Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Książka Olivera Sacksa, angielskiego neurologa i psychiatry, z pozoru tylko podejmuje wąsko rozumianą tematykę medyczną związaną z neuropsychologią czy też z neurologią. Neuropsychologia, tak jak kiedyś psychoanaliza, jest pasjonującą dyscypliną naukową nie tylko dlatego, że poszerza naszą wiedzę o psychice człowieka, ale również dlatego - a może przede wszystkim - że studiowanie tych zagadnień nieodmiennie prowadzi czytelnika do postawienia sobie zasadniczych pytań egzystencjalnych. Głębokie, proste i literacko znakomite analizy osób chorych, z którymi spotkał się w swojej praktyce 0liver Sacks, nie tylko przybliżają nam ich psychicznie jako ludzi. Skłaniają także do refleksji nad sobą. Każdy ma przecież jakieś braki, każda psychika jest w jakimś stopniu niekompletna, z czymś nie możemy sobie poradzić, czegoś nie potrafimy zrozumieć, a to, co uzyskujemy jako ostateczny wynik prób uzgodnienia siebie ze sobą, nie zawsze zdaje egzamin.
"Tematem tej dziwnej, ale wspaniałej książki jest analiza tego, co się dzieje, kiedy następują jakieś zmiany w mózgu, o których większość z nas nawet nie ma pojęcia... Doktor Sacks pokazuje, jakie lęki drzemią ukryte w naszych umysłach i jak niewiele potrzeba, by się ujawniły."
"Sunday Times"
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 319
Leonardowi Shengoldowi, doktorowi medycyny
Opowiadanie o chorobach to rodzaj Baśni z tysiąca i jednej nocy.
William Osler
Lekarz (w przeciwieństwie do przyrodnika) zajmuje się […] pojedynczym organizmem, człowiekiem, który w niesprzyjających warunkach usiłuje zachować swoją tożsamość.
Ivy McKenzie
Czytelnik polski dostaje ważną i pasjonującą książkę o istocie człowieczeństwa.
Mogłoby się wydawać, że klinika zaburzeń funkcji mózgu to tylko zestawy objawów neurologicznych i neuro-psychologicznych, opisujących to, jak czynności ludzkie upośledza utrata rozumienia mowy lub znaczeń. Gdzie tu może być miejsce na problem „istoty człowieczeństwa”? Sens tej książki polega jednak właśnie na tym, że nie tylko wprowadza nas ona w, całkowicie egzotyczne zdawałoby się, obszary niekompletnej bądź nadmiarowej psychiki. Skłania też do refleksji nad tym, czym w naszym życiu codziennym są te fenomeny psychiki, których oczywistości nawet nie dostrzegamy, gdyż nie jest nam dany wprost ich instrumentalny charakter. Dopóki nie spotkamy się z patologią mózgu, nie zastanawiamy się nad tym, czym jest dla nas wewnętrzne widzenie naszego ciała, spostrzeganie znaczeń niewyrażanych w słowach, rozpoznawanie widzianych przedmiotów, świadomość istnienia rzeczywistości z naszej lewej i prawej strony lub poczucie, że obydwie nasze nogi są nasze. Również trudno przecenić rolę czynników blokujących przerost poszczególnych funkcji psychicznych i tym samym stwarzających szanse zasymilowania ich przez osobowość.
Książkę tę czyta się jak fascynujący tekst popularnonaukowy. W istocie jest to tekst naukowy, ale taki, który może być przyczynkiem do dyskusji o tym, czy konieczne jest pisanie tekstów ważnych w sposób zawiły, nudny i trudnym językiem. Być może dojrzała wiedza nie jest nigdy nudna i niezrozumiała. Dodam, że autor, prezentując swobodnie i jasno dziwności świata braków i nadmiarów funkcji psychicznych, obywa się bez wsparcia metafizyki i bez wydumanych problemów. Świat ten jest sam w sobie zbyt przerażający i realny, aby było to potrzebne. Spotykamy w nim mądrych pacjentów, którzy opanowują swoją chorobę, i odważnych klinicystów, którzy ich wspierają.
Takim klinicystą jest neurolog angielski Oliver Sacks, przyjaciel Aleksandra Łurii, twórcy neuropsychologii. Pokazuje on w swojej książce, jak podmiotowe ujęcie człowieka pozbawionego ważnych funkcji psychicznych ujawnia znaczenie osobistego zaangażowania jednostki, jej poczucia siebie i odniesienia do własnej biografii. Poznajemy nie przypadki kliniczne, ale właśnie ludzi, osoby, z ich pragnieniami, radościami, lękiem i usiłowaniem nadania sensu swojemu światu, z takim trudem wciąż od nowa przez nich rekonstruowanemu. Dowiadujemy się, jak podmiot radzi sobie ze sobą jako wadliwym przedmiotem.
Objawy uszkodzenia mózgu, z którymi zapoznajemy się w tej książce, wydają się przedziwne. Oto wybitny muzyk, który psychicznie nie rozpoznaje przedmiotów. Wykształcony, wyrafinowany, zaangażowany w swój talent, widzi otaczający go świat i go nie widzi, i nawet nie wie o tym, że nie widzi, widząc. Nie wie o tym i wówczas, gdy szukając kapelusza, chwyta ręką głowę swojej żony. Tylko melodia porządkuje jego świat rzeczy, które same w sobie dla niego nie istnieją, i on umie z tego korzystać. Ciało innego pacjenta przestało siebie „widzieć i słyszeć”. Z dnia na dzień zniknęła cielesna podstawa tożsamości osoby, jej fizyczne „ja”. Inny pacjent, emeryt, wrócił do swej młodości. Wie, że ma dziewiętnaście lat, jest marynarzem na łodzi podwodnej i spoglądając w lustro, z przerażeniem spostrzega w nim twarz obcego starucha. Grupa pacjentów ryczy ze śmiechu przed telewizorem, słuchając orędzia swojego prezydenta. Uszkodzona jest ich zdolność rozumienia słów, stąd też rozumieją tylko ekspresję, towarzyszące przemówieniu ruchy. Dlatego nie da się ich oszukać słowami, gdyż oni „wiedzą”, o co mówcy chodzi. Ale nie da się oszukać również osoba, która, odwrotnie niż oni, straciła rozumienie kontekstów i kieruje się tylko „czystymi” znaczeniami wypowiadanych słów. Ona się nie śmieje, gdyż obawia się po prostu, że prezydent ma uszkodzenie mózgu lub nie zna dobrze języka i nie wie dokładnie, o czym mówi. Tylko my, „normalni”, dajemy się tak łatwo oszukać?
Jak kształtuje się świat wewnętrzny człowieka, który ma pamięć swojej przeszłości, dobrze rozumie, o czym z nim mówimy, jest inteligentny i wykształcony, ale całkowicie nie potrafi zapamiętać zdarzeń czasu teraźniejszego? Opisanego w tej książce pacjenta, nazywanego Kur, miałem okazję badać osobiście pod kierunkiem Aleksandra Łurii. To sympatyczny, w pełni zorientowany dorosły człowiek, z którym można żywo dyskutować o sztuce i o polowaniach. Nie pamięta jednak, że rozmawiałem z nim przed chwilą. Pokazuję mu, że kładę pod poduszkę pomarańczę; pytam o pogodę, a następnie o to, gdzie jest pomarańcza. Zaskoczony, nie wie nic ani o pomarańczy, ani o tym, gdzie została położona.
Poważne, wszechstronne analizy kliniczne fenomenów psychiki tego rodzaju pacjentów dokonywane są w praktyce klinicznej niezwykle rzadko, gdyż zorientowana przedmiotowo rutyna badań lekarskich nie jest w stanie uchwycić istoty ich choroby, a oni sami nie potrafią uchwycić tego, co jest przyczyną ich problemów. Zresztą lekarze nie rozpoznają wielu chorób oraz ich objawów, zanim ktoś tego wyraźnie nie opisze. Mają przecież mózgi „normalne”, a nie widzą, widząc, nie rozumieją, słysząc. Autor pokazuje to na przykładzie zespołu Tourette’a. Najpierw ta choroba znikła, a rok po jej ponownym opisaniu powstały całe stowarzyszenia ludzi na nią cierpiących.
Głębokie, proste i literacko znakomite analizy osób chorych, z którymi spotkał się w swojej praktyce Oliver Sacks, nie tylko przybliżają nam ich psychicznie jako ludzi. Skłaniają także do refleksji nad sobą. Każdy ma przecież jakieś braki, każda psychika jest w jakimś stopniu niekompletna; z czymś nie możemy sobie poradzić, czegoś nie potrafimy zrozumieć, a to, co uzyskujemy jako ostateczny wynik prób uzgodnienia siebie ze sobą, nie zawsze zdaje egzamin.
Pasjonujący jest świat ludzi, którzy ujmują go wyłącznie na poziomie myślenia konkretnosytuacyjnego. Niezdolni do posługiwania się kodem abstrakcyjnym, tylko odzwierciedlają świat i zapamiętują jego obrazy, nieraz bez jakichkolwiek ograniczeń. Tajemnicą jest to, jak odczuwają swoją podmiotowość, jak formują się u nich pragnienia bycia w świecie piękna i subtelnych wzruszeń. Zaskakuje odkrycie tego, jak piękne dla człowieka pozbawionego naszego rozumienia świata mogą być same liczby. Takie liczby, których się nie da podzielić. Niektórzy je po prostu widzą, i widząc, cieszą się nimi. Z radością wymieniają je między sobą. Okazuje się więc, że rzeczywistość konkretna może być równie doskonała jak rzeczywistość abstrakcyjna. Tyle że inna. Jest to idea bardzo mi bliska.
Niektórzy w ogóle zaprzeczają podmiotowości psychicznej i wrażliwości osób, których świat jest ograniczony do spostrzeganych konkretów. Z książki tej dowiadujemy się, jak w istocie proste jest dotarcie do ich psychicznego wnętrza, gdy ktoś tego chce, gdy ich szanuje i traktuje jak osoby, a nie tylko jak pacjentów. Poznajemy tu też dylematy moralne terapeutów, którzy muszą dokonywać wyboru między adaptacją socjalną jednostki a jej funkcjonowaniem jako osoby zamkniętej w swoim, obcym dla nas, ale bliskim dla niej świecie.
