięć lat wcześniej i znalezienie drugiego takiego osobnika jak Matt było cholernie trudne i kurewsko drogie. Firma miała na swych usługach kilka zaawansowanych jednostek, jakimś cudem ocalonych z eksterminacji, ale ich dokładnej liczby mogłem się tylko domyślać, na podstawie liczby opiekunów.

Niepisana zasada mówiła, że każdy metamorf ma trzech opiekunów, czasem więcej, co przy trzydziestu czterech opiekunach dawałoby nam około dziesięciu metamorfów w całej firmie. Dziesięć zmiennokształtnych, programowalnych jednostek, których po przemianie nie sposób było odróżnić od oryginału i które po wgraniu osobowości mogły stać się oryginałem. W połączeniu z istnieniem sposobu na to, by w stu procentach wpływać na ich zachowanie, zapewniało to w zasadzie nieograniczone możliwości. Nic dziwnego, że każdy był na wagę złota.

Dopiłem whisky i odstawiłem szklankę na kontuar. Barman uniósł butelkę, a potem spojrzał na mnie porozumiewawczo. Skontrolowałem parametry Dhorena, po czym skinąłem z przyzwoleniem głową.

II

Korporacyjna limuzyna zawisła kilka centymetrów nad podświetlonym na zielono lądowiskiem wieżowca. Drzwi uniosły się automatycznie i wysiedliśmy. Po chwili pojazd odleciał z cichym szumem w stronę centrum miasta.

Było tuż przed północą i chyba po raz pierwszy wracałem tak wcześnie z akcji. Wszystko szło sprawnie do tego stopnia, że aż zacząłem się niepokoić. Do ostatniej chwili czekałem w napięciu, aż coś się spieprzy, ale nic takiego się nie wydarzyło.

– Dobrze się sprawiłeś, żołnierzyku – pochwalił mnie Matt, który już w limuzynie metamorfował do swojej podstawowej postaci. Stał teraz w samych spodniach, demonstrując idealnie proporcjonalny tors. Palcami zaczesywał do tyłu długie włosy. – Mogę ci dać jakiś medal, jak chcesz.

– Spierdalaj.

Matt roześmiał się i ruszył ku drzwiom. Po kilku krokach odwrócił się, uniósł lewą rękę i pokazał mi środkowy palec. Nie widziałem jego twarzy, ale mogłem sobie wyobrazić ten głupkowaty uśmieszek.

– Debil – mruknąłem pod nosem.

Stałem na grubej tafli przezroczystego szkła, znajdującej się na wysokości kilkuset metrów, połączonej z budynkiem podświetlonym szklanym pomostem. Pode mną, z morza miliardów świateł, sterczały iglice drapaczy chmur pobłyskujące czerwonymi światełkami. Za każdym razem, gdy je widziałem, przychodził mi na myśl prehistoryczny dół z dnem naszpikowanym zaostrzonymi kijami. W Steris – jak w pradawnej dziczy – czasami też wystarczał jeden nieostrożny krok, by człowiek znalazł się w śmiertelnej pułapce bez wyjścia.

Pomiędzy mną a jasną plamą miasta przelatywały we wszystkich kierunkach taksówki, limuzyny, radiowozy i billboardy reklamowe, przypominając rój owadów kotłujących się nad plastrem miodu.

Wiatr huczał w przestrzeni wokół mnie, tłumiąc odgłosy ulicy, targając połami kurtki i pchając w moją stronę białe strzępy chmur, które owionęły mnie jak duchy i musnęły twarz chłodną wilgocią. Spojrzałem w górę. Wysoko nade mną, u zwieńczenia budynku, za półprzezroczystą, mleczną zasłoną chmur jarzyła się czerwienią litera V – logo Vertas Corp, symbol władzy niemal absolutnej.

Wiatr zawył. Pchnięty silnym powiewem ruszyłem w kierunku automatycznych szklanych drzwi, za którymi chwilę wcześniej zniknął Matt. Nieskazitelna biel ścian, mebli i posadzki holu, w którym się znalazłem, sprawiła, że odruchowo spojrzałem za siebie, sprawdzając, czy nie zostawiam brudnych śladów.

– Witamy w biurze, panie Ven – rozbrzmiał kobiecy głos, gdy tylko zamknęły się za mną drzwi. Z holograficznego monitora stojącego na recepcyjnym biurku spoglądała uśmiechnięta kobieca twarz sztucznej inteligencji systemu bezpieczeństwa. – Musi pan dokonać obowiązkowej aktualizacji identyfikatora.

– Znowu?

– Przepraszam za uciążliwość, panie Ven, ale Vertas Corporation szczyci się wysokimi standardami bezpieczeństwa i regularne aktualizacje są kluczowe dla ich podtrzymania. Poproszę o pana identyfikator.

Z wewnętrznej kieszeni kurtki wyciągnąłem półprzezroczystą plakietkę i położyłem ją na dnie szufladki, która wysunęła się ze ściany biurka.

– Dziękuję. Proszę spojrzeć mi w oczy i przez moment się nie ruszać… Skan kompletny. Dziękuję. Poinformuję pana, kiedy aktualizacja zostanie zakończona. To nie powinno potrwać długo. Może pan skorzystać z poczekalni, jeżeli ma pan takie życzenie.

Kierowany nie tyle życzeniem, ile brakiem alternatywy, udałem się do poczekalni dla gości. Z lodówki wyjąłem butelkę wody i usiadłem na białej kanapie. Na monitorze wiszącym naprzeciwko mnie w zapętleniu wyświetlał się przegląd filantropijnej działalności firmy. Ludzie w białych kurtkach z logiem Vertas rozdawali jedzenie, prowadzili warsztaty i pozowali z dziećmi z nizin społecznych, wybranymi do korporacyjnych programów edukacyjnych. Być może dla niektórych z nich okaże się to jakimś ratunkiem, ale nie byłem pewien, czy trafienie w korporacyjne tryby zaliczyłbym do szczęśliwych okoliczności. Nie mając ochoty na dalszą indoktrynację, sięgnąłem po ulotki leżące na polakierowanym na czerwono stoliku, ale w nich też nie znalazłem niczego interesującego. Na szczęście na ratunek przyszła mi SI, obwieszczając koniec aktualizacji.

Zabrałem identyfikator i posłuszny regulaminowi przypiąłem go do paska spodni. Plakietka mrugnęła i wyświetliła moje dane: Arth Ven, Manager Human Resources. Było to nawet całkiem zabawne, że w opisie stanowiska jedynie słowo resources miało pokrycie w rzeczywistości.

