Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Autobiografia autora bestsellerów Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem i Muzykofilia.
Stale w ruchu jest jednym wielkim wyznaniem, w którym elementy czasami aluzyjnie czy skrótowo pojawiające się w poprzednich książkach autora teraz zostają przedstawione z wielką otwartością. Z niezwykłą szczerością i humorem słynny neurolog relacjonuje swoje burzliwe życie, od szalonej młodzieńczej podróży w poprzek Ameryki, przez fascynację narkotykami, po definiujące go aż po kres życia zaangażowanie w odzyskanie zdrowia przez pacjentów. Oliver Sacks występując w różnych rolach — autora, lekarza, naukowca, doradcy duchowego — każdą z nich starał się nasycać swą niepowtarzalną osobowością, dzięki czemu również świat jawił mu się jako uniwersum niepowtarzalnych osobowości, czego świadectwem jego bestsellerowe książki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 458
Kiedy jako mały chłopiec zostałem podczas wojny odesłany do szkoły z internatem, czułem się uwięziony i bezsilny, marząc o ruchu i sile, łatwości przemieszczania się i ponadludzkich zdolnościach. Na krótko mogłem tego zakosztować w snach, gdy fruwałem, a na inny sposób — gdy mogłem pojeździć konno w wiosce nieopodal szkoły. Uwielbiałem siłę i muskulaturę konia; ciągle jeszcze bez trudu mogę przywołać swobodę i radość jego ruchów, ciepło, słodki zapach siana.
Ale najbardziej kochałem motocykle. Ojciec miał przed wojną scott flying squirrela z wielkim, chłodzonym cieczą silnikiem oraz grzmiącą rurą wydechową, więc ja także pragnąłem mieć taką maszynę. Zlewały mi się ze sobą obrazy motocykli, samolotów i koni, podobnie jak obrazy motocyklistów, kowbojów i pilotów, którzy w mojej wyobraźni dysponowali niebezpieczną, ale jakże zachwycającą władzą nad swymi rumakami. Moje chłopięce fantazje karmiły się westernami i filmami o bohaterach walk powietrznych. Piloci ryzykowali życie w swych hurricane’ach i spitfire’ach, ale chroniły ich grube kurtki lotnicze, podobnie jak motocyklistów — kaski i skórzane kurtki.
Kiedy jako dziesięciolatek wróciłem do Londynu w roku 1943, lubiłem siadywać w oknie frontowego pokoju, wypatrując gnających ulicą motocykli i usiłując zidentyfikować model (gdy po wojnie łatwiej już było dostać benzynę, częściej dało się je zobaczyć). Znałem dobrych kilkanaście marek: AJS, Triumph, BSA, Norton, Matchless, Vincent, Velocette, Ariel, Sunbeam, a także rzadkie modele zagraniczne, jak BMW czy Indian.
Jako nastolatek, wraz z mającym takie same pasje kuzynem, udawałem się do Crystal Palace, aby oglądać wyścigi motocyklowe. Często łapałem okazję do Snowdonii, aby się powspinać, czy do Lake District, żeby popływać, i czasami podwoził mnie jakiś motocyklista. Bardzo mnie ekscytowała jazda na tylnym siodełku — podsycała ona tylko sny na jawie o smukłym, potężnym motorze, który będę kiedyś miał.
Miałem osiemnaście lat, gdy zdobyłem pierwszy motocykl: używanego bsa bantama z małym silnikiem dwusuwowym i — jak się okazało — kiepskimi hamulcami. Na pierwszą przejażdżkę udałem się do Regent’s Park, co okazało się nader fortunnym pomysłem, który być może uratował mi życie, jako że, kiedy się właśnie rozpędzałem, gaźnik się zablokował, a hamulce nie były w stanie zatrzymać maszyny, lecz tylko nieco ją sparaliżowały. Regent’s Park otacza szeroka aleja, więc zacząłem jeździć nią w kółko, wczepiwszy się w motocykl, którego nie mogłem zatrzymać. Wrzeszczałem i wydzierałem się, aby ostrzec spacerowiczów, ale po dwóch czy trzech okrążeniach wszyscy już ustępowali mi z drogi i dodawali otuchy, gdy tak gnałem przed siebie. Wiedziałem, że motocykl będzie musiał w końcu się zatrzymać, gdy zbraknie mu benzyny, no i wreszcie, po kilku rundach wokół parku, silnik zakaszlał i umilkł.
Matka była zdecydowanie przeciwna moim motocyklowym planom — spodziewałem się tego. Natomiast zdumiała mnie niezgoda ojca, który przecież sam jeździł na motorze. Oboje usiłowali mnie odwieść od mego zamiaru, kupując mi malutki samochodzik, Standard, rocznik 1934, który rozwijał wszystkiego siedemdziesiąt kilometrów na godzinę. Po prostu go znienawidziłem i pewnego dnia pod wpływem impulsu sprzedałem, a za uzyskaną sumę kupiłem bantama. Teraz pozostawało mi jeszcze przekonać rodziców do tego, że słabiutki samochód czy motocykl są niebezpieczne, gdyż brakuje im siły, aby wykaraskać się z kłopotliwej sytuacji, będę więc o wiele bezpieczniejszy, posiadając większy, potężniejszy motocykl. Z oporami, ale zgodzili się i dołożyli do nortona.
Na tym pierwszym nortonie, o pojemności 250 cm3, kilka razy ledwie uniknąłem wypadku. Najpierw ze zbyt wielką prędkością zbliżałem się do czerwonego światła i widząc, że nie ma mowy, abym bezpiecznie zahamował czy skręcił, pojechałem po prostu przed siebie i jakimś cudem udało mi się przemknąć między mijającymi się pojazdami. Reakcja nastąpiła minutę później: pokonałem kolejną przecznicę, zatrzymałem motor przy krawężniku i... zemdlałem.
Za drugim razem było to wieczorem przy silnym deszczu, na krętej bocznej drodze. Jadący z naprzeciwka samochód nie zmienił świateł na światła mijania, więc byłem zupełnie oślepiony. Myślałem, że musi dojść do czołowego zderzenia, ale w ostatniej chwili „opuściłem” motocykl (komicznie neutralne określenie dla potencjalnie katastrofalnego manewru, któremu być może zawdzięczam życie). Maszyna poleciała w jedną stronę (nie uderzyła w samochód, ale została doszczętnie zgruchotana), a ja w drugą. Na szczęście byłem w kasku, wysokich butach, rękawicach i skórzanej kurtce, chociaż więc przejechałem jakieś dwadzieścia metrów po mokrej nawierzchni, ubranie tak mnie chroniło, że nie odniosłem nawet zadrapania.
Rodzice w szoku, ale zarazem szczęśliwi, że wyszedłem z tego w jednym kawałku, zaskakująco słabo protestowali przeciwko temu, bym dosiadł mocniejszego motocykla — tym razem był to Norton Dominator, o pojemności 600 cm3. Właśnie skończyłem Oksford i miałem przeprowadzić się do Birmingham, gdzie przez pierwsze sześć miesięcy 1960 roku miałem być lekarzem domowym, ostrożnie więc zauważyłem, że dzięki świeżo otwartej autostradzie M1 między Londynem a Birmingham i szybkiemu motocyklowi będę mógł przyjeżdżać do domu na każdy weekend. Ponieważ w tych czasach na autostradach nie było ograniczeń prędkości, mogłem pokonać tę drogę w niewiele ponad godzinę.
W Birmingham poznałem grupę motocyklistów i poczułem smak jeżdżenia z innymi pasjonatami i dzielenia ich entuzjazmu, dotąd bowiem byłem samotnikiem. Wokół Birmingham nie było wielkiego ruchu, a ze szczególną przyjemnością jeździłem do Stratfordu, żeby zobaczyć, czy są jakieś spektakle Szekspira.
W czerwcu 1960 roku wybrałem się na TT (Tourist Trophy), wielki rajd motocyklowy, który odbywał się co roku na wyspie Man. Udało mi się wykombinować opaskę opieki medycznej, dzięki czemu miałem wstęp do boksów, gdzie mogłem spotkać zawodników. Wszystko starannie notowałem i w ogóle chciałem napisać powieść o rozgrywanym na wyspie Man wyścigu motocyklowym, jednak pomimo wielkich przygotowań nic z tego pomysłu nie wyszło1.
*
W latach pięćdziesiątych na północnej obwodnicy Londynu nie obowiązywały żadne ograniczenia prędkości — co stanowiło nie lada pokusę dla miłośników szybkiej jazdy — a znajdowała się przy niej słynna kafejka Ace, którą najczęściej okupowali motocykliści uwielbiający szybkie maszyny. Aby wejść do elity Ton-Up Boys, trzeba było „robić tonę”, czyli wyciągać minimum sześćdziesiąt kilometrów na godzinę.
Już nawet wtedy nie brakło motocykli, które potrafiły „robić tonę”, zwłaszcza jeśli się je odrobinę podrasowało, zredukowało obciążenie (włącznie z rurą wydechową) i używało wysokooktanowego paliwa. Bardziej ryzykowne było „dopalanie”, czyli ściganie się na bocznych drogach, i wystarczyło pokazać się w Ace, żeby prędzej czy później ktoś rzucił ci wyzwanie.Natomiast nie akceptowano „gry w cykora”2 — już w tych czasach na północnej obwodnicy bywały okresy bardzo gęstego ruchu.
Nigdy zatem nie grałem w „strachadło”, natomiast trochę popróbowałem „dopalania”. Mój „Dommie” miał lekko podrasowaną sześćsetkę, ale trudno było mu się równać z litrówkami vincentów, które cieszyły się znacznym uznaniem wśród elity Ace. Raz przejechałem się na vincencie, wydał mi się jednak strasznie niestabilny, zwłaszcza przy małych szybkościach — zupełnie inaczej niż mój norton, który miał ramę „featherbed” i cudownie trzymał się drogi, niezależnie od prędkości. (Zastanawiałem się, czy można by silnik vincenta zamontować na ramie nortona, i lata później miałem się dowiedzieć, że robiono takie „norviny”). Kiedy wprowadzono limity szybkości, nikt już nie „robił tony”, zabawa się skończyła i Ace przestała być tym miejscem, którym była kiedyś.
Kiedy miałem dwanaście lat, jeden z bystrych nauczycieli napisał w opinii: „Sacks zajdzie daleko, jeśli tylko nie posunie się za daleko”. W chłopięcych latach często posuwałem się za daleko w swych eksperymentach chemicznych, od których cały dom pełen był rozmaitych gazów, na szczęście jednak nigdy go nie spaliłem.
Lubiłem narty i mając szesnaście lat, z grupą kolegów ze szkoły pojechałem do Austrii, żeby trochę pozjeżdżać. Następnego roku wyprawiłem się z biegówkami do Telemarku. Jeździło się świetnie. Przed wejściem na pokład promu do Anglii kupiłem w sklepie wolnocłowym dwie litrowe butelki wódki i skierowałem się do odprawy. Norwescy celnicy poinformowali mnie, że jeśli o nich chodzi, mogę mieć ze sobą tyle butelek alkoholu, ile mi się podoba, ale do Anglii mogę wwieźć tylko jedną, zatem angielscy celnicy drugą mi odbiorą. Wsiadłem, przyciskając do siebie obie butelki, i wraz z nimi udałem się na górny pokład. Dzień był pogodny, ale bardzo zimny, mając jednak na sobie wszystkie swoje narciarskie rzeczy, nie widziałem w tym żadnego problemu. Ponieważ nikt więcej nie poszedł w moje ślady, cały górny pokład był do mojej dyspozycji.