Bez tej wiedzy, którą przekazuje nam Oliver Sacks, nasze rozumienie ludzi i rozumienie znaczenia mózgu jako siedliska psychiki byłoby uboższe. Po przeczytaniu tej książki już nie będziemy chyba się kompromitować, redukując psychikę do poznawania lub porównując do komputera ten narząd, który znalazł się między naszymi oczyma i za nimi, dosłownie oraz w przenośni. Rzeczywiście mózg jest komputerem i narzędziem poznawania, ale powoduje też, że poza regulacją psychiczną, poza zapamiętywaniem i rozpoznawaniem, tworzymy swój podmiotowy świat. Do czegoś dążymy, realizujemy siebie w dystansie dziesiątków lat, zdolni do poradzenia sobie z różnicą między tym „ja”, które jest w nas, i tym „ja”, którym jesteśmy, między naszymi pragnieniami i intencjami. Poradzenie sobie z tą różnicą jest głównym problemem, jaki stoi przed człowiekiem z uszkodzonym mózgiem. Jest to też główny problem każdego z nas.
31 października 1993
Kazimierz Obuchowski
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Jak zauważa Pascal, dopiero po napisaniu książki robimy to, od czego powinniśmy byli zacząć. Napisałem, zebrałem i ułożyłem w pewną całość te dziwne opowieści, wybrałem tytuł i dwa motta, a teraz muszę zastanowić się, co — i dlaczego — zrobiłem.
Kontrast między dwoma mottami — a także to, że Ivy McKenzie przeciwstawia sobie lekarza i przyrodnika — odnosi się do pewnej dwoistości we mnie: do tego, że czuję się jednocześnie przyrodnikiem i lekarzem, że jednakowo interesują mnie choroby i ludzie, a także do tego, że jestem, choć w skromnym zakresie, zarówno teoretykiem, jak i dramaturgiem. Pociąga mnie to, co naukowe, i to, co romantyczne, i wciąż widzę je w ludzkiej kondycji, a przede wszystkim w tej prawdziwie ludzkiej kondycji, jaką jest stan choroby. Zwierzęta bywają chore, ale tylko człowiek tak radykalnie potrafi zapaść na zdrowiu.
W mojej pracy, w moim życiu wciąż jestem z chorymi — ale chorzy i ich choroby budzą we mnie takie myśli, które w innym przypadku mogłyby mi nie przyjść do głowy. Do tego stopnia, że kusi mnie, by spytać, za Nietzschem, czy możemy się obejść bez choroby. Pytanie to budzi inne, równie fundamentalne kwestie. Moi pacjenci bez ustanku sprawiają, że stawiam sobie pytania, a moje pytania niestrudzenie kierują mnie do pacjentów — tak więc w opowieściach tu zamieszczonych odbywa się nieustanny ruch od jednych do drugich.
Tak, powinny być to opisy przypadków. Dlaczego więc historie czy historie przypadków? Hipokrates wprowadził historyczną koncepcję chorób jako czegoś, co ma swój przebieg, od pierwszych symptomów do punktu kulminacyjnego czy kryzysu, czyli pomyślnego lub fatalnego zakończenia. W ten sposób Hipokrates wprowadził historię przypadku, opisanie czy odmalowanie naturalnej historii choroby, dokładnie wyrażone przez stare słowo „patologia”. Takie historie są formami historii naturalnej, ale nie mówią nam nic o człowieku i jego dziejach. Nie mówią nic o osobie, o jej przeżyciach w czasie zmagania się z chorobą, z walką o przetrwanie. W wąsko pojętej historii przypadku „podmiot” nie istnieje; współczesne historie przypadków napomykają o podmiocie za pomocą określeń („osobnik płci żeńskiej, 21 lat, z trisomią i bielactwem”), które równie dobrze mogą się odnosić do ludzi, jak i do szczurów. Chcąc znów umieścić cierpiący, zraniony, walczący ludzki podmiot w centrum uwagi, musimy pogłębić historię przypadku, zamienić ją na opowieść. Tylko wtedy będziemy mieć „jego” czy „ją” tak samo jak „to”, prawdziwą osobę, pacjenta w odniesieniu do choroby, do tego, co fizyczne.
Na wyższych poziomach neurologii i w psychologii samo istnienie, byt człowieka, jest czymś niezwykle istotnym. Chodzi tu o jego osobowość. Nie można rozdzielić studium choroby od studium tożsamości. Takie zaburzenia i ich opisy tworzą właściwie nową dyscyplinę, którą możemy nazwać „neurologią tożsamości”, ponieważ zajmuje się nerwowymi podstawami „ja”, starym problemem umysłu i mózgu. To możliwe, że istnieje, z konieczności, przepaść między tym, co psychiczne, i tym, co fizyczne. Ale studia i historie odnoszące się jednocześnie do obu kategorii — a takie właśnie historie mnie fascynują i takie (generalnie) tutaj prezentuję — mogą je do siebie zbliżać, pokazywać nam związki procesów fizjologicznych z ludzkim życiem.
Tradycja głęboko ludzkich opowieści klinicznych wspięła się na wyżyny w dziewiętnastym stuleciu, a potem zaczęła tracić na znaczeniu, kiedy rodziła się bezosobowa neurologia. Łuria pisał: „Prawie zanikł talent do opisywania, tak powszechny wśród wielkich neurologów i psychiatrów dziewiętnastego wieku… Trzeba, by się odrodził”. Jego późne prace, takie jak O pamięci, która nie miała granic oraz Świat utracony i odzyskany: historia pewnego zranienia,usiłują ożywić tę zapomnianą metodę. W historiach przypadków opisanych w tej książce starałem się więc wrócić do tej starej tradycji: do tradycji XIX wieku, o której mówi Łuria, do tradycji pierwszego historyka medycyny, Hipokratesa, i do tych najstarszych zwyczajów, które każą pacjentowi opowiedzieć swoją historię lekarzowi.
Klasyczne baśnie miały swoje archetypowe postacie — bohaterów, ofiary, męczenników, wojowników. Neurologiczni pacjenci są nimi wszystkimi, a w dziwnych historiach tu opowiedzianych są też kimś więcej. Jak w tych mitologicznych czy metaforycznych terminach powinniśmy określić „zagubionego marynarza” czy inne dziwne postacie z tej książki? Możemy powiedzieć, że są podróżnikami do lądów, których istnienia nie podejrzewaliśmy. Gdyby nie oni, nic byśmy o tych lądach nie wiedzieli. To dlatego uważam ich dzieje i podróże za coś bajkowego, dlatego użyłem wypowiedzi Oslera o Baśniach z tysiąca i jednej nocy jako motta i dlatego mówię jednocześnie o opowieściach i przypadkach. To, co naukowe, i to, co romantyczne, chce tu złączyć się w jedno — Łuria lubił mawiać o czymś takim „romantyczna nauka”. Łączą się w jedno u zbiegu faktu i baśni, co charakteryzuje (tak jak w mojej książce Przebudzenia;wyd. pol. Poznań 1997) opowiedziane tu życie pacjentów.
Lecz co to za fakty! Co za baśnie! Do czego możemy je porównać? Może się okazać, że nie mamy żadnych modeli, metafor czy mitów. Może nadszedł czas na nowe symbole, nowe mity?
Osiem rozdziałów tej książki było już publikowanych: Zagubiony marynarz, Ręce, Bliźniacy i Autysta-artysta w „New York Review of Books” (1984 i 1985), natomiast O dowcipnym Rayu i jego tikach, Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem i Wspomnienie w „London Review of Books” (1981, 1983, 1984), gdzie krótsza wersja tego ostatniego ukazała się pod tytułem Muzykalne uszy. Chodzić na poziomie zamieszczono w „The Sciences” (1985). Bardzo dawną relację jednej z moich pacjentek — „oryginału” Rose R. z Przebudzeń i Debory z A Kind of Alaska Harolda Pintera inspirowanego tą książką — można znaleźćw Nieopanowanej nostalgii (po raz pierwszy opublikowanej w piśmie „Lancet” wiosną 1970 jako Nieopanowana nostalgia wywołana przez L-Dopę).Z czterech Fantomów dwa pierwsze ukazały się jako „kliniczne ciekawostki” w „British Medical Journal” (1984). Dwa krótkie opowiadania zaczerpnąłem z moich poprzednich książek: Mężczyznę, który wypadł z łóżka ze Stanąć na nogi, a Wizje Hildegardy z Migraine [Migrena]. Pozostałe dwanaście rozdziałów to rzeczy nowe, nigdzie przedtem niepublikowane. Wszystkie napisałem jesienią i zimą 1984 roku.
Chciałbym podziękować moim wydawcom: Robertowi Silversowi z „New York Review of Books” i Mary-Kay Wilmers z „London Review of Books”, a także Kate Edgar, Jimowi Silbermanowi z „Summit Books” w Nowym Jorku i Colinowi Haycraftowi z „Duckworth” w Londynie, którzy tak wiele zrobili, by książka ta ukazała się w obecnym kształcie.
Jestem szczególnie wdzięczny moim kolegom neurologom. Nieżyjącemu dr. Jamesowi Purdonowi Martinowi, któremu pokazywałem kasety z „Christiną” i „Panem MacGregorem” i z którym dokładnie omawiałem przypadki tych pacjentów. Bezcielesna kobieta i Na poziomie wyrażają tę wdzięczność. Doktorowi Michaelowi Kremerowi, mojemu byłemu „szefowi” w Londynie, który w odpowiedzi na Stanąć na nogi (1984, wyd. pol. 1996) przedstawił bardzo podobny przypadek — są one połączone w jedną całość w Mężczyźnie, który wypadł z łóżka. Doktorowi Donaldowi Macrae, którego nadzwyczajny przypadek agnozji wzrokowej, niemal komicznie podobny do mojego, został odkryty dwa lata po tym, jak napisałem o tym opowiadanie — przytaczam tamten przypadek w Postscriptum do Mężczyzny, który pomylił swoją żonę z kapeluszem. A najbardziej wdzięczny jestem mojej bliskiej przyjaciółce i koleżance, dr Isabelle Rapin z Nowego Jorku, z którą omawiałem wiele historii chorób. Przedstawiła mnie Christinie („bezcielesnej kobiecie”) i wiele razy widywała Joségo, „autystę-artystę”, kiedy był dzieckiem.