– Dziękuję za współpracę. Czy chce się pan udać do swojego działu?

– Tak. Albo czekaj. Czy Viki Moorsen jest w budynku?

– Tak, pani Moorsen nie opuściła jeszcze swojego biura.

– W takim razie pojadę do magazynu na poziomie minus siedem – oznajmiłem, ruszając w stronę wind.

– Zrozumiałam. Dostęp potwierdzony. Proszę skorzystać z windy numer cztery. – Jedna z framug otaczających sześcioro stalowych drzwi rozświetliła się na zielono. – Miłego wieczoru, panie Ven.

* * *

Winda zjechała dwieście czterdzieści dziewięć pięter i zatrzymała się miękko na poziomie minus siedem. Stalowe drzwi, pokryte ekranami wyświetlającymi korporacyjne informacje rozsunęły się z cichym szmerem. Zamiast magazynu pełnego regałów i pudeł miałem przed sobą długi korytarz tworzony przez szklane ściany laboratoriów i sal operacyjnych. Białe światło ledowych matryc pokrywających sufit odbijało się w wypolerowanym betonie posadzki, pogłębiając wrażenie sterylności.

Viki rzadko opuszczała ten poziom, nawet we własnym mieszkaniu nie bywała częściej niż dwa razy w tygodniu. Twierdziła, że to miejsce zaspokaja większość jej potrzeb życiowych, i po jej bliższym poznaniu trudno było się z tym nie zgodzić.

Powiedzieć o niej, że była ekspertką od metamorfów, to jak nazwać Nikolę Teslę elektrykiem. Zdawała się wiedzieć wszystko o wszystkim, co miało związek z technologią, a metamorfy zajmowały w jej sercu szczególne miejsce. Kiedyś wyznała mi, że pierwszy prototyp zobaczyła, gdy miała dziesięć lat, i od tego momentu stały się jej obsesją. W jednej chwili zrozumiała, kim chce być i czemu poświęci życie. W ciągu tygodni z przeciętnej uczennicy stała się prymuską, zdobywającą stypendia od bioinżynieryjnych korporacji. Jeździła na wszystkie wystawy, gdzie demonstrowano kolejne wersje metamorfów, i chłonęła każdy strzęp informacji. Po kilku latach stała się rozpoznawalna do tego stopnia, że na konferencje zaczęto zapraszać ją w charakterze gościa. Niecałą dekadę od pierwszego spotkania z metamorfem zrealizowała swój cel i objęła stanowisko asystentki profesora Elenera Zarmana, twórcy metamorfów. Człowieka, który najpierw chciał dać ludziom życie wieczne, a później zmienił zdanie i został bogiem, przynajmniej we własnym mniemaniu.

Viki współpracowała z Zarmanem kilka lat, aż do dnia, gdy Liga Kontynentalna uchwaliła rezolucję o ochronie integralności gatunku ludzkiego, co w praktyce oznaczało rzeź tysięcy metamorfów najwyższego poziomu i zakaz tworzenia nowych. Oczywiście profesor nie był zadowolony z takiego obrotu spraw i nie miał zamiaru biernie czekać na unicestwienie owoców pracy swojego życia. Wykorzystał dostęp do serwerów i zainicjował globalną aktualizację bazowej jaźni, w wyniku której metamorfy zapomniały, że nie są ludźmi i stały się antyrządowymi anarchistami. Większość z nich zaczęła się ukrywać, ale część formowała organizacje terrorystyczne atakujące instytucje rządowe i policję. Zarman nigdy nie odpowiedział za swoje czyny. Jeszcze w czasie trwania aktualizacji zniknął z siedziby firmy, a wraz z nim podobno zaginęło trzynaście najbardziej zaawansowanych prototypów.

Viki pomogła mentorowi w przeprowadzeniu zemsty, ale w chwili ucieczki została przez niego porzucona. Przez następne kilka miesięcy ukrywała się z grupą metamorfów, jednak w końcu zabrakło jej szczęścia i wpadła podczas jednej z obław prowadzonych przez oddziały rządowe. Jej towarzyszy zlikwidowano na miejscu, a ona sama została aresztowana pod zarzutem terroryzmu i zbrodni przeciwko gatunkowi ludzkiemu. Później nikt nie silił się na pozory i po kilkugodzinnym procesie skazano ją na dożywocie w kolonii karnej. Tkwiłaby tam zapewne po dziś dzień, ale Vertas doszło do wniosku, że ma lepszy pomysł na wykorzystanie jej wiedzy. I tak, pewnego dnia więzienny transportowiec przewożący Viki zniknął bez śladu nad oceanem, a ona sama trafiła na poziom minus siedem.

Ruszyłem w kierunku jej biura znajdującego się na końcu korytarza. O tej porze większość pomieszczeń świeciła pustkami, ale w niektórych salach wciąż pracowali ludzie w białych kombinezonach oraz wspierające ich roboty. Tak to wyglądało na pierwszy rzut oka, ale w rzeczywistości było na odwrót. Każda sala stanowiła samodzielny byt wyposażony w kilkoro robotycznych ramion, przesuwających się po szynach zamontowanych na suficie i pod wyłączną kontrolą sztucznej inteligencji. To ten tandem diagnozował, operował, nadzorował leczenie i przeprowadzał eksperymenty, a obecność człowieka sprowadzała się do roli obserwatora i pielęgniarza – ludzkiego czynnika gwarantującego odpowiedni poziom empatii.

Chociaż to miejsce, stworzone z myślą o metamorfach, nie było prawdziwym szpitalem, to regularnie pełniło taką funkcję. Charakter naszej pracy sprzyjał obrażeniom, a rany cięte i postrzałowe nie należały do rzadkości. Z czymś takim lepiej było nie pokazywać się w zwykłych placówkach medycznych, gdzie obecność nadprogramowych otworów w ciele powodowała automatyczne rozpoczęcie śledztwa. Często człowiek nie zdążył jeszcze skorzystać z pomocy, a już pojawiał się przy nim zatroskany stróż prawa z dziesiątkami pytań.

Podobieństwo do szpitala nie kończyło się tylko na leczeniu. Tak samo jak w prawdziwych zakładach leczniczych, tak i tu mieliśmy kostnicę, chociaż trzymane w niej ciała nie były tak do końca martwe. Zamiast trupów w lodówkach całe pomieszczenie zajmowały szklane tuby z ludzkimi korpusami, lewitującymi w żółtawo-zielonym płynie i podłączonymi do aparatury podtrzymującej funkcje życiowe. W ten sposób firma zapewniała sobie w zasadzie niewyczerpalne zasoby użytecznego materiału genetycznego. Tylko raz widziałem tamto miejsce i nie zamierzałem odwiedzać go ponownie.