Miałem ze sobą książkę — wolno brnąłem wtedy przez Ulissesa — a na rozgrzewkę musiał mi wystarczyć alkohol. Ukołysany łagodnym, hipnotycznym kolebaniem statku, popijałem co jakiś czas z butelki i siedziałem zaabsorbowany lekturą. W pewnym momencie ze zdumieniem stwierdziłem, że łyczek po łyczku, nie wiadomo kiedy, opróżniłem pół butelki. Nie czułem żadnego efektu, dalej więc sączyłem wódkę, coraz bardziej zdumiony, jak szybko jej ubywa. Jakież było moje zdziwienie, kiedy uświadomiłem sobie, że cumujemy — tak się pogrążyłem w Ulissesie, że straciłem poczucie czasu. Butelka była zupełnie pusta. Ciągle nie czułem żadnych skutków, uznałem więc, że trunek musiał być słaby, pomimo napisu na etykiecie: „100 proof”. Niespodzianka czekała mnie dopiero wtedy, kiedy wstawszy, natychmiast poleciałem na twarz. „Co to się stało? — myślałem. — Czyżby pokład znienacka się zachybotał?” Podniosłem się i sytuacja natychmiast się powtórzyła.
Dopiero wtedy zaświtała mi myśl, że jestem pijany — bardzo, bardzo pijany — aczkolwiek alkohol najwyraźniej uderzył wprost do móżdżku, nie tykając całej reszty mózgu. Kiedy załoga zaczęła sprawdzać, czy nikt nie został na pokładzie, jeden z marynarzy złapał mnie na tym, jak usiłowałem się przemieścić, używając jako podpory kijków narciarskich. Zawołał kogoś do pomocy i we dwójkę sprowadzili mnie z promu. Zataczałem się wprawdzie setnie i budziłem sporą uwagę (w większości ludzie reagowali śmiechem), czułem jednak satysfakcję z tego, że zwyciężyłem system: opuszczałem Norwegię z dwiema butelkami, ale do kraju dotarłem z jedną. Brytyjskiemu aparatowi celnemu nie udało się ograbić mnie z butelki, którą, jak sobie wyobrażałem, z chęcią by zagarnął.
Rok 1951 pełen był wydarzeń, niekiedy dość bolesnych. W marcu zmarła ciotka Birdie, dotąd nieustannie obecna w moim życiu, gdyż mieszkała z nami i wszystkich nas kochała bezwarunkowo. (Była małą kobietką o umiarkowanej inteligencji, czym odróżniała się od całej reszty rodzeństwa matki. Nie było jasne, co jej się przytrafiło w młodości — miała się uderzyć w głowę, ale była też mowa o wrodzonej niedoczynności tarczycy, dawniej zwięźle zwanej kretynizmem. Ani jedno, ani drugie nie miało dla nas żadnego znaczenia. Była po prostu ciotką Birdie, istotną częścią rodziny). Śmierć Birdie bardzo mnie przygnębiła i chyba dopiero wtedy uświadomiłem sobie, jak głęboko była wkomponowana w nasze życie. Kiedy kilka miesięcy wcześniej otrzymałem stypendium w Oksfordzie, to właśnie Birdie wręczyła mi telegram, obejmowała mnie i gratulowała, także trochę sobie przy tym popłakując, gdyż wiedziała, że teraz ja, najmłodszy z jej siostrzeńców, wyjadę z domu.
W Oksfordzie miałem się zjawić pod koniec lata. Skończyłem właśnie osiemnaście lat i ojciec uznał, że to najwłaściwszy moment, aby porozmawiać ze mną jak mężczyzna z mężczyzną, ojciec z synem. Mówiliśmy o kieszonkowym i w ogóle o pieniądzach, co nie stanowiło wielkiego problemu, gdyż nie miałem kosztownych potrzeb, a moją główną ekstrawagancją były książki. Na koniec ojciec wreszcie przeszedł do tego, co go najbardziej gnębiło.
— Wydaje się, że nie masz zbyt wielu koleżanek — powiedział. — Nie lubisz dziewczyn?
— Nie, nie mam z tym kłopotu — odrzekłem i chciałem jak najszybciej skończyć tę rozmowę.
— Może wolisz chłopaków? — nie ustępował.
— Tak, fakt, ale wiesz... to tylko uczucie, nigdy niczego nie „robiłem” — oznajmiłem, po czym dodałem: — Tylko nic nie mów mamie, bo ona to kiepsko przyjmie.
Niestety, jednak powiedział i następnego ranka matka zeszła do kuchni z twarzą tak nachmurzoną, że jeszcze nigdy jej takiej nie widziałem.
— Jesteś sprośny — burknęła. — Żałuję, że cię w ogóle urodziłam.
Natychmiast wyszła i nie odzywała się do mnie przez kilka następnych dni. Kiedy przemówiła, nie nawiązywała już do tego, co usłyszała (nigdy już zresztą do tego nie powróciła), ale coś między nami się zmieniło. Matka, taka otwarta i uczynna w większości spraw, w tej sferze była nieugięta. Zawzięta, podobnie jak ojciec, czytelniczka Biblii, uwielbiała psalmy i Pieśń nad Pieśniami, ale przerażały ją okrutne wersy z Księgi Kapłańskiej: „Z mężczyzną nie złączaj się tak jako z niewiastą, albowiem to jest rzecz sprośna” [Biblia Tysiąclecia, 18,22].
Ponieważ rodzice byli lekarzami, mieli wiele medycznych książek, w tym także kilka poświęconych „patologiom seksualnym”, toteż już w wieku dwunastu lat poznawałem Krafft-Ebbinga, Magnusa Hirschfelda i Havelocka Ellisa, ale nie umiałem potraktować siebie jako taki „przypadek”, sprowadzający się do imienia i diagnozy. Koledzy ze szkoły wiedzieli, że jestem „jakiś inny”, już chociażby na tej podstawie, że wymigiwałem się z imprez, które zwykle kończyły się migdaleniem.
Zafascynowany chemią, a potem biologią, nie bardzo się orientowałem, co dzieje się wokół — i wewnątrz — mnie — a w szkole nikt mnie specjalnie nie pociągał (aczkolwiek spore wrażenie robiła na mnie stojąca na szczycie schodów pełnowymiarowa reprodukcja słynnej rzeźby wspaniale umięśnionego, nagiego Laokoona, który usiłuje ratować synów przed wężami). Wiedziałem, że sama myśl o homoseksualizmie niektórych ludzi wręcz przerażała, i przypuszczałem, że tak jest w przypadku matki — stąd też moja prośba do ojca. Może nie powinienem w ogóle mu o tym wspominać. Generalnie uważałem, że moja seksualność nie powinna interesować nikogo poza mną samym, że wprawdzie żaden to sekret, ale w ogóle nie należy o niej rozmawiać. Moi najbliżsi przyjaciele, Eric i Jonathan, wiedzieli o niej, ale niemal wcale nie poruszaliśmy tego tematu, a Jonathan powiedział nawet, że uważa mnie za „aseksualnego”.
Wszyscy jesteśmy tworami swego wychowania, kultury, swych czasów, musiałem więc wciąż pamiętać, że matka urodziła się w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku, była wychowywana w duchu ortodoksyjnym, a w latach pięćdziesiątych XX wieku homoseksualizm traktowano w Anglii nie tylko jako perwersję, lecz także jako przestępstwo kryminalne. Musiałem też przypominać sobie, że seks to, podobnie jak religia i polityka, jedna z tych sfer, w których ludzie skądinąd racjonalni mogą dawać wyraz zupełnie nieracjonalnym uczuciom. Matka wcale nie chciała być okrutna, nie życzyła mi śmierci, natomiast, jak zdałem sobie sprawę, zaskoczona dała wyraz swym emocjom, ale potem albo żałowała swoich słów, albo zepchnęła je w najodleglejsze zakątki umysłu.
Cokolwiek sama o nich myślała, trapiły mnie przez większość późniejszego życia i odegrały znaczną rolę w tym, że nie potrafiłem bez poczucia winy, otwarcie i radośnie dawać wyrazu swojej seksualności.
Mój brat David i jego żona Lili przypuszczali, że za mój brak doświadczeń seksualnych może być odpowiedzialna nieśmiałość, zatem jakaś dobra kobieta, a także dobre pukanko mogłyby to trochę naprawić. Kiedy zatem upłynął mój pierwszy semestr w Oksfordzie, zabrali mnie na Boże Narodzenie 1951 roku do Paryża, nie tylko po to, abym się napatrzył — na Luwr, Notre Dame, wieżę Eiffla — lecz także dlatego, by mnie zabrać do miłej dziwki, która wprawnie i cierpliwie pokaże mi i wyjaśni, na czym polega seks.
Wyszukano zatem prostytutkę w odpowiednim wieku i z odpowiednim doświadczeniem — David i Lili najpierw ją przeegzaminowali, tłumacząc, na czym polega sprawa — po czym wkroczyłem do jej pokoju. Byłem tak przerażony, że penis ze strachu kompletnie sflaczał, a jądra w popłochu usiłowały się wycofać w jamę podbrzusza.
Prostytutka — która przypominała mi jedną z ciotek — w jednej chwili oceniła sytuację. Dobrą angielszczyzną — to było jedno z kryteriów selekcji — powiedziała:
— Daj spokój, lepiej napijemy się herbaty.
Wyjęła akcesoria herbaciane i ciasteczka, nastawiła czajnik i spytała, czy mam jakąś ulubioną herbatę.
— Lapsang — odparłem. — Lubię jej wędzony zapach.
Szybko odzyskałem głos i rezon i całkiem miło rozmawialiśmy sobie przy wędzonej herbatce.
Zostałem u niej pół godziny, a gdy wyszedłem, brat i bratowa czekali niecierpliwie pod drzwiami.
— I jak było, Oliver? — spytał David.
— Okropnie — odrzekłem, otrzepując brodę z okruszków ciastek.
Gdy miałem czternaście lat, „rozumiało się samo przez się”, że zostanę lekarzem, tak jak rodzice i obaj moi starsi bracia.
Ja tymczasem wcale nie byłem przekonany, czy chcę zostać lekarzem. Przestałem już marzyć o karierze chemika, gdyż chemia daleko wykroczyła poza osiemnasto- i dziewiętnastowieczną chemię nieorganiczną, którą uwielbiałem najbardziej. Miałem chyba piętnaście lat, kiedy pod wpływem nauczyciela biologii i Ulicy Nadbrzeżnej Steinbecka pomyślałem, że mógłbym zostać biologiem morskim.
Kiedy w Oksfordzie dostałem stypendium, stanąłem przed wyborem: trzymać się zoologii czy w ramach kursu przygotowawczego zgłębiać anatomię, biochemię i fizjologię? Szczególnie fascynowała mnie fizjologia zmysłów. W jaki sposób widzimy kolory, głębię, ruch? Jak to się dzieje, że w ogóle cokolwiek rozpoznajemy? Zainteresowania te pojawiły się bardzo wcześnie z racji nawiedzających mnie migren wzrokowych, gdyż za towarzyszącymi im lśniącymi zygzakami, w trakcie migrenowej aury zdarzało się, iż traciłem poczucie barwy, głębi, ruchu, a nawet niczego nie rozpoznawałem. Obraz rozpadał się przede mną, dekonstruował w sposób przerażający, ale i fascynujący, a potem w ciągu kilku minut na powrót się scalał i komponował.