Chciałbym wyrazić ogromne uznanie dla bezinteresownej pomocy i wielkoduszności pacjentów (a w kilku przypadkach krewnych pacjentów), których opowiadania tu przytaczam, a którzy bardzo często wiedząc, iż nikt nie jest w stanie im pomóc, pozwolili, a nawet zachęcali mnie do pisania o ich życiu, w nadziei, że inni będą mogli poznać i zrozumieć to życie, a kiedyś leczyć takie choroby. Tak jak w Przebudzeniach, również tutaj nazwiska oraz istotne szczegóły zostały zmienione, moim celem było natomiast zachowanie podstawowego „odczucia” ich życia.
Wreszcie chciałbym wyrazić wdzięczność — więcej niż wdzięczność — mojemu mentorowi i lekarzowi, któremu książkę tę dedykuję.
Nowy Jork, 10 lutego 1985o.w.s.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Jednym z ulubionych słów neurologii jest „deficyt”. Oznacza ono zaburzenie lub brak funkcji neurologicznej: utratę mowy, zdolności porozumiewania się, pamięci, wzroku, sprawności fizycznej, poczucia tożsamości i tysiąc innych strat i niedostatków określonych zdolności. Dla wszystkich tych dysfunkcji (inny ulubiony termin) mamy cały zestaw oznaczających braki słówek: afonia, afemia, afazja, aleksja, apraksja, agnozja, amnezja, ataksja — oznaczających, że pacjent na skutek choroby, uszkodzenia lub niewykształcenia się jest częściowo lub całkowicie pozbawiony pewnych czynności neurologicznych lub umysłowych.
Naukowe badania związków między mózgiem a umysłem zapoczątkował w 1861 roku Francuz Broca, odkrywając, że pewne trudności w używaniu mowy — afazja — są skutkiem uszkodzenia określonej części lewej półkuli mózgu. Od tamtej chwili neurologia mózgowa zaczęła sporządzać „mapę” ludzkiego mózgu, przypisując określone zdolności — językowe, intelektualne, percepcyjne itd. — ściśle określonym „ośrodkom” mózgowym. Pod koniec wieku bardziej uważni obserwatorzy — przede wszystkim Freud w swojej pracy zatytułowanej Afazja — zaczęli dochodzić do wniosku, że to zbyt proste, że ludzka psychika ma bardzo zawiłą strukturę i musi mieć podobnie skomplikowaną podstawę fizjologiczną. Freud przeczuwał to, mając na uwadze zwłaszcza pewne zaburzenia rozpoznawania i postrzegania, dla których ukuł termin „agnozja”. Uważał, że należyte zrozumienie afazji lub agnozji wymaga nowej, bogatszej wiedzy.
Nowa nauka zajmująca się mózgiem/umysłem, której powstania wyczekiwał Freud, narodziła się w Związku Sowieckim w czasie II wojny światowej. Jej współtwórcami byli: Aleksander Romanowicz Łuria (i jego ojciec R.A. Łuria), Leontiew, Anochin, Bernstein i inni. Nazwali ją „neuropsychologią”. A.R. Łuria całe życie pracował nad rozwojem tej niezmiernie owocnej nauki, która, zważywszy na jej rewolucyjną wręcz doniosłość, bardzo wolno docierała na Zachód. Swoje osiągnięcia Łuria zawarł w monumentalnej pracy zatytułowanej Zaburzenia wyższych czynności korowych wskutek ogniskowych uszkodzeń mózgu. Podstawy neuropsychologii (wyd. polskie PZWL 1976) i w zupełnie odmienny sposób w biografii, albo raczej „patografii” — w Świecie utraconym i odzyskanym. I choć książki te były na swój sposób prawie doskonałe, istniała cała sfera, do której Łuria nawet się nie zbliżył. Zaburzenia wyższych czynności korowych… zajmowały się tylko tymi czynnościami, które należały do lewej półkuli mózgowej; podobnie Zasiecki, bohater Świata utraconego i odzyskanego, miał wielkie uszkodzenie lewej półkuli, prawa była nienaruszona. Prawdę mówiąc, cała historia neurologii i neuropsychologii jest historią badań nad lewą półkulą mózgu.
Jednym z ważniejszych powodów lekceważenia prawej — albo „podległej”, jak ją zawsze nazywano — półkuli było to, że objawy jej uszkodzeń są o wiele mniej wyraźne niż w przypadku półkuli lewej. Przyjmowano, zwykle z lekką pogardą, że prawa półkula jest bardziej „prymitywna” niż lewa. Ta ostatnia uważana jest za jedyny w swoim rodzaju, niezrównany efekt ewolucji człowieka. I w pewnym sensie to prawda. Lewa półkula, ta bardzo świeża narośl na mózgu człekokształtnych, jest bardziej skomplikowana i wyspecjalizowana. Jak komputer przyklejony do podstawowego zwierzęcego mózgu zajmuje się schematami i programami. Z drugiej strony prawa półkula kontroluje niezwykle ważną zdolność rozpoznawania rzeczywistości, zdolność niezbędną każdej żywej istocie do przetrwania. Klasyczna neurologia była bardziej zainteresowana schematami niż rzeczywistością, kiedy więc pojawiły się syndromy — zespoły objawów — związane z uszkodzeniami prawej półkuli, uznano je za dziwaczne.
Próbowano w przeszłości — na przykład Anton w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku i Pötzl w 1928 roku — badać te syndromy, ale próby owe były także w jakiś dziwny sposób ignorowane. W jednej ze swoich ostatnich książek, Ludzki mózg — procesy psychologiczne, Łuria poświęcił syndromom prawej półkuli krótki, ale wiele obiecujący fragment, który kończył się w następujący sposób:
Te wciąż niezbadane defekty wiodą nas do jednego z najbardziej podstawowych problemów — roli prawej półkuli w istnieniu świadomości. […] Badania tej niezwykle istotnej dziedziny były do tej pory lekceważone. […] Zanalizuję ją dokładnie w specjalnej serii artykułów […] przygotowywanych do publikacji.
Łuria zdołał napisać kilka tych artykułów w ostatnich miesiącach życia, kiedy był już śmiertelnie chory. Nie doczekał ich publikacji, nie ukazały się też one drukiem w Związku Sowieckim. Posłał je R.L. Gregory’emu do Anglii, który zamieścił je w swoim zbiorze pt. Oxford Companion to the Mind.
I pacjenci, i zewnętrzni obserwatorzy napotykają tu równie wielkie trudności. Chorzy z pewnymi zespołami prawej półkuli mózgowej, np. specyficzną „anozognozją”, jak nazywał ją Babiński, nie są w stanie zrozumieć natury swojej choroby. Równie trudno jest, nawet dla najbardziej wrażliwego obserwatora, przedstawić sobie wewnętrzny stan, „sytuację” tych pacjentów. W przeciwieństwie do skutków zespołów związanych z uszkodzeniami lewej półkuli, które można dosyć łatwo pojąć, jest to coś niemal niewyobrażalnie różnego od wszystkiego, co do tej pory znał taki obserwator. I chociaż syndromy prawej półkuli są równie częste, jak te związane z lewą (dlaczego miałoby być inaczej?), w literaturze neurologicznej i neuropsychologicznej znajdujemy tysiąc opisów syndromów lewopółkulowych na jeden opis syndromu prawopółkulowego. Tak jakby te ostatnie były dla neurologii czymś obcym. A przecież, jak mówił Łuria, są ważne w sposób najbardziej podstawowy. Do tego stopnia, że wymagają innego rodzaju neurologii, „skierowanej na osobę” albo (jak lubił mawiać Łuria) „romantycznej” nauki; ponieważ możemy zbadać fizyczne podstawy naszej personae, naszego „ja”. Łuria uważał, że tworzenie tej dziedziny najlepiej zacząć od opowieści szczegółowej historii choroby człowieka z głębokimi zaburzeniami funkcji prawej półkuli, która jednocześnie byłaby uzupełnieniem i przeciwstawieniem historii „człowieka, który utracił i odzyskał świat”. W jednym z ostatnich listów do mnie Łuria pisał: „Publikuj takie historie, nawet jeśli są tylko szkicami. To zdumiewające światy”. Muszę wyznać, że niezmiernie ciekawią mnie te zaburzenia, ponieważ otwierają lub obiecują domeny, których istnienie rzadko sobie ktokolwiek wyobraża, kierują nas do bardziej otwartej neurologii i psychologii, ekscytująco innych od raczej sztywnej i mechanicznej neurologii przeszłości.
Deficyty, w tradycyjnym znaczeniu tego słowa, budzą we mnie mniejsze zainteresowanie niż zaburzenia neurologiczne wpływające na jaźń. Takie zaburzenia mogą być bardzo różne i wynikać zarówno z nadmiaru, jak i z braku funkcji. Uważam, że lepiej jest zajmować się tymi dwoma kategoriami oddzielnie. Ale trzeba też powiedzieć na samym początku, że choroba nigdy nie jest zwykłą stratą albo nadmiarem. Organizm lub osoba nią dotknięta zawsze stara się wyrównać uszczerbek, zastąpić brakujące funkcje czymś innym, po prostu zachować swoją tożsamość, a sposoby temu służące mogą być bardzo niezwykłe. Badanie lub wpływanie na te środki, tak jak i na pierwotną przyczynę choroby, jest podstawowym zadaniem nas, lekarzy. Z wielką mocą wyraził to Ivy McKenzie:
Bo cóż właściwie stanowi „istotę choroby” albo „nową chorobę”? Lekarz nie zajmuje się, tak jak przyrodnik, wielką ilością różnych organizmów teoretycznie przystosowanych do środowiska, ale pojedynczym organizmem, człowiekiem, który w niesprzyjających warunkach usiłuje zachować swoją tożsamość.
Psychiatria już dawno odkryła te „wysiłki na rzecz zachowania tożsamości”, podejmowane nieraz przy użyciu najdziwniejszych sposobów i prowadzące do takichże efektów. Podobnie jak tyle innych odkryć, zawdzięczamy je zwłaszcza Freudowi, który postrzegał złudzenia paranoików nie jako coś pierwotnego, lecz jako próby (jakkolwiek chybione) odbudowy, rekonstrukcji świata zredukowanego do kompletnego chaosu. To samo wyraził Ivy McKenzie, pisząc:
Patofizjologia zespołu Parkinsona jest studium zorganizowanego chaosu, chaosu wywołanego na początku przez zaburzenie ważnych funkcji integracyjnych i zorganizowanego na nowo na bardzo chwiejnej podstawie w procesie rehabilitacji.
Tak jak Przebudzenia były studium „zorganizowanego chaosu” wywołanego przez jedną, choć przybierającą wiele postaci chorobę, tak tutaj przedstawiam serię podobnych studiów rozmaitych rodzajów zorganizowanego chaosu będącego skutkiem wielu różnych zaburzeń.
W tej części — zatytułowanej Straty — najważniejszym, jak sądzę, przypadkiem jest szczególna forma agnozji wzrokowej: syndrom „mężczyzny, który pomylił swoją żonę z kapeluszem”. Sądzę, że takie przypadki mają fundamentalne znaczenie. Stanowią zasadnicze wyzwanie dla najbardziej ugruntowanych pewników czy założeń klasycznej neurologii, w szczególności dla mniemania, że uszkodzenie mózgu, jakiekolwiek uszkodzenie, zmniejsza lub znosi zdolność do abstrahowania i kategoryzacji (termin Kurta Goldsteina), redukując jednostkę do tego, co emocjonalne i konkretne. (Bardzo podobną tezę wysunął Hughlings Jackson w latach sześćdziesiątych XIX wieku). Tutaj, w przypadku doktora P., widzimy coś zupełnie przeciwnego — historię człowieka, który (aczkolwiek tylko w sferze wzrokowej) całkowicie utracił to, co emocjonalne, konkretne, indywidualne, „realne”… i został zredukowany do tego, co abstrakcyjne i kategoryzujące, a skutki były w jego przypadku szczególnie absurdalne. Co powiedzieliby na to Hughlings Jackson i Goldstein? Często wyobrażałem sobie, że proszę ich o zbadanie doktora P., a potem pytam: „No i co, panowie? Co teraz powiecie?”.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Doktor P. był wybitnym muzykiem. Śpiewał przez wiele lat w operze, a potem został wykładowcą w miejscowej Akademii Muzycznej. To właśnie tam, w związku ze studentami, zauważono po raz pierwszy jego dziwne zachowanie. Czasem jakiś student zgłaszał się i doktor P. go nie poznawał; a dokładniej, nie rozpoznawał jego twarzy. W momencie kiedy student zaczynał mówić, doktor P. identyfikował go po głosie. Takich incydentów było coraz więcej; powodowały one zmieszanie, zawstydzenie, lęk — a czasem rozbawienie, ponieważ doktor P. nie tylko coraz częściej nie poznawał twarzy, ale także widział je tam, gdzie ich wcale nie było. Na ulicach dobrotliwie poklepywał uliczne hydranty i liczniki parkingowe, biorąc je za dziecięce głowy. Bardzo uprzejmie zwracał się do rzeźbionych gałek na meblach i dziwił się, że mu nie odpowiadają. Początkowo śmiano się z tych cudacznych pomyłek jak z żartów, doktor P. też nie zostawał w tyle. Czyż nie miał osobliwego poczucia humoru, nie kochał dowcipów i paradoksów jakby rodem z zen? Jego wspaniały talent muzyczny błyszczał jak gwiazda. Nie czuł się chory i nigdy przedtem nie miał się lepiej. A te pomyłki były tak niedorzeczne — i tak dowcipne — że trudno było je traktować poważnie. Przypuszczenie, że „coś jest nie w porządku”, pojawiło się trzy lata później, kiedy rozwinęła się cukrzyca. Wiedząc, że choroba ta może źle wpływać na wzrok, doktor P. udał się do okulisty, który zbadał mu starannie oczy i przeprowadził szczegółowy wywiad. „Pański wzrok jest w porządku — stwierdził lekarz. — Ale są jakieś problemy z tą częścią mózgu, która odpowiada za widzenie. Ja panu nie pomogę, powinien pan pójść do neurologa”. W rezultacie doktor P. trafił do mnie.
Już po kilku minutach rozmowy z nim wiedziałem, że nie ma nawet śladu otępienia w zwykłym znaczeniu tego słowa. Odznaczał się wielką kulturą i urokiem osobistym, mówił płynnie, miał bogatą wyobraźnię i poczucie humoru. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego skierowano go do naszej kliniki.
A jednak było w nim coś dziwnego. Mówił zwrócony do mnie, patrząc na mnie, a wciąż czułem, że coś jest nie tak — coś trudnego do określenia. Pomyślałem, że zwraca na mnie swoje uszy, nie oczy. Te, zamiast patrzeć, spoglądać na mnie w normalny sposób, „brać w siebie” mój obraz, znienacka skupiały się a to na moim nosie, a to na moim prawym uchu, jechały w dół do podbródka, skakały w górę do prawego oka — jakby zauważając, czy nawet badając te pojedyncze rysy, ale nie widząc całej twarzy, jej zmieniającej się mimiki, „mnie” jako całości. Nie jestem pewien, czy w tamtej chwili w pełni zdawałem sobie z tego sprawę. Wyczuwałem jedynie coś niepokojąco osobliwego, jakiś brak normalnego, wzajemnego oddziaływania na siebie spojrzenia i wyrazu twarzy. Widział mnie, skanował mnie, a jednak…
— Czy coś panu dolega? — spytałem w końcu.
— Nic mi o tym nie wiadomo — odparł z uśmiechem — ale ludzie uważają, że coś niedobrego dzieje się z moimi oczyma.
— Ale czy pan dobrze widzi?
— Tak, tylko czasami robię pomyłki.
Wyszedłem z pokoju na chwilę, by porozmawiać z jego żoną. Kiedy wróciłem, doktor P. siedział spokojnie, w skupieniu, przy oknie, słuchając raczej, niż patrząc na zewnątrz.
— Ruch uliczny — powiedział — te wszystkie dźwięki, odgłosy, jakie wydają jadące gdzieś daleko pociągi, tworzą rodzaj symfonii, prawda? Czy zna pan Pacific 231 Honeggera?
Cóż za uroczy człowiek, pomyślałem. Czy ktoś taki może być poważnie chory? Czy pozwoli, abym go zbadał?
— Tak, oczywiście, doktorze Sacks.
Uciszyłem mój niepokój, jego być może także, kojącą rutyną badania neurologicznego: siła i napięcie mięśniowe, koordynacja, odruchy… To wtedy, kiedy badałem jego odruchy — odrobinę nieprawidłowe po lewej stronie — po raz pierwszy zdarzyło się coś dziwacznego. Zdjąłem but z jego lewej nogi i podrapałem mu stopę kluczem (badanie to może wydawać się błahe, ale jest niezbędne do sprawdzenia odruchów). Potem, usprawiedliwiając się, że muszę skręcić oftalmoskop, zostawiłem go, by sam włożył z powrotem but. Po minucie, ku mojemu zdumieniu, wciąż miał lewą nogę bosą.
— Czy mogę pomóc? — spytałem.
— Pomóc w czym? Pomóc komu?
— Pomóc panu włożyć but.
— Ach — odrzekł i dodał cicho: — zapomniałem o bucie. But? But? — Wydawał się zakłopotany.
— Pański but — powtórzyłem. — Może powinien go pan włożyć.
Nadal spoglądał w dół z wytężoną, ale skierowaną nie tam gdzie trzeba uwagą. W końcu jego spojrzenie spoczęło na własnej stopie.
— To jest mój but, prawda?
Czy się przesłyszałem? Czy on się „przewidział”?
— To te moje oczy — wyjaśnił i dotknął stopy. — To jest mój but, prawda?
— Nie, to jest pańska stopa. Pański but jest tam.
— Och! Myślałem, że to moja stopa.
Żartował? Czy był szalony? Może ślepy? Jeśli to była jedna z jego „dziwnych pomyłek”, to nigdy w życiu nie spotkałem się z niczym bardziej cudacznym.
Pomogłem mu włożyć but, by uniknąć dalszych komplikacji. Doktor P. nie wydawał się zakłopotany, może nawet rozbawiła go ta sytuacja. Dokończyłem badanie. Wzrok miał dobry: widział szpilkę leżącą na podłodze, choć czasem jej nie dostrzegał, jeśli leżała po jego lewej stronie.
Widział dobrze, ale co widział? Otworzyłem egzemplarz „National Geographic Magazine” i poprosiłem go, by opisał kilka zamieszczonych tam fotografii.
Jego odpowiedzi były bardzo osobliwe. Przebiegał oczyma od jednej rzeczy do drugiej, wybierał drobne szczegóły, pojedyncze cechy, tak jak to robił z moją twarzą. Skupiał uwagę na kolorach, ostrości, czasem na jakimś kształcie, rzucał komentarz — lecz ani razu nie odebrał fotografii jako całości. Nie potrafił ujrzeć pełnego obrazu, widział tylko detale, które docierały do niego jak piknięcia na ekranie radaru. Nigdy nie wszedł w kontakt z fotografią jako całością — nigdy, jeśli można się tak wyrazić, „nie spojrzał jej w twarz”. Nie czuł, nie rozumiał, co to jest pejzaż czy scena. Pokazałem mu okładkę przedstawiającą niezmierzone połacie Sahary.
— Co pan tu widzi? — spytałem.
— Widzę rzekę — odparł. — I mały hotelik z tarasem na wodzie. Jacyś ludzie jedzą obiad na tym tarasie. Tu i ówdzie rozstawiono kolorowe parasolki. — Wpatrywał się, jeśli można to było nazwać „wpatrywaniem się”, w przestrzeń obok okładki i wymyślał jej nieistniejące cechy, jakby brak cech na prawdziwej fotografii kazał mu wyobrazić sobie rzekę, taras i kolorowe parasolki.
Osłupiałem. Natomiast on, jak się zdawało, uważał, że poradził sobie całkiem nieźle. Uśmiechał się leciutko. Zdecydował również, że to koniec badania, i zaczął rozglądać się wokół, szukając kapelusza. Wyciągnął rękę i chwycił głowę swojej żony. Próbował unieść ją i włożyć sobie na głowę. Najwyraźniej pomylił żonę z kapeluszem! Ona stała cierpliwie, jakby była przyzwyczajona do takich pomyłek.
Nie mogłem zrozumieć, co się wydarzyło, jeśli myśleć w kategoriach konwencjonalnej neurologii (albo neuropsychologii). Pod pewnymi względami jego postrzeganie wydawało się nienaruszone, pod innymi całkowicie, w niepojęty sposób, zniszczone. Jak mógł mylić własną żonę z kapeluszem, a jednocześnie bardzo dobrze funkcjonować jako nauczyciel w Akademii Muzycznej?
Musiałem to przemyśleć. Musiałem też zobaczyć się z nim znowu — i to w jego własnym, dobrze mu znanym środowisku, to znaczy w domu.