Zatrzymałem się przed czarną taflą nieprzezroczystego szkła strzegącą dostępu do biura i wcisnąłem przycisk dzwonka. Po chwili drzwi rozsunęły się z sykiem, wypuszczając ze środka powietrze pachnące tropikalnym lasem, i zasunęły się za mną, gdy tylko przekroczyłem próg.

Pomieszczenie było o połowę mniejsze od zwykłej sali operacyjnej i stanowiło skrzyżowanie biura, laboratorium i ogrodu botanicznego. Panował w nim półmrok, i to pomimo dziesiątek małych lamp skierowanych na rośliny zwisające z sufitu, pnące się po regałach, porastające ściany, stojące na półkach i podłodze. Ich liczba i różnorodność sprawiały wrażenie, jakby wszystko dookoła powoli pochłaniała kryjąca się za ścianami dżungla. Nad głową słyszałem szum wentylatorów regulujących poziom wilgotności i zlewający się z dźwiękami muzyki sączącej się z głośników alarmowych. Samowolna zmiana ich przeznaczenia była ewidentnym naruszeniem zasad bezpieczeństwa, ale Viki twierdziła, że potrzebuje muzyki do życia, i mało robiła sobie z pouczeń.

Centralną część gabinetu zajmował stół z wiszącą nad nim podłużną lampą, oświetlającą częściowo rozłożonego humanoida pierwszej generacji, przy którym Viki nieustannie grzebała. Alice – bo tak miała na imię – technologicznie bardziej przypominała androida niż współczesnego metamorfa i była pierwszą przedstawicielką swojego gatunku, która ujrzała świat przed dwudziestu laty.

Po prawej stronie przy ścianie pokrytej mozaiką rozświetlonych ekranów stało biurko zagracone elektroniką. Tuż obok znajdowała się kanapa, na której Viki spędzała większość nocy, a w kącie pomiędzy biurkiem i kanapą na stojaku spoczywała wysłużona gitara elektryczna.

Viki siedziała, a w zasadzie półleżała, w fotelu wyglądającym, jakby go wymontowano z wahadłowca kosmicznego. Gdy tylko się zbliżyłem, odwróciła się w moją stronę i uśmiechnęła delikatnie.

Choć przekroczyła już trzydziestkę, wciąż sprawiała wrażenie nastolatki. Na jej twarzy w kolorze mlecznej czekolady nie było żadnej zmarszczki, a sięgające ramion i przypominające sprężynki czarne włosy cieszyły się nieskrępowaną wolnością. Młodzieńczego wyglądu dodawały jej żółte cienie na powiekach, róż ust, kolorowe krążki kolczyków wielkości spodka od filiżanki do kawy i równie pstrokate paznokcie, stanowiące małe dzieła streetartowej sztuki. Całość uzupełniały spodnie z syntetycznej skóry z przeszyciami wzmocnień na kolanach, kolorowe adidasy sięgające powyżej kostek, biały T-shirt ze spranym napisem „Technology is freedom” i laboratoryjny fartuch, który najwyraźniej zapomniała ściągnąć po obchodzie. Patrząc na nią w tym stroju, nie mogłem sobie wyobrazić, że jeszcze kilka lat wcześniej mogłaby uchodzić za ikonę korporacyjnej mody.

Uroda Viki wymykała się prostej definicji. Nie mogłem o niej powiedzieć, że jest piękna, zdecydowanie nie była brzydka, a stwierdzenie „ładna” czy „atrakcyjna” nie oddawało jej sprawiedliwości. Miała niewielką bliznę między płatkiem nosa a policzkiem, nierówny wykrój ust i sylwetkę pływaczki z sezonowo pojawiającymi się zaokrągleniami na biodrach. Z takimi mankamentami poradziłyby sobie współczesna chirurgia plastyczna i genetyczna, mimo to jej ciało nie nosiło żadnych śladów ingerencji. Jak sama twierdziła, uroda to z definicji coś przemijającego, a ją interesowało jedynie to, co wieczne. To właśnie ta naturalność w połączeniu z nieprzeciętnym intelektem i niemal namacalną determinacją w realizowaniu swoich celów sprawiały, że ciężko było się jej oprzeć. Była prawdziwa i niedoskonała, a przez to oryginalna.

– Hej, Arth!

– Cześć, dziewczyno.

Podszedłem do biurka, podniosłem z niego T-shirt, robiąc miejsce na walizkę z rekorderem, i oparłem się pośladkami o blat.

– Reyza i Kori. Zjednoczeni w miłości – odczytałem napis na koszulce i popatrzyłem na rysunek przedstawiający dwie półkule mózgowe złączone w kształt serca. W ostatnich miesiącach logo można było zobaczyć wszędzie. Zdawało się, że cały świat zwariował na punkcie pary młodych artystów tworzących na styku muzyki i projekcji emocjonalnych. Nie do końca rozumiałem ich fenomen, ale podobno widziano w nich współczesne ucieleśnienie Romea i Julii. Manifestację czystej miłości, która rzekomo nie występuje już w naszych czasach.

– Zostałaś fanką?

– Nie, to prezent.

– Mam nadzieję, że nie przegapiłem twoich urodzin – powiedziałem, odkładając T-shirt.

– Akurat tym razem nie, ale wszystko przed tobą. Jak ci się pracowało z Mattem? – zapytała z uśmieszkiem sugerującym, że wiedziała, jakiej odpowiedzi się spodziewać.

– Strasznie wkurwiający typ. Nie możesz czegoś z tym zrobić? Wgrać mu jaźnilabradora albo coś takiego?

– Chciałabym. – Uśmieszek Viki poszerzył się, ukazując śnieżnobiałe zęby. – Ale tu winna jest jego jaźń bazowa, a w niej nie mogę mieszać.

– No trudno – westchnąłem. – Ale żeby nie było, że nie ostrzegałem. Jak mnie kiedyś naprawdę wkurwi, to go zastrzelę.

– Wolałabym, żebyś tego nie robił. Jest zbyt cenny, nie zostało ich wiele. To tak jakbyś znalazł żywego dinozaura i postanowił go uśpić, bo podjada ci żarcie z lodówki.

– Zero zrozumienia. – Pokręciłem głową, wznosząc wzrok ku sufitowi.

– Znasz mnie. – Viki wzruszyła ramionami. – Logika ponad uczuciami.

– Ta. Co to? – Wskazałem głową ekran, na którym widać było tabele z danymi, ilustracje czaszki, szkieletu i ogólny schemat ciała.