Moje domowe laboratorium chemiczne służyło także jako ciemnia fotograficzna, a że szczególnie mnie interesowała fotografia barwna i stereoskopowa, więc to tylko pogłębiało ciekawość tego, w jaki sposób mózg konstruuje barwy i głębię. Ciekawiły mnie biologia morska i chemia, ale teraz chciałem zrozumieć, jak działa ludzki mózg.
*
Chociaż uważano mnie za błyskotliwego, nigdy nie byłem zbyt pewny siebie intelektualnie. Podobnie jak w przypadku dwóch najbliższych kolegów ze szkoły, Jonathana Millera i Erica Korna, dwiema moimi pasjami były nauki przyrodnicze i literatura. Bojaźnią napełniała mnie inteligencja ich obu i zastanawiałem się nad tym, dlaczego w ogóle się ze mną zadają. Tak czy owak wszyscy trzej dostaliśmy stypendia. Wtedy jednak zaczęły się moje trudności.
W Oksfordzie na początek trzeba było zdać egzamin wstępny, który w moim przypadku wydawał się formalnością, bo przecież miałem już otwarte stypendium. Tymczasem nie zdałem, podszedłem więc drugi raz i ponownie oblałem. Kiedy poległem trzeci raz, nasz opiekun, pan Jones, wziął mnie na bok i spytał:
— Sacks, znakomicie przeszedłeś testy stypendialne, więc dlaczego teraz ciągle się wykładasz na tym durnym egzaminie?
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, a on na to:
— W porządku, to twoja ostatnia szansa.
Spróbowałem więc czwarty raz i tym razem się udało.
W St. Paul’s School, do której chodziłem razem z Erikiem i Jonathanem, miałem znakomitą mieszankę sztuki i nauk przyrodniczych. Przewodniczyłem naszemu towarzystwu literackiemu, a zarazem byłem sekretarzem Field Club3. O takie połączenia w Oksfordzie było trudniej, gdyż wydział anatomii, laboratoria naukowe i Radcliffe Science Library skupiły się wokół South Parks Road, spory kawałek od uniwersyteckich sal wykładowych i college’ów. Ci, którzy oddawali się naukom przyrodniczym czy wstępowali na kurs przygotowawczy, byli oddzieleni nie tylko przestrzennie, lecz także towarzysko od reszty uniwersytetu.
Bardzo to odczułem podczas pierwszego oksfordzkiego semestru. Musieliśmy pokazywać naszym tutorom napisane prace, a ich przygotowanie wymagało spędzania wielu godzin w Radcliffe Science Library na czytaniu prac badawczych i recenzji, wydobywaniu z nich tego, co wydawało się najbardziej interesujące, a następnie na prezentowaniu tego we własny interesujący sposób. Zaczytywanie się w neurobiologii było ciekawe, a nawet pasjonujące — miałem wrażenie, że otwierają się przede mną rozległe nowe tereny — ale coraz wyraźniej uświadamiałem sobie, czego zaczyna mi w życiu brakować. Z rzeczy bardziej uniwersalnych przeczytałem tylko Essays in Biography Maynarda Keynesa i chciałem napisać coś podobnego, ale o bardziej klinicznym charakterze: chciałem przedstawić osoby z jakimiś szczególnymi słabościami czy silnymi stronami i pokazać, jak te cechy wpływały na ich życie. Mówiąc inaczej, miały to być biografie przypadków klinicznych.
Moim pierwszym (i w tym przypadku jedynym) bohaterem był Theodore Hook, na którego nazwisko natknąłem się, czytając biografię Sydneya Smitha, który należał do wielkich postaci epoki wiktoriańskiej. Także Hook był niezwykle inteligentny, dusza towarzystwa, starszy od Sydneya Smitha o dekadę, może dwie, a podobnie jak on miał niezwykłą wyobraźnię muzyczną. Powiadają, że skomponował ponad pięćset oper, siedząc przy fortepianie, improwizując i odśpiewując wszystkie partie. Były to dzieci chwili — zaskakujące, piękne i efemeryczne, gdyż improwizowane. Nigdy nie były powtarzane ani zapisywane, rychło więc ulegały zapomnieniu. Urzekły mnie opisy tego improwizacyjnego geniuszu Hooka. Jakiego typu umysł mógł na to pozwalać?
Zacząłem więc czytać o Hooku wszystko, co wpadło mi w ręce, włącznie z jego własnymi książkami, te jednak wydawały się osobliwie nudne i wymęczone w porównaniu z błyskotliwymi i szaleńczo pomysłowymi improwizacjami, o których opowiadano. Wiele nad nim rozmyślałem, a pod koniec Michaelmas term4 na sześciu ściśle zapisanych stronach (w sumie jakieś cztery, pięć tysięcy słów) sporządziłem o nim esej.
Obecnie spoczywa w pudle, razem z innymi moimi wczesnymi tekstami. Kiedy dzisiaj go czytam, jestem pod wrażeniem potoczystości, erudycji, pompatyczności i pretensjonalności. W ogóle nie czuję w tym swojego pióra. Czy to dlatego, że złożyłem, zszyłem całą rzecz z materiałów zaczerpniętych z kilku źródeł, czy też z racji tego, że siliłem się na przemądrzały, profesjonalny styl, który przyjąłem, chociaż byłem dopiero nieopierzonym osiemnastolatkiem?
Hook stanowił wyjątek. Większość tekstów poświęcona była problemom psychologii i co tydzień odczytywałem je tutorowi. Kiedy doszedłem do kwestii słuchu, tak mnie ona zafascynowała, że bez opamiętania czytałem i myślałem na ten temat, aż w końcu zbrakło mi czasu, żeby naprawdę napisać esej. W dniu prezentacji przyniosłem ze sobą plik papierów i udawałem, że z nich czytam, przewracając kolejne strony wraz z tym, jak rozwijałem temat. W pewnej chwili Carter (doktor C.W. Carter, mój tutor w Queen’s College) przerwał mi.
— Zaraz, zaraz, trochę nie nadążam. Mógłbyś przeczytać raz jeszcze?
Lekko zdenerwowany spróbowałem powtórzyć kilka ostatnich zdań, czemu Carter przysłuchiwał się ze zmarszczonymi brwiami.
— Daj, chciałbym rzucić okiem — polecił, a kiedy wręczyłem mu pustą stronicę, pokiwał głową. — Imponujące, Sacks, naprawdę imponujące. Ale w przyszłości wolałbym, żebyś jednak pisał swoje prace.
*
Jako student Oksfordu miałem wstęp nie tylko do Rad-cliffe Science Library, lecz także do Bodleian, wspaniałej biblioteki ogólnej, której początki sięgały roku 1602. To w Bodleian trafiłem na podniszczone i zapomniane teksty Hooka. Żadna inna biblioteka — z wyjątkiem British Museum — nie była w stanie udostępnić mi potrzebnych materiałów, a w zaciszu Bodleian wspaniale się pisało.
Ale ze wszystkich oksfordzkich bibliotek najbardziej lubiłem naszą, tę należącą do Queen’s College. Od razu dowiedzieliśmy się, że majestatyczny budynek biblioteki zaprojektował sam Christopher Wren, w podziemiach zaś, pod gmatwaniną przewodów kanalizacyjnych i grzewczych, spoczywały na półkach klejnoty księgozbioru. Cóż to było za zupełnie nowe przeżycie: trzymać w rękach stare książki, inkunabuły! Ze szczególnym zachwytem przeglądałem bogato ilustrowane Historiae animalium z roku 1551 — w której to książce znajduje się między innymi sporządzony przez Albrechta Dürera słynny sztych nosorożca — a także czterotomowe dzieło Louisa Agassiza o rybach kopalnych. To właśnie tam zobaczyłem pierwsze wydania wszystkich dzieł Darwina, tam również zakochałem się w pracach sir Thomasa Browne’a, jego Religio Medici, Hydriotaphia czy The Garden of Cyrus (The Quincunciall Lozenge)5. Jakże absurdalne były niektóre z nich, ale jakże wspaniałym językiem napisane! A jeśli miało się już dość klasycznej grandilokwencji Browne’a, zawsze można było szukać odświeżenia w lapidarnym i dosadnym języku Swifta, którego wszystkie dzieła znajdowały się tu — rzecz jasna — w pierwszych wydaniach. Dorastałem pośród dziewiętnastowiecznej literatury, którą cenili moi rodzice, natomiast w katakumbach biblioteki Queen’s wstąpiłem w krainę książek siedemnasto- i osiemnastowiecznych: Johnsona, Hume’a, Gibbona i Pope’a. Wszystkie te cuda były swobodnie dostępne: czekały nie w jakiejś odgrodzonej, zamykanej na klucz enklawie rzadkich pozycji, lecz ot tak, po prostu na półkach, spoczywające tam, jak sobie wyobrażałem, od chwili publikacji. To właśnie w lochach Queen’s College wyrobiłem sobie zmysł historyczny i poczucie własnego języka.
*
Moja matka, chirurg i anatom, z góry przewidywała, że nazbyt jestem niezdarny, żeby podążyć za nią pierwszą ścieżką; oczekiwała więc przynajmniej, iż będę przodował na Oksfordzie w anatomii. Krajaliśmy ciała, uczęszczaliśmy na wykłady, a po kilku latach trzeba było przystąpić do końcowego egzaminu. Kiedy wywieszono wyniki, zobaczyłem, że moja nota jest przedostatnia w grupie. Bardzo się bałem reakcji matki, uznałem więc, że w tej sytuacji zupełnie wskazanych jest kilka drinków dla kurażu. Skierowałem kroki do ulubionego pubu White Horse przy Broad Street, gdzie walnąłem cztery czy pięć pint ostrego cydru — nie tylko mocniejszego od większości piw, lecz także tańszego.
Kiedy napruty wytoczyłem się z knajpy, przyszedł mi do głowy pomysł tyleż szaleńczy, ile bezczelny — beznadziejny wynik egzaminu spróbuję zrekompensować tym, iż wystartuję do bardzo cenionej nagrody uniwersyteckiej: stypendium Theodore’a Williamsa z ludzkiej anatomii. Egzamin co prawda już się zaczął, ale z pijacką śmiałością wśliznąłem się do sali, zająłem jedno z wolnych miejsc i wpatrzyłem się w arkusz egzaminacyjny.
Należało odpowiedzieć na siedem pytań. Uchwyciłem się jednego („Czy różnice strukturalne pociągają za sobą różnice funkcjonalne?”) i przez dwie godziny bez ani chwili przerwy pisałem na ten temat, korzystając z wszystkich elementów wiedzy zoologicznej i botanicznej, jakie wydawały mi się adekwatne w tym kontekście. Godzinę przed zakończeniem egzaminu wyszedłem, ignorując sześć pozostałych pytań.
Wyniki ogłosił weekendowy „The Times”. Konkurs wygrałem ja, Oliver Wolf Sacks. Wszyscy oniemieli. Jak mógł zdobyć nagrodę Theodore’a Williamsa ktoś, kto zaliczył drugą od końca notę z egzaminu z anatomii? Ja natomiast nie byłem zdziwiony, gdyż w innej sekwencji powtórzyła się historia z moim oksfordzkim „wstępniakiem”: kiepsko wypadam na egzaminach testowych, typu „tak — nie”, natomiast w esejach naprawdę potrafię rozwinąć skrzydła.
Nagroda Theodore’a Williamsa wynosiła pięćdziesiąt funtów — całe pięćdziesiąt funtów! Nigdy w dotychczasowym życiu nie widziałem tylu pieniędzy naraz! Teraz udałem się nie do White Horse, lecz do księgarni Blackwella (drzwi w drzwi z pubem) i za czterdzieści cztery funty kupiłem dwanaście tomów Oxford English Dictionary, najbardziej przeze mnie wymarzoną i upragnioną książkę na świecie. W trakcie właściwych studiów medycznych miałem przeczytać słownik od deski do deski, a i dzisiaj lubię do snu przekartkować ten czy inny tom.
*
W Oksfordzie moim najbliższym przyjacielem był Kalman Cohen, młody logik matematyczny, stypendysta Rhodesa6. Nigdy wcześniej nie znałem żadnego logika i niesłychanie fascynowała mnie zdolność Kalmana do intelektualnego skupienia. Miałem wrażenie, że całymi tygodniami potrafi się bez przerwy koncentrować na jednym problemie, a pasjonowało go samo myślenie, ekscytował każdy jego akt, niezależnie od treści.
Wprawdzie byliśmy bardzo różni, ale jak się okazało, dobrze do siebie pasowaliśmy. Jego urzekały moje często dzikie skojarzenia, mnie — jego niesłychanie precyzyjny umysł. Zaznajomił mnie z Hilbertem i Brouwerem, gigantami logiki matematycznej, a ja z kolei zapoznałem go z Darwinem i wielkimi przyrodnikami XIX wieku.
Nauka kojarzy nam się z odkryciami, sztuka — z inwencją, ale czy jest jeszcze „trzeci świat”, świat matematyki, w którym występuje i jedno, i drugie? Czy liczby — na przykład pierwsze — istnieją w jakiejś wieczystej platońskiej dziedzinie? Czy też zostały wymyślone, jak sądził Arystoteles? Co począć z liczbami niewymiernymi, na przykład π? Czy z urojonymi, jak pierwiastek kwadratowy z –2? Nad problemami takimi bezowocnie zastanawiałem się od czasu do czasu, ale dla Kalmana była to kwestia życia lub śmierci. Miał nadzieję, że platonizujący intuicjonizm Brouwera oraz arystotelesowski formalizm Hilberta są wprawdzie odmiennymi, ale komplementarnymi wizjami dziedziny matematyki.
Jak tylko zacząłem opowiadać o Kalu rodzicom, natychmiast pomyśleli o tym, jak daleko jest od rodziny, i zaprosili go, żeby spędził u nas w Londynie spokojny weekend przy domowych potrawach. Generalnie rodzicom bardzo przypadł do gustu, ale matka była oburzona, kiedy nazajutrz rano znalazła prześcieradło pokryte atramentowymi zapiskami. Kiedy jej wyjaśniałem, że jako geniusz miał zwyczaj wykorzystywać między innymi pościel do pracy nad nową teorią logiki matematycznej (tutaj odrobinę przesadziłem), miejsce oburzenia zajęła bojaźń, dlatego też uznała, że prześcieradło trzeba zatrzymać jak je zapisał, bez prania czy prasowania, na wypadek gdyby podczas następnych odwiedzin Kalman chciał zajrzeć do swoich notatek. Z dumą pokazała je także Seligowi Brodetsky’emu — który na studiach w Cambridge zyskał tytuł Senior Wrangler, najlepszego absolwenta matematyki, a był jedynym znanym jej specjalistą w tej dziedzinie (a także zagorzałym syjonistą).
Kalman skończył Reed College w Oregonie — znanym, jak mnie poinformował, ze znakomitych uczniów — a matematykę ukończył tam z najlepszym od lat wynikiem. Powiedział o tym tak obojętnie, jakby chodziło o prognozę pogody. Taki był stan faktyczny i tyle. Mnie chyba także uważał za błyskotliwego, pomimo jawnego braku porządku i logiczności w moich myślach, a ponieważ był zdania, że osoby błyskotliwe powinny wiązać się ze sobą, aby płodzić błyskotliwe dzieci, więc w tej intencji umówił mnie z inną amerykańską stypendystką Rhodesa, panną Isaac. Rael Jean była osobą spokojną i nierzucającą się w oczy, ale z umysłem ostrym jak diament (zdaniem Kala), przez całą kolację prowadziliśmy więc bardzo abstrakcyjną rozmowę i rozstaliśmy się w przyjaźni, ale już nigdy więcej się nie spotkaliśmy. Kalman zaś nigdy więcej nie starał się znaleźć mi partnerki.
W 1952 roku nasze pierwsze wspólne z Kalmanem letnie wakacje spędziliśmy, podróżując autostopem przez Francję i Niemcy, a nocując w schroniskach młodzieżowych. Gdzieś po drodze nabawiliśmy się wszy, musieliśmy więc ostrzyc głowy na zero. Nasz bardzo elegancki kolega z Queen’s College, Gerhart Sinzheimer, zaprosił nas, byśmy zatrzymali się u jego rodziców w domu nad jeziorem Titisee w Schwarzwaldzie, gdzie i on spędzał lato. Kiedy brudni i łysi zjawiliśmy się tam, na dodatek opowiadając o wszawicy, obu nam kazano się wykąpać, ubrania zaś oddano do odkażenia. Po krótkiej i dosyć sztywnej wizycie u eleganckich Sinzheimerów skierowaliśmy się do Wiednia (który był dla nas przede wszystkim miastem z Trzeciego człowieka), gdzie spróbowaliśmy wszystkich znanych ludziom trunków.
*
Dyplomu wprawdzie nie robiłem z psychologii, ale czasami bywałem na wykładach na wydziale psychologii. To tutaj po raz pierwszy zobaczyłem J.J. Gibsona, odważnego teoretyka i eksperymentatora w dziedzinie psychologii widzenia, który z gościnnymi wykładami przyjechał do Oksfordu z Uniwerytetu Cornella. Gibson właśnie opublikował swoją pierwszą książkę, The Perception of the Visual World, i był zachwycony, dając nam eksperymentować ze specjalnymi okularami, które odwracały (w jednym oku lub w obu) to, co normalnie widzimy. Trudno o coś bardziej dziwacznego niż widzenie świata do góry nogami, ale jednak po kilku dniach mózg się przyzwyczajał i reorientował widzialny świat (tyle że kiedy zdjęło się okulary, ten wydawał się odwrócony).
Fascynowały mnie też iluzje wzrokowe, gdyż pokazywały, jak bezsilne wobec deformacji percepcyjnych są intelektualne pojmowanie, refleksja, a nawet zdrowy rozsądek. Okulary Gibsona dowodziły, że umysł jest w stanie skorygować zniekształcenia optyczne, podczas gdy iluzje wzrokowe wskazywały, że nie jest w stanie sobie poradzić ze zniekształceniami percepcyjnymi.
Richard Selig. Było to sześćdziesiąt lat temu, a ja ciągle widzę twarz Richarda i jego postać — poruszał się jak lew — kiedy w 1953 roku po raz pierwszy zobaczyłem go przed Magdalen College. Zaczęliśmy rozmawiać, co — jak przypuszczam — było jego inicjatywą, gdyż ja byłem zbyt nieśmiały, aby zapoczątkować jakąkolwiek znajomość, a tu dodatkowo onieśmielała mnie jego uroda. W trakcie tej pierwszej rozmowy dowiedziałem się, że jest nie tylko stypendystą Rhodesa, lecz także poetą, a przed przyjazdem do Oksfordu wykonywał w Stanach Zjednoczonych rozmaite dorywcze prace. Nawet jeśli uwzględnić różnicę wieku (miał dwadzieścia cztery lata, podczas gdy ja tylko dwadzieścia), wiedział o świecie nieporównanie więcej nie tylko ode mnie, lecz także od zdecydowanej większości tych, którzy szli na uniwersytet bezpośrednio po szkole, nie zakosztowawszy po drodze normalnego życia. Dostrzegł we mnie coś interesującego i szybko się zaprzyjaźniliśmy, a nawet więcej — gdyż się w nim zakochałem, po raz pierwszy w życiu.
Zakochałem się w jego twarzy, ciele, umyśle, poezji, we wszystkim, co się z nim wiązało. Bardzo często pokazywał mi świeżo napisane wiersze, a ja z kolei dawałem mu do oceny moje eseje fizjologiczne. Nie sądzę, bym jako jedyny się w nim kochał. Byli też inni, mężczyźni i kobiety, o czym decydowały jego wielka uroda, wielkie talenty, witalność i radość życia. Chętnie opowiadał o sobie, o znajomości z poetą Theodore’em Roethkem, przyjaźni z licznymi malarzami, a także o roku, kiedy on sam oddawał się malowaniu, aż wreszcie zdał sobie sprawę z tego, że chociaż może mieć bardzo różne talenty, to jednak jego prawdziwą pasją jest poezja. Bardzo często całymi miesiącami nosił w głowie obrazy, słowa, wersy, przetwarzając je świadomie i nieświadomie, aż wreszcie tworzył z nich jakiś wiersz albo całkowicie z nich rezygnował. Publikował utwory w „Encounter”, „The Times Literary Supplement”, „Isis” i „Granta”, a wielkim propagatorem jego twórczości był Stephen Spender. Myślę, że był geniuszem; ewentualnie geniuszem dopiero wzrastającym.
Wyprawialiśmy się na długie spacery, podczas których rozmawialiśmy o poezji i nauce. Lubił słuchać moich entuzjastycznych tyrad na temat chemii i biologii, podczas których gdzieś ulatywał mój wstyd. Wiedziałem wprawdzie, że go kocham, ale bardzo się bałem to wyznać; słowa matki o „sprośności” utwierdzały mnie w przekonaniu, że nie wolno mi o tym mówić. Ale z jakiegoś tajemniczego powodu miłość, a zwłaszcza miłość do kogoś takiego jak Richard, była dla mnie źródłem radości i dumy, któregoś więc dnia, czując, jak serce podchodzi mi do gardła, powiedziałem mu, że go kocham, choć zupełnie nie wiedziałem, jak zareaguje. Przygarnął mnie, ujął za ramiona i powiedział:
— Wiem. Ze mną jest inaczej, ale bardzo cenię twoją miłość i na swój sposób także cię kocham.
Nie czułem się odrzucony, nie miałem złamanego serca. Powiedział to, co musiał, w możliwie najdelikatniejszy sposób. Nasza przyjaźń trwała, łatwiejsza teraz dzięki temu, że porzuciłem pewne bolesne i beznadziejne pragnienia.
Myślałem, że będzie to przyjaźń na całe życie, niewykluczone, że z nim było podobnie. Któregoś dnia przyszedł do mnie zaniepokojony. Zauważył obrzęk w jednej pachwinie, którym zrazu się nie przejął, przekonany, że sam ustąpi, tymczasem ten rósł i stawał się coraz bardziej nieprzyjemny.
— Szykujesz się na medycynę — powiedział — więc obejrzyj to.
Zdjął spodnie i majtki: w lewej pachwinie zobaczyłem opuchliznę wielkości jajka, twardą w dotyku. Natychmiast pomyślałem o raku, powiedziałem więc Richardowi:
— Musisz iść z tym do lekarza. Nie zwlekaj, konieczna może być biopsja.
Biopsja guza wykazała mięsaka limfatycznego. Richardowi powiedziano, że być może czeka go nie więcej niż dwa lata życia. Obwieściwszy mi to, już nigdy się do mnie nie odezwał. Ponieważ byłem pierwszym, który uznał, że guz może być śmiertelnie niebezpieczny, prawdopodobnie stałem się dla niego zwiastunem czy symbolem śmierci.
W czasie, który mu pozostał, chciał żyć jak najpełniej. Poślubił irlandzką harfistkę i pieśniarkę Mary O’Harę, wyjechał z nią do Nowego Jorku i zmarł piętnaście miesięcy później. W ostatnich miesiącach napisał wiele ze swych najpiękniejszych wierszy.
W Oksfordzie egzaminy końcowe zdaje się po trzecim roku. Zostałem, żeby się przygotować, i po raz pierwszy poczułem się dość osamotniony, gdyż niemal wszyscy z mojego roku wyjechali.
Po tym, jak otrzymałem stypendium Theodore’a Williamsa, zaproponowano mi asystenturę badawczą na wydziale anatomii, ale nie zgodziłem się pomimo szacunku do anatomii, a także podziwu dla znakomitego i — mimo tej znakomitości — otwartego i przyjaznego Wilfrida Le Gros Clarka.
Le Gros Clark był wspaniałym nauczycielem, który prezentował ludzką anatomię w perspektywie ewolucjonistycznej, a w tym czasie był znany z demaskacji fałszerstwa z Piltdown7. Odrzuciłem jego propozycję, gdyż byłem pod wrażeniem serii wykładów z historii medycyny wygłoszonej przez uniwersyteckiego specjalistę od ludzkiego pożywienia H.M. Sinclaira.
Zawsze pasjonowała mnie historia i nawet w czasach chłopięcej fascynacji chemią starałem się dowiedzieć wszystkiego na temat życia i osobowości wielkich chemików, a także kontrowersji i konfliktów, które często towarzyszyły nowym odkryciom i teoriom. Intrygowało mnie to, jak rozwijała się chemia jako zbiorowe przedsięwzięcie konkretnych ludzi. A teraz, na wykładach Sinclaira, ożywała przede mną historia fizjologii, jej idei i jej badaczy.
Przyjaciele, a także mój tutor w Queen’s ostrzegali mnie, starali się uchronić przed tym, co uważali za poważny błąd. Owszem, słyszałem o nim różne plotki — nic konkretnego, tyle tylko że jest „dziwny” i wyizolowany na uniwersytecie, a także że władze uczelni chciały zamknąć jego laboratorium — ale tak czy owak obstawałem przy swoim.
Swój błąd zrozumiałem natychmiast, gdy tylko znalazłem się w LHN — Laboratory of Human Nutrition [Pracownia Żywienia Człowieka].
Sinclair miał encyklopedyczną wiedzę — przynajmniej w sferze historii — i kazał mi się zająć czymś, o czym miałem niejasne pojęcie, coś kiedyś tylko zasłyszawszy. Tak zwany „bimbirowy paraliż” pojawił się w czasach prohibicji. Gdy alkohol stał się nielegalny, ludzie lubiący wypić szukali ratunku między innymi w alkoholowym ekstrakcie z jamajskiego imbiru — zwanego jake — był powszechnie dostępny jako „napój uspokajający”8. Kiedy władze zorientowały się, że może on być tak wykorzystywany, kazały do niego dodawać bardzo nieprzyjemnie smakujący fosforan tri-o-krezylu (TOCP). Pijaków to nie zraziło, lecz wkrótce okazało się, że TOCP to bardzo groźna, chociaż działająca powoli substancja neurotoksyczna. W momencie kiedy to sobie uświadomiono, już ponad pięćdziesiąt tysięcy Amerykanów doznało poważnych i często nieodwracalnych uszkodzeń układu nerwowego, prowadzących do porażenia kończyn, co nierzadko objawiało się charakterystycznym, łatwo rozpoznawalnym „bimbirowym chodem”.
Ciągle nie wiedziano, w jaki właściwie sposób TOCP powoduje takie uszkodzenia neurologiczne, chociaż pojawiały się sugestie, że szczególnie narusza mielinowe osłonki nerwów, na co, jak oznajmił Sinclair, nie było żadnego antidotum. Polecił mi, bym opracował zwierzęcy model tej choroby, co przy mojej miłości do bezkręgowców natychmiast kazało mi pomyśleć o dżdżownicach, które miały wielkie mielinowane włókna nerwowe odpowiadające za ich zdolność do raptownego zwijania się w przypadku skaleczenia czy zagrożenia. Nerwy te łatwo było badać, a dżdżownic można było mieć tyle, ile się chciało. Dżdżownice, myślałem, mogę uzupełnić kurczakami czy żabami.
Kiedy przedyskutowaliśmy mój projekt, Sinclair ewakuował się do wypełnionego książkami gabinetu i stał się praktycznie nieosiągalny — nie tylko dla mnie, lecz także dla wszystkich z LHN. Reszta to byli wprawni badacze, radzi, że nikt im się do niczego nie wtrąca i mogą robić swoje. Ja tymczasem byłem nowicjuszem, rozpaczliwie potrzebującym rady i wskazówek. Usiłowałem skontaktować się z Sinclairem, ale po kilkakrotnych próbach uznałem, że to beznadziejne.
Praca szła źle od samego początku. Nie miałem pojęcia, jakie powinno być stężenie TOCP, z czym je podawać, czy mam je słodzić, aby zneutralizować naturalną gorycz. Dżdżownice i żaby na początku gardziły moimi delicjami z TOCP, kurczaki natomiast pożerały wszystko, co nie było szczególnie atrakcyjnym widokiem. Pomimo ich wszystkożerności, dziobania i gdakania zacząłem je lubić, czerpać dumę z ich hałaśliwości i wigoru, a także interesować się ich swoistymi zwyczajami i cechami. Po kilku tygodniach TOCP zaczął skutkować i nóżki kurcząt słabły. Na tym etapie, podejrzewając, że TOCP może działać podobnie jak gazy paraliżujące (które hamują neuroprzekaźnik acetylocholinę), połowie częściowo sparaliżowanych ptaków podałem jako antidotum leki antycholinergiczne. Ponieważ pomyliłem się z dawką, wszystkie udało mi się uśmiercić, a tymczasem kurczęta z drugiej grupy słabły coraz bardziej, na co z trudem mogłem patrzeć. Koniec badania wyznaczyła dla mnie chwila, gdy mój ulubiony ptak — bez imienia, tylko numer 4304, niezwykle łagodny i spokojny — żałośnie popiskując, padł na ziemię z obiema nóżkami sparaliżowanymi. Po uśmierceniu go chloroformem na ołtarzu nauki stwierdziłem zniszczenie osłonek mielinowych nerwów obwodowych, a także aksonów. Bardzo podobne były wyniki sekcji zwłok ludzkich ofiar TOCP.
Stwierdziłem też, że TOCP likwidował u dżdżownic raptowne zwijanie się, nie naruszając zdolności do innych ruchów: niszczył tylko mielinowane włókna nerwowe, nie naruszając bezmielinowych. W sumie jednak uznałem, że moje poszukiwanie zakończyło się fiaskiem i że nigdy nie zostanę badaczem przyrodniczym. Napisałem barwny i dość osobisty raport badawczy i wraz z tym chciałem wymazać ze swego życia cały ten niefortunny epizod.
Przygnębiony tym zdarzeniem i osamotniony, jako że przyjaciele uniwersyteccy się rozjechali, znalazłem się w stanie spokojnej, ale jednak rozedrganej desperacji. Ulgę dawał mi tylko wysiłek fizyczny, więc co wieczór udawałem się na długi bieg po dróżce nad Isis9. Po około godzinie biegu pływałem i nurkowałem, a potem, lekko zmarznięty, biegłem z powrotem do swojego mieszkania naprzeciw Christ Church. Jadłem jakąś zimną kolację (nie byłem teraz w stanie przełknąć kurczaka), a potem pisałem długo w noc. Notatki te, które nazywałem sobie „szlafmycówkami”, były nerwowymi, bezowocnymi próbami nakreślenia pewnego typu filozofii, recepty na życie, nazwania celu, do którego warto zmierzać.
Mój tutor w Queen’s, który usiłował mnie powstrzymać przed współpracą z Sinclairem, zorientował się w moim stanie (co mnie zdumiało, ale także dodało mi otuchy, gdyż nie byłem dotąd pewien, czy w ogóle pamięta o moim istnieniu) i swoimi niepokojami podzielił się z moimi rodzicami. Wspólnie uznali, że najlepiej będzie wyciągnąć mnie z Oksfordu i umieścić w jakimś przyjaznym, pomocnym otoczeniu, gdzie będę ciężko pracował fizycznie od rana do wieczora. Rodzice uznali, że warunki te najlepiej spełnia kibuc, a i mnie — chociaż nie miałem żadnych ciągotek religijnych czy syjonistycznych — spodobał się ten pomysł. W taki oto sposób wyprawiłem się do En ha-Szofet, „anglosaskiego” kibucu koło Hajfy, gdzie miałem się porozumiewać po angielsku do czasu, gdy — jak sądzono — zacznę biegle mówić po hebrajsku.
Lato 1955 roku spędziłem w kibucu. Dano mi do wyboru: mogłem pracować przy pielęgnacji drzew albo z kurczakami. Ponieważ te ostatnie mnie przerażały, zdecydowałem się na drzewa. Wstawaliśmy przed świtem, wspólnie jedliśmy śniadanie, a potem udawaliśmy się do pracy.
Zdumiały mnie wielkie misy z siekaną wątróbką do każdego posiłku, także śniadania. W kibucu nie było bydła i nie pojmowałem, jak te kurczaki były w stanie dostarczyć dziesiątek kilogramów wątróbki, którą spożywaliśmy codziennie. Kiedy w końcu spytałem, ze śmiechem mi wyjaśniono, że tym, co brałem za wątróbkę, były w istocie siekane bakłażany, których nigdy nie smakowałem w Anglii. Byłem w przyjaznych stosunkach ze wszystkimi. Rozmawialiśmy, ale nie zaprzyjaźniłem się z nikim. Kibuc pełen był rodzin, czy raczej stanowił jedną superrodzinę, w której wszyscy rodzice czuwali nad wszystkimi dziećmi. Wyróżniałem się tym, że nie zamierzałem urządzać sobie życia w Izraelu (w przeciwieństwie do mych licznych kuzynów). Nie bardzo sobie radziłem z luźnymi pogawędkami, a przez pierwsze dwa miesiące, pomimo intensywnych zajęć w ulpan, nauczyłem się bardzo niewiele hebrajskiego. I nagle w dziesiątym tygodniu zacząłem znienacka rozumieć i wypowiadać frazy hebrajskie. Ciężka fizyczna praca i otoczenie przyjaznych, rozumnych ludzi stanowiły prawdziwą odtrutkę na samotne, dręczące miesiące w laboratorium Sinclaira, kiedy tak strasznie zamykałem się w swojej głowie.
Był też wspaniały efekt fizyczny. Udałem się do kibucu jako blady, nieporadny studwudziestokilogramowy grubas; kiedy zaś opuszczałem go trzy miesiące później, miałem tego ciała trzydzieści kilogramów mniej, ale w pewnym głębokim sensie czułem się w nim bardziej zadomowiony.
Kiedy wyjechałem z kibucu, przez kilka tygodni podróżowałem po innych częściach Izraela, aby poczuć ducha tego młodego, idealistycznego, oblężonego państwa. Na zakończenie sederu, uroczystej wieczerzy spożywanej w święto Pesach, zawsze mówimy: „W przyszłym roku — w Jerozolimie” i oto wreszcie na własne oczy zobaczyłem miasto, w którym na tysiące lat przed Chrystusem Salomon wzniósł swoją świątynię, tyle że Jerozolima była w tym czasie podzielona i nie dało się wejść do Starego Miasta.
Widziałem stary port w Hajfie, który pokochałem, Tel Awiw, kopalnie miedzi na pustyni Negew — podobno słynne kopalnie króla Salomona. Fascynowało mnie to, co czytałem o kabalistycznym judaizmie — a zwłaszcza jego kosmogonii — więc w trakcie owej podróży, w pewnym sensie pielgrzymki, skierowałem się do Safedu, gdzie w XVI wieku żył i nauczał Izaak Luria.
Następnie przyszedł czas na właściwy cel wyprawy: Morze Czerwone. Ejlat miało wówczas kilkuset mieszkańców i było skupiskiem szałasów i baraków (dzisiaj całe jego wybrzeże skrzy się od frontonów hotelowych, a zamieszkuje je pięćdziesiąt tysięcy ludzi). Praktycznie całymi dniami pływałem pod wodą, po raz pierwszy też nurkowałem z aparatem tlenowym, dość jeszcze wtedy prymitywnym. (Był już o wiele wygodniejszy i poręczniejszy, kiedy kilka lat później wyrabiałem w Kalifornii licencję płetwonurka).
Znowu, jak na początku w Oksfordzie, nawiedziły mnie wątpliwości co do tego, czy rzeczywiście chcę zostać lekarzem. Zacząłem się bardzo pasjonować neurofizjologią, ale ogromnie też pociągała mnie biologia morska, szczególnie morskie bezkręgowce. Czy nie można by tych zainteresowań połączyć, na przykład uprawiając neurofizjologię bezkręgowców, a zwłaszcza badając układy nerwowe głowonogów, tych prawdziwych geniuszy pośród bezkręgowców?10
Jakaś cząstka mnie chciała już na całe życie pozostać w Ejlacie, żeby pływać, nurkować, baraszkować w morskich głębinach, oddając się biologii morskiej i neurofizjologii bezkręgowców. Rodzice jednak się niecierpliwili, już zbyt długo leniuchowałem w Izraelu, a skoro zostałem „wyleczony”, należało wracać do medycyny, do kliniki w Londynie, do pracy z pacjentami. Ja tymczasem miałem jeszcze jedną rzecz do zrobienia, której wcześniej nie brałem pod uwagę. Miałem dwadzieścia dwa lata, myślałem — nareszcie dobrze wyglądający, opalony, szczupły, ale ciągle prawiczek.
Byłem w Amsterdamie z Erikiem kilka razy. Zachwycaliśmy się muzeami i Concertgebouw (tam po raz pierwszy usłyszałem po holendersku Petera Grimesa Benjamina Brittena), uwielbialiśmy kanały biegnące wzdłuż ścian wysokich domów ze schodkami, stary Hortus Botanicus, piękną siedemnastowieczną synagogę portugalską, Rembrandtplein z kafejkami na wolnym powietrzu, surowe śledzie, kupowane i jedzone na ulicy, a przede wszystkim ogólną atmosferę serdeczności i otwartości, która wydawała się swoista dla tego miasta.
Teraz jednak, czując jeszcze na sobie wodę Morza Czerwonego, postanowiłem jechać do Amsterdamu sam, przede wszystkim aby się rozprawiczyć. Świetnie, ale jak się do tego zabrać? Nie ma na ten temat żadnych podręczników. Może potrzeba mi drinka, w porządku, kilku drinków, żeby trochę podtopić wstydliwość, moje lęki i płaty czołowe.
Nieopodal dworca był całkiem miły bar przy Warmoesstraat, do którego często zachodziliśmy z Erikiem, żeby co nieco wychylić. Teraz jednak, gdy znalazłem się tu sam, było to spore co nieco: holenderski dżin, aby nabrać holenderskiej odwagi11. Piłem do chwili, gdy bar zaczął rozmazywać mi się w oczach, a dźwięki falować, raz głośniejsze, raz cichsze. Nie zdawałem sobie właściwie z tego sprawy, ale kiedy wstałem, z trudem mogłem utrzymać się na nogach, a kolebałem się tak, iż barman powiedział: „Genoeg! Starczy!” i spytał, czy dam radę bez pomocy dotrzeć do hotelu. Odparłem, że tak, bo hotel mam po drugiej stronie ulicy, i wytoczyłem się na zewnątrz.
Musiał mi się urwać film, gdyż następnego ranka ocknąłem się nie w swoim, lecz cudzym łóżku. Poczułem miły zapach parzonej kawy, po czym pojawił się w szlafroku mój gospodarz — mój wybawiciel — z filiżanką w ręku.
Zobaczył mnie pijanego w trupa na chodniku, jak potem oznajmił, zabrał do domu i... przeleciał.
— Fajnie było? — spytałem.
— Tak — zapewnił.
Bardzo fajnie, było mu tylko przykro, że ja byłem tak napruty, że nic nie czułem.
Pogadaliśmy przy śniadaniu — o moich seksualnych lękach, zahamowaniach, o opresyjnej i groźnej sytuacji w Anglii, gdzie relacje homoseksualne traktowano jako przestępstwo.
— W Amsterdamie jest zupełnie inaczej — oznajmił.
Stosunki homoseksualne między poczytalnymi dorosłymi były akceptowane, nie uważano ich ani za nielegalne, ani za obrzydliwe czy patologiczne. Było wiele barów, kawiarni i klubów, gdzie geje mogli się spotykać (nigdy wcześniej nie słyszałem, by ktoś używał słowa gay w tym znaczeniu). Z chęcią mnie do nich zaprowadzi albo może dać mi adresy, żebym sam zakosztował.
— Nie ma potrzeby — znienacka stał się bardzo poważny — upijać się do nieprzytomności, a potem leżeć w rynsztoku. To bardzo żałosne, nawet niebezpieczne zachowanie. Mam nadzieję, że już nigdy tak nie postąpisz.
W trakcie tej rozmowy płakałem z ulgi; czułem, jakby ktoś zdjął mi z barków — albo przynajmniej ogromnie zmniejszył — gigantyczne brzemię, brzemię przede wszystkim samooskarżenia.
W roku 1956, po czwartym roku Oksfordu oraz przygodach izraelskich i holenderskich, wróciłem do domu i rozpocząłem studia medyczne. W ciągu około trzydziestu miesięcy przebrnąłem przez medycynę ogólną, chirurgię, ortopedię, pediatrię, neurologię, psychiatrię, dermatologię, choroby zakaźne i inne specjalności oznaczone tylko akronimami: GI, GU, ENT, OB/GYN12.
Ku swemu zaskoczeniu (a wielkiej radości matki) szczególnie upodobałem sobie położnictwo. W tym czasie dzieci przychodziły na świat w domu (i ja, podobnie jak moi bracia, urodziłem się w domu). Opiekę nad porodem sprawowały głównie położne, my zaś, studenci medycyny, byliśmy ich pomocnikami. Niekiedy w środku nocy odzywał się telefon, operatorka szpitala podawała mi nazwisko i adres, niekiedy dorzucając: „Tylko szybko!”.
Ja i położona zajeżdżaliśmy na rowerach pod wskazany dom i biegliśmy do sypialni, a czasami do kuchni, jeśli dziecko wygodniej można było przyjąć na kuchennym stole.
Mąż i rodzina znajdowali się za ścianą, nadstawiając uszu w oczekiwaniu na pierwszy krzyk dziecka. Fascynował mnie zawarty w tym ludzki dramat, rzeczywistość, której nie czuło się podczas pracy w szpitalu. Była to dla nas jedyna szansa, aby sprawić coś poza jego murami.
W trakcie studiów medycznych nie byliśmy szczególnie obciążeni wykładami czy zajęciami teoretycznymi, nauka odbywała się głównie przy łóżku pacjenta, a polegała na uważnym słuchaniu, wydobyciu od pacjenta „aktualnego wywiadu” i stawianiu właściwych pytań, aby można było wpisać wszystkie szczegóły. Uczono nas, jak korzystać z oczu i uszu, dotyku, jak obmacywać, a nawet wąchać. Wyczuwanie pulsu, opukiwanie klatki piersiowej, naciskanie na jamę brzuszną i wszystkie inne formy cielesnego kontaktu z pacjentem były nie mniej ważne niż słuchanie go i rozmawianie z nim. Ustanawiał głęboką, cielesną więź; dłonie potrafią stawać się narzędziami terapeutycznymi.
*
Dyplom otrzymałem trzynastego grudnia 1958 roku i miałem przed sobą dwa tygodnie wolnego, gdyż moja praca w Middlesex Hospital zaczynała się dopiero pierwszego stycznia13. Byłem podniecony, ale i zdumiony, że jednak w końcu jestem lekarzem, że mi się to udało (nie spodziewałem się tego i w snach zdarza mi się jeszcze niekiedy trwać na niekończących się studiach). Tak, podniecony, ale zarazem przerażony. Byłem przekonany, że wszystko będę robił nie tak, jak należy, wyjdę na głupka, a wszyscy będą patrzeć na mnie jak na beznadziejnego, może nawet niebezpiecznego fuszera. Pomyślałem, że może jakaś dorywcza praca na miejscu przez te dwa tygodnie dzielące mnie od stawienia się w Middlesex doda mi trochę wiary w siebie i pewności. Faktycznie, udało mi się znaleźć takie zajęcie w leżącym kilka kilometrów od Londynu St. Albans, w szpitalu, w którym podczas wojny moja matka pracowała na ostrym dyżurze chirurgicznym.
Pierwszej nocy wezwano mnie o pierwszej do dziecka z zapaleniem oskrzeli. Zbiegłem do swojego pierwszego pacjenta, czteromiesięcznego niemowlaka, który miał zsiniałe usta, wysoką gorączkę oraz gwałtowny świszczący oddech. Czy uda się nam — mnie i pielęgniarce — go uratować? Czy była jakaś nadzieja? Siostra, widząc, jak jestem roztrzęsiony, zaczęła mi pomagać i kierować mną. Chłopczyk nazywał się Dean Hope, a my jakoś absurdalnie i zabobonnie uznaliśmy to za dobry omen, jak gdyby samo nazwisko — Nadzieja — mogło zaszachować los. Czuwaliśmy przy nim całą noc, a kiedy pojawił się szary zimowy brzask, życiu Deana nic już nie groziło.
*
Pierwszego stycznia zacząłem pracę w Middlesex Hospital. Middlesex cieszył się doskonałą reputacją, aczkolwiek nie był tak wiekowy jak Barts, londyński Szpital Świętego Bartłomieja, powstały jeszcze w XII wieku. W Barts studiował medycynę mój starszy brat, David. Middlesex, w tym kontekście młodzieniaszek, gdyż założony został w 1745 roku, w moich czasach miał siedzibę w dość nowym budynku, pochodzącym z końca lat dwudziestych XX wieku. Najstarszy brat, Marcus, pobierał nauki w Middlesex, więc teraz poniekąd szedłem w jego ślady.
Przez pierwsze sześć miesięcy pracowałem na internie, następne pół roku — na wydziale neurologicznym, gdzie moimi szefami byli Michael Kremer i Roger Gilliatt, wspaniała, ale komicznie wręcz niedobrana para.
Kremer był grzeczny, przystępny, szarmancki, z osobliwym, krzywym uśmiechem na wargach — nie jestem pewien, na ile wynikającym z ironicznego poglądu na świat, a na ile będącym pozostałością dawnego porażenia nerwu twarzowego. Można było odnieść wrażenie, że cały swój czas przeznacza dla podległych mu stażystów i pacjentów.
Gilliatt był znacznie mniej sympatyczny: ostry, niecierpliwy, drażliwy, impulsywny, pełen (jak często mi się zdawało) furii, która w każdej chwili może eksplodować. My, stażyści, mieliśmy wrażenie, że jeden niedopięty guzik może spowodować u niego wybuch złości. Miał krzaczaste, groźne, czarne jak smoła brwi — które podwładnych utrzymywały w stanie nieustannego lęku. Gilliatt, który, ciągle jeszcze trzydziestolatek, świeżo został mianowany konsultantem jako jeden z najmłodszych w Anglii14, co jeszcze bardziej onieśmielało w kontaktach z nim. Za odwagę na polu bitwy został podczas wojny odznaczony Military Cross, dalej też nosił się jak żołnierz. Panicznie bałem się Gilliatta, a kiedy pytał mnie o coś, trwoga niemal zupełnie mnie paraliżowała. Z wieloma moimi kolegami, jak się później dowiedziałem, działo się podobnie.
Kremer i Gilliatt mieli zupełnie odmienne podejście do pacjentów. U Gilliatta wszystko musiało odbywać się metodycznie: nerwy czaszkowe (spróbuj pominąć choćby jeden!), układ ruchowy, układ czuciowy itd. w ustalonym porządku, od którego nie mogło być odchyleń. Nigdy nie pozwalał na to, by coś — powiększona źrenica, drganie pęczkowe, brak odruchu brzusznego czy cokolwiek innego — przyciągnęło uwagę poza kolejnością15. Dla niego stawianie diagnozy oznaczało systematyczną realizację algorytmu.
Gilliatt był przede wszystkim naukowcem, neurofizjologiem z wykształcenia i temperamentu. Można było odnieść wrażenie, iż męczy go konieczność zajmowania się pacjentami (i stażystami), aczkolwiek później miałem się dowiedzieć, że stawał się zupełnie inną osobą — życzliwą i pomocną — w kontaktach ze studentami należącymi do koła naukowego. Jego prawdziwą pasję stanowiły badania nad elektrofizjologicznym podłożem zaburzeń czynności nerwów obwodowych oraz unerwienia mięśni, a z czasem stał się światowym ekspertem w tych kwestiach.
Kremer natomiast ogromnie polegał na intuicji. Pamiętam, jak kiedyś przedstawił diagnozę świeżo przyjętego pacjenta, ledwie tylko wkroczyliśmy na oddział. Dojrzał go już z odległości trzydziestu metrów, w podnieceniu chwycił mnie za ramię i szepnął na ucho: „Zespół Verneta”. To niezwykle rzadka przypadłość, byłem więc zdumiony, że potrafił ją rozpoznać z takiej odległości na pierwszy rzut oka.
Kremer i Gilliatt niezmiennie przywodzili mi na myśl zestawienie rozumowania oraz wyczucia znajdujące się na początku Myśli Pascala16. Kremer kierował się nade wszystko wyczuciem, intuicją, w mgnieniu oka ogarniał całość, widząc nawet więcej, niż był w stanie wysłowić. Gilliatt był przede wszystkim analitykiem, każdy element rozważał oddzielnie, ale dostrzegając ich głębokie antecedensy i konsekwencje.
Natychmiast dostrzegało się zasadniczą sympatię czy empatię Kremera; wydawało się, że czyta w umysłach ludzi intuicyjnie, błyskawicznie wyczuwa ich lęki i nadzieje. Obserwował ich ruchy i postawę niczym reżyser przedstawienia oglądający aktorów. Jeden z moich ulubionych jego artykułów nosił tytuł Sitting, Standing and Walking [Siedzenie, stanie i chodzenie]. Chociażby ten tekst pokazywał, jak wiele Kremer pojmował, jeszcze zanim przystąpił do właściwego badania neurologicznego, jeszcze zanim pacjent w ogóle otworzył usta.
Kiedy w piątkowe popołudnie diagnozował pacjentów spoza szpitala, był w stanie przyjąć nawet trzydziestu, każdego obdarzając całkowitą, skupioną, pełną wrażliwości uwagą. Pacjenci go kochali i niezmiennie podkreślali, że już sama jego nasycona życzliwością obecność działała na nich kojąco.
Kremer bardzo interesował się życiem swoich stażystów i utrzymywał z nimi kontakt jeszcze długo po tym, jak odchodzili swoimi drogami. Udzielał mi rad w związku z moim wyjazdem do Ameryki, dał kilka listów polecających, a dwadzieścia pięć lat później, po lekturze Stanąć na nogi,przysłał mi poruszający list17.
Z Gilliattem miałem mniej kontaktów — wydaje się, że obaj byliśmy dość nieśmiali — kiedy jednak w roku 1973 ukazały się Przebudzenia, zaprosił mnie, abym wpadł do niego na Queen Square. Teraz zupełnie nie budził dawnego lęku, ba, wykazywał takie ciepło intelektualne i emocjonalne, jakiego się w ogóle po nim nie spodziewałem. W następnym roku znowu mnie zaprosił, aby pokazać mi film dokumentalny o pacjentach z Przebudzeń.
Byłem bardzo przygnębiony, kiedy Gilliatt zmarł na raka — był ciągle dość młody i bardzo produktywny, gdy zaatakował go nowotwór — i gdy Kremer, niezmiennie towarzyski, rozmowny, przyjmujący pacjentów jeszcze długo po tym, jak znalazł się na „emeryturze”, na skutek udaru doznał afazji. Obaj bardzo korzystnie na mnie wpłynęli, aczkolwiek na zdecydowanie odmienne sposoby: Kremer nauczył mnie obserwacji i szacunku dla intuicji. Dzięki Gilliattowi zaś nigdy nie zapominam o fizjologicznych mechanizmach. Dzisiaj, pięćdziesiąt lat później, wspominam ich obu ze wzruszeniem i wdzięcznością.
Zajęcia przygotowawcze z anatomii i fizjologii w Oksfordzie w najmniejszym stopniu nie przygotowały mnie do tego, czym naprawdę jest medycyna. Kontakt z pacjentami, słuchanie ich, usiłowanie, by odtworzyć (lub przynajmniej wyobrazić sobie) ich doświadczenia i sytuacje, troska o nich, odpowiedzialność za nich — to wszystko stanowiło dla mnie coś zupełnie nowego. Pacjenci byli rzeczywistymi, nierzadko pełnymi pasji jednostkami, które stawały przed rzeczywistymi problemami i niekiedy prawdziwie dramatycznymi wyborami. Nie chodziło jedynie o diagnozę i kurację; pojawiały się, bywało, kwestie o wiele poważniejsze i głębsze: związane z jakością życia i pytaniem, czy w pewnych sytuacjach jest ono warte kontynuacji.
Bardzo mocno mnie to ugodziło, kiedy podczas mojego stażu w Middlesex na oddział ogólnomedyczny przyjęto Joshuę, młodego mężczyznę, pływaka jak ja, którego trapiły dziwne, tajemnicze bóle w nogach. Na podstawie pierwszych badań krwi postawiono wstępną diagnozę, a przed dalszymi badaniami wypuszczono go na weekend do domu. W sobotni wieczór imprezował z rówieśnikami, między innymi studentami medycyny, z których jeden zainteresował się, dlaczego chłopak znalazł się w szpitalu. Joshua odparł, że nie wie, ale w każdym razie dostał jakieś pigułki, które pokazał pytającemu, a ten, widząc na etykiecie 6MP (6-merkaptopuryna), wykrzyknął: „Chryste, to musisz mieć naprawdę ostrą białaczkę!”.
Joshua z weekendowej przepustki wrócił zrozpaczony i natychmiast zaczął wypytywać, czy to pewna diagnoza, czy kuracja może pomóc, co go właściwie czeka. Badanie szpiku kostnego potwierdziło rozpoznanie białaczkowe, usłyszał więc, że lekarstwa mogą odrobinę odwlec moment śmierci, ale czeka go ona w przeciągu roku, może wcześniej.
Po południu zobaczyłem, jak Joshua wdrapuje się na balustradę balkonu — oddział znajdował się na drugim piętrze. Rzuciłem się, chwyciłem go i wciągnąłem z powrotem, tłumacząc, na ile potrafiłem, że nawet w takiej sytuacji ciągle warto żyć. Z ociąganiem — moment decyzji minął — Joshua pozwolił się zaprowadzić na oddział.
Bóle rychło zaczęły się nasilać, nie ograniczając się już tylko do nóg, ale obejmując też ręce i tułów. Było oczywiste, że powodują je nacieki białaczkowe włókien czuciowych wnikające do rdzenia kręgowego. Nic nie pomagały leki przeciwbólowe, aczkolwiek chłopakowi podawano w iniekcjach coraz silniejsze opiaty, aż wreszcie przyszła pora na heroinę. Z bólu zaczął krzyczeć za dnia i w nocy, a jedynym już rozwiązaniem był podtlenek azotu. Ledwie jednak kończyło się znieczulenie, Joshua ponownie zaczynał krzyczeć.
— Nie powinieneś był mnie powstrzymywać — powiedział mi — ale domyślam się, że musiałeś tak postąpić.
Udręczony bólem umarł kilka dni później.
W Londynie w latach pięćdziesiątych XX wieku nie było ani łatwo, ani bezpiecznie jawnie praktykować homoseksualizm, gdyż groziło to poważnymi karami, więzieniem czy — jak w przypadku Alana Turinga — chemiczną kastracją poprzez przymusowe wstrzykiwanie estrogenu. Opinia publiczna była w swych ocenach i postawach równie nieubłagana jak prawo. Homoseksualistom trudno było się spotykać. Owszem, istniały gejowskie kluby i puby, ale nieustannie były obserwowane i najeżdżane przez policję. Wszędzie, zwłaszcza w publicznych parkach i toaletach, kręcili się prowokatorzy w cywilu, próbujący uwodzić nieostrożnych czy beztroskich na ich zgubę.
Co prawda, tak często, jak mogłem, odwiedzałem takie „otwarte” miasta jak Amsterdam, jednak w Londynie nie miałem odwagi szukać partnerów seksualnych, tym bardziej że ciągle mieszkałem w domu pod czujnym okiem rodziców.
Niemniej w 1959 roku, kiedy w Middlesex Hospital odbywałem staż na internie i neurologii, wystarczyło pójść Charlotte Street, przekroczyć Oxford Street i byłem już na Soho Square. Kawałek dalej — w dół Frith Street — docierałem na Old Compton Street, gdzie dosłownie wszystko można było wynająć lub kupić. W Coleman’s mogłem dostać swoje ulubione cygara hawańskie — taka „torpeda” Bolivar starczała na cały wieczór, więc na szczególne okazje pozwalałem sobie na taki zbytek. W tamtejszych delikatesach można było dostać makowiec i nigdy już potem nie jadłem ciasta równie wilgotnego i pysznego. Był też sklepik z gazetami i papeterią, na którego szybach naklejano erotyczne ogłoszenia, dyskretnie wieloznaczne — wszystko inne byłoby zbyt niebezpieczne — ale dla zainteresowanych oczywiste.
Autorem jednego był chłopak, który obwieszczał, że kocha motocykle i wszystko, co się z nimi wiąże, do czego dołączył swoje imię, Bud — niekoniecznie prawdziwe — oraz numer telefonu. Bałem się zbyt długo wpatrywać, a co dopiero mówić o zapisaniu numeru, ale moja fotograficzna wówczas pamięć bezbłędnie go zarejestrowała. Nigdy w życiu nie odpowiadałem na ogłoszenia — nawet do głowy mi to nie przyszło — teraz jednak, niemal po roku abstynencji — nie byłem w Amsterdamie od zeszłego grudnia — zdecydowałem się zadzwonić do tajemniczego Buda.
Ostrożnie pogawędziliśmy trochę, koncentrując się głównie na motocyklach. Bud miał bsa gold stara, dużego jednocylindrowca o pojemności 500 cm3, z obniżonymi połówkami kierownicy, ja — swojego nortona dominatora 600. Umówiliśmy się w kafejce motocyklowej i stamtąd mieliśmy się wybrać na przejażdżkę. Mieliśmy się rozpoznać po swoich maszynach i strojach: skórzanych kurtkach, spodniach, butach i rękawicach.
Spotkaliśmy się, podaliśmy sobie ręce, pochwaliliśmy nawzajem swoje motory i wyruszyliśmy na objazd południowego Londynu. Urodzony i wychowany na północnym zachodzie stolicy, tutaj czułem się zagubiony, więc prowadził Bud. Wydawał mi się niesłychanie powabny: odziany w czarną skórę król szos na swym stalowym rumaku.
Na kolację pojechaliśmy do jego mieszkania w Putney: dość puste, ledwie kilka książek, za to mnóstwo czasopism i akcesoriów motocyklowych. Wszędzie na ścianach zdjęcia maszyn i kierowców, ale także (czego się nie spodziewałem) zrobione przez Buda piękne fotografie podwodne. Okazało się, że jest też pasjonatem nurkowania, którego ja posmakowałem w Morzu Czerwonym. Mieliśmy więc kolejne pole wspólnych (w latach pięćdziesiątych niezbyt częstych) zainteresowań. Bud miał także wiele sprzętu do nurkowania, a było to jeszcze przed neoprenem, nosiło się więc suche skafandry z grubej, ciężkiej gumy.
Wychyliliśmy piwo, a potem zupełnie nieoczekiwanie Bud powiedział:
— Chodźmy do łóżka.
Nie usiłowaliśmy dowiedzieć się o sobie czegokolwiek więcej. Nic nie wiedziałem o Budzie: gdzie pracuje, nawet jakie ma nazwisko. On równie niewiele wiedział o mnie, ale intuicyjnie i bezbłędnie wiedzieliśmy, czego chcemy, jak możemy sprawić przyjemność sobie i jeden drugiemu.
Nie trzeba było później rozwodzić się nad tym, jak bardzo cieszyliśmy się ze spotkań, jak bardzo chcieliśmy się znowu zobaczyć. Miałem się przenieść na pół roku do Birmingham, aby odbyć staż na chirurgii, ale to nie był wielki problem. Mogłem w sobotę na motorze skoczyć do Londynu, aby przenocować u rodziców, a popołudnie spędzić z Budem, natomiast nazajutrz rano pojeździć razem z nim. Uwielbiałem te wyprawy w rześkie niedzielne poranki, zwłaszcza jeśli zostawiałem swojego nortona i siadałem za Budem na tylnym siodełku, tak w niego wczepiony, iż niekiedy wydawaliśmy się sobie jednym skórzanym zwierzakiem.
Nie byłem wtedy pewien swojej przyszłości. Mój staż kończył się w czerwcu 1960 roku i mogli mnie wezwać do wojska (pobór został odroczony na czas studiów oraz stażu).
Wiele nad tym myślałem, lecz o niczym nie wspomniałem Budowi, ale w czerwcu napisałem do niego, że dziewiątego lipca, w swoje urodziny, wyjeżdżam z Anglii do Kanady i mogę już nie wrócić. Nie przypuszczałem, że bardzo się tym przejmie — byliśmy kumplami na motorach i w łóżku, ale, jak sądziłem, niczym więcej. Nigdy nie rozmawialiśmy o swoich uczuciach. Tymczasem Bud w odpowiedzi przysłał mi namiętny, bolesny list. Pisał, że czuje się porzucony, płakał, czytając to, co mu napisałem. Byłem wstrząśnięty. Zbyt późno uświadomiłem sobie, że musiał się we mnie zakochać, a teraz ja łamałem mu serce.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1 Z prowadzonego wówczas dziennika wynika, że nosiłem się z zamiarem napisania aż pięciu powieści, w tym nie tylko motocyklowej, lecz także pamiętnika z mojej chemicznej młodości. Tych książek nigdy nie napisałem, natomiast czterdzieści pięć lat później ukazały się wspomnienia (Uncle Tungsten: Memories of a Chemical Boyhood — „Wujek Wolfram: wspomnienia z chemicznego dzieciństwa”).
2Playing chicken — gra polegająca na tym, że dwóch motocyklistów jedzie z przeciwnych stron wprost na siebie, a ten, który pierwszy zboczy z toru, zostaje „cykorem” (chicken) — przyp. tłum.
3 Było to kółko biologiczne — przyp. tłum.
4Pierwszy semestr akademicki na uczelniach anglosaskich, którego nazwa pochodzi od dnia Michała Archanioła; semestr ten jednak tylko zaczyna się około 29 września, a trwa do Bożego Narodzenia — przyp. tłum.
5Sir Thomas Browne, 1605–1682, erudyta i uczony o bardzo różnorodnych zainteresowaniach i znacznym talencie poetyckim, z jakim przedstawiał swą wizję świata, między innymi nastawioną na tolerancję dla cudzych poglądów — przyp. tłum.
6 Prestiżowe, ufundowane w roku 1902 stypendium imienia Cecila Johna Rhodesa, mające umożliwić starannie wyselekcjonowanym obcokrajowcom studia na uniwersytecie oksfordzkim — przyp. tłum.
7 W roku 1912 poszukiwacz amator, Charles Dawson, przedstawił fragmenty czaszki, żuchwy i kilka zębów nieznanego hominida (tzw. człowieka z Piltdown), który miał być „brakującym ogniwem” między małpą a człowiekiem. W roku 1953 Le Gros Clark, Kenneth Oakley i Joseph Weiner w biuletynie brytyjskiego Muzeum Historii Naturalnej ujawnili, że szczątki nie tylko są znacznie młodsze, niż sugerowano, lecz także na dodatek jedynie czaszka pochodzi od człowieka, i to z czasów średniowiecza — przyp. tłum.
8 Jake paralysis — „samogon” jest tylko jednym ze znaczeń słowa jake, gdyż można je rozumieć także jako: 1) strażak; 2) ekstrakoleś; 3) w porzo — przyp. tłum.
9 Isis — nazwa Tamizy na odcinku oksfordzkim — przyp. tłum.
10 Kiedy w roku 1949 zdawałem maturę, z zoologii odpytywał mnie wielki badacz, J.Z. Young, który odkrył olbrzymie aksony neuronowe u kałamarnic. To właśnie badanie owych aksonów kilka lat wcześniej pozwoliło nam po raz pierwszy naprawdę zrozumieć, jaka jest elektryczna i chemiczna podstawa przewodnictwa nerwowego. Young każde lato spędzał w Neapolu, badając zachowania i mózgi ośmiornic. Zastanawiałem się, czy nie powinienem nawiązać współpracę z nim, jak mój rówieśnik z Oksfordu, Stuart Sutherland.
11Dutch courage — określenie na odwagę pijanego — przyp. tłum.
12 Polskie odpowiedniki: gastroenterologia, andrologia i urologia, laryngologia oraz położnictwo i ginekologia — przyp. tłum.
13 W Stanach Zjednoczonych używa się nazwy internship. W Anglii lekarzy w pierwszym roku pracy po otrzymaniu dyplomu nazywa się housemen, w drugim — registrars (amerykańskie residents).
14 Było to znakomite osiągnięcie, chociaż mnie zawsze w takich sytuacjach przypominało się, że moja matka zyskała ten stopień w wieku dwudziestu siedmiu lat.
15 Valentine Logue, ich kolega ze znajdującego się piętro wyżej oddziału neurochirurgii, zwykł pytać młodych lekarzy, czy spostrzegają coś „nienormalnego” w jego twarzy — i dopiero wtedy zauważaliśmy, iż jest coś dziwnego z jego oczyma: jedna źrenica była dużo większa od drugiej. Bez końca spieraliśmy się, jaka jest tego przyczyna, ale sam Logue nigdy nam tego nie wyjaśnił.
16 Autor ma najpewniej na myśli paragrafy 22 i 23 — por. B. Pascal, Myśli, tłum. T. Żeleński (Boy), PAX, Warszawa 1983, s. 30–31 — przyp. tłum.
17 Kremer pisał: „Poproszono mnie, bym zobaczył pewnego kłopotliwego pacjenta z oddziału kardiologicznego. Miał migotanie przedsionków, a wielki czop zatorowy spowodował porażenie lewostronne. Poproszono, bym go zbadał, ponieważ regularnie wypadał w nocy z łóżka, a kardiolog nie potrafił odkryć, jaka jest tego przyczyna. Kiedy zapytałem go, co się stało, odparł całkiem otwarcie, że gdy budzi się w nocy, zawsze odkrywa leżącą obok niego martwą, zimną, owłosioną nogę. Nie rozumie, skąd się ona tam bierze, ale nie może też tego tolerować, więc za pomocą zdrowej ręki i nogi wypycha ją z łóżka, i — naturalnie — za nią spada cała reszta jego ciała.
Był doskonałym przykładem całkowitej utraty świadomości porażonej kończyny, ale — co interesujące — nie mogłem nakłonić go do tego, by powiedział, czy jego własna noga była z nim w łóżku, czy nie; do tego stopnia zajmowała go nieprzyjemna obca noga, która tam leżała”.
Ten fragment listu przytoczyłem, gdy podobny przypadek („Mężczyzna, który wypadł z łóżka”) opisałem w Mężczyźnie, który pomylił swoją żonę z kapeluszem [tłum. B. Lindenberg, Zysk i S-ka, Wydawnictwo, Poznań 2008, s. 88].