Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
I tak, w starej czerwonej stodole u podnóża Kilimandżaro, doświadczyłam nieuchwytnej magii, z którą spotykałam do tej pory się tylko w wielkich historiach miłosnych. Trzepotała wokół mnie jak nowo narodzony motyl i osiadła w moim sercu. Wstrzymałam oddech, bojąc się, że ucieknie i nigdy więcej jej nie odnajdę.
Po wybuchu bomby w centrum handlowym we wschodniej Afryce dochodzi do niezwykłego spotkania dwójki nieznajomych.
Jack Warden, rozwiedziony właściciel plantacji kawy w Tanzanii, traci ukochaną córkę, a Rodel Emerson, młoda nauczycielka, przeżywa podobną tragedię po drugiej stronie kuli ziemskiej.
Para zwykłych ludzi, połączonych tragicznym popołudniem, wyrusza w niezwykłą podróż przez rozległe równiny Serengeti w celu uratowania trójki dzieci.
Jednak nawet jeśli bohaterowie podołają temu zadaniu, na końcu drogi czeka na nich następna tragedia. Czy poradzą sobie z utratą miłości, która zdaje się być ulotna niczym mgła zanikająca w promieniach słońca?
„Czasami słyszysz o historii pięknej niczym tęcza, która otula twoje serce. Chociaż nie możesz jej złapać, to na zawsze zapamiętasz jej kolory i magię”.
„Mgły Serengeti”to historia miłosna oparta na prawdziwych wydarzeniach, opowiadająca nie tylko o rodzącym się uczuciu, ale i o bólu po stracie kochanej osoby. To jednotomowa powieść osadzona we współczesnym świecie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 394
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Prolog
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Epilog
Od Autorki
Mgły Serengeti
Gdyby przed tym popołudniem spytać Jacka Wardena, co najbardziej lubi, bez zawahania wymieniłby czarną kawę, błękitne niebo, wjeżdżanie do miasta z opuszczonymi szybami, widok otulonej gęstymi chmurami góry Kilimandżaro odbijający się we wstecznym lusterku oraz dziewczynkę, dla której biło jego serce, gdy nuciła wymyślone przez siebie słowa do piosenki płynącej z radia. Jack był bezwzględny, surowy i wolny, tak jak afrykańska sawanna po deszczu. Przeżył już niejedno – w dzieciństwie śmierć rodziców, potem utratę licealnej miłości i rozwód – wiedział jednak, jak sobie radzić z trudnościami. Szybko się tego nauczył na równinach Serengeti, gdzie myśliwy i ofiara bawią się w chowanego pośród wysokiej trawy.
Nigdy się nie poddawał. Powalony ciosem, zawsze wstawał. Dni, kiedy ośmioletnia córka, Lily, odwiedzała go na plantacji kawy podczas wakacji letnich, były wspaniałe – chlupiące błotem, deszczowe, spędzane na polowaniach na żaby i jedzeniu popcornu. Jack miał osobowość, która sprawiała, że nie pozostawał niezauważony. Jaśniał blaskiem przywodzącym na myśl błyskawicę.
– Odłóż to – powiedział, gdy otworzyła schowek i chwyciła batonik, który wyglądał, jakby właśnie wyciągnięto go z sauny.
– Ale są takie pyszne, kiedy się roztopią. Goma zawsze je dla mnie zostawia.
– Goma ma dziewięćdziesiąt lat. Jej mózg jest tak samo brejowaty jak ta czekolada.
Roześmiali się, bo oboje wiedzieli, że babcia Jacka była szybka i bystra niczym czarna mamba. Była również dziwaczką, której serce biło własnym rytmem. To właśnie dlatego mówiono na nią Goma, co brzmiało podobnie do słowa ngoma, oznaczającego „bębny”.
– Nie, Lily. Cała się pobrudzisz! Li… – Jack westchnął, widząc, jak jej pulchne paluszki rozrywają opakowanie.
Mógłby przysiąc, że od podnóża góry dochodził śmiech siedzącej na ganku Gomy. Uśmiechnął się i z powrotem popatrzył na drogę, zachowując w pamięci ten słodki obrazek – wielkooką dziewczynkę o kręconych włosach, ubraną w tęczowy strój baletnicy i w kapeluszu ze słonecznikiem na głowie oraz ze śladami czekolady wokół ust. To właśnie te wspomnienia towarzyszyć mu będą przez długie miesiące, kiedy Lily wróci do swojej mamy do Kapsztadu.
Wjeżdżając na rondo, Jack oparł łokieć na ramie szyby. Jego ciało było opalone niczym u turysty, który dopiero co opuścił plażę na Zanzibarze, z tą różnicą, że kolor ten był trwały i stanowił efekt długoletniej pracy pod tanzańskim słońcem.
– Nagrasz mój występ? – spytała Lily.
To była niepisana umowa pomiędzy nimi. Lily spędzała całe popołudnia, zmuszając ojca i Gomę do oglądania swoich występów. Wręczała im karty z punktacją, którą musieli za każdym razem zwiększać. Nie pozwalała im wyjść, dopóki nie uzyskała dokładnie takiego wyniku, jakiego chciała.
– Jeszcze raz – mówiła, bo na pewno tu i tam przeoczyli jej idealną synchronizację z muzyką lub podskoki.
– Możesz zapisać mnie na dodatkowe lekcje? – spytała.
– Już to zrobiłem – odpowiedział Jack.
Lekcje oznaczały godzinną jazdę do Amoshy i z powrotem, i to przez niedokończone, dziurawe drogi. Jednak gdy obserwował tańczącą córkę, czuł, jak rośnie w nim duma.
– Czy mama też zapisze cię na lekcje, kiedy wrócisz?
– Chyba nie – odpowiedziała rzeczowo z taką samą rezygnacją jak wtedy, gdy dowiedziała się, że rodzice zamieszkają osobno tysiące kilometrów od siebie. Ton głosu dziewczynki sprawił, że serce Jacka przeszył ból.
Poznał Sarę na uniwersytecie w Nairobi. Oboje znaleźli się z dala od domu. Byli młodzi, wolni i spragnieni przygód. Wciąż pamiętał dzień, kiedy ją zobaczył – czarnoskórą, elegancką dziewczynę z opadającymi na ramiona lśniącymi warkoczami. Usiadła obok niego w sali wykładowej. Pochodziła z miasta, a on ze wsi. Była skrupulatna i przezorna, zaś Jack żywiołowy i impulsywny. Uwielbiała mieć wszystko pod kontrolą – wyznaczała sobie cele, robiła plany i listy, zapisywała daty. On z kolei żył z dnia na dzień, z godziny na godzinę. Chociaż ich związek od samego początku skazany był na porażkę, i tak się w sobie zakochali. Wręcz oszaleli na swoim punkcie. Niestety w końcu odosobnienie i nieprzewidywalność życia na plantacji kawy okazały się zbyt obciążające dla Sary. Posiadłość Kaburi była marzeniem Jacka, jego domem i spuścizną. Pulsowała w jego żyłach niczym bogate, ciemne espresso. Wiedział, że Lily również czuje to, co on – tę gorącą, wirującą magię i szaleństwo. Właśnie dlatego uwielbiała tańczyć. Nie mógłby spokojnie stać i patrzeć, jak nieposkromiona energia córki umiera przez to, że większość czasu spędza w mieście.
– Może jak poprawię oceny– mówiła dalej Lily.
Znowu ta sama śpiewka. Plany, reguły, obowiązki, dyscyplina. Chociaż nie były one szkodliwe dla dziecka, wszystko, co wykraczało poza z góry określone zasady, zostawało natychmiast ograniczone i odrzucone. Jack widział, jak w ten sam sposób wysysają one radość z ich małżeństwa, które ostatecznie zaczęło przypominać cedzak pełen rozmrożonych warzyw, pozbawionych koloru i smaku. Sara zostawiła im mało miejsca na czerpanie przyjemności z życia, a teraz robiła to samo z Lily. Zaplanowała jej przyszłość, ni
e pozostawiając w niej miejsca na rozwijanie pasji. – Maleńka, twoja mama ma rację. – Jack odwrócił się, by spojrzeć na córkę. – Oboje chcemy, żebyś dostawała dobre oceny. Przyłóż się do nauki. Ale dzisiaj masz tylko tańczyć! A kiedy…
Niespodziewanie oślepił go błysk flesza.
– Lily, zużyjesz cały film – powiedział.
– I co z tego?
Dziewczynka wyciągnęła z polaroidu zdjęcie, na którym zaczynały zarysowywać się kształty. Skierowała aparat na siebie i znów zrobiła zdjęcie.
– Daj mi ten aparat.
– Nie! – pisnęła i odepchnęła ojca lepkimi palcami.
– Fuj. – Jack wytarł czekoladę z twarzy, mijając nierówno ustawione sklepiki z banerami Coca-Coli i Fanty oraz stare drzewa z jasnozielonymi koronami i plamami czerwonej, wulkanicznej ziemi na pniach. – Teraz cały jest brudny.
– Zaraz go wyczyszczę. – Lily zdjęła kapelusz, który zrobiła dla niej Goma, i wytarła nim aparat. – Gotowe.
Na ten widok Jack uśmiechnął się i potrząsnął z niedowierzaniem głową. Skręcili na parking przy centrum handlowym, w którym miała wystąpić jej grupa taneczna. Było to krótkie, nieformalne przedstawienie dla rodziny, przyjaciół i klientów, którzy akurat robili zakupy. – Pośpiesz się. Pani Temu czeka!
Lily wyskoczyła z samochodu, gdy tylko ojciec wyłączył silnik. W każdą niedzielę centrum handlowe Kilimani było pełne ludzi, a dziś w dodatku miała się tam odbyć jeszcze jakaś konferencja.
– Poczekaj.
Jack już prawie zasunął szyby, kiedy rozbrzmiał sygnał telefonu. Dzwonił pracownik z prośbą o odebranie towarów z miasta. Lily podeszła do lekko opuszczonej szyby po stronie kierowcy, obniżyła ją palcami i zaczęła robić śmieszne miny, póki Jack nie skończył rozmawiać.
– Idziemy, maleńka – powiedział, wysiadając z samochodu, i chwycił ją za rękę.
Skierowali się na najniższe piętro, do małej sali obok lokali gastronomicznych. Po chwili Lily przystanęła koło stoiska z balonami i chwyciła jeden.
– Czy mogę wziąć żółty dla Tomasza z Akwenu?
Tomasz z Akwenu był żółwiem Lily, który nie miał imienia aż do dnia, kiedy Goma nazwała go tak, bo Lily często zadawała mu trudne pytania.
– A po co Tomaszowi balon? – spytał Jack.
– Nie pamiętasz, że ciągle się gubi?
– Ponieważ puszczasz go samopas po całym domu.
– Nie chcę, żeby siedział w klatce. A jak obwiążę jego skorupę sznurkiem z balonem, to będziemy zawsze wiedzieli, gdzie poszedł.
– Wiesz, że to niegłupie…? – Jack zaśmiał się i wyciągnął portfel. – Weźmiemy żółty.
– Przepraszam, sprzedajemy je w kompletach po sześć – odpowiedział mężczyzna. – Mam pojedyncze, ale w innych kolorach.
Spojrzał na nich, nie kryjąc zaciekawienia, do którego Jack był przyzwyczajony. Doświadczał tego, już kiedy spotykał się z Sarą, a także zaraz po urodzeniu Lily. Mieszana para z córką Mulatką. Przeciwieństwa zdawały się fascynować ludzi.
Jack schylił się, aby podać Lily balony, a ona objęła go i mocno przytuliła.
– Kocham cię! Jesteś najwspanialszym tatą!
Chociaż wokół nich krzątali się nieznajomi, a dzień sam w sobie wydawał się zupełnie zwyczajny, Jack poczuł błogi spokój i ciepło.
– Nie przywiązuj wszystkich do Tomasza z Akwenu, bo odleci – powiedział.
Dziewczynka zachichotała i pobiegła na ruchome schody prowadzące w dół. Balony podskakiwały wokół niej niczym wielkie złote motyle.
– Lily! – krzyknęła nauczycielka tańca, kiedy weszli do sali koncertowej. – Wyglądasz świetnie!
– To moje ulubione. – Lily obróciła się w miejscu, prezentując tutu zrobione przez Gomę. – Jest jak tęcza.
– Śliczne. – Nauczycielka odwróciła się do Jacka i posłała mu uśmiech. – Cześć, Jack.
– Dzień dobry, pani Temu. – Skłonił się i odruchowo przytulił swoją małą baletnicę.
– Proszę, mów mi Mara – poprawiła go, zresztą już nie pierwszy raz.
Nie ukrywała, że jest nim zainteresowana, jednak Jack dobrze wiedział, jaki może to mieć wpływ na relacje między nauczycielką, a rodzicami i uczennicami. Wyróżniał się jako jedyny ojciec w sali pełnej matek, które zwracały na niego uwagę nie tylko przez jego urok osobisty, ale również z powodu troskliwości, jaką okazywał córeczce. Właśnie to przyciągało do niego matki innych uczennic. Jack nauczył się, by nie wywoływać ich zazdrości, i całą uwagę poświęcał Lily.
– Ustawiamy się tam. – Wskazała pani Temu.
– Trzymaj, tatusiu! – Lily podała Jackowi balony. – Jak wyglądam?
– Pięknie, jak zawsze.
– Czy mój kucyk jest okej?
Jack przykucnął i poprawił córce włosy, a potem ucałował jej czoło i wytarł czekoladę z policzka.
– Zrobione. Wszystko w porządku?
– Tak. – Kiwnęła energicznie głową, z trudem ukrywając rozpierający ją entuzjazm. – Usiądź w pierwszym rzędzie, żebym cię widziała, okej?
– Wiem, co mam robić. Czy kiedyś cię zawiodłem?
– Nie zapomnij nagrać występu!
– Idź już. – Jack parsknął śmiechem. – Tańcz jak burza. Lily wzięła głęboki oddech i uśmiechnęła się.
– Do zobaczenia po drugiej stronie.
– Do zobaczenia po drugiej stronie, malutka.
Patrzył, jak znika za kurtyną.
– Jack… – Pani Temu poklepała go po ramieniu. – Te balony mogą przeszkadzać. Czy mógłbyś je gdzieś odłożyć?
– Pewnie.
Jack rozejrzał się po prawie pełnej sali. Na szczęście dwa pierwsze rzędy były zarezerwowane dla rodzin.
– Zdążę zanieść je do samochodu i wrócić?
– Zostało pięć minut do rozpoczęcia, ale Lily występuje jako trzecia, więc powinieneś dać radę.
– Świetnie, zaraz wracam.
Jack skierował się na ruchome schody, a następnie w stronę parkingu. Zapach świeżo parzonej kawy uderzył go w nos, gdy mijał kawiarnię, przypominając o podróżnym kubku pozostawionym w aucie. Nic nie przebije smaku ziaren arabiki zebranych na jego plantacji. Swój szczególny smak zawdzięczały precyzji na każdym etapie produkcji – począwszy od sadzenia i zbioru, a skończywszy na opalaniu ich w obracającym się nad płomieniem bębnie. Jack otworzył samochód, sięgnął po kawę i wziął duży łyk.
Już miał włożyć balony do środka, kiedy powietrze przeszyła głośna seria wybuchów. Najpierw pomyślał, że to balony pękły jeden po drugim, lecz zaraz usłyszał zwielokrotniony echem łoskot, który rozszedł się po całym parkingu. Gdy rozbrzmiały kolejne huki, Jack zamarł w przerażeniu. Znał ten odgłos. Każdy mieszkaniec Afryki uczył się bronić przed dzikimi zwierzętami. Dlatego choć Jack nigdy nie strzelał z karabinu maszynowego, rozpoznał dźwięki dochodzące z centrum handlowego.
Mówi się, że swoją prawdziwą siłę człowiek odkrywa w sytuacjach zagrożenia. Jednak to dziwny i niesprawiedliwy sposób oceny, ponieważ klęski żywiołowe i katastrofy są niczym absurdalne potwory czające się na obrzeżach naszej świadomości. Gdy któryś z tych bezkształtnych cieni staje przed tobą, nagi i groteskowy, całkowicie cię obezwładnia. Twoje zmysły doświadczają czegoś tak nieoczekiwanego i absurdalnego, że zaczynasz kwestionować ich realność. Można to porównać do spadającego z nieba niebieskiego wieloryba. Twój mózg nie wiedziałby, jak zareagować na taki widok. Dlatego w to słoneczne lipcowe popołudnie Jack stał sparaliżowany na parkingu centrum handlowego Kilimani, trzymając w jednej ręce kawę, a w drugiej balony, podczas gdy z budynku, w którym przed chwilą zostawił córkę, dochodziły odgłosy strzelaniny.
Dopiero kiedy usłyszał krzyki, a spanikowani klienci zaczęli wybiegać przez wyjścia ewakuacyjne, Jack mrugnął. Nie poczuł pieczenia gorącej kawy cieknącej mu na stopy z otwartego kubka. Nie widział sześciu żółtych balonów, unoszących się ku błękitnemu niebu. Czuł jedynie desperację ojca, który musi ruszyć na ratunek córce. Natychmiast.
Gdyby ktoś przelatywał właśnie nad centrum handlowym, zobaczyłby dziwną scenę: masę szamoczących się i popychających ludzi, którzy próbują wydostać się z budynku, i samotnego mężczyznę walczącego o to, aby dostać się do środka. To nie siła, a poczucie winy sprawiło, że przedarł się przez tłum. W środku zaś panował chaos. Odgłosy strzałów rozchodziły się po całym budynku. Pogubione buty, torby z zakupami i rozlane napoje były wszędzie. Wózek z balonami stał porzucony, podczas gdy księżniczki Disneya gapiły się na cały ten zamęt z uśmiechem. Jack nerwowo rozglądał się dookoła. Nie próbował szukać wroga. Nie słyszał głosów wołających o pomoc. Myślał tylko o tym, by dostać się na dół, do sali koncertowej.
„Usiądź w pierwszym rzędzie, żebym cię widziała, okej?”
„Wiem, co mam robić. Czy kiedyś cię zawiodłem?”
Już prawie dotarł do ruchomych schodów, kiedy jakiś brzdąc wpadł mu pod nogi. Malec zgubił się i był wyraźnie wyczerpany płaczem. Serce Jacka waliło tak głośno, że niemal nie słyszał chlipania dziecka. Przez chwilę stali naprzeciw siebie – chłopiec z mokrą od łez twarzą, umalowaną tak, by wyglądał jak Batman, oraz mężczyzna, który na ułamek sekundy zawahał się, czy pomóc obcemu dziecku czy ratować własną córkę.
Jack odsunął się na bok. Był pewien, że na zawsze zapamięta twarz tego chłopca, jego pełne nadziei oczy i smoczek przypięty do koszulki. Kiedy już ukrył swój wstyd w najciemniejszym zakamarku duszy, usłyszał krzyk.
– Isa! Isa!
Chłopiec odwrócił się w kierunku, z którego dochodził kobiecy głos, a jego twarzyczka nieco się rozpogodziła. Jack odetchnął z ulgą i dotknął poręczy ruchomych schodów.
– Proszę pana! Niech pan zabierze stąd mojego syna!
Kobieta leżała na podłodze obok przewróconego wózka, trzymając się za kostkę. Była w zaawansowanej ciąży.
– Proszę go stąd zabrać! – błagała.
W centrum wciąż przebywało wielu ludzi, ale ona musiała poprosić o pomoc właśnie jego. Może dlatego, że jako jedyny zareagował na jej wołanie? A może dlatego, że zatrzymał się na tyle długo, by zauważyć chłopca płaczącego pośrodku całego tego chaosu? Nie dbała o własne bezpieczeństwo, nie prosiła o nic dla siebie. To właśnie ich połączyło. Oboje chcieli wydostać stąd swoje dzieci.
Jack czuł pod dłonią przesuwającą się poręcz.
„Zjedź na dół”.
„Nie! Pomóż im”.
– Przepraszam – powiedział. Każda stracona sekunda mogła uniemożliwić mu uratowanie Lily.
Powinien był odwrócić wzrok. Wtedy nie zobaczyłby, jak chłopiec przytula mamę. Nie zobaczyłby też, jak rozluźnia swoje ciało. Nie zobaczyłby na jego twarzy ulgi, jaką odczuł po odnalezieniu matki, i wiary, że wszystko będzie dobrze, tak bardzo kontrastujących z osamotnieniem i bezsilnością kryjącą się w jej oczach.
„Kurwa”.
W tym momencie podjął najtrudniejszą i najbardziej bezinteresowną decyzję w swoim życiu. Odwrócił się. Pomógł wstać ciężarnej kobiecie i zarzucił sobie jej rękę na szyję, po czym złapał chłopca wpół. Podwyższony poziom adrenaliny pozwolił mu wyprowadzić oboje z budynku w nie więcej niż minutę. Niestety to i tak było zbyt długo.
Gdy odwrócił się, aby wrócić do środka, eksplozja wstrząsnęła centrum handlowym i rzuciła go na ziemię. Kawałki stali i betonu runęły na parking, rozbijając najbliżej stojące auta. Na Jacka spadła szklana płyta i unieruchomiła go. Ryk syren radiowozów i ambulansów mieszał się z nieustającym wyciem alarmów samochodowych.
Ciemność zaczęła przyćmiewać umysł Jacka, lecz ostatnim wysiłkiem woli zdołał wziąć się w garść. Miał zadanie do wykonania i miejsce, do którego zmierzał. Skupił się na palącym płuca dymie – ostrym, gorzkim i czarnym jak myśl, która dotarła do niego, gdy otworzył oczy: „Lily… Zawiodłem cię”.
Świat wokół rozpadał się wraz ze ścianami i dachem centrum handlowego. Wokoło walały się krwawe szczątki ofiar. Jęki rannych mieszały się z wyciem alarmów i syren, a pośród tego wszystkiego leżał on – Jack z rozdartą na pół duszą. Był Jack-przed, który kochał czarną kawę, błękitne niebo i wjeżdżanie ze spuszczonymi szybami do miasta, oraz Jack-po, któremu w to gorące popołudnie przed oczami majaczyły jedynie słodki uśmiech i uroczy kucyk córki.
„Jak wyglądam?”
„Pięknie, jak zawsze”.
W momencie gdy usiłował podnieść przygniatającą go płytę, już wiedział. Wiedział, że nie da rady się wyswobodzić. Więc tak jak czyni to zmęczona antylopa, która oddaje swą szyję lwu, Jack zamknął oczy i pozwolił pożreć się obezwładniającej ciemności.
„To najszczęśliwszy dzień w moim życiu”, pomyślała Rodel Harris Emerson, podpisując umowę. Ze względu na oba imiona ludzie zwykle myśleli, że jest mężczyzną, póki nie poznali jej osobiście. Tego rodzaju pomyłka zdarzyła się dwa lata temu, gdy starała się o posadę nauczycielki w Bourton-on-the-Water. Sytuacja powtórzyła się również, kiedy wysłała wiadomość do pośrednika nieruchomości, prosząc o spotkanie w celu obejrzenia wiejskiej posiadłości nazywanej Wenecją Cotswoldów, którą pragnęła nabyć.
– Gratuluję! – Andy spojrzał na umowę i uśmiechnął się. – Pani pierwszy dom.
– Dziękuję – odpowiedziała.
Andy nie miał pojęcia, że dla niej nie był to jedynie dom, ale marzenie, za którym goniła całe swoje życie. Teraz, w wieku dwudziestu czterech lat, w końcu zdobyła stabilizację, której tak brakowało jej w dzieciństwie, ponieważ ojciec ciągle zmieniał pracę, a rodzina nieustannie podróżowała. I choć dzięki temu Rodel mogła poznawać inne kultury i zwiedzać świat, ilekroć zaczynała się przyzwyczajać i zawierać nowe przyjaźnie, znowu musieli wyjeżdżać. Taki styl życia odpowiadał jej młodszej siostrze Mo oraz rodzicom. Byli odkrywcami, wolnymi duszami, które zawsze pragnęły poznawać nowe smaki, zapachy i kraje. Rodel natomiast pożądała stałości, wygody i swojskości – prawdziwego domu.
A teraz go wreszcie miała. I to w miejscu, które poruszało jej wyobraźnię od momentu, gdy po raz pierwszy obejrzała Władcę Pierścieni i zakochała się w Shire. Miała wtedy dwanaście lat. Ta fikcyjna i nieprawdopodobnie idealna kraina pozostawała poza jej zasięgiem, póki po skończeniu studiów nie zaczęła szukać pracy i nie natrafiła na Bourton-on-the-Water, wieś w samym sercu Anglii, gdzie życie toczyło się powolnym tempem. Dróżki przecinały malownicze pola, które pokrywały się przebiśniegami w styczniu, a hiacyntami w maju. Kamienne domki przytulały się do zadrzewionych dróg, a eleganckie mosty rozciągały ponad rzeką.
– To w zasadzie tyle. – Andy włożył dokumenty do teczki. – Musimy jeszcze ustalić kilka terminów.
Rodel wyciągnęła telefon i kliknęła na kalendarz. Komórka zadzwoniła dokładnie w chwili, kiedy Andy otwierał usta, by coś powiedzieć. Zerknął na imię na ekranie i zapytał:
– Montego?
– Moja siostra.
Obie nosiły nietypowe imiona. Rodzice nazwali je po miejscach, w których zostały poczęte: Rodel Harris na część malowniczej wsi Rodel na wyspie Harris w Szkocji oraz Montego James po Montego Bay w regionie Saint James na Jamajce.
Ro i Mo.
– Proszę, kontynuuj.
Przekierowała rozmowę na automatyczną sekretarkę. To nie był odpowiedni moment na pogawędki z Mo. Rodel nie mogła się doczekać, aż powie siostrze: „Kupiłam dom, pakuj walizki i przyjeżdżaj”. Jednak najpierw wszystko musiało zostać dopięte na ostatni guzik.
– Mogę poczekać, jeśli chcesz odebrać.
Andy był rozmowny i skłonny do współpracy. Rodel przypuszczała, że interesował się nią nie tylko z powodów czysto biznesowych.
– Nie. Zadzwonię do niej później.
Siedzieli po przeciwnych stronach kuchennego blatu w odrestaurowanym siedemnastowiecznym budynku, którego Rodel właśnie stała się właścicielką. Był to malutki dwupiętrowy dom z otwartym salonem i wyeksponowanymi pod sufitem belkami, biblioteczką oraz słonecznym tarasem ze schodkami prowadzącymi nad rzekę. Stał na tyle blisko szkoły, że Rodel mogła chodzić do pracy pieszo, a ponadto znajdował się w zacisznym zakątku na skraju wsi. Kobieta nie mogła się doczekać, aż opuści wynajmowany od dwóch lat pokój.
– Poprzedni właściciele zgodzili się na szybkie podpisanie umowy i możesz wprowadzić się już za parę tygodni – powiedział Andy.
– Wspaniale. Dziękuję.
Oznaczało to, że Rodel będzie mogła przeprowadzić się jeszcze latem i przygotować wszystko przed rozpoczęciem roku szkolnego.
Andy wstał i odchrząknął.
– Zastanawiałem się, czy… yyy… chciałabyś się może napić. Wiesz, opić kupno domu?
Dawniej Rodel odrzuciłaby jego propozycję. Była tak pochłonięta marzeniem o posiadaniu domu, że praktycznie nie miała życia prywatnego. Bycie molem książkowym dodatkowo nie ułatwiało sprawy. Chłopakom opisanym na kartach powieści mężczyźni z krwi i kości nie dorastali do pięt. A choć szukała domu w spokojnej okolicy, to na partnera pragnęła żywiołowego obieżyświata, Aragorna, króla Gondoru. Kolejnego fikcyjnego i nierzeczywistego ideału. Tak, Władca Pierścieni prawdopodobnie zniszczył jej życie miłosne. I chociaż znalazła własne Shire i hobbicią norkę, była prawie pewna, że trzeba porzucić marzenie o bohaterze. Faceci tacy jak Aragorn nie istnieli w realnym świecie.
– Chętnie – odpowiedziała wreszcie.
– W takim razie…
Andy wyglądał na uszczęśliwionego, prowadząc ją do swojego białego, kompaktowego samochodu hybrydowego. Pojechali do niedużego pubu z widokiem na rzekę. Nierówno ciosane drewniane stoły stały jeden przy drugim. Były tak małe, że mieściły się na nich tylko kufle piwa, a kolana Rodel i Andy’ego dotykały się, gdy siedzieli naprzeciw siebie.
– Na wypadek, gdybym nie wyraził się wystarczająco jasno, uważam, że jesteś bardzo ładna – powiedział. – Masz piękne, yyy… piękne brązowe oczy. Podobają mi się twoje… – Wskazał palcem, szukając cechy, która by ją wyróżniała. W końcu wypalił: – Podobają mi się twoje włosy!
– Dziękuję.
Rodel upiła odrobinę piwa. Dlaczego ta randka się nie układała? I dlaczego pocałunki zawsze były tak nijakie jak to piwo?
– Twoi rodzice mieszkają w okolicy? – spytał Andy. „To tylko takie gadanie – pomyślała Rodel. – Nie chce przecież ich poznać”.
Po raz pierwszy ucieszyła się, że jej rodzice mieszkali tysiące kilometrów stąd. Zmieniła zdanie. Nie chciała prawdziwego faceta. Z radością spędziłaby resztę życia z fikcyjnym chłopakiem z książki.
Darcy? Och, tak.
Grey? O, niebiosa.
Aragorn? O, niebiosa, tak, tak, tak!
– Nie, mieszkają w Birmingham. Są jednak na emeryturze i uwielbiają podróżować – odpowiedziała. – Teraz polecieli do Tajlandii.
– Jeśli potrzebujesz pomocy z przeprowadzką, mogę…
Andy przerwał i podążył za spojrzeniem Rodel, która wpatrywała się w telewizor. Coś na ekranie przykuło jej uwagę. Wstała sztywno z krzesła i powoli podeszła do barmana.
– Możesz pogłośnić?
Nie brzmiało to jak zwykła prośba. W jej głosie pobrzmiewał ostry, wymagający ton, który przyciągnął uwagę pozostałych klientów. W pubie zapadła cisza, a oczy wszystkich zwróciły się na emitowane w telewizji wiadomości.
– Uzbrojony terrorysta wtargnął do centrum handlowego w Amoshy w Tanzanii. Po kilku minutach nastąpił wybuch. Prawdopodobnie dziesiątki osób zostały ranne. Więcej informacji na ten temat przekaże nasz zagraniczny korespondent…
Na ekranie pokazano ofiary wybuchu oraz kłęby dymu wynurzającego się jak czarne tornado zza pleców reportera.
– Mój telefon.
Rodel chwiejnym krokiem podeszła do stolika. Nerwowym ruchem chwyciła torebkę, wywróciła ją do góry nogami, padła na kolana i zaczęła szukać komórki wśród porozrzucanej po podłodze zawartości.
– Co się stało? – spytał Andy.
– Muszę znaleźć telefon! Moja siostra jest w Amoshy! Muszę do niej za… – Chwyciła komórkę i wybrała numer. – Odbierz! Dalej, Mo. Odbierz.
Oddychała ciężko. Ktoś podsunął jej krzesło, a ktoś inny podał szklankę z wodą. Mo nie odbierała. Od razu włączała się poczta głosowa. Rodel drżącymi palcami ponownie wybrała numer. Już miała się rozłączyć i zadzwonić do rodziców, kiedy zobaczyła małą ikonkę poczty głosowej.
Mo musiała zostawić wiadomość, gdy dzwoniła wcześniej.
Rodel słuchała głosu wydobywającego się ze słuchawki. Nie był jednak tak ciepły i radosny jak zawsze. Mo brzmiała na zdenerwowaną. Rodel z trudem rozumiała szept siostry.
– Ro, jestem w centrum handlowym Kilimani… piekło… stało się coś… wszędzie… terrorystów… – Nagranie rwało się, zapewne z powodu złego zasięgu. – Ukryłam się… jest… dziewczynka… się trzymam.
Nastąpiła długa pauza. Rodel słyszała przyciszone głosy, a potem Mo znów się odezwała:
– Przeczekamy… bezpiecznie tutaj, ale jeśli… – Jej głos się załamał. – z tego… że cię kocham, Ro… mamie i tacie… nie smuć się… będziemy… śmiać… kiedy myślałam, że umrę na promie… Zrobiłam wszystko, Ro….
Wiadomość skończyła się, a w raz z nią najszczęśliwszy dzień w życiu Rodel. Pozostała jedynie głucha cisza.
Świat zamarł. Umysł Rodel pracował jak szalony.
Mo wspomniała o Australii. Jakiś czas temu, płynąc przeciekającym promem przez rzekę pełną krokodyli, również bała się śmierci i zadzwoniła do Rodel. Powtarzała: „Ro, Ro!”, a współpasażerowie myśleli, że krzyczy do nich: „Ro… ro… rozpada się!”. Kiedy prom dopłynął bezpiecznie do brzegu, obie wybuchnęły śmiechem.
– Przyjedź do domu, Mo – nalegała Rodel.
– Jeszcze nie zrobiłam wszystkiego, co chciałam – odpowiedziała siostra. – Nie wiem, czy kiedykolwiek mi się to uda. Chcę umrzeć, robiąc to, co kocham.
„Nie. Cofam to marzenie”.
Rodel ściskała telefon, nieświadoma niewidzialnych nici, które łączą marzenia, działania i ich konsekwencje. Nie wiedziała też, że sceny wyświetlane w telewizji uruchomiły łańcuch wydarzeń, które zmierzały ku niej jak kaskada klocków domina.
Przez kilka błogich sekund przed całkowitym rozbudzeniem nie pamiętam, że nie ma Mo. Że spałam w jej łóżku, w nieswo- im pokoju, na obcej ziemi, gdzie spędziła ostatnie miesiące życia. Ale gruchanie gołębi, rytmiczne uderzenia motyki o ziemię oraz metaliczny chrobot otwierającej się i zamykającej bramy przypominają mi, że to mój pierwszy poranek w Amoshy.
Otworzyłam oczy i wpatrywałam się w wirujące pod sufitem ramiona wentylatora. Mo przeczepiła do nich kolorowe tasiemki, które kręciły się teraz nad moją głową. Boleśnie przypominały mi o niej – o niekończącej się energii i życiu, w którym wszystko zmieniało się jak w kalejdoskopie. Wciąż czułam ból po jej stracie. Cierpienie po śmierci ukochanej osoby nie kończy się wraz z pogrzebem czy wyryciem imienia na nagrobku. Tracisz ją nieustannie, każdego dnia, w krótkich chwilach, które przychodzą bez ostrzeżenia.
Minął prawie miesiąc od pogrzebu. Długo odkładałam podróż do Afryki, aby zabrać rzeczy Mo i opróżnić pokój.
– Nie jedź – powiedziała mama, patrząc na mnie zaczerwienionymi oczami. − Wciąż odradzają podróże w tamte rejony.
Ojciec stał w milczeniu. Jego przygarbione ramiona zmagały się z ciężarem świadomości tego, że ciała córki nigdy nie wydobyto spod gruzów. Odmówiono nam przywileju pożegnania się, zobaczenia jej po raz ostatni.
– Muszę − odpowiedziałam.
Nie mogłam pogodzić się z myślą, że ktoś obcy wyrzuciłby rzeczy Mo. Dlatego przybyłam do Nima House w Amoshy, gdzie przez sześć miesięcy Mo była wolontariuszką. Tanzańska przygoda mojej siostry zaczęła się od romantycznej podróży w celu zdobycia Kilimandżaro w towarzystwie miłości jej życia. A przynajmniej „miłości miesiąca”. Kiedy odmówił podzielenia się z nią papierem toaletowym − gdzieś na wysokości pomiędzy trzema a czterema tysiącami metrów nad poziomem morza − zostawiła go i postanowiła zejść sama, nie tylko bez papieru, ale i biletu powrotnego. Rodzice zaoferowali jej pomoc, lecz Mo nie skończyła jeszcze z Tanzanią i przekonała ich do przesłania wystarczającej sumy, by mogła zostać tam nieco dłużej. Podjęła się nieodpłatnej pracy jako opiekunka dzieci w sierocińcu w zamian za jedzenie, zakwaterowanie i czas wolny na podziwianie wodospadów, flamingów i stad gazeli na Serengeti.
– Zrób coś fajnego, przeżyj niesamowitą przygodę, zasza- lej − powiedziała podczas naszej ostatniej rozmowy, a następnie zaczęła opowiadać ze szczegółami o kopulacji lwów. − Co piętnaście minut, Ro! Teraz wiesz, czemu Mufasa to pieprzony król dżungli.
– Jesteś zboczona, Mo. Siedzisz i się temu przyglądasz?
– Pewnie, że tak! Jedliśmy tam też lunch. Przyjeżdżaj natychmiast! Padniesz, jak zobaczysz fiuta słonia.
Słuchałam jej niekończącej się paplaniny jednym uchem. Nie wiedziałam, że to ostatni raz, kiedy z nią rozmawiam. Nie myślałam, że wkrótce będę patrzeć na ten sam sufit, na który prawdopodobnie patrzyła, dzwoniąc do mnie.
„Nie licząc połączenia z centrum handlowego, którego nie odebrałam, chociaż wtedy potrzebowała mnie najbardziej”.
Przewróciłam się na bok, próbując odegnać niedające spokoju myśli. Łóżko obok było puste i równo zasłane. Wczoraj wieczorem Corinne, współlokatorka Mo, wpuściła mnie do mieszkania i uściskała.
– Jest mi tak bardzo przykro − powiedziała. − Miała wspaniałą duszę.
Mówienie o Mo w czasie przeszłym bolało. Tak samo jak budzenie się w jej łóżku. Wstałam i rozsunęłam zasłony. Było później, niż się spodziewałam, bo wciąż przyzwyczajałam się do zmiany czasu. Po cementowej podłodze nieprzyjemnie chodziło się boso, dlatego założyłam kapcie Mo. Zdobiły je królicze pyszczki z różowymi noskami i uszkami, które podrygiwały podczas chodzenia.
Stanęłam na środku pokoju i rozejrzałam się dookoła. W części należącej do Mo stała wąska szafa, w której większość ubrań leżała na podłodze – albo ześlizgnęły się z wieszaków, albo zostały beztrosko tam rzucone.
„Prawdopodobnie w grę wchodzi ta druga opcja”.
Uśmiechnęłam się. Byłyśmy tak różne, a jednocześnie tak sobie bliskie, jak to tylko możliwe u sióstr. Podczas porządkowania rzeczy Mo w głowie rozbrzmiewało mi jej radosne trajkotanie.
„Ej, a pamiętasz, jak wypełniłam balon brokatem i włożyłam go do twojej szafy? Pękł, a ubrania błyszczały potem tak, że przez wiele dni wyglądałaś jak kula dyskotekowa”.
Fantazjowanie, że siedzi obok mnie po turecku, pomogło mi poradzić sobie z zadaniem. Dzięki temu nie załamałam się, kiedy składałam bluzki, których już nigdy więcej nie założy, a które wciąż nią pachniały.
„Nie zapomnij o szufladach, Ro. Cieszę się, że ty to robisz. Wyobrażasz sobie mamę znajdującą dildo? Zastanawiałam się, czy je kupić, bo jest bardzo realistyczne, co nie? Powinnaś sobie takie sprawić. Brakuje ci Mufasy? Bez obaw…”
I tak dzień mijał mi na wyobrażaniu sobie gadaniny Mo, która przeskakiwała z tematu na temat, jak żegnający zachodzące słońce motyl przelatuje z kwiatka na kwiatek.
Było późne popołudnie, kiedy wstałam i obejrzałam pokój. Większość rzeczy Mo zapakowałam do pudeł. Nie zdjęłam jedynie wiszącej na ścianie mapy, pokrytej karteczkami samoprzylepnymi zapisanymi jej pochyłym pismem, oraz tasiemek, które przywiązała do wentylatora. Nie czułam się na siłach, aby je zdjąć. Zresztą miałam wrócić do Anglii dopiero za trzy tygodnie. Chciałam poznać ten kraj, zrozumieć magię, która ją tu zatrzymała.
Centrum handlowe Kilimani, w którym zginęło tak wielu ludzi, było teraz jedną wielką ruiną. Celem terrorystów miał być minister, który tamtego dnia przemawiał na wiecu wyborczym. Kiedy ochrona odprowadziła go na dolny parking do samochodu, nastąpił wybuch. Minister i wszyscy towarzyszący mu ludzie zginęli. Eksplozja spowodowała zawalenie się części centrum. Nikt nie wziął na siebie odpowiedzialności za zamach, a śledczy wciąż przeszukiwali gruzy. Było to jedno z tych tragicznych, bezsensownych wydarzeń, takich jak pojawiające się znikąd zapadlisko pochłaniające twój samochód, dom lub ludzi, których kochasz. Nie możesz nikogo obwinić, więc dusisz w sobie ból i złość, czekając, aż pogodzisz się z rzeczywistością i zdołasz ruszyć dalej. Przecież wszystko to nie mogło wydarzyć się zupełnie bez powodu.
Usiadłam na łóżku i przytuliłam poduszkę Mo, mając nadzieję, że poczuję jej ramiona. Wsunęłam rękę pod poszewkę i wyciągnęłam etui do okularów, w którym znajdowała się zapasowa para pomarańczowych kocich oprawek. Mo miała zwyczaj przechowywania rzeczy w poszewkach. Zdziwiłam się, że nie odkryłam ich wczorajszej nocy. Chociaż pewnie byłam zbyt przejęta, aby cokolwiek zauważyć.
– Chciałabym, żebyś zobaczyła świat moimi oczami − mówiła mi, kiedy nie potrafiłam pojąć podejmowanych przez nią decyzji.
„Robię to teraz, Mo”.
Założyłam okulary i spojrzałam na pokój, choć przez szkła wszystko było rozmazane i niewyraźne. Słońce zachodziło, a jego złote promienie wypełniły pomieszczenie. Metalowe pinezki, które przytrzymywały mapę nad biurkiem, lśniły jak brokat, którym wypełniła kiedyś balon.
Wstałam i przejechałam palcami po żółtych karteczkach przyczepionych do mapy. Zdjęłam okulary i przysunęłam się bliżej, aby przeczytać notatki.
14 kwietnia − Miriamu (Noni)
2 maja − Huzuni (Pendo)
12 czerwca − Javex (Kabula)
17 lipca − Juma (Baraka)
29 sierpnia − Sumuni (Maymosi)
1 września − Furaha (Magesa)
Były dziwne i trudne do rozczytania. Pierwsze trzy daty zostały przekreślone czarną linią. Część karteczek Mo przylepiła bliżej, a część dalej od Amoshy.
– O rety. Dużo zrobiłaś − powiedziała Corinne, wchodząc do pokoju, po czym rzuciła torebkę na łóżko. − Cały dzień tu siedzisz?
Spojrzałam w dół. Wciąż miałam na sobie pidżamę.
– Jadłaś coś? – spytała Corinne.
Pokręciłam przecząco głową i uświadomiłam sobie, że moim ostatnim posiłkiem była przekąska w samolocie.
– Na serio jesteś siostrą Mo? Nazywaliśmy ją Jędzą Mo, bo zachowywała się okropnie, kiedy zgłodniała.
Corinne zaprowadziła mnie do łazienki.
– Odśwież się, a potem pójdziemy na kolację.
Wpatrywałam się w swoje odbicie, czesząc włosy. Brązowe pasma opadły na bok i zasłoniły czoło. Oczy w lustrze należały do kogoś, komu odebrano coś cennego. Miałam rozszerzone źrenice, zupełnie jak Mo, gdy się czymś ekscytowała. Jednak jej oczy nie były zwyczajnie brązowe. Kojarzyły mi się z orzechami laskowymi i złotym piaskiem. Nasi rodzice dobrze trafili z imionami. Mo przypominała wyluzowane, gorące Karaiby, lekki, beztroski rytm reggae. Ja natomiast cichą zatoczkę i góry. W przeciwieństwie do niej nie ubierałam się w kolorowe ciuchy ani nie mówiłam głośno. Czułam się dobrze, mogąc wtopić się w tłum. Moja przeciętność ułatwiała mi to. Byłam przeciętnego wzrostu, wagi oraz miałam przeciętną pracę i życie.
Przebranie się w dżinsy i koszulkę z długim rękawem nie zajęło wiele czasu. Chwilę później wyszłyśmy i Corinne zaczęła opowiadać mi o tym miejscu. Budynek mieszkalny ludzi pomagających w Nima House znajdował się z dala od sierocińca, a okna pokoi wychodziły na wspólny dziedziniec. Wolontariusze siedzieli przy długim stole ustawionym na zewnątrz.
– Musisz spróbować wali i maharagwe – powiedziała Corinne, kiedy dosiadłyśmy się do pozostałych. Na talerz nałożyła mi ryż i coś przypominającego fasolkę po bretońsku.
– Nie daj się nabrać, że zna suahili – wtrącił ktoś. – Czyta z tabliczek.
– Chcę zrobić dobre wrażenie. – Corinne usiadła obok mnie. – Przepraszam, zapomniałam cię przedstawić. Ludzie, to siostra Mo, Rodel.
Na chwilę zapadła cisza, po której wszyscy zaczęli mówić niemal jednocześnie.
– Przykro mi.
– Cicho tu bez niej.
– Wciąż nie mogę uwierzyć, że jej nie ma.
Oddali się wspominaniu Mo. Część wolontariuszy przyjechała tu jedynie na kilka tygodni, a inni – podobnie jak moja siostra – na całe pół roku. Stanowili zbieraninę osób z różnych części świata. Corinne była z Nigerii. Chłopak obok mnie pochodził z Niemiec. Kilka osób mieszkało na stałe dość blisko Amoshy. Chociaż nie wszyscy mówili po angielsku lub w suahili, to jednak dobrze się rozumieli. Czułam dumę, słuchając, jak opowiadają o Mo. Poznali ją jako słodką, żądną przygód, wesołą i odważną dziewczynę.
– Była cholernie gorąca – wypalił jeden z chłopaków, na co ktoś kopnął go w piszczel.
Dopiero kiedy wróciłam z Corinne do pokoju, uświadomiłam sobie, jak bardzo jestem zmęczona. Zawsze denerwowałam się podczas podróży. Stres w połączeniu z huśtawką emocjonalną sprawiły, że zatęskniłam za łóżkiem. Ale miałam jeszcze jedną rzecz do zrobienia.
– Corinne, co one oznaczają? – spytałam, wskazując na karteczki na mapie.
– Ach, o to pytasz… – Stanęła obok i zaczęła przyglądać się kartkom. – Mo pracowała w wolnym czasie z dziećmi znajdującymi się w niebezpieczeństwie. Każdego miesiąca zabierała jedno w bezpieczne miejsce. Zobacz, zapisywała datę przyjazdu, imię dziecka i dokąd je wiozła. Planowała pomóc szóstce dzieci w przeciągu sześciu miesięcy. Udało jej się uratować troje z nich.
Wskazała na przekreślone karteczki.
– A co z resztą? Kto się nimi zajmie?
– Wydaje mi się, że ten chłopak, z którym pracowała.
Gabriel czy jakoś tak. Jeden z miejscowych. Pracownicy Nima House się w to nie angażują. Już i tak mają pełne ręce roboty i brakuje im zasobów, by opiekować się dziećmi, którym Mo i Gabriel chcieli pomóc.
– A gdzie są te miejsca, do których je zabierali?
– Nie jestem pewna. Możliwe, że Mo mi mówiła, ale nie pamiętam. – Corinne wskoczyła do łóżka. – Dobranoc, Rodel. Postaraj się zasnąć.
Zgasiłam światło i wsunęłam się pod kołdrę. Wentylator na suficie obracał się powoli. W ciemności prawie nie dostrzegałam tasiemek. Myślałam o tym, czego dowiedziałam się o Mo. Podczas gdy ja szukałam bohaterów w książkach, moja siostra okazała się być jednym z nich – cichą bohaterką, prawdopodobnie z przypadku, która roześmiałaby się na dźwięk nadanego jej tytułu. Nie przyjechała, aby kogokolwiek ratować. Była po prostu spragniona życia – zabawy, jedzenia, kolorów, doświadczeń. Koncentrowała się jedynie na tym, co tu i teraz, robiła tylko to, co ją uszczęśliwiało. Dzięki temu tym bardziej stała się dla mnie bohaterką.
Pomyślałam o nieskreślonych przez nią napisach. O zadaniach, których nie zdążyła wykonać. Wciąż pozostawała trójka dzieci. Dlatego postanowiłam spełnić jej pragnienie.
„Pomogę im dla ciebie, Mo. Zrobię to, nim wrócę do domu”.
Zatrzymałam się przy okazałych schodach prowadzących do Grand Tulip, legendarnego hotelu w Amoshy, znanego z goszczenia gwiazd. Byłam wciąż roztrzęsiona po jeździe minibusem nazywanym dala dalą, ale to właśnie tu wysłała mnie Corinne. Nie znała nazwiska Gabriela, mężczyzny, który pracował z moją siostrą, ale podała mi jego adres.
Nie, nie mieszkał Grand Tulip, lecz w wiosce na przedmieściach Amoshy.
– Możesz pojechać dala dalą, ale są brudne i niebezpieczne, dobre na krótką przejażdżkę. Jeśli chcesz dostać się do domu Gabriela, to polecam wynająć kierowcę – powiedziała. – Korzystałam z usług jednego faceta już parę razy. Nazywa się Bahati. Nie wyjeżdża za daleko za miasto, ale zna okolicę i płynnie mówi po angielsku. Z rana zazwyczaj przebywa w Grand Tulip.
Weszłam po schodach, mijając masywne filary przypomi- nające gigantyczne drzewa. Dwóch umundurowanych mężczyzn strzegło otwartego holu. Jednak moją uwagę przykuła naturalnej wielkości statua masajskiego wojownika stojąca pod białą ścianą na zewnątrz. Masaj przybrał dumną pozę z włócznią w ręce. Jego włosy pokrywało błoto w kolorze ochry. Hebanowe drewno było tak mocno wypolerowane, że skóra wyglądała na wysmarowaną tłuszczem. Czerwona toga falowała na wietrze. Wojownik przypominał młodego biblijnego proroka, którego miejsce jest już w muzeum.
Podeszłam bliżej i przyjrzałam się szczegółom – czerwonym i niebieskim koralikom, które zdobiły jego ciało, oraz rzęsom tak doskonałym, że połyskiwały w porannym słońcu. Wyciągnęłam aparat i skierowałam obiektyw na jego twarz.
– Osiem tysięcy szylingów − powiedział.
– Co? – pisnęłam i odskoczyłam w tył.
– Za zrobienie zdjęcia.
– Jesteś prawdziwy?
– Tak, proszę pani. Dla pani zejdę do sześciu tysięcy.
– Dziękuję – odpowiedziałam, wycofując się.
– Pochodzi pani z Anglii? Poznaję po akcencie. Dwa funty szterlingi. Taniej niż kawa w Starbucksie.
– Nie, dziękuję. Tak naprawdę szukam kogoś o imieniu Bahati. Zna go pan?
– Tysiąc szylingów i zabiorę panią do niego.
– Zapomnij. − Przecząco pokręciłam głową i odeszłam.
Z pewnością był naciągaczem.
– Przepraszam − zwróciłam się do portierów. − Czy wiedzą panowie, gdzie znajdę Bahatiego?
Wymienili spojrzenia i wskazali na osobę stojącą za mną.
„Chyba sobie jaja robicie”.
Odwróciłam się powoli. Oczywiście. Masaj uśmiechał się do mnie.
– Znalazła mnie pani. Za darmo. Mądrze się pani targuje. W czym mogę pomóc?
– Szukałam kierowcy, ale zmieniłam zdanie.
Zaczęłam schodzić po schodach.
– Przyjaciółko. Przyjaciółko! – zawołał za mną, ale nie odwróciłam się.
„Wspaniale − pomyślałam. − Będę musiała jechać do wioski Gabriela dala dalą”.
Dwadzieścia minut szłam zakurzonymi drogami do przystanku autobusowego. Doświadczyłam oszałamiającej kakofonii odgłosów autobusów czarterowych, organizatorów wycieczek wymachujących mapami przed moją twarzą i ludzi chcących mi sprzedać bransoletki, banany i prażoną kukurydzę.
Ulice przypominały orkiestrę składającą się z motocykli, samochodów i dala dali, które jeździły z różną prędkością, a poza tym ruszały i zatrzymywały się bez ostrzeżenia i poszanowania dla jakichkolwiek przepisów. Konduktorzy wychylali się z minivanów i wykrzykiwali nazwy docelowych miejscowości, po czym uderzali w bok samochodów, kiedy chcieli, aby kierowca zatrzymał się i zabrał pasażera. Każdy minibus był pomalowany na jasny kolor i ozdobiony dużą naklejką z jakimś sloganem tudzież imieniem lub nazwiskiem kogoś znanego, na przykład Beyoncé, Obamy czy Elvisa. Czekałam na wywołanie nazwy miejscowości Gabriela – Rutemy – ale żaden z kierowców nie jechał w tym kierunku.
– Przyjaciółko, znalazłem cię!
Tuż obok mnie z piskiem zatrzymał się samochód, niemal potrącając rowerzystę. Kierowca ubrany był w czyściutką białą koszulę z podwiniętymi rękawami. Na jego nosie tkwiły okulary przeciwsłoneczne przypominające te noszone przez pilotów. Zobaczyłam w nich odbicie swojej zmęczonej twarzy.
– To ja – zdjął okulary i uśmiechnął się do mnie bezczelnie.
Bahati.
– Co stało się z twoim… kostiumem?! – próbowałam przekrzyczeć trąbienie.
– To nie kostium. Jestem prawdziwym Masajem.
– Zmieniłeś też fryzurę.
– Warkoczyki? Są sztuczne. Przebieram się dla turystów. Robią sobie ze mną zdjęcia. Chwilowo pracuję też jako przewodnik. A tak naprawdę jestem aktorem filmów akcji czekającym na swoje pięć minut. Pewnego dnia zobaczy mnie pani na dużym ekranie. Ale to w przyszłości. Powiedziała pani, że szuka kierowcy. Gdzie chciałaby pani pojechać?
– Do Rutemy – odpowiedziałam.
– Proszę wsiadać. Zabiorę tam panią.
– Za ile? – spytałam, mrużąc oczy.
– Od pani wezmę tyle, ile kosztuje przejazd dala dalą.
Zawahałam się. Nie byłam dziewczyną, która wskakuje do samochodu nieznajomej osoby, tym bardziej w obcym kraju. Ktoś uszczypnął mnie w tyłek. Mogła to być ta stara kobieta, która próbowała sprzedać mi bransoletki. Nie chciałam jednak tego sprawdzać. Wsiadłam do auta Bahatiego, kiedy konduktor z megafonem wrzasnął coś do mojego ucha.
– Znasz Corinne z Nima House? Poleciła mi ciebie.
„Mam przyjaciół, palancie, i wiedzą, gdzie jestem”.
– Znam pannę Corinne. Dobrze pani poradziła. Jestem doskonałym kierowcą.
Bahati wszedł w zakręt tak ostro, że musiałam mocno chwycić się deski rozdzielczej.
– Nie zapiąłeś pasów bezpieczeństwa. – Sięgnęłam po swój, ale nie znalazłam go.
– Nikt ich tu nie zapina – roześmiał się. – Proszę się nie martwić. Jest pani w dobrych rękach. Mam czyściutką kartotekę. Zero wypadków.
Patrzyłam, jak dwóch przechodniów zeszło z drogi w samą porę, by uniknąć potrącenia.
– Nie podała mi pani swojego imienia, pani…?
– Rodel.
– Pani Rodel, ma pani szczęście, że panią znalazłem, bo inaczej jechałaby pani tym. – Wskazał na wyprzedzający nas minibus. – Większość może przewozić dziesięć osób. Ale zwykle w środku siedzi co najmniej dwadzieścia. Jeśli jest wygodnie, to nie prawdziwy dala dala. Kierowca ma absolutną władzę. Nie wolno go nigdy prosić o ściszenie muzyki ani oczekiwać, że zatrzyma się tam, gdzie chce się wysiąść. Nie należy śmiać się ze zdjęć na osłonie przeciwsłonecznej. Wychodząc z dala dali, człowiek zrzeka się wszystkich swoich praw. Kierowca może go potrącić, odjechać z jego bagażem, ruszyć dalej, kiedy pasażer wciąż jest jedną nogą w środku, albo…
– Rozumiem. Dobrze, że jadę z tobą.
– Super. Oferuję specjalne zestawy. Zestaw lunchowy. Piwo bananowe. Masaż afrykański. Nie, nie tego rodzaju masaż, przyjaciółko. Chodzi mi o to, rozumie pani? – Spojrzał na mnie, gdy podskoczyliśmy na dziurze w nawierzchni. – Masaż afrykański, he, he. Dobry, nieprawdaż? Zostawi pani swoją opinię? Moja średnia wynosi cztery i pół gwiazdki na…
– Bahati?
– Tak, proszę pani?
– Za dużo gadasz.
– Nie, proszę pani. Przekazuję tylko istotne informacje. Dzisiaj jest idealny dzień na wycieczkę do Rutemy. Jutro będzie tam padać. Drogi zrobią się bardzo błotniste. Cieszę się, że jedziemy dzisiaj. Jutro musiałbym policzyć więcej za mycie mojego samochodu, Suzi. – Klepnął kierownicę. – Lubi być czysta. Ale jeśli chciałaby pani pojechać tam jutro, to również nie ma problemu. W bagażniku wożę parasol. Wziąłem go z Grand Tulip. Bardzo duży i dobry. Oprah Winfrey go używała. Zobaczy pani logo. Logo Grand Tulip, a nie Oprah. Dostałem parasol, ponieważ…
– Dzisiaj mi odpowiada. Na pewno tam jedziemy?
– Tak, tak. Tam właśnie panią zabieram. Już o tym mówiliśmy, zapomniała pani? W porządku. Ja mam dobrą pamięć. Ale nie rozumiem, czemu chce pani tam jechać. Tam nic nie ma. Gdyby to ode mnie zależało, powinna pani odwiedzić…
Mijaliśmy pełne ludzi skwerki i stare budynki, które wyróżniały się na tle nowoczesnej zabudowy. Bahati nawijał bez końca, kiedy mknęliśmy brudnymi drogami przez małe wioski i gospodarstwa. Na chwilę zamilkł dopiero na wzgórzu, z którego rozpościerał się imponujący widok na okolicę, a następnie zatrzymał samochód.
– Proszę spojrzeć – powiedział i wskazał na wyłaniający się zza kanionów horyzont.
Ośnieżona kopuła Kilimandżaro górowała nad chmurami niczym korona. Zawsze wyobrażałam sobie, jak piękna musi być, gdy tylko Mo o niej wspominała. Jednak nic nie przygotowało mnie na widok jej wyniosłego, pokrytego śniegiem szczytu.
Wyglądało na to, że Bahati podzielał mój zachwyt. Przez parę minut nic nie mówił. Nie miał słów, którymi chciał się ze mną podzielić, ani ciekawostek, którymi mógłby mnie zaskoczyć. Patrzyliśmy na tego surrealistycznego giganta, który wznosił się majestatycznie nad złotymi równinami afrykańskiej sawanny.
– Dlaczego chce pani odwiedzić Rutemę? – spytał Bahati, kiedy ruszyliśmy w dalszą drogę. – Nie ma tam nic poza paroma domami i sklepami.
– Szukam przyjaciela mojej siostry.
Wytłumaczyłam mu, co sprowadza mnie do Amoshy i dlaczego potrzebuję pomocy Gabriela.
– Przykro mi z powodu pani siostry. To okropna katastrofa. Czy zna pani nazwisko tego Gabriela?
– Nie. Wiem tylko, że moja siostra z nim pracowała.
– Proszę się nie martwić, pani Rodel. Znajdziemy go. Były to proste słowa pocieszenia, ale i tak poczułam ogromną wdzięczność.
Kiedy wjechaliśmy do Rutemy, po zakurzonych ulicach zaczęły za nami biec bose dzieci, krzycząc: „Mzungu! Mzungu!”.
– Co one mówią? – spytałam Bahatiego.
– Mzungu oznacza białego człowieka. Nie widują tutaj za dużo turystów. Zaparkował jeepa pod drzewem figowym. Grupa umorusanych smarem mężczyzn naprawiała traktor, mrucząc coś do siebie.
– Zapytam ich, czy znają Gabriela.
Dzieci otoczyły nasz samochód. Gapiły się i chichotały.
– Scholastyka, Scholastyka! – krzyczały na cały głos i wskazywały na mnie. Nie miałam pojęcia, o co im chodziło, ale szybko uciekły, kiedy Bahati wrócił i je odgonił.
– Ma pani szczęście, bo w wiosce mieszka tylko jeden Gabriel, który ma przyjaciółkę mzungu. Jednak dużo podróżuje i nie widzieli go od jakiegoś czasu. Jego rodzina mieszka tam.
Wskazał na duży budynek, który nie pasował do otaczających go małych chatek. Szyby w oknach były potłuczone. Moje serce zamarło. Nie brałam pod uwagę tego, że mogę nie zastać Gabriela.
– Czy możesz spytać, kiedy wróci?
Zatrąbiliśmy i czekaliśmy. Mężczyźni przestali pracować i przyglądali się nam z ciekawością. Kobieta ubrana w sukienkę uszytą z kolorowego materiału kitenge wyszła na zewnątrz i przywitała się z nami. Rozmawiała z Bahatim w suahili, co chwilę zerkając w moim kierunku.
– Jest pani siostrą Mo? – spytała.
– Tak. Mam na imię Rodel.
– Miło mi panią poznać. Karibu. Zapraszam – powiedziała i otworzyła bramę. – Jestem Anna, siostra Gabriela.
Uśmiechnęła się wesoło, jednak jej oczy wyrażały smutek. Była urodziwą kobietą, ale otaczała ją aura emanująca od ludzi, którym złamano serce. Zaprowadziła nas na podwórze, gdzie znajdowały się drzewa owocowe i mały plac zabaw dla dzieci. Pusta i wciąż kołysząca się huśtawka zaskrzypiała, jakby przed chwilą ktoś z niej pośpiesznie zeskoczył.
Zasłony w domu były zaciągnięte – szkoda, ponieważ na zewnątrz świeciło słońce. Na podłodze zobaczyłam porozrzucane pudła, niektóre puste, a inne zaklejone taśmą.
– Przykro mi z powodu pani siostry – powiedziała Anna, gdy usiedliśmy.
– Dziękuję. Nie chcę zabierać pani czasu. Czy mogłaby pani powiedzieć, jak można skontaktować się z pani bratem?
– Też chciałabym to wiedzieć – wyznała. – Nie rozmawialiśmy od pewnego czasu. Nigdy nie opuszczał domu na tak długo. Obawiam się, że już nie wróci. Może coś mu się stało.
– Coś złego?
Spojrzałam na Bahatiego, który wpatrywał się w przestrzeń za mną.
Obróciłam się i zobaczyłam ciemną sylwetkę dziewczynki stojącej w otwartych drzwiach.
Wyglądała na sześć lub siedem lat. Stała sztywno i chyba wahała się, czy powinna wejść.
– W porządku, Scholastyko – powiedziała Anna.
Zaczęła mówić w suahili, nakłaniając dziewczynkę, aby weszła do środka.
Wzdrygnęłam się, kiedy mała stanęła w świetle. Zaskoczył mnie widok ducha wyłaniającego się z cienia. Jej skóra była dziwnie biała i pokryta różowymi plamami. Patrzyła na nas mleczno-błękitnymi oczyma, a jej krótko ostrzyżone włosy miały kolor zgaszonego blondu i zdawały się szorstkie. Przyciągała wzrok tak, jak uwagę zwracałby obraz pozbawiony kolorów. Widziałam już wcześniej albinosów, jednak widok ust i twarzy tej dziewczynki, pokrytych strupami przypominającymi pożerające ją żywcem czarne muchy, był wstrząsający. Nie mogłam powstrzymać przebiegającego przez moje ciało dreszczu. Ale to Scholastyka odsunęła się ode mnie, widząc moją reakcję. Wstręt. Horror. Odraza.
Zawstydzona odwróciłam wzrok. Była przecież tylko małą dziewczynką, która urodziła się ze skórą bez pigmentu.
– To córka Gabriela – wyjaśniła Anna. – Nie mówi po angielsku. Gabriel przestał posyłać ją do szkoły, bo nie mogli zapewnić jej bezpieczeństwa. Tak więc została w domu ze mną.
Skinęłam głową, rozmyślając o dzieciach wołających: „Scholastyka, Scholastyka!”, kiedy mnie zobaczyły. W ich oczach przypominała bardziej mnie niż innych znanych im ludzi. Jako nauczycielka byłam świadoma tego, jak okrutne potrafią być dzieci i jak reagują na coś, czego nie rozumieją.
– Jest wrażliwa na słońce, ale nie mogę cały czas trzymać jej w domu. – Anna dotknęła twarzy siostrzenicy. – To strupy od poparzeń słonecznych. – Głos jej zadrżał, kiedy zaczęła mówić ponownie: – Chciałabym, aby pani ją ze sobą zabrała.
– Słucham? – Pochyliłam się w jej kierunku, myśląc, że się przesłyszałam.
– Pani siostra pomagała Gabrielowi przewozić albinoskie dzieci do sierocińca w Wanzie. Mają tam szkołę dla dzieci takich jak Scholastyka. To bezpieczne miejsce i nie będzie czuła się tam jak odmieniec.
– Chce ją pani oddać? Do sierocińca? – zapytałam zaskoczona. – Czy nie powinna pani najpierw przedyskutować tego z Gabrielem?
– Gabriela nie ma już od dłuższego czasu. Powiedział, że przeniesiemy się do Wanzy, kiedy wróci. – Podbródek Anny zadrżał. Wzięła głęboki oddech. – Nie jestem w stanie sama zaopiekować się Scholastyką. Mam dwójkę własnych dzieci. Gabriel przygarnął nas i wynajął większy dom, gdy rozwiodłam się z mężem. Bez niego nie stać mnie na opłacenie czynszu. Właśnie otrzymałam nakaz eksmisji. – Wskazała na pudła leżące na podłodze. – Muszę się wyprowadzić, a jak tylko opuścimy ten budynek… Bahati, rozumiesz, prawda? Powiedz jej, żeby zabrała Scholastykę do sierocińca.
Na dźwięk swojego imienia Scholastyka spojrzała najpierw na ciocię, a potem na Bahatiego.
„Nie ma pojęcia, o czym rozmawiamy”, pomyślałam.
– Sierociniec w Wanzie… Czy to miejsce, do którego Mo zabierała wszystkie dzieci?
– Gabriel je tam zabierał. Poprosił Mo o pomoc. Mieli umowę. Obiecał wozić Mo, gdzie tylko chciała, do parków narodowych, nad jeziora, do domków letniskowych, za darmo. W zamian Mo pomagała dzieciom i traktowała je jak własne.
– Nie rozumiem. Traktowała te dzieci jak własne? – powtórzyłam za nią.
– Albinoskie dzieci wyróżniają się w Afryce. Są specjalne. Inne. Istnieją ludzie, którzy się nad nimi znęcają i je krzywdzą. Jeśli ubierzesz te dzieci w duży kapelusz i odpowiednie ubrania, możesz udawać, że są turystami. Z daleka nikt nie pozna. Jest o wiele łatwiej, kiedy ludzie myślą, że widzą mamę mzungu i jej dziecko podróżujące z lokalnym przewodnikiem. Raz w miesiącu Mo zapewniała bezpieczny transport dla jednego dziecka, które odnalazł Gabriel, a ten odwdzięczał się za to, pokazując jej okolicę.
– Ale teraz zniknął. Zgłosiła to pani na policji?
– Tak, ale jest wielu mężczyzn, którzy wyjechali z miasta i już nigdy nie wrócili. Policja myśli, że Gabriel nas opuścił.
– Czy istnieje taka możliwość?
– Nie wiem. Nie wierzę, że tak się stało. Nie porzuciłby Scholastyki. Mama mojej bratanicy odeszła po jej urodzeniu. Chciała ją oddać, bo wierzyła, że dzieci albinoskie są przeklęte. Jednak Gabriel się na to nie zgodził. Jeśli mogłaby pani zabrać Scholastykę do Wanzy, przynajmniej do czasu, aż się urządzę w nowym miejscu, pomogłaby mi pani. Kiedy Gabriel wróci, będzie wiedział, gdzie jej szukać.
Zaczynało mnie to wszystko przerastać. Przybyłam do Rutemy z prostym zadaniem: znaleźć mężczyznę, który pomagał mojej siostrze. Zamiast tego to mnie proszono o pomoc.
– Przepraszam, ale bez pani brata nic nie mogę zrobić. Przyjechałam go szukać, ponieważ moja siostra zostawiła imiona trójki dzieci, które muszą się dostać do Wanzy. Nie jestem w stanie sama pomóc ani im, ani pani.
Czułam się okropnie. Ilekroć Scholastyka na mnie patrzyła, ogarniał mnie wstyd i poczucie winy. Dziewczynka siedziała na podłodze koło Anny i próbowała zasłonić swoje palce u stóp rąbkiem jej spódnicy. Przypuszczałam, że robiła tak codziennie, aby ochronić się przed słońcem.
– A pan? – Anna zwróciła się do Bahatiego. – Nie może pan zawieźć panny Rodel do Wanzy?
– Aby się dostać do Wanzy, musielibyśmy przekroczyć ziemię Masajów, a ja tam nie jeżdżę.
– Czemu nie? – Anna przyjrzała mu się badawczo. – Nie jest pan Masajem?
– Owszem, ale moi współplemieńcy się mnie wyrzekli. Nie mam zamiaru ponownie się z nimi spotkać.
Bahati zacisnął zęby, sygnalizując tym samym koniec rozmowy. Anna bezwiednie pogłaskała włosy Scholastyki. Miała nieobecne, przepełnione rezygnacją spojrzenie.
– Znam kogoś, kto mógłby pomóc – powiedział po chwili Bahati. – On również jest mzungu, ale jego rodzina mieszka w Tanzanii od trzech pokoleń. Dziadek był brytyjskim żołnierzem stacjonującym tutaj podczas drugiej wojny światowej. Może panna Rodel będzie w stanie przekonać go, aby zawiózł Scholastykę i inne dzieci do Wanzy.
Oboje spojrzeli na mnie.
– Jak myślisz, ile chciałby za to pieniędzy? – spytałam.
Dysponowałam ograniczonymi środkami. Moje konto bankowe świeciło pustkami, odkąd wpłaciłam zaliczkę na dom, zaś podróż pochłonęła resztę oszczędności. – Ooo, nie zrobiłby tego dla pieniędzy. Ma jedną z największych plantacji kawy w okolicy. Jest bardzo wpływowym człowiekiem. Takim, z którym nikt nie chciałby zadzierać. Ma również wielkie serce. Pani i dzieci znaleźlibyście się w dobrych rękach.
– Jak ma na imię?
– Jack – odpowiedział Bahati. – Jack Warden.
Zapadła cisza. Zrozumiałam, że jeśli się zgodzę, nie będzie już odwrotu. Decyzja, którą podejmę za kilka sekund, na zawsze zmieni moje życie. Z każdym ruchem wskazówki zegara wiszącego na ścianie czułam coraz większy ciężar.
– A co ze Scholastyką? – spytałam, wskazując na dziewczynkę, która pochylała się, jakby szukała niewidzialnych wzorów na podłodze. – Czy nie ma prawa głosu w tej sprawie?
– Gabriel obiecał zabrać ją do Wanzy, gdzie byłaby razem z dziećmi takimi jak ona. Zawsze chciała tam pojechać. Tęskni za ojcem i jeśli powiem jej, że się tam spotkają, pojedzie.
Scholastyka niespodziewanie uniosła głowę i spojrzała mi prosto w oczy, jakby zrozumiała, że rozmawialiśmy o niej. Wyobraziłam sobie siebie, wychodzącą z tego domu i zostawiającą ją tu, w pokoju z zaciągniętymi zasłonami.
– Zrobię to – powiedziałam wreszcie.
– Niech cię Bóg błogosławi.
Anna ścisnęła moje dłonie. Bahati nie podzielił jednak tego entuzjazmu.
– Czy na pewno chce pani to zrobić?
Jego twarz zmieniła się w twarz dostojnego drewnianego posągu.
– Przecież to nie może być takie trudne, prawda? Mam po prostu zabrać grupkę dzieci do Wanzy.
Obiecałam sobie, że skreślę pozostałe imiona z notatek Mo, i to właśnie miałam zamiar zrobić.
– Pani Anno, proszę spakować rzeczy Scholastyki. Jedziemy odwiedzić Jacka Wardena.
Dotarliśmy do domu Jacka Wardena późnym popołudniem. Kamienne filary z wygrawerowanymi słowami „Posiadłość Kaburi” prowadziły nas wzdłuż krętej i wyboistej drogi do głównego budynku – niezwykle okazałej białej willi otoczonej zewsząd zielonymi wąwozami, gajami bananowymi i niekończącymi się rzędami krzewów kawowca. W cieniu potężnego Kilimandżaro posiadłość wyglądała niczym buntownik, a jasnoniebieskie okiennice kontrastowały z czernią zbierających się na niebie chmur.
– Mówiłeś, że dziś nie będzie padać, Bahati – zauważyłam, wysiadając z samochodu.
– Wygląda na to, że zbiera się na burzę.
– Powiedziałem jej, żeby tańczyła jak burza.
Niski męski głos rozbrzmiał niczym grzmot, jednak nigdzie nie było widać jego właściciela.
– To Jack. – Bahati skinął głową w stronę zadaszonej werandy. – Proszę za mną, przedstawię panią.
– Nie. Zostań w samochodzie ze Scholastyką. Sama pójdę z nim porozmawiać.
Nie chciałam wciągać w nic Scholastyki, zanim nie pomówię z Jackiem.
Błyskawica rozdarła niebo akurat w momencie, kiedy weszłam na werandę.
– Jack Warden? – spytałam mężczyznę siedzącego na zielonej huśtawce. Nie odpowiedział. Zachowywał się, jakby mnie nie słyszał. Trzymał w dłoniach telefon i wpatrywał się w horyzont. Nagrywał coś. Burzę. Błyskawice. Gdy rozległ się grzmot, wstał i podszedł do balustrady, wciąż nagrywając.
Był smukły, lecz wyglądał na wychudzonego. Miał kanciaste rysy i kościste ramiona, a na sobie ciemną dresową bluzę z kapturem i zakurzone spodnie robocze. Broda, krótka po bokach i dłuższa na podbródku, sprawiała niechlujne wrażenie. Grube brązowe włosy, ciemne u nasady i rozjaśnione na końcach, tworzyły splątany nieład, przywodząc na myśl nieujarzmioną dżunglę.
Kiedy zaczęły spadać pierwsze krople deszczu, schował telefon i oparł się o balustradę, wciąż wpatrując się w niebo. Już miałam spróbować go zagadnąć, gdy zaczął się śmiać.
– Kazałem jej tańczyć jak burza – powtórzył do siebie.
Wyciągnął ręce i pozwolił deszczowi spływać pomiędzy palcami, po czym znów się zaśmiał. Był to ponury śmiech przerywany głębokimi oddechami. Do tej pory nie słyszałam niczego podobnego. Dźwięki wydawane przez tego mężczyznę przypominały dyszenie i dopiero po chwili zrozumiałam dlaczego. Nigdy wcześniej nie słyszałam śmiechu kogoś cierpiącego, a Jack Warden śmiał się i płakał jednocześnie.
– Jack? – spytałam ponownie. – Dobrze się czujesz?
Obrócił się i spojrzał na mnie po raz pierwszy. Odniosłam wrażenie, że zmieniał się na moich oczach. Stało się to tak szybko, że poczułam, jak gdyby nagle stanął przede mną zupełnie inny mężczyzna: oderwany od rzeczywistości i zobojętniały, nieokazujący uczuć. Powietrze wokół niego iskrzyło, tak jakby rozstawił wokół siebie płot pod napięciem. Na tle ciemnych, burzowych chmur wyglądał niczym Thor patrzący na mnie gniewnym wzrokiem.
– Kim jesteś? – spytał.
– Jestem… – Nie dokończyłam, bo zdałam sobie sprawę, że przeszkodziłam mu w bardzo intymnej chwili. Dlatego patrzył na mnie z taką niechęcią. – Nazywam się Rodel Emerson.
– Czego chcesz?
Nie spuszczał ze mnie wzroku.
„Kocie oczy – przypomniałam sobie słowa Mo. – Koty nie ukrywają swojej głębokiej nienawiści i pogardy dla ludzkości”.
Wtedy uważałam to za zabawne, ale teraz nie było mi do śmiechu. Czułam się żałośnie i zdałam sobie sprawę, że powinnam ubrać się w coś elegantszego niż zwiewna bluzka i sprane dżinsy.
– To chyba nie najlepszy moment – powiedziałam. – Przyjadę jutro.
– A jutro będzie lepiej, bo…?
Zrobił krok w moją stronę. Moim pierwszym odruchem była ucieczka. Jednak nie przyjechałam tu dla siebie, a dla Mo, Scholastyki i pozostałych dzieci. Tyle że nienawidziłam myśli, że muszę prosić kogokolwiek o wsparcie.
– Potrzebuję pana pomocy w przewiezieniu dzieci do Wanzy – wyjaśniłam.
– Potrzebujesz mojej pomocy – powtórzył, powoli cedząc słowa, po czym obrócił się i krzyknął w kierunku nieba: – Ona potrzebuje mojej pomocy! Wybuchnął ponurym i pozbawionym radości śmiechem.
– Wynocha z mojej posiadłości – wypalił nagle. – Wtargnęłaś tu bezprawnie, a do tego zwracasz się do niewłaściwej osoby. Nie potrafię pomóc ani tobie, ani nikomu innemu. A co ważniejsze, nie obchodzi mnie to.
– Pan jest Jackiem Wardenem, prawda? – kontynuowałam.
Obiecałam Annie, że zabiorę Scholastykę do Wanzy. Nie miałam zamiaru poddać się przy pierwszym problemie.
– Owszem.
Wyprostował się i pożałowałam, że nie uciekłam. Cholera, był ogromny.
– W takim razie jest pan człowiekiem, który zabierze mnie do Wanzy.
– Dlaczego, do cholery, miałbym to zrobić?
Wpatrywałam się w niego wzrokiem nauczycielki, która chce skarcić ucznia za niewłaściwe zachowanie. Nie zadał sobie nawet trudu, by wysłuchać tego, co mam do powiedzenia.
– Słyszysz to? – zapytał, przykładając rękę do ucha. – Ta cisza pokazuje, jak cholernie mi zależy.
Cała aż poczerwieniałam.
– Wiesz co? Nie mam pojęcia, dlaczego tak cierpisz, ale wiedz, że ci się należy.
Obróciłam się na pięcie i poszłam do samochodu, a ulewny deszcz spływał po moich rozpalonych policzkach.
– Wracamy, Bahati. – Wsiadłam i trzasnęłam drzwiami. – Muszę znaleźć inny sposób.
Ale on obserwował mężczyznę wpatrującego się w deszcz.
– Coś jest nie tak z jego spojrzeniem, panno Ro. To nie Jack Warden, którego znam.
– To Jack Warden, z którym rozmawiałam. A on jest… – Ugryzłam się w język, chociaż wiedziałam, że Scholastyka nie zrozumie tego, co chciałam powiedzieć. – Wracajmy.
Byliśmy już niemal przy bramie, kiedy czerwony jeep pędzący w przeciwnym kierunku prawie nas staranował. Bahati wcisnął hamulce i zatrzymaliśmy się parę metrów przed nim. Kierowca zaczął głośno na nas trąbić.
– Idiota – wymamrotał Bahati.
Droga była jednopasmowa, a samochód nadal się toczył, nie dając nam innego wyboru, jak tylko się cofać. Lało jak z cebra i prawie nic widziałam, a Bahati musiał jechać tyłem aż do głównego budynku. Tymczasem jeep, zamiast zaparkować, wciąż nacierał na nas, póki nie znaleźliśmy się w ciasnym kącie. Kierowca wyszedł z samochodu i zastukał w szybę po stronie Bahatiego.
– Młody człowieku, gdzie tak się śpieszysz w tę okropną pogodę? Pędziłeś jak szaleniec.
Do środka zajrzała kobieta. Krople spływały po jej płaszczu przeciwdeszczowym. Musiała mieć z dziewięćdziesiąt lat, lecz jej oczy wciąż lśniły jasnym blaskiem.
Bahati i ja wymieniliśmy spojrzenia. Przecież to ona jechała jak wariatka.
– I to z kobietą i dzieckiem – kontynuowała, patrząc na mnie i Scholastykę.
Byłam pod wrażeniem, bo nawet nie mrugnęła na widok dziewczynki. Choć pewnie mając tyle lat co ona, niewiele już człowieka dziwi.
– Wysiadać. Wszyscy. – Klasnęła w dłonie i ruszyła w stronę domu, zostawiając samochód dokładnie w tym miejscu, gdzie się zatrzymała.
– To Goma, babcia Jacka – wytłumaczył Bahati. – Nie ma sensu się z nią kłócić.
Pośpieszyliśmy w kierunku ganku, chlupiąc butami po błocie. Ucieszyłam się, że Jacka nie ma w środku.
Drzwi z moskitierą zamknęły się za Gomą tuż przed naszymi nosami.
Bahati, Scholastyka i ja dygotaliśmy z zimna pod daszkiem.
– I co? Wchodzicie czy mam wam wysłać gołębie z zaproszeniem? – krzyknęła Goma ze środka.
Weszliśmy do urokliwego pokoju z dużymi oknami, miękkimi sofami i wyblakłą sosnową podłogą. Dom był tak ekscentryczny jak kobieta, która nas do niego zaprosiła – kolonialne wzornictwo mieszało się z tradycyjnie afrykańskim i nic do siebie nie pasowało.
Goma stała pośrodku pokoju ze spuszczonymi spodniami. Zdejmowała przemoknięte ubrania. Bahati i ja odwróciliśmy się, a Scholastyka patrzyła na nią szeroko otwartymi oczami.
– Dzielna dziewczyna. Nie boi się starej skóry. Nie mówisz po angielsku, prawda? – spytała Goma, przechodząc na suahili. Po chwili Scholastyka zaczęła się śmiać, a staruszka wyciągnęła do niej rękę. – Chodź. Przebierzemy cię w coś suchego.
Odetchnęłam z ulgą, kiedy kątem oka zobaczyłam, że Goma nie zdjęła bielizny. Po chwili obie wróciły ubrane w kolorowe muumuu– długie do samej ziemi, luźne sukienki.
– Szyję je z
kitenge
. Już nigdy nie będziesz chciała założyć dżinsów – powiedziała Goma, podając mi
muumuu.
Gdy wręczyła Bahatiemu zielono-żółtą sukienkę, spojrzał na nią, jakby postradała zmysły.
– Och, bierz. – Wcisnęła mu ją w dłonie. – Zamoczysz mi podłogę.
Przez parę sekund wpatrywali się w siebie, tocząc cichą walkę. Wreszcie Bahati się poddał.
– Łazienka jest tam.
Skinęła głową w stronę drzwi i patrzyła za nim, gdy człapał niczym skazaniec na egzekucję.
– Nazywam się Katherine Warden – zwróciła się do mnie. – Jednak wszyscy nazywają mnie Gomą.
– Rodel Emerson. – Uścisnęłam jej pomarszczoną dłoń. – A to Scholastyka.
– Rodel i Scholastyka – powtórzyła, patrząc na nas z zaciekawieniem. – Więc po co tu przyjechaliście?
Wytłumaczyłam wszystko tak zwięźle, jak tylko potrafiłam.
– Przepraszam za zachowanie Jacka – powiedziała Goma, kiedy skończyłam. – Wygląda na to, że łączy was tamto tragiczne popołudnie. Jack nie jest sobą od straty Li…
Urwała na widok Bahatiego ubranego w muumuu. Sukienka ledwie sięgała mu za kolana. Goma mocno uszczypnęła Scholastykę w rękę, aby mała przestała chichotać. Natomiast ubrany w muumuu Bahati zmienił się w cichego mężczyznę, niczym nieprzypominającego prawdziwego siebie.
– Przepraszam. Też się przebiorę.
Musiałam wyjść, bo również z trudem tłumiłam śmiech. Kiedy wróciłam, wszyscy byli w kuchni – Bahati i Scholastyka siedzieli przy stole, a Goma nalewała zupę do talerzy.
– Możesz powiesić je w pralni – rzekła, wskazując mokry kłębek ubrań, który trzymałam.