– DX. – Viki odwróciła się w stronę ekranu. – Porządkuję informacje, które udało mi się zebrać do tej pory.

Ach tak, DX. Ukoronowanie pracy Zarmana. Legenda, Święty Graal i powód, dla którego Liga Kontynentalna uchwaliła rezolucję o ochronie integralności gatunku ludzkiego. Nikomu przy tym nie przeszkadzało, że tak naprawdę nikt nigdy nie widział żadnego DX-a.Wystarczył strach i ekscentryczne wypowiedzi profesora sugerujące, że po dwudziestu latach badań osiągnął swój cel. Stał się bogiem, ojcem nowego gatunku człowieka. W pełni samodzielnego, myślącego, czującego i nie do odróżnienia od zwykłych ludzi, a jednocześnie niemal nieśmiertelnego, potrafiącego dokonać stabilnej i permanentnej metamorfozy. Oczywiście wielu powątpiewało w te deklaracje i zażądało dowodów, ale profesor odmówił i pozostał nieugięty pomimo nacisków, a nawet gróźb. Opór Zarmana, liczne autorytety przewidujące nadchodzącą zagładę ludzkości, mającą być dziełem gatunku nadludzi, i media podsycające niepokój stopniowo wywołały światową psychozę zakończoną interwencją Ligi.

– Ty i ta twoja obsesja. – Pokręciłem głową i przetarłem palcami kąciki oczu. – Znalazłaś już jakiegoś?

– Powiedzmy, że jestem blisko. – Viki uśmiechnęła się tajemniczo.

– Serio? – Byłem szczerze zaskoczony. Viki nie koloryzowała rzeczywistości, a wręcz bliżej jej było do ostrożnego pesymizmu, więc jeżeli mówiła, że coś znalazła, to tak było. Z drugiej strony w pierwszych latach po wprowadzeniu rezolucji wielu potężnych ludzi i wiele rządów zaangażowało ogromne środki w poszukiwanie DX-ów i niczego nie znaleźli. Oczywiście istniało mnóstwo teorii spiskowych dowodzących, że rząd nas okłamuje i gromadzi DX-y w tajnych laboratoriach, i nie byłoby w tym nic nowego, ale osobiście skłaniałem się do zawierzenia oficjalnej linii.

– Tak, jestem prawie pewna. Muszę jeszcze sprawdzić kilka rzeczy i wtedy będę wiedzieć na sto procent. Dam ci znać.

– No ja myślę. Wydaje mi się czy ich cały czas przybywa? – Zmieniłem temat, wskazując na wszechobecne rośliny.

Viki odwróciła fotel plecami do mnie i spojrzała na prywatną dżunglę.

– Tak jakoś wychodzi. Chyba jestem uzależniona.

– Chyba? – powtórzyłem, kręcąc głową. – Raczej nie powinnaś mieć już wątpliwości. Nad czym teraz pracujesz?

– Sprawdzam, jak muzyka oddziałuje na ich duchowy i fizyczny rozwój. Spójrz na te darlingtonie. – Podążyłem wzrokiem we wskazanym kierunku, nie mając pojęcia, o której z roślin mówi. – Urosły tak, bo gram im co wieczór ich ulubione utwory.

– Grasz kwiatom? Żeby rosły? – Uniosłem brwi.

– Tak, na puzonie.

Viki odwróciła się w moją stronę, wstała z fotela i podeszła do biurka. Spod niego wyciągnęła czarny futerał i otworzyła go. W środku znajdował się staroświecki mosiężny instrument, na jakim dwa stulecia temu grywano w orkiestrach. Zresztą, zważywszy na wygląd, ten tu mógł równie dobrze być jakimś prototypem z XIX wieku.

– Grasz im na puzonie. I wtedy lepiej rosną – powtórzyłem, upewniając się, że dobrze zrozumiałem.

– No sam widzisz. – Viki zdecydowanie nie słyszała powątpiewania w moim głosie.

– Okej… – Pokiwałem głową i spojrzałem jej w oczy. – A nie pomyślałaś, że te rośliny mogą mieć dość torturowania i rosną po to, żeby cię zamordować?

– Nie znasz się, Arth, darlingtonie uwielbiają średni rejestr i barwę puzonu tenorowego.

– Hmm. Viki, jesteś całkowicie pewna, że niektóre z twoich roślinek nie mają właściwości psychoaktywnych? Zresztą nie odpowiadaj, wolę nie wiedzieć.

– Ignorancja i powątpiewanie, typowe. Na szczęście my, geniusze, mieliśmy czas, by się do tego przyzwyczaić.

Viki zamknęła wieko futerału, podeszła do fotela, podniosła z niego klawiaturę, uderzyła w kilka klawiszy i wylogowała się z systemu, po czym spytała:

– Masz jakieś plany na wieczór?

– Nie. – Pokręciłem głową. – Miałem być w robocie.

– To może skoczymy na drinka?

– Chcesz wyjść na miasto? – Zaskoczyła mnie bardziej niż recitalami puzonowymi dla roślin doniczkowych. Odkąd znałem Viki, nie słyszałem, żeby wychodziła na miasto. Spotkać ją można było tylko w biurze i sporadycznie w jej mieszkaniu.

– Tak. Tylko ty wybierasz miejsce, bo ja nie znam żadnego. – Viki zdjęła fartuch, rzuciła go na fotel i przeciągnęła się. – Idziemy?

– Panie przodem. – Odepchnąłem się od blatu stołu i wskazałem na drzwi.

* * *

Wybrałem Margo, jeden z najpopularniejszych klubów w mieście. Znajdował się w rozrywkowej części Steris, gdzie wieżowce były znacznie niższe od korporacyjnych gigantów, i zajmował trzy górne piętra wraz ze zwieńczonym szklaną kopułą dachem. Nie znałem go zbyt dobrze. W zasadzie byłem w nim tylko raz, kilka tygodni wcześniej, podczas realizacji zadania. Z tego co się wtedy dowiedziałem, spotykała się tu śmietanka towarzyska miasta, a zwykły śmiertelnik bez rezerwacji z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem mógł pomarzyć o wejściu do środka. Ja miałem to szczęście, że szefem ochrony był mój znajomy z wojska, więc wystarczyła jedna rozmowa, żeby awansować w hierarchii społecznej. Przynajmniej jeżeli chodziło o listę gości.

Z lądowiska dla taksówek ruszyliśmy prosto do drzwi, ignorując oczekujących w kolejce ludzi. Mój kolega, widząc nas, odpiął łańcuch zagradzający wejście i wpuścił nas do środka. Kątem oka złowiłem kilka nienawistnych spojrzeń i usłyszałem protesty. Uśmiechnąłem się pod nosem. Większość tych ludzi wyda tej nocy więcej pieniędzy, niż ja zarobię przez rok, i miło było im pokazać, że nie wszystko można kupić.

Po przekroczeniu drzwi znaleźliśmy się w atrium, na środku którego stała szeroka na kilka metrów i wysoka na trzy piętra szklana tuba akwarium. Wewnątrz pływały płaszczki, świecące meduzy, ośmiornice i inne stworzenia, których nie potrafiłem nazwać. Zakładałem, że wszystkie one są sztucznymi ozdobnikami, ale z drugiej strony nie byłbym zaskoczony, gdyby okazały się prawdziwymi, wartymi fortunę, zwierzętami. Ściany pomieszczenia pokrywały ekrany wyświetlające abstrakcyjną mozaikę obrazów, a całość oświetlały fioletowe i niebieskie światła. Wbrew temu, czego można było się spodziewać po kolejce na zewnątrz, w środku nie było tłumów, a na parkiecie znajdującym się na wprost nas tańczyło zaledwie kilkanaście osób. Najwyraźniej zmuszanie ludzi do czekania było sposobem na podkreślenie elitarności klubu.

Głośna muzyka skutecznie uniemożliwiała rozmowę, więc wskazałem Viki na schody wijące się wokół akwarium. Przeszliśmy przez parkiet i ruszyliśmy w górę po podświetlonych stopniach. Po drodze mijali nas schodzący goście i kelnerki w cekinowych strojach z fluorescencyjnymi pióropuszami nawiązującymi do rewii francuskiej. Na każdym z mijanych pięter znajdował się bar i loże dla gości, ale postanowiliśmy skorzystać z tego, że noc jest ciepła, i wyszliśmy na dach.

Na zewnątrz było dużo spokojniej niż w środku. Muzyka stanowiła przyjemne tło uzupełniane pluskiem podświetlanych fontann rozmieszczonych w regularnych odstępach. Goście siedzieli przy barze, w prywatnych lożach ustawionych wokół szklanej kopuły lub przy stolikach znajdujących się wzdłuż okalającej krawędź dachu barierce i tylko kilka osób tańczyło na wysuniętej poza krawędź platformie.

Wybraliśmy miejsce przy jednym ze stolików z widokiem na miasto, iskrzące się miliardami świateł, i taflę oceanu oświetloną księżycem w pełni.

– Widok chyba trochę lepszy niż ten na minus siódmym – rzuciłem w kierunku wpatrującej się w horyzont Viki.

– Nie wiem, o czym mówisz, mi się tam podoba – odpowiedziała, przenosząc na mnie wzrok.

– Mówił ci już ktoś, że jesteś dziwna?

– Zdarzyło się raz czy dwa. – Viki wzruszyła ramionami.

– No właśnie. – Uśmiechnąłem się, kiwając głową. – Czego się napijesz?

– Wybierz mi jakiś kolorowy drink.

Stuknąłem w blat stołu, wywołując menu i przeskrolowałem listę drinków. Słabo znałem się na tego typu alkoholach, więc wybrałem ten najatrakcyjniejszy wizualnie, mając nadzieję, że jakość dorówna cenie, a dla siebie wziąłem jedną z moich ulubionych torfowych whisky. Zamknąłem menu i ponownie spojrzałem na Viki. Rozglądała się, jakby kogoś wypatrywała.

– Wszystko okej? – zapytałem, podążając wzrokiem za jej spojrzeniem.

– Tak, tylko jakoś mi tak dziwnie wśród tylu ludzi. Wiesz, że przez ostatnie lata starałam się ich unikać.

– Wiem, ale dobrze, że wyszłaś. Życie jest zbyt krótkie, żeby przesiedzieć je w norze.

– Przesadzasz. Czasami wychodzę.

– Tak, to gdzie ostatnio byłaś?

– No dobrze – odezwała się po chwili milczenia. – Może rzeczywiście rzadko wychodzę.

– Dokładnie, więc… Co tu robimy?

– Świętujemy. – Na twarzy Viki pojawił się uśmiech, a oczy rozbłysły.

– Chodzi o DX-y? – Ostatnie słowo wypowiedziałem cichszym głosem.

– Nie. – Viki pokręciła głową. – Przenoszą mnie do drugiego kręgu.

– Ooo! – skomentowałem inteligentnie. Drugi krąg oznaczał poważny awans w hierarchii i udział w najważniejszych operacjach organizacji. Z plotek, jakie słyszałem, wynikało, że przy tym, co tam się działo, nasze zadania były zabawą w piaskownicy. Viki od początku spełniała wszystkie wymagania, żeby tam trafić, ale najpierw musiała zapracować na zaufanie firmy, a to wymagało czasu. Pomimo mojego zupełnego braku zainteresowania wspinaczką po korporacyjnej drabinie musiałem przyznać, że taki awans był wart świętowania. – Gratuluję, dziewczyno!

Obok nas zjawił się – przypominający latający spodek – dron restauracyjny z zamówieniem. Podałem Viki wysoką szklankę, wypełnioną warstwami kolorowych alkoholi, lodem i przyozdobioną źdźbłami długich traw, spomiędzy których wystawały dwie słomki do picia, a następnie wziąłem swoją szklankę. Pozbawiony ciężaru dron odchylił się i odleciał z powrotem w kierunku stacji dokującej przy barze.

Zbliżyłem szklankę do ust i wciągnąłem w nozdrza woń trunku. Zapach dymu rezonował z jakimś pierwotnym genem moich praprzodków i sprawiał, że po ciele rozlała się fala odprężenia. Zawsze, gdy go czułem, miałem przed oczami widok ogniska w lesie.

– Za twój awans! – Uniosłem szklankę w stronę Viki.

– Dzięki! – Uśmiechnęła się i stuknęła swoją szklanką w moją. Napiliśmy się. Alkohol przyjemnie zapiekł i rozlał się po języku.

– Kiedy zaczynasz? – zapytałem, rozpierając się na krześle.

– Mam dokończyć obecne projekty i wtedy zjawi się ktoś, żeby mnie zastąpić, więc pewnie za jakieś dwa, może trzy tygodnie. – Viki ujęła słomkę w dłoń i zamieszała w szklance.

– Wiesz już, czym będziesz się zajmowała? – Ponownie zaciągnąłem się wonią alkoholu.

– Mniej więcej.

– Pochwalisz się?

Viki odstawiła szklankę i pochyliła się w moją stronę.

– Tylko to musi zostać między nami. Wydaje mi się, że…

Więcej nie usłyszałem. Nad naszymi głowami, z wyciem silników, przeleciał duży pojazd, a tuż za nim dwa mniejsze, połyskujące czerwono-niebieskimi światłami. Przemieszczały się tak blisko budynku, że ludzie na dachu odruchowo przykucnęli, a z kilku gardeł wydobyły się okrzyki strachu.

– Co obstawiasz, eskorta czy pościg? – zapytałem, śledząc wzrokiem oddalającą się szybko luksusową limuzynę, za którą podążały dwa radiowozy.

– Pościg. Ktoś najwyraźniej postanowił przywłaszczyć sobie Vellette.

– A podobno nie da się ich prowadzić manualnie.

– Nigdy nie wierz reklamom. SI nie pozwoliłaby na taki niski przelot. Ucieka w stronę Mikry – zauważyła Viki.

– I słusznie, zrobiłbym to samo.

Mikra, najbiedniejsza dzielnica Steris, była poza nadzorem policji i miejskich systemów SI. W „klejnocie wolności”, jak określali ją mieszkańcy, w zasadzie wszystko pozostawało pod samodzielną kontrolą ludzi, wliczając w to wszelkie pojazdy. Autonomiczne wersje nie były zakazane – bo niby kto miałby tego zakazać – ale mieszkańcy traktowali z dużą dozą nieufności wszelkie formy autonomicznej technologii i na wszelki wypadek ograniczali ją, gdzie się dało. Nie znaczyło to, że w Mikrze brakowało najnowszych modeli. Lokalne warsztaty wyspecjalizowały się w dostosowywaniu pojazdów do miejscowych preferencji i nie było takiego, w którym nie mógłby zasiąść kierowca z krwi i kości.

Zupełnie inaczej wyglądało to w pozostałych dzielnicach. Władze miejskie robiły, co mogły, by zniechęcić mieszkańców do samodzielnego prowadzenia pojazdów, argumentując to statystykami wypadków komunikacyjnych i stawiając coraz to większe wymagania przed każdym, kto chciał usiąść za kółkiem. „SI za kierownicą to postęp, oszczędność i bezpieczeństwo”, głosiły billboardy przy autostradach. Do wielu ludzi to przemawiało.

– Ciekawe, czy tego nie spieprzy – rzuciła Viki.

– Zaraz się okaże. – Przez kilkadziesiąt sekund odprowadzałem pojazdy wzrokiem, automatycznie powiększając obraz. Velletta, pomimo swoich rozmiarów, wcale nie pozostawała bez szans w wyścigu z radiowozami. Na tę limuzynę pozwolić sobie mogli tylko najbogatsi, a oni nie oszczędzali na mocy silnika. Na soczewce umieściłem linię odległości pomiędzy pierwszym pojazdem a pościgiem i widziałem, jak dystans stopniowo się powiększa.

– Spieprzył – skomentowaliśmy jednocześnie.

Limuzyna, zamiast trzymać się strefy budynków mieszkalnych po prawej, skręciła ostro w lewo, w kierunku starych terenów fabrycznych. Opustoszałe hale stanowiły idealne miejsce na kryjówkę, ale równocześnie trudno było wyobrazić sobie lepszy obszar do zestrzelenia latającego pojazdu. Jakby na potwierdzenie moich myśli spod radiowozów oderwały się rakiety, pozostawiając za sobą smugi dymu, a sekundę później nastąpił rozbłysk i na ziemię poleciały płonące fragmenty limuzyny.

– Kolejny dzień w raju. – Viki pokręciła głową i przeniosła wzrok na gości klubu wracających do zabawy. Skrzywiła się. – Założę się, że nikogo z nich nie obeszło to, co zobaczyli.

– Dziwi cię to? Przecież to miasto ich tego nauczyło. Żeby tu przeżyć i nie zwariować, trzeba zobojętnieć. Po co mają się przejmować jakimś usmażonym gnojkiem, skoro nikt inny tego nie zrobi. Producent zatuszuje kradzież, właściciel dostanie nową limuzynę z solidnym dodatkiem za milczenie, a policjantom też ktoś lub coś pomoże zapomnieć, do czego strzelali.

– Też tak myślę. – Usłyszałem znajomy głos za plecami. Odwróciłem się.

– Hort? – zapytałem, ze zdziwienia otwierając szerzej oczy.

Dwa kroki od naszego stolika stał ciemny blondyn, podgolony na bokach głowy. Miał orli nos, wyraźnie zarysowaną szczękę i bliznę ciągnącą się od kącika lewego oka do kości policzkowej. Ubrany był w prosty czarny garnitur i białą koszulę. Zamiast naturalnej prawej ręki z rękawa wystawała bioniczna proteza zaprojektowana do walki – jedna z tych, którymi można było przebić drzwi samochodu i obezwładnić wszystkich w środku ładunkiem elektrycznym. W lewej dłoni trzymał szklankę z bezbarwną cieczą.

Mężczyzna w odpowiedzi uśmiechnął się i rozłożył szeroko ręce.

– Nikt inny!

– Hort, siadaj! – zaprosiłem go do stolika. – Normalnie noc cudów! Viki, to jest mój przyjaciel z dawnych lat. Służyliśmy razem.

– Służyliśmy, mieszkaliśmy. Działo się – skomentował Hort, wyciągając bioniczną dłoń do Viki. – Hort.

– Viki.

– Dobrze wyglądasz. Prawie cię nie poznałem – odezwałem się do Horta, gdy usiadł na wolnym krześle i postawił szklankę na stoliku.

Nie przesadzałem. Ostatnio widziałem go dwa lata wcześniej; dopiero co skończył terapię pomagającą mu uporać się ze stresem pourazowym i uzależnieniami, którymi próbował zagłuszyć demony przeszłości. Nie wyglądał już wtedy tak tragicznie jak na jej początku, ale daleko mu było do obecnej kondycji.

– Dzięki, staram się.

– A to? – Kiwnąłem palcem w stronę jego szklanki.

– Woda – odpowiedział z uśmiechem. – Od terapii jestem suchy.

– Będzie ci przeszkadzało, że my pijemy? – zapytałem.

– Nie, nie ma problemu.

– Widzę, że w końcu się złamałeś. – Ruchem głowy wskazałem protetyczną dłoń.

– Tak. – Hort uniósł rękę, jak gdyby chciał się jej przyjrzeć. – Wcześniej myślałem, że nigdy tego nie zrobię, ale jak się zostało freelancerem, można liczyć tylko na własne siły, a to jednak trochę poszerza wachlarz możliwości. Poza tym klienci nieufnie podchodzą do „czystych”, co dodatkowo mnie zmotywowało. Za to ty, jak widzę, jesteś wierny tradycji.

– Sama natura – odpowiedziałem, unosząc dłonie.

Armia nie mogła zmuszać żołnierzy do stosowania augmentacji, ale liczne programy finansujące zwiększenie potencjału bojowego siły żywej sprawiły, że protezy i wszczepy stały się równie popularne jak tatuaże. Był od tego jeden wyjątek: jednostki specjalne.

Współczesne bitwy i wojny toczyły się na dwóch poziomach: fizycznym i cyfrowym. Podczas gdy żołnierze robili, co w ich mocy, żeby pozabijać się nawzajem w konwencjonalny, zgodny z wielowiekową tradycją sposób, SI usiłowała sprowadzić technologię przeciwnika do poziomu średniowiecza. Na własne oczy widziałem sytuacje, gdy oddział wychodzący zwycięsko z bezpośredniego starcia chwilę później zostawał pozbawiony zdolności bojowej przez niewidzialnego wroga. Z tego powodu w jednostkach specjalnych nie stosowano protez augmentacyjnych. Mieliśmy być czyści, a w razie trwałych okaleczeń otrzymywaliśmy organiczne zamienniki.

Nie znaczyło to oczywiście, że do walki ruszaliśmy tylko z tym, w co wyposażyła nas natura. Zamiast augmentacji mieliśmy egzoszkielety i kombinezony bojowe. Je również można było zhakować, ale projektowano je tak, by awaryjne wyciągnięcie z nich człowieka nie sprawiało większego problemu nawet w warunkach bojowych.

– Kiedy wróciłeś? – zagadnąłem.

– Jakieś pół roku temu – odpowiedział Hort po chwili namysłu.

– Pół roku i nie dałeś znać, że jesteś?

– Próbowałem, ale trudno cię namierzyć. Link do komunikatora przestał działać, nikt nie wiedział, gdzie cię szukać. W barze nie widzieli cię od miesięcy. W mieszkaniu też cię nie zastałem. Mieszkasz tam jeszcze?

– Nie. – Pokręciłem głową. – Trzymam tam tylko swoje graty. Dobra, jesteś wytłumaczony.

– Dzięki, łaskawco.

– Co się stało, że wróciłeś, nie podobało ci się na Wschodnim Wybrzeżu?

– Było okej – odpowiedział Hort – ale nie mogłem się tam odnaleźć. Najpierw nikt nie chciał mnie zatrudnić, później dostawałem same gówniane zlecenia. Wiesz, jak to jest bez kontaktów.

– Domyślam się.

– W końcu Doug Rodkliff do mnie zadzwonił, znasz Douga?

– Nie. – Pokręciłem głową.

– To mój stary kumpel. Zadzwonił i powiedział, że ma tu dla mnie robotę. Jak usłyszałem, ile mi zapłacą, to pomyślałem: pieprzyć to, i wróciłem.

– I co robisz, bo wyglądasz, jakbyś chronił burmistrza?

– Chciałbym. Pilnuję tamtego pajaca. – Wskazał głową w stronę prywatnej loży, w której siedział na oko dwudziestoletni chłopak z niebieskimi włosami postawionymi na sztorc. Miał na sobie rozpiętą do pępka błękitną kurtkę z różowymi wstawkami. Nagi tors pokrywały tatuaże, a szyję i nadgarstki obciążały złote bransolety. Jego nogi opinały białe spodnie w lamparcie cętki, a całość stylizacji uzupełniały złote buty. Towarzyszyło mu dwóch innych chłopaków w podobnym wieku. Z jednym się całował, a drugi pocierał mu dłonią krocze.

– Wygląda na fiuta – skomentowałem.

– Bo nim jest – przyznał Hort, wzruszając lekko ramionami. – Ale dobrze mi płacą za chronienie jego dupy, nie muszę z nim siedzieć przez cały czas, a kasa mi się przyda. Będę ojcem.

– Serio!? – krzyknąłem na tyle głośno, że spojrzeli na nas ludzie siedzący przy sąsiednich stolikach. – Zajebiście, stary, gratuluję!

– Gratulacje! – powtórzyła Viki.

– Dzięki. – Hort próbował zachować emocje na wodzy, ale znałem go zbyt dobrze, żeby nie zauważyć, jak bardzo jest podekscytowany.

– A ta biedna kobieta to…

– Mergi – dokończył za mnie Hort. – Tak, ta sama. Ideału się nie zmienia. A jak u ciebie, nadal jesteś z… – Urwał nagle i spojrzał zakłopotany na Viki.

– Tak? – zapytała dziewczyna, gdy cisza się przeciągała. – Stało się coś?

– Nie. – Hort rzucił mi przelotne spojrzenie. – Arth wspominał mi kiedyś o jakiejś Viki, z którą pracował, i zastanawiam się, czy ty to…

– Tak, to ta sama Viki – odpowiedziałem.

– I wy teraz…?

– Nie. – Viki roześmiała się i pokręciła głową. – Arth nadal jest z Lisy, jeżeli to o nią chciałeś zapytać. Z Arthem jesteśmy tylko przyjaciółmi.

– Aha. – Hort nie brzmiał jak przekonany i patrząc na Viki, wcale mu się nie dziwiłem. – Znacie się z Lisy?

– Poznałyśmy się jakiś czas temu – odparła Viki.

Hort pokiwał głową.

– Wiesz, że Arth jest z nią dzięki mnie?

– Ta, dzięki tobie – zaprotestowałem. – Jeszcze powiedz, że specjalnie dla mnie prawie się zachlałeś i zaćpałeś na śmierć.

– Od czego są kumple! – powiedział Hort z uśmiechem i klepnął mnie mocno w ramię.

– Arth nigdy mi o tym nie opowiadał. – Viki podłapała temat.

– Byłem jej pacjentem – zaczął Hort. – Miałem trochę problemów po wojsku i ten tutaj zaciągnął mnie na spotkania grupy wsparcia. W sumie gówno to dawało i po kilku miesiącach chciałem zrezygnować, ale Arth mi nie pozwalał. Łaził tam ze mną, jakby był moją matką. No i siedzimy tam sobie jednego dnia, słuchamy znowu tych samych wynurzeń dziesięciu zniszczonych przez życie gości, aż tu wchodzi Lisy. Mówię ci, Viki, wtedy jedyny raz widziałem cud ozdrowienia na własne oczy. W sekundę krzyczący po nocach i wypłakujący się w poduszkę potencjalni samobójcy odzyskali chęć do życia i na powrót stali się samcami alfa. Nie musiała się nawet wysilać, żeby wcisnąć nam wszystko co chciała, a my mogliśmy myśleć tylko o wciśnięciu jej jednego. I nie były to nasze udręczone umysły. Prawda, Arth?

Nie odpowiedziałem, tylko przewróciłem oczami i pokręciłem głową.

– Szczerze – kontynuował Hort – to do tej pory nie wiem, co wtedy nam powiedziała, ale jak skończyła i zapytała, kto jest chętny przetestować z nią nową terapię, to wszyscy się zgłosili. Wybrała mnie i dwóch innych, a ten tu – Hort wskazał szklanką na mnie – łaził ze mną i tak długo męczył dziewczynę, aż zgodziła się z nim umówić…

– …i to było najlepsze, co mogła zrobić – dokończyłem za Horta tonem morału z bajki.

– Tu zdania są podzielone – odparł. – Viki, a ty skąd znasz Artha? Też służyłaś?

– Nie. – Viki pokręciła głową z uśmiechem. – Powiedzmy, że jestem inżynierką i architektką wspomnień.

– O, lepszą od Lisy?

– Nie, ona jest najlepsza.

– Viki była asystentką Zarmana – wtrąciłem, wskazując na nią dłonią z whisky. – Tą, którą zgarnął zespół C.

– Co ty pierdolisz? – Hort aż się odsunął z wrażenia. – Serio, to ty wtedy wpadłaś?

Viki potwierdziła skinięciem głowy.

– Ale chwila, przecież ona zginęła w katastrofie wahadłowca więziennego. – Hort spojrzał na mnie, po czym z powrotem przeniósł wzrok na Viki, jakby próbował się upewnić, że go nie nabieramy.

– Zginęła. – Viki pokiwała głową. – I niech tak zostanie.

– Rozumiem. – Hort się uśmiechnął. – Ale jakim cudem pracujecie razem?

– Tak wyszło – odpowiedziałem. – W zasadzie to Viki przyjęła mnie do roboty.

– Ale ona wie, że ty… – Hort popatrzył na mnie pytająco.

– Wie, że byłem w oddziałach likwidacyjnych i polowałem na nią. Wtedy też wiedziała. Miała dostęp do moich akt i osobiście zrobiła mi skan.

– I nie miałaś z tym problemu? – Hort ponownie zwrócił się do Viki. – Jakby do mnie przyszedł typ, który wcześniej na mnie polował, przybiłbym go nożem do ściany.

Viki pociągnęła przez słomkę drinka i spojrzała mi w oczy.

– Powiedzmy, że ważniejsze dla mnie jest to, kim jest, niż kim był.

– W sumie nienajgorsza filozofia – przyznał Hort. – To gdzie pracujecie?

Wymieniliśmy z Viki spojrzenia i odpowiedziałem:

– Vertas.

– Kurwa… – Hort zrobił duże oczy i popatrzył najpierw na Viki, a później na mnie. – Serio? Pracujecie u farmerów?

Pokiwałem głową.

– No to nieźle się ustawiłeś. – Hort nachylił się nad blatem w moją stronę i oparł podbródek na sztucznej dłoni. – Jak tam jest, bo różne rzeczy się na mieście słyszy?

– Normalnie. – Wzruszyłem ramionami. – Czasami robi się jakieś kurewstwa, ale nie jest źle.

– Większe kurewstwa niż dla rządu?

– Aż tak to nie – przyznałem. – Korporacjom nie zdarza się organizować ludobójstw zauważalnych w skali globu.

– Prawda – zgodził się Hort, po czym zawiesił się na chwilę. – Muszę spadać. Pajacowi zachciało się zmienić klub. I tak co noc. Nie może, kurwa, usiedzieć w jednym miejscu dłużej niż godzinę. Jak się dzieciak urodzi, to zmieniam robotę. – Wstał i wyciągnął rękę w moją stronę. – Dobrze cię było zobaczyć, Arth.

– Ciebie też. – Uścisnąłem podaną dłoń i przesłałem mu link do mojego komunikatora. – Odzywaj się. Skoczymy na jakieś piwo, zobaczysz się z Lisy.

– Jasne – zgodził się Hort. – Do zobaczenia.

Podał rękę Viki, po czym ruszył w kierunku loży swojego klienta.

– Też muszę znikać – powiedziała Viki i podniosła się z krzesła.

– Już? Pierwszy raz od niepamiętnych czasów wyszłaś na miasto i po jednym drinku chcesz wracać?

– Muszę, mamy jakiś problem w labie. Coś jest nie tak ze skanem diagnostycznym jednego z metamorfów. Ty zostajesz?

– Nie, nie będę tu sam siedział.

Podniosłem szklankę ze stolika, dopiłem whisky i poszliśmy na lądowisko.

III

BRAK DOSTĘPU

Dobrze znany mi komunikat wyświetlił się na zamku genetycznym przy drzwiach do mojego mieszkania. Poprawiłem ułożenie kciuka i spróbowałem jeszcze raz potwierdzić tożsamość.

BRAK DOSTĘPU

Ależ mnie ten zamek irytował. Zdawałem się jedyną osobą na całym pieprzonym świecie, której nie mogły rozpoznać własne drzwi. Zupełnie nie miałem ochoty na rozmowę z działem obsługi klienta o drugiej w nocy, więc pozostawała najszybsza metoda – włamanie.

Wyciągnąłem z plecaka nakładkę serwisową podarowaną mi przez Viki kilka miesięcy wcześniej, gdy elektroniczny cerber postanowił olać mnie po raz pierwszy. Podłączyłem się do konsoli, uruchomiłem crack, trzy minuty pobębniłem palcami o ścianę i voilà, drzwi otworzyły się z zapraszającym kliknięciem.

Wszedłem do mieszkania najciszej, jak potrafiłem, żeby nie obudzić Lisy, ale gdy zobaczyłem niebieską poświatę bijącą ze studia, dałem sobie spokój z ostrożnością. Zrzuciłem plecak, zawiesiłem kurtkę na wieszaku i stanąłem w progu, oparty ramieniem o ścianę. Lubiłem patrzeć na nią, gdy pracowała, całkowicie odcięta od otaczającego ją świata. Siedziała przed terminalem na swoim ulubionym krześle z jedną nogą podwiniętą pod siebie i rekorderem na głowie. Kasztanowe, lekko kręcone włosy wypływały spod urządzenia i opadały na ramiona. Przewód łączący rekorder z terminalem biegł po jej plecach i jarzył się bladoniebieskim światłem. Przy każdym ruchu dłoni przestawiających holograficzne sześciany potoki danych przelewały się po otaczających ją ekranach.