Kilka dni później odwiedziłem doktora P. i jego żonę. W teczce miałem partyturę Dichterliebe (wiedziałem, że lubi Schumanna) i różne dziwne przedmioty pomocne przy badaniu postrzegania. Pani P. wprowadziła mnie do pięknego mieszkania, przywodzącego na myśl Berlin z okresu fin de siècle’u. Wspaniały, stary bösendorfer stał jak monarcha na środku pokoju, dookoła było mnóstwo pulpitów, instrumentów, partytur… Zauważyłem tam książki, fotografie, obrazy, ale muzyka była najważniejsza. Doktor P. wszedł, ukłonił się lekko i zbliżył z wyciągniętą ręką do zegara szafkowego, ale słysząc mój głos, naprawił swoją omyłkę i uścisnął mi dłoń. Przywitaliśmy się i porozmawialiśmy chwilkę o ostatnich koncertach i przedstawieniach. Zapytałem niepewnie, czy mógłby zaśpiewać.
— Dichterliebe! — zawołał. — Ale ja już nie potrafię czytać nut. Doktorze, pan to zagra, dobrze?
Powiedziałem, że spróbuję. Na tym cudownym fortepianie nawet ja potrafiłem zagrać dobrze, a doktor P. śpiewał starym, ale nieskończenie aksamitnym i łagodnym barytonem. Łączył absolutny słuch i doskonały głos z inteligencją muzyczną najwyższej próby. Zrozumiałem, że zatrudniając go, nasza Akademia Muzyczna nie kierowała się litością.
Było oczywiste, że płaty skroniowe jego mózgu są nienaruszone: miał wspaniałe zdolności muzyczne. Zastanawiałem się natomiast, co dzieje się w płatach ciemieniowych i potylicznych, zwłaszcza w tych miejscach, które odpowiadają za funkcjonowanie wzroku. Zdecydowałem się zacząć od brył geometrycznych, które mam w swoim zestawie neurologicznym.
— Co to jest? — spytałem, wyciągając pierwszą.
— Oczywiście, że sześcian.
— A to? — Potrząsnąłem następną.
Spytał, czy może ją zbadać. Zrobił to szybko i dokładnie.
— Dwunastościan. I proszę nie zawracać sobie głowy resztą; rozpoznam i dwudziestościan.
Kształty abstrakcyjne nie stanowiły więc żadnego problemu. A co z twarzami? Wyjąłem talię kart. Bez trudu rozpoznał wszystkie, łącznie z waletami, damami, królami i dżokerem. Ale są to przecież figury stylizowane i nie wiedziałem, czy widzi twarze, czy po prostu szablony. Pokazałem mu książkę z karykaturami. Tutaj też w większości przypadków radził sobie dobrze. Rozpoznawał twarz w momencie, w którym wyławiał podstawową cechę — cygaro Churchilla, nos Schnozzle’a. Ale karykatury są też schematyczne i rysowane w pewnej konwencji. Pozostawało tylko zobaczyć, jak radzi sobie z prawdziwymi twarzami, przedstawionymi realistycznie.
Włączyłem telewizor, bez dźwięku, i znalazłem stary film z Bette Davis w scenie miłosnej. Doktor P. nie rozpoznał aktorki — ale przecież mogła nigdy nie stanowić części jego świata. Bardziej uderzające było to, że nie rozpoznawał wyrazu twarzy jej lub jej partnera, choć w ciągu jednej gwałtownej sceny przeszli od gorącej tęsknoty przez namiętność, zdziwienie, obrzydzenie i wściekłość do rzewnego pojednania. Doktor P. nie pojął z tego nic. Nie rozumiał zupełnie, co się dzieje na ekranie, kto jest kim, ani nawet jakiej jest płci. Komentował to wszystko tak, jakby był Marsjaninem.
Istniała pewna szansa, że to nierealność celuloidowego świata Hollywood sprawia mu trudności. Przyszło mi na myśl, że łatwiej zidentyfikuje twarze ze swojego własnego życia. Na ścianach mieszkania wisiały fotografie jego krewnych, kolegów, uczniów, jego samego. Zebrałem stosik tych zdjęć i z pewnymi obawami pokazałem mu je. To, co było zabawne czy groteskowe w stosunku do filmu, stało się tragiczne w odniesieniu do prawdziwego życia. Prawdę mówiąc, nie rozpoznał nikogo: ani rodziny, ani kolegów, uczniów czy siebie samego. Rozpoznał Einsteina, ponieważ wyłowił charakterystyczne cechy: włosy i wąsy; to samo dotyczyło paru innych ludzi. „Ach, Paul!” — powiedział, kiedy pokazałem mu portret jego brata. „Ta kwadratowa szczęka, te wielkie zęby, rozpoznałbym Paula wszędzie!”. Ale czy rozpoznał Paula, czy kilka jego cech, na podstawie których mógł odgadnąć tożsamość osoby? Przy braku rzucających się w oczy „sygnałów” był całkowicie zagubiony. Ale zawodziła nie tylko percepcja, gnosis; sposób, w jaki podchodził do rzeczy, był zasadniczo nieprawidłowy. Traktował te twarze (nawet ludzi mu najbliższych), jakby były abstrakcyjnymi układankami albo testami. Nie potrafił ich ujrzeć, zbliżyć się do nich. Żadna twarz nie była mu bliska, w żadnej nie widział „jego” lub „jej”; identyfikował je jako komplet cech, jako „to”. A zatem poznawał jedynie formalnie, nie było w tym nic osobistego. I to prowadziło do jego obojętności czy ślepoty na wyraz twarzy. Twarz jest dla nas osobą wyglądającą na zewnątrz — widzimy osobę poprzez jej twarz. Dla doktora P. twarz w tym znaczeniu nie istniała, nie rozpoznawał ani jej, ani kryjącej się za nią osoby.
Idąc na to spotkanie, zatrzymałem się w kwiaciarni i kupiłem sobie ekstrawagancką czerwoną różę do butonierki. Wyjąłem ją teraz i podałem doktorowi P. Wziął ją jak botanik albo morfolog, któremu pokazano okaz do zbadania, nie jak osoba, której wręczono kwiat.
— Około sześciu cali długości — stwierdził. — Zwinięta czerwona forma z podłużnym zielonym dodatkiem.
— Tak — powiedziałem zachęcająco — i jak pan myśli, doktorze P., co to jest?
— Trudno powiedzieć. — Wyglądał na zakłopotanego. — Nie odznacza się to prostą symetrią bryły geometrycznej, choć nie wykluczam jakiejś symetrii wyższego rzędu… Sądzę, że mógłby to być kwiatostan lub kwiat.
— Mógłby być? — dopytywałem się.
— Mógłby być — potwierdził.
— Proszę to powąchać — zaproponowałem. Znów wprawiłem go w zakłopotanie, jakbym prosił o powąchanie symetrii wyższego rzędu. Ale grzecznie spełnił prośbę i uniósł różę do nosa. Ożywił się nagle.
— Przepiękna! — wykrzyknął. — Wczesna róża. Cóż za niebiański zapach! — Zaczął nucić: — Die Rose, die Lillie…. — Jak się okazuje, realność czegoś może nam uzmysłowić zapach, nie tylko obraz.
Przeprowadziłem ostatni test. Dzień był chłodny, po przyjściu z dworu rzuciłem płaszcz i rękawiczki na kanapę.
— Co to jest? — spytałem, pokazując doktorowi P. rękawiczkę.
— Czy mogę to obejrzeć? — poprosił i zaczął ją badać, tak jak przedtem bryły geometryczne.
— Powierzchnia ciągła — oznajmił w końcu — obejmująca samą siebie. Zdaje się, że ma — zawahał się — pięć wybrzuszeń, jeśli to właściwe słowo.
— Tak — przyznałem ostrożnie. — Opisał pan ten przedmiot. Teraz proszę mi powiedzieć, co to jest.
— Rodzaj pojemnika?
— Tak — odparłem — i co może w sobie zawierać?
— Może zawierać swoją zawartość — rzekł doktor P. ze śmiechem. — Widzę wiele możliwości. Na przykład mogłaby to być sakiewka na monety pięciu różnych wielkości. Mógłby to…
Zatamowałem ten zwariowany strumień.
— Czy nie wygląda znajomo? Jak pan sądzi, czy ten pojemnik mógłby zawierać, mógłby pasować do jakiejś części pańskiego ciała?
Nic mu nie zaświtało1.
Żadne dziecko nie byłoby zdolne zobaczyć w rękawiczce „powierzchni ciągłej obejmującej samą siebie”, ale każde dziecko, każde niemowlę rozpoznałoby rękawiczkę jako rękawiczkę, jako coś znajomego, co pasuje do ręki. Doktor P. tego nie potrafił. Nic nie było dla niego znajome. Jeśli chodzi o wzrok, był zagubiony w świecie martwych abstrakcji. Prawdę mówiąc, utracił świat widzialny, tak jak i siebie jako osobę, która widzi. Mógł o wszystkim rozmawiać, ale z niczym nie stawał twarzą w twarz. Hughlings Jackson, przedstawiając pacjentów z afazją i uszkodzeniami lewej półkuli mózgu, pisze, że utracili myślenie „abstrakcyjne” i „logiczne”, i porównuje ich do psów (albo raczej porównuje psy do pacjentów z afazją). Natomiast doktor P. funkcjonował dokładnie tak, jak funkcjonuje maszyna. Nie chodziło tylko o to, że okazywał taką samą obojętność wobec świata widzialnego jak komputer, ale — co uderzało jeszcze bardziej — interpretował świat tak jak komputer, posługując się kluczowymi cechami i schematycznymi związkami. Można rozpoznać schemat, dysponując zestawem cech, a jednocześnie nie rozpoznać w nim rzeczywistości.
Testy, które przeprowadziłem do tej pory, nie powiedziały mi nic o wewnętrznym świecie doktora P. Czy istniała możliwość, że zachował pamięć i wyobraźnię wzrokową? Poprosiłem go, by wyobraził sobie, że wchodzi na jeden z okolicznych placów od północnej strony, przechodzi przezeń, a następnie, by opowiedział, jakie budynki widzi w wyobraźni czy w pamięci. Wyliczył budynki, które miał po swojej prawej stronie, ale ani jednego z lewej strony. Potem poprosiłem, by wyobraził sobie, że wchodzi na ten sam plac od południa. Znów wymienił domy znajdujące się po jego prawej stronie, choć chwilę przedtem je pominął. O tych, które „widział” w wyobraźni przedtem, teraz nawet nie wspomniał; przypuszczalnie teraz już ich nie „widział”. Było oczywiste, że jego trudności z lewą stroną, zmniejszenie pola widzenia, były tak samo zewnętrzne, jak i wewnętrzne. Wyobraźnia i pamięć wzrokowa zostały przecięte na dwie połowy.
A co się stało z jego zdolnością wyobrażania na wyższym poziomie? Pomyślałem o tej niemal wywołującej halucynacje intensywności, z jaką Tołstoj ukazuje, ożywia swoich bohaterów. Poprosiłem doktora P., by mi opowiedział Annę Kareninę. Bez trudu przypomniał sobie wydarzenia, akcję powieści, ale całkowicie pominął opisy wyglądu ludzi i miejsc. Pamiętał słowa wypowiedziane przez postaci, ale nie pamiętał ich twarzy; i chociaż, kiedy go o to poprosiłem, cytował niemal dosłownie oryginalne sformułowania, były one dla niego czymś pustym, brakowało im zmysłowej, imaginacyjnej, emocjonalnej realności. Tak więc była to również wewnętrzna agnozja2.
Ale stało się oczywiste, że było tak tylko w przypadku pewnego rodzaju wizualizacji, unaoczniania. Dotyczyło to tylko twarzy i scen; narracja obrazowa była bardzo zaburzona, prawie nie istniała. Ale zachowało się, a może nawet wzmocniło wyobrażanie sobie schematów. Tak więc kiedy zagraliśmy w wyobraźni w szachy, doktor P. bez trudu wyobraził sobie szachownicę i kolejne ruchy — i błyskawicznie mnie pobił.
Łuria pisał o Zasieckim, że stracił on całkowicie zdolność grania w rozmaite gry, ale jego „żywa wyobraźnia” pozostała nienaruszona. Zasiecki i doktor P. żyli w światach, które stanowiły swoje lustrzane odbicia. Najsmutniejszą różnicą między nimi było to, że Zasiecki, jak pisał Łuria, „walczył o odzyskanie swych utraconych zdolności z nieugiętą wytrwałością potępionych”, podczas gdy doktor P. nie walczył, nie wiedział, co utracił, nawet nie wiedział, że cokolwiek utracił. Ale kto był bardziej tragiczną postacią czy kto był bardziej potępiony — ten, który wiedział, czy ten, który nie wiedział?
Kiedy skończyłem badanie, pani P. zaprosiła nas do stołu na kawę i pyszne ciastka. Doktor P. z wielkim apetytem, nucąc, zabrał się do jedzenia. Prędko, płynnie, bezmyślnie, melodyjnie przysuwał talerze i wybierał to i owo, tworzył wspaniały mruczący strumień, jadalną piosenkę ciastek. Nagle przerwało mu tę melodię głośne, natarczywe stukanie do drzwi: łup, łup, łup. Doktor P. wzdrygnął się zaskoczony, przestał jeść i znieruchomiał z wyrazem oszołomienia na twarzy. Widział, ale jednak nie widział stołu; już go nie postrzegał jako stołu zastawionego smakołykami. Jego żona nalała kawy do filiżanki: zapach połechtał mu nos i sprowadził z powrotem na ziemię. Znów rozbrzmiała melodia jedzenia ciastek.
Zastanowiło mnie, jak on cokolwiek robi. Co się dzieje, kiedy się ubiera, idzie do toalety, bierze kąpiel? Poszedłem za jego żoną do kuchni i spytałem, jak on, na przykład, radzi sobie z ubieraniem.
— Tak jak z jedzeniem — wyjaśniła. — Ubranie kładę tam, gdzie zwykle, a on, śpiewając, ubiera się bez kłopotu. Wszystko robi, śpiewając. Jeśli coś mu przeszkodzi, nie wie, co ma robić dalej, nieruchomieje, nie poznaje ubrania ani własnego ciała. Cały czas śpiewa; ma piosenki do jedzenia, ubierania się, kąpania, do wszystkiego. Niczego nie potrafi zrobić, jeśli nie stworzy do tego melodii.
Kiedy tak rozmawialiśmy, moją uwagę przykuły obrazy wiszące na ścianach.
— Tak — powiedziała pani P. — był również utalentowanym malarzem. Akademia co roku wystawiała jego prace.
Zaciekawiony przeszedłem się wzdłuż ścian, obrazy wisiały w porządku chronologicznym. Te wczesne były naturalistyczne i realistyczne, promieniował z nich żywy nastrój, namalowano je z dbałością o szczegół. Potem, po kilku latach, stawały się mniej żywe, mniej konkretne, naturalistyczne, a bardziej abstrakcyjne, nawet kubistyczne. Ostatnie płótna były czystym nonsensem (w każdym razie dla mnie) — chaotycznie namalowanymi liniami i plamami farby. Powiedziałem to pani P.
— Ach, lekarze, co z was za filistrzy! — zawołała. — Nie potrafi pan zobaczyć rozwoju artystycznego, tego, że mąż odrzucił realizm wczesnego okresu i zrobił postępy, zaczął malować abstrakcyjnie?
Nie, to nie to, rzekłem do siebie w duchu (ale powstrzymałem się i nie powiedziałem tego biednej pani P.). Rzeczywiście przeszedł od realizmu do abstrakcjonizmu, ale było to posuwanie się nie artystyczne, lecz patologiczne, posuwanie się w kierunku głębokiej agnozji wzrokowej, w której uległa zniszczeniu zdolność przedstawiania i wyobrażania, poczucie konkretu, tego, co realne. Te obrazy stanowiły tragicznie patologiczną wystawę, która należała do neurologii, nie do sztuki.
A jednak, zastanawiałem się, może pani P. miała trochę racji? Siły choroby i kreacji często walczą ze sobą, ale czasem, co jest jeszcze bardziej interesujące, współpracują. Być może w okresie kubistycznym jednocześnie pan P. rozwijał się jako artysta i rozwijała się jego choroba, przynosząc oryginalny sposób malowania. Utracił to, co konkretne, ale zyskał to, co abstrakcyjne, rozwijając w sobie większą wrażliwość na linię, kontur, strukturę — moc ujrzenia i przedstawienia, jak u Picassa, tych abstrakcyjnych struktur zawartych (i zazwyczaj zagubionych) w konkrecie… Jednak obawiam się, że w ostatnich obrazach były już tylko chaos i agnozja.
Wróciliśmy do dużego pokoju muzycznego z bösendorferem na środku. Doktor P. „nucił ostatni kawałek tortu”.
— No i cóż, doktorze Sacks — odezwał się do mnie. — Zauważyłem, że jestem dla pana interesującym przypadkiem. Czy może mi pan powiedzieć, jaką nieprawidłowość pan odkrył, i udzielić mi zaleceń?
— Nie mogę panu powiedzieć, co jest nieprawidłowe — odparłem — ale powiem panu, co jest w porządku. Jest pan wspaniałym muzykiem, pana życie to muzyka. W przypadku takim jak pański zaleciłbym, aby życie składało się całkowicie z muzyki. Muzyka stanowiła część centralną pańskiej egzystencji, teraz proszę sprawić, by była wszystkim.
Działo się to cztery lata temu — nigdy potem już go nie spotkałem, ale zastanawiałem się często, jak on pojmuje świat, biorąc pod uwagę tę dziwną utratę widzenia i to, że talent muzyczny pozostał nienaruszony. Sądzę, że muzyka zastąpiła obraz. Utracił obraz swojego ciała, ale słyszał jego muzykę. Dlatego poruszał się i działał tak sprawnie, ale nieruchomiał skonfundowany, gdy „wewnętrzna muzyka” cichła. To dotyczyło też świata zewnętrznego…3.
W Świecie jako przedstawieniu Schopenhauer mówi o muzyce jako o „czystej woli”. Z pewnością zafascynowałby go doktor P., człowiek, który całkowicie utracił świat jako wyobrażenie, ale zachował go jako muzykę czy wolę.
Ta łaska była mu dana do końca — mimo rozwoju choroby (wielkiego nowotworu lub procesu degeneracyjnego w części mózgu odpowiedzialnej za widzenie) doktor P. żył muzyką i uczył muzyki do ostatnich dni życia.
Jak należy rozumieć tę szczególną niezdolność doktora P. do orzeczenia, że rękawiczka jest rękawiczką? Jest oczywiste, że nie potrafił wydać osądu poznawczego, choć sypał jak z rękawa poznawczymi hipotezami. Osąd jest intuicyjny, osobisty, wszechstronny i konkretny — „widzimy”, jak się rzeczy mają w stosunku do siebie i do nas. Umiejętności właśnie tego osądzania, tego ustawiania rzeczy względem siebie brakowało doktorowi P. (choć jego osąd we wszystkich innych sferach był szybki i prawidłowy). Czy działo się tak z powodu braku informacji dostarczanych przez wzrok, czy nieprawidłowego przetwarzania tych informacji? (Tak objaśniłaby to neurologia klasyczna, schematyczna). A może było coś błędnego w postawie doktora P., co nie pozwalało mu odnosić tego, co widział, do siebie?
Te wyjaśnienia albo rodzaje wyjaśnień nie muszą się wzajemnie wykluczać; stanowią oddzielne kategorie, więc mogą współistnieć, obie mogą być prawdziwe. Potwierdza to, pośrednio i bezpośrednio, klasyczna neurologia: pośrednio Macrae, kiedy stwierdza, że wytłumaczenie zaburzeń przetwarzania bodźców wzrokowych i ich integracji jest niewystarczające; jasno i wyraźnie Goldstein, kiedy pisze o „postawie abstrakcyjnej”. Ale mówiąc o postawie abstrakcyjnej, która umożliwia „kategoryzację”, posługiwanie się pojęciami ogólnymi, również nie trafiamy w sedno, jeśli chodzi o przypadek doktora P. — i, być może, generalnie, jeśli chodzi o pojęcie „osądu”. Doktor P. przecież miał postawę abstrakcyjną — i prawdę mówiąc, żadnej innej. I dokładnie to, to absurdalne abstrahowanie — absurdalne, ponieważ niepołączone z niczym więcej — uczyniło go niezdolnym do rozpoznawania tożsamości czy szczegółów, niezdolnym do osądzania.
Neurologia i psychologia, co jest osobliwe, choć mówią o wszystkim innym, prawie nigdy nie mówią o „osądach” — a przecież to właśnie zniszczenie zdolności osądzania (czy to w konkretnych sferach, jak w przypadku doktora P., czy bardziej generalnie, jak w przypadku pacjentów z syndromem Korsakowa lub uszkodzeniami płatów czołowych — patrz rozdz. 12 i 13) stanowi istotę wielu zaburzeń neuropsychologicznych. Tożsamość i zdolność wydawania osądu stają się ich ofiarą — ale neuropsychologia nigdy o tym nie mówi.
A przecież, czy to w znaczeniu filozoficznym (jak u Kanta), czy empirycznym i ewolucyjnym, osąd jest najważniejszą ze zdolności, jakie posiadamy. I zwierzę, i człowiek mogą sobie doskonale radzić bez „postawy abstrakcyjnej”, ale bardzo szybko zginą, jeśli pozbawi się ich zdolności osądzania. Zdolność osądzania musi być pierwszą umiejętnością istoty lub umysłu wyższego rzędu, a jest ignorowana lub błędnie tłumaczona przez klasyczną (obliczeniową) neurologię. I jeśli zastanawiamy się, skąd mógł wziąć się taki absurd, odkrywamy, że wynika on z założeń, z ewolucji samej neurologii. Klasyczna neurologia (tak jak klasyczna fizyka) zawsze traktowała mózg jak coś mechanicznego — Hughlings Jackson porównywał go do maszyny, dzisiaj porównuje się go do komputera.
Oczywiście mózg jest maszyną i komputerem — wszystko w klasycznej neurologii jest poprawne. Jednak procesy mentalne, które są podstawą naszego „ja”, naszego życia, są nie tylko abstrahowaniem i mechanicznym sortowaniem, lecz także czymś podmiotowym, osobistym i jako takie obejmują nie tylko klasyfikowanie i dzielenie na kategorie, ale też ciągłe odczuwanie i poddawanie osądowi. Jeśli tego brakuje, stajemy się podobni do komputerów, tak jak doktor P. Tak samo, jeśli odrzucimy odczuwanie, osąd, to, co osobiste z nauk badających poznanie, zredukujemy je do czegoś tak zubożonego, jak doktor P. — zredukujemy nasze pojmowanie tego, co konkretne i realne.
Przez rodzaj komicznego i zarazem straszliwego porównania nasza współczesna neurologia i psychologia poznawcza nikogo bardziej nie przypomina niż biednego doktora P.! Tak jak on potrzebujemy tego, co konkretne i realne; i nie widzimy tego, tak jak i on nie potrafił tego zobaczyć. Nasze nauki zajmujące się poznaniem cierpią na agnozję podobną do tej, na którą cierpiał doktor P. Jego historia może służyć jako ostrzeżenie, co staje się z nauką, która unika osądów, unika tego, co osobiste, konkretne, i operuje jedynie wyliczeniami i abstrakcją.
Żałowałem bardzo, że z powodów ode mnie niezależnych nie mogłem dłużej badać przypadku doktora P., ani tak, jak to opisałem wyżej, obserwując i przeprowadzając testy, ani ustalając, jakie było rzeczywiste podłoże choroby4.
***
Obawiamy się zawsze, że jakiś przypadek jest „wyjątkowy”, zwłaszcza jeśli ma tak niezwykłe cechy, jak przypadek doktora P. Dlatego z wielkim zaciekawieniem i zadowoleniem, a także z pewną ulgą odkryłem — przeglądając pismo „Brain” z 1956 roku — dokładny opis niemal komicznie podobnego przypadku, podobnego (w rzeczy samej identycznego) neuropsychologicznie i fenomenologicznie, choć podłoże patologiczne (rana głowy) i sytuacja chorego były zupełnie inne. Autorzy piszą o tym przypadku, że jest „wyjątkowy w udokumentowanej historii tego zaburzenia”, i są zdumieni, tak jak ja, swoimi odkryciami5. Zainteresowanych czytelników odsyłam do oryginalnego artykułu Macrae’go i Trolle’a (1956), którego krótkie streszczenie, z cytatami z oryginału, zamieszczam niżej.
Ich pacjent, młody człowiek w wieku trzydziestu dwóch lat, który uległ poważnemu wypadkowi samochodowemu i odzyskał przytomność po trzech tygodniach, „…skarżył się wyłącznie na to, że nie rozpoznaje twarzy, nawet żony i dzieci”. Żadna twarz nie wydawała mu się znajoma, zidentyfikował jednak trzy z nich. Byli to koledzy z pracy. Jeden miał tik — mrugał okiem, drugi dużą myszkę na policzku, a trzeci „był tak wysoki i chudy, że nie można go było pomylić z nikim innym”. Każdy z nich, jak to jasno przedstawiają Macrae i Trolle, został rozpoznany wyłącznie z powodu wspomnianych pojedynczych cech. Zasadniczo (tak jak doktor P.) pacjent poznawał bliskich i przyjaciół tylko po głosie.
Miał nawet kłopoty z poznawaniem samego siebie w lustrze, jak to szczegółowo relacjonują Macrae i Trolle: „W pierwszej fazie rekonwalescencji bardzo często, zwłaszcza w czasie golenia się, podawał w wątpliwość, czy twarz patrząca na niego z lustra jest rzeczywiście jego własna, i mimo iż wiedział, że w żaden sposób nie może być niczyja inna, wielokrotnie robił różne miny albo wysuwał język, «po prostu by się upewnić». Uważnie obserwując swoje oblicze w lustrze, zaczął je powoli rozpoznawać, «ale nie w ułamku sekundy» jak w przeszłości; kierował się tym, jak wygląda zarys jego twarzy i włosów, i tym, że na lewym policzku ma dwa małe pieprzyki”.
Generalnie nie rozpoznawał niczego „na pierwszy rzut oka”, ale musiał znaleźć jedną czy dwie cechy obiektu, na podstawie których zgadywał, co to jest. Czasami mylił się w sposób niezwykle absurdalny. Zwłaszcza, jak piszą autorzy, miał trudności w rozpoznawaniu tego, co żywe.
Z drugiej strony bez trudności rozpoznawał proste przedmioty, takie jak nożyczki, zegarek, klucz itd. Macrae i Trolle zauważyli również, że „Jego pamięć topograficzna była bardzo dziwna — paradoksalne wydawało się to, że nie gubił się po drodze z domu do szpitala i w pobliżu szpitala, a jednak nie potrafił wymienić nazw ulic en route (w przeciwieństwie do doktora P. miał również objawy afazji) ani ich sobie wyobrazić”.
Utracił również wspomnienia, nawet z chwil bardzo oddalonych w czasie od wypadku; nie pamiętał, jak wyglądali kiedyś krewni i znajomi. Pamiętał sposób poruszania się, manierę, ale nie twarz czy wygląd danej osoby. Podobnie, kiedy go wypytano, przyznał, że nie śni już obrazami. Tak więc, jak w przypadku doktora P., w sposób istotny uszkodzona została nie tylko percepcja wzrokowa, ale też wyobraźnia i pamięć, podstawowe własności reprezentacji wzrokowej — przynajmniej te własności, które odnoszą się do tego, co indywidualne, znane, konkretne.
I wreszcie ostatni, zabawny fakt. Doktor P. pomylił swoją żonę z kapeluszem, natomiast pacjent Macrae’go, który także nie potrafił rozpoznać swojej żony, chciał, by zawsze miała ona na sobie jakiś wyróżniający ją znak, jakąś „…rzucającą się w oczy część ubioru, na przykład duży kapelusz”.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1 Później, przez przypadek, odgadł, co to jest, i wykrzyknął: — Mój Boże, przecież to rękawiczka! — To przypomniało mi pacjenta Kurta Goldsteina, Lanutiego, który rozpoznawał przedmioty, jedynie próbując ich używać.
2 Często zastanawiałem się nad opisami rzeczywistości Helen Keller. Czy nie były, mimo ich wyrafinowania, też dosyć puste? Jak też, że za pomocą przekładania postrzegania czuciowego na wizualny, lub, co jeszcze bardziej niezwykłe, werbalnego i metaforycznego na sensoryczny i wizualny uzyskała władzę nad obrazami, mimo że jej kora wzrokowa nigdy nie była stymulowana bezpośrednio za pomocą oczu. Jednak w przypadku doktora P. to właśnie ta kora, niezbędna organiczna podstawa powstawania obrazów, uległa uszkodzeniu. Ciekawe — i oczywiste — że doktor P. nie śnił ich już. Sny wyrażały swoje „przesłanie” na inne, niewizualne sposoby.
3 Zatem, jak dowiedziałem się później od jego żony, mimo że nie poznawał swoich studentów, gdy siedzieli nieruchomo, gdy byli jedynie „obrazami”, mógł nagle rozpoznać ich, gdy się poruszyli. — To Karl — wykrzykiwał wtedy. — Znam jego ruchy, muzykę jego ciała.
4 Powodem była choroba Alzheimera (przyp. tłum.).
5 Dopiero po ukończeniu tej książki odkryłem, że na temat wizualnej agnozji, a w szczególności prozopagnozji istnieje bogata literatura. Szczególnie wielką radość sprawiło mi spotkanie z dr. Andrew Kerteszem, który opublikował niezwykle szczegółowe opisy przypadków pacjentów z taką agnozją (patrz jego artykuł nt. agnozji wzrokowej, Kertesz 1979). Opowiedział mi o farmerze nierozpoznającym (twarzy) swoich krów oraz o innym pacjencie, strażniku w Muzeum Historii Naturalnej, który, patrząc w lustro, widział małpę. Zarówno w przypadku dr. P., jak i pacjenta Macrae’go i Trolle’a to żywe stworzenia są źle postrzegane w najbardziej absurdalny sposób. Najważniejsze studia nad agnozją i w ogóle nad procesem postrzegania wzrokowego prowadzone są obecnie przez A.R. i H. Damasio (patrz artykuł w: „Mesulan” [1985], s. 259-288, lub „Principles of Behavioral Neurology” pod red. M. Marsela Mesulama, Filadelfia 1985).
Musimy zacząć tracić pamięć, nawet tylko stopniowo i nieznacznie, by zdać sobie sprawę, że pamięć stanowi nasze życie. Życie bez pamięci jest niczym […]. Pamięć jest naszym spoiwem, powodem istnienia, wrażliwością, nawet naszym działaniem. Bez niej jesteśmy niczym […]. (Mogę jedynie czekać na całkowitą amnezję, taką, która wymazuje całe życie, tak jak to się stało w przypadku mojej matki […]).
Luis Buñuel
Ten poruszający i przerażający fragment pamiętników Buñuela wywołuje szereg podstawowych pytań natury klinicznej, praktycznej, egzystencjalnej, filozoficznej: jakiego rodzaju życie (jeśli w ogóle jakiekolwiek), jaki świat, jakie „ja” może zachować człowiek, który stracił większą część pamięci, a wraz z nią swoją przeszłość i miejsce w czasie?
Natychmiast pomyślałem o moim pacjencie, który uosabia wszystkie te pytania: o czarującym, inteligentnym, pozbawionym pamięci Jimmiem G., przeniesionym do naszego domu pomocy koło Nowego Jorku w 1975 roku, z tajemniczą notatką mówiącą: „Bezradny, otępiały, w stanie dezorientacji”.
Jimmie miał czterdzieści dziewięć lat, był przystojnym, zdrowo wyglądającym mężczyzną z bujną czupryną kręconych siwych włosów, pogodnym i przyjaznym.
— Co słychać, doktorze? — powiedział. — Ładny mamy dzień, prawda? Czy mam usiąść na tym krześle?
Chętnie rozmawiał i odpowiadał na wszystkie moje pytania. Powiedział mi, jak się nazywa i kiedy się urodził. Opowiedział o małym miasteczku w Connecticut, gdzie spędził dzieciństwo. Opisał ze szczegółami domy, w których mieszkała jego rodzina — pamiętał nawet numery telefonów. Mówił o swojej szkole, kolegach i przyjaciołach, i o tym, że bardzo lubił matematykę i nauki ścisłe. Z entuzjazmem opowiadał o marynarce wojennej — w 1943 roku miał siedemnaście lat, właśnie skończył szkołę średnią, kiedy został powołany do wojska.
Ze swym ścisłym umysłem był urodzonym radiowcem i po błyskawicznym kursie w Teksasie wylądował jako pomocnik radiooperatora na łodzi podwodnej. Pamiętał nazwy okrętów, na których służył, ich misje, porty stacjonowania, nazwiska kolegów-marynarzy. Pamiętał alfabet Morse’a i wciąż jeszcze potrafił bardzo sprawnie nim nadawać, a także pisać na maszynie.
Bogate i ciekawe życie, pamiętane żywo, dokładnie i z uczuciem. Ale z jakiegoś powodu jego wspomnienia urywały się na tamtych czasach. Przywoływał, prawie przeżywał na nowo dni wojny i służby w marynarce, koniec wojny i plany na przyszłość. Pokochał życie na okrętach wojennych, myślał o tym, by zostać w marynarce. Ale dzięki rządowej pomocy (G.I. Bill) mógł zapisać się do college’u i myślał, że powinien to zrobić. Jego starszy brat był w szkole dla księgowych i zaręczył się właśnie z „prawdziwą pięknością” z Oregonu.
Przywołując z pamięci, ożywiając te czasy, Jimmie był niezwykle przejęty; wydawało się, że mówi nie o przeszłości, ale o teraźniejszości. Uderzyło mnie, że przechodząc od lat szkolnych do tych, które spędził w marynarce, zmienił czas z przeszłego na teraźniejszy — i (jak mi się zdawało) nie był to fikcyjny czas teraźniejszy, jakiego używa się niekiedy, opowiadając o przeszłych wydarzeniach, ale prawdziwy, rzeczywisty czas teraźniejszy bezpośredniego doświadczenia.
Nagle przyszła mi do głowy zupełnie nieprawdopodobna myśl.
— Panie G., który rok teraz mamy? — spytałem, ukrywając zdenerwowanie.
— Czterdziesty piąty, człowieku. O co panu chodzi? Wygraliśmy wojnę, Roosevelt nie żyje, Truman jest u steru. Przed nami wspaniałe czasy.
— A pan, Jimmie, ile może mieć lat?
Dziwnie niepewny, wahał się przez chwilę, jakby licząc w pamięci.
— No, myślę, że dziewiętnaście, doktorze. Niedługo skończę dwadzieścia.
Spoglądając na tego siwowłosego mężczyznę, uległem impulsowi, którego potem nie mogłem sobie wybaczyć — byłby to szczyt okrucieństwa, gdyby Jimmie to zapamiętał.
— Niech pan spojrzy — powiedziałem i podsunąłem mu lusterko. — Niech pan spojrzy i powie mi, co pan widzi. Czy to dziewiętnastolatek spogląda na pana?
Zbladł jak płótno i obiema rękami chwycił się krzesła.
— Jezu Chryste! — szepnął. — Boże, co się dzieje? Co się ze mną porobiło? Czy to jakiś koszmarny sen? Czy ja zwariowałem? A może to jakiś kawał? — I wpadł w panikę.
— Wszystko w porządku, Jimmie — uspokajałem go. — To zwykła pomyłka. Nie ma się czym martwić. No! — Pociągnąłem go do okna. — Czy to nie wspaniały wiosenny dzień? Widzi pan te dzieciaki grające w baseball? — Wróciły mu kolory, uśmiechnął się, ja zaś wykradłem się na palcach z pokoju, wynosząc nieszczęsne lusterko.
Wróciłem po chwili. Jimmie wciąż stał przy oknie, z wielką przyjemnością przyglądając się dzieciom. Okręcił się na pięcie, gdy otworzyłem drzwi, i rozjaśnił się na mój widok.
— Co słychać, doktorze? — powiedział. — Ładny mamy dzień, prawda? Chce pan ze mną rozmawiać; czy mam usiąść na tym krześle?
Na jego szczerej, otwartej twarzy nie widniał żaden ślad, że mnie poznaje.
— Czy nie poznaliśmy się już kiedyś, panie G.? — spytałem swobodnym tonem.
— Nie, na pewno nie. Ma pan niezłą brodę. Nie mógłbym pana zapomnieć, doktorze!
— Dlaczego nazywa mnie pan doktorem?
— No, przecież jest pan lekarzem, prawda?
— No tak, ale jeśli nigdy się nie spotkaliśmy, to skąd pan wie, kim jestem?
— Mówi pan jak lekarz, widzę, że jest pan lekarzem.
— Tak, ma pan rację. Pracuję tu jako neurolog.
— Neurolog? Ej, czy coś złego dzieje się z moimi nerwami? A „tu”… co to jest „tu”? Co to za miejsce?
— Właśnie chciałem pana o to zapytać. Jak pan myśli, gdzie się pan znajduje?
— Wszędzie są łóżka i pacjenci. Zdaje się, że to jakiś szpital. Ale co ja, do licha, miałbym robić w szpitalu, i w dodatku z tymi staruszkami. Są starsi ode mnie o kilkadziesiąt lat! Czuję się dobrze, jestem zdrowy jak byk. Może ja tu pracuję… Pracuję? Czym się zajmuję…? Nie, kręci pan głową, widzę po pana oczach, że nie jestem pracownikiem. To znaczy, że zostałem tu umieszczony. Panie doktorze, jestem pacjentem, jestem chory i nic o tym nie wiem? To jakieś wariactwo, to straszne… Czy to jakiś kawał?
— Nie wie pan, o co chodzi? Naprawdę pan nie wie? Pamięta pan, jak opowiadał mi o swoim dzieciństwie, o rodzinnym mieście w Connecticut? O tym, jak pracował pan jako radiooperator na okrętach podwodnych? I o tym, że pański brat zaręczył się z dziewczyną z Oregonu?
— Tak, to wszystko prawda, ale nie opowiadałem tego panu, nigdy pana przedtem nie spotkałem. Musiał pan o tym przeczytać w mojej historii choroby.
— Dobrze — odparłem. — Coś panu opowiem. Pewien człowiek poszedł do lekarza. Skarżył się, że ma zaniki pamięci. Doktor zadał mu kilka pytań, a potem rzekł: „A na czym polegają te zaniki pamięci?”. „Jakie zaniki?”, spytał pacjent.
— A więc to jest mój problem — zaśmiał się Jimmie. — Coś tak myślałem. Od czasu do czasu łapię się na tym, że zapominam o różnych rzeczach, o tym, co się przed chwilą wydarzyło. Z przeszłością jednak wszystko w porządku.
— Czy pozwoli pan, żebym pana zbadał? Zrobię panu kilka testów.
— Jasne — odparł wesoło. — Co tylko pan chce.
W testach na inteligencję wykazał wspaniałe możliwości. Był bystry, dowcipny, pojmował wszystko w lot. Bez trudu rozwiązywał złożone zadania — to znaczy, jeśli mogły być rozwiązane szybko. Jeśli rozwiązanie wymagało czasu — zapominał, co robi. Był szybki i dobry w grze w kółko i krzyżyk i warcaby. Chytry i bezwzględny, z łatwością mnie pobił. Ale zgubił się w szachach — ruchy były zbyt powolne.
Wracając do jego pamięci, odkryłem niesłychaną, niewiarygodną wręcz utratę pamięci świeżej, taką, że zapominał w ciągu kilku sekund, co się do niego mówiło lub co się mu pokazywało. Położyłem na biurku zegarek, krawat i okulary, przykryłem je, a przedtem poprosiłem Jimmiego, by je zapamiętał. Po minutowej pogawędce spytałem, co leży pod przykryciem. Nie pamiętał żadnego z tych przedmiotów, a nawet tego, że prosiłem go o ich zapamiętanie. Powtórzyłem ten test, tym razem prosząc go o zapisanie nazw przedmiotów. Znów wszystko zapomniał. Osłupiał, kiedy pokazałem mu kartkę z zapisanymi nazwami. Powiedział, że nie przypomina sobie, żeby cokolwiek zapisywał, choć przyznał, że to jego charakter pisma, i wtedy pojawiło mu się słabe „echo” faktu, że coś pisał.
Czasem zachowywał nikłe wspomnienia, jakieś niewyraźne poczucie czegoś znajomego. Tak więc pięć minut po tym, jak grałem z nim w kółko i krzyżyk, przypomniał sobie, że „jakiś doktor” grał z nim w to „jakiś czas temu”, ale nie miał pojęcia, czy było to kilka minut, czy kilka miesięcy temu. Tu przerwał i spytał:
— Czy to pan mógł być tym lekarzem?
Gdy powiedziałem, że to byłem