Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trudno dotrzeć do prawdy, gdy wszyscy wokół milczą jak zaklęci.
Gdy Magdalena i Krzysztof Witeccy dowiadują się, że zostaną rodzicami, postanawiają spełnić swoje marzenie o przeprowadzce na wieś. Po długich poszukiwaniach decydują się kupić zaniedbany, lecz uroczy domek w Jasieniu. W czasie prac remontowych małżeństwo dowiaduje się o klątwie, która zdaniem sąsiadów ciąży nad tajemniczym ogrodem na tyłach posesji. Podobno wiele lat temu doszło tam do krwawego mordu. Ofiara zwana Białą Matyldą ma po dziś dzień nawiedzać to miejsce, czyhając na ciężarne kobiety i dzieci.
Witeccy nie wierzą w paranormalne opowieści sąsiadów, jednak gdy życzliwa dotychczas społeczność odwraca się od nich, postanawiają opuścić dom i wrócić do miasta. O pomoc w wyjaśnieniu dziwnego zachowania sąsiadów proszą Dionizę Remańską. Tym razem wsparcie w rozwikłaniu zagadki nadejdzie z nieoczekiwanej strony i silnie splecie się z jej życiem osobistym.
Czy nieustępliwej pani detektyw uda się połączyć wszystkie elementy układanki?
Rodzinna tragedia, koszmar sprzed lat i zbrodnia, którą trudno rozwikłać, gdy wokoło panuje zmowa milczenia. Kolejny kryminał Hanny Greń doskonale oddający klimat sielskich miejscowości u podnóża gór, w których czai się zło. Polecam!
Joanna Jodełka
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 368
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Hanna Greń, 2021
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2021
Redaktorzy prowadzący: Adrian Tomczyk, Agata Ługowska
Marketing i promocja: Anna Rychlicka-Karbowska
Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak
Korekta: Joanna Pawłowska, Agata Tondera
Projekt typograficzny i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl
Projekt okładki i stron tytułowych: Pola i Daniel Rusiłowiczowie
Fotografie na okładce:
© Bernard Boutchez / Unsplash
© Pakhnyushchy, Anselm Baumgart, Aleshyn_Andrei / Shutterstock
© Envato Elements
Fotografia autorki na skrzydełku: Mateusz Sosna / Ogniskova.pl
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-66736-89-4
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.czwartastrona.pl
Prolog
Kiedyś, gdzieś
Boli! Mamo, tak strasznie boli… Zimno mi…
Dziewczynka usiłuje się poruszyć, lecz ciało nie reaguje na bodźce. Chce krzyczeć, nieposłuszne jej woli usta nie wydają żadnego dźwięku. Jest jak sparaliżowana i tylko łzy nieprzerwanie wypływają spod sklejonych krwią powiek i żłobią jaśniejsze koleiny na brudnych policzkach.
Mijają sekundy, potem minuty. Dziewczynka wreszcie pokonuje słabość. Otwiera oczy, lecz zaraz zamyka je ponownie, odgradzając się od otaczającej ją ciemności. Wargi drgają leciutko. Poruszają się mozolnie, z wysiłkiem, składają się w niewypowiedziane słowa.
Czy to noc? Gdzie ja jestem? Kim jestem?
Ale obok nie ma nikogo, kto mógłby odpowiedzieć na te pytania, i dziecko znowu odpływa w niebyt.
Mijają kolejne minuty, potem godziny. Ból i zimno, atakujące nieprzerwanie drobne, szczupłe ciało, przywracają dziewczynkę do przytomności. Tym razem powieki uchylają się łatwiej, a z ust wyrywa się cichy jęk.
– Boli… – szepce dziecko spękanymi wargami. – Pić… Mamo…
Nie pamiętam, jak mama wygląda, uświadamia sobie w panice. Nie pamiętam nawet jej imienia. Swojego też nie. Co mi się stało?
Usiłuje się poruszyć, lecz ciało nadal jej nie słucha i dopiero po kilkunastu próbach lewa ręka nieznacznie się unosi. Dziewczynka zagryza wargi tak mocno, że czuje w ustach smak krwi, lecz ten ból jest niczym w porównaniu z tym drugim, zaczynającym się w okolicach pasa i obejmującym dolną połowę ciała.
Na czole perli się pot, choć dziewczynka trzęsie się z zimna. Ręka, coraz bardziej posłuszna jej woli, zatacza szerokie kręgi i wreszcie natrafia na chropowatą, wilgotną ścianę. Palce zbierają chciwie tę wilgoć i niosą ją do ust, by choć odrobinę zaspokoić jej pragnienie. Lecz wysiłek sprawia, że dziecko słabnie coraz bardziej i po chwili zasypia z dłonią przyciśniętą do szorstkiego muru.
Kolejne przebudzenie. Ból jakby zelżał. Właściwie całkiem odszedł, zastąpiony odrętwieniem. Dziewczynka chce wykorzystać ten czas spokoju i zmienić pozycję na wygodniejszą, próbuje więc przekręcić się na bok. Nie cierpię leżenia na plecach, myśli i w tej samej chwili przeszywa ją potworny ból. Krzyczy, w jej mniemaniu donośnie, choć tak naprawdę głos jest niewiele silniejszy od szeptu. Potem myśl się urywa i nastaje zbawcza ciemność.
Budzi ją przenikliwe zimno. Zęby szczękają głośno, ciałem wstrząsają niedające się opanować drgawki. Przecież jest lato, dziwi się dziewczynka, ale nawet tego nie jest pewna. Jak mogłaby być, skoro nie pamięta nawet własnego imienia?
Jest dużo słabsza niż poprzednio i jeszcze bardziej spragniona. Gdy wyciąga dłoń w stronę wilgotnej ściany, ręka zdaje się ważyć kilka kilogramów. Opada bezwładnie wzdłuż ciała i dotyka wilgotnego, lepkiego podłoża. Dziewczynka ma zamiar znowu ją unieść, gdy nagle przychodzi jej do głowy, że warto by sprawdzić, co powoduje ten potworny ból. Najpierw jednak musi trochę odpocząć.
Wsuwa pomalutku dłoń pod plecy, dotyka całkiem mokrej koszulki i przez moment cieszy się, że zaraz zwilży wargi życiodajnym płynem. Wtem palce natrafiają na twardy, okrągły pręt łączący ciało z podłożem i dziecko cofa rękę. Nie próbuje oblizywać palców. Już wie, że ta wilgoć to jej krew. Już wie, że nigdy nie wydostanie się z ciemnego piekła, które stanie się jej grobem.
Rozdział 1
Cień Białej Matyldy
5–9 czerwca 2019, Jasień
– Zobacz, jak tu pięknie!
Magda Witecka aż podskoczyła z radości, a stare, spróchniałe deski tarasu zatrzeszczały ostrzegawczo.
– Uważaj! – zawołał mąż. – Mogłabyś się cieszyć trochę mniej spontanicznie? Ta konstrukcja może się w każdej chwili załamać.
– Oj tam, przecież aż tak nie przytyłam.
Roześmiała się beztrosko, lecz po kolejnym skrzypnięciu na wszelki wypadek cofnęła się i stanęła w progu, by spoglądać na ogród z bezpiecznego miejsca.
Krzysztof Witecki stanął za nią i czułym gestem wzburzył blond loki spływające jej na ramiona.
– Masz rację, jest pięknie – przyznał z westchnieniem. – Ale koszty remontu też będą piękne, a o robocie wolę nawet nie myśleć.
Kobieta posmutniała. Tak bardzo się cieszyła, że wreszcie przestaną tułać się po wynajętych pokojach, ale chciała, żeby to była ich wspólna radość. Tymczasem mąż od początku nie był zachwycony pomysłem kupienia starego domu w Jasieniu. Całe życie mieszkał w bloku i nie tęsknił do tej nieograniczonej swobody, którą daje posiadanie domu z ogrodem. Ona zaś, wychowana na wsi, dusiła się w kolejnych betonowych klitkach, zawsze ciasnych, zawsze albo zbyt chłodnych, albo zbyt nagrzanych, z sąsiadami wydzierającymi się w środku nocy i śmiecącymi na klatce schodowej.
Po wielu namowach Krzysztof wreszcie dał się przekonać, ale upierał się, by ten ich wymarzony dom znajdował się w Bielsku-Białej, gdzie się urodził, wychował i gdzie miał pracę. Magda wolałaby co prawda mieszkać poza miastem, ale wiedziała, kiedy należy ustąpić. Nie chciała stawiać na swoim za wszelką cenę, pogodziła się więc z tym połowicznym zwycięstwem, a mąż z zapałem zabrał się do szukania odpowiedniego domu.
Życie wkrótce zweryfikowało jego pomysł, okazało się bowiem, że nawet najgorsze rudery znajdują się poza ich finansowymi możliwościami. Wówczas Witecki rozszerzył poszukiwania o okoliczne wioski, przekonując sam siebie, że lepiej jest mieszkać w Kozach, Wilkowicach czy Jaworzu niż w zasnutym smogiem mieście. Tu jednak także spotkała go przykra niespodzianka.
Domy nadające się natychmiast do zamieszkania były zbyt drogie, natomiast te do remontu miały zasadnicze wady. Jedne znajdowały się w takim stanie, że koszt doprowadzenia ich do stanu umożliwiającego zamieszkanie niewiele różnił się od kosztu budowy nowego budynku. Inne miały nieuregulowany status własności, jeszcze inne znajdowały się w takim miejscu, że w razie dużych opadów Krzysztof miałby do wyboru albo najmować odśnieżarkę, albo samemu odśnieżać ze dwieście metrów prywatnej drogi.
Witecki zaliczał się do mężczyzn niezmieniających raz powziętego postanowienia, toteż szukał dalej, systematycznie rozszerzał przy tym rejon poszukiwań, który teraz sięgał Żywca, Skoczowa, Kobiernic i Tychów. Pewnego dnia kolega mimochodem rzucił, że zna kogoś szukającego kupca na dom w Jasieniu. Budynek był zaniedbany, gdyż właścicielka od lat wynajmowała go robotnikom leśnym, wymagał więc solidnego remontu.
Gdy Krzysztof poznał cenę, tak się zapalił do kupna, że słuchał piąte przez dziesiąte i pewnie dlatego jego uwadze umknęły słowa o robotnikach leśnych, na które powinien był zwrócić uwagę. Niebacznie opowiedział o wszystkim żonie, a potem obserwował z radością, jak na jej przygaszonej ostatnio twarzy wykwita uśmiech szczęścia.
Do niedawna nie planowali powiększenia rodziny, toteż ciąża była prawdziwą niespodzianką. Po otrząśnięciu się z szoku stwierdzili, że właściwie niepotrzebnie tak długo zwlekali. Byli po ślubie już siedem lat, więc najwyższy czas, by w ich życiu pojawiło się dziecko. W miarę upływu czasu entuzjazm Magdy coraz bardziej gasł, zastępowany troską. Nie wyobrażała sobie wychowywania dziecka w pokoiku tak małym, że nie było w nim miejsca nawet na wózek, a co dopiero na łóżeczko. Dlatego na wieść o możliwości kupna domu w przystępnej dla nich cenie niemal oszalała ze szczęścia.
Postanowili w najbliższy weekend wybrać się na oględziny budynku i dopiero wtedy Krzysztof uprzytomnił sobie, że nie zapytał, w jakim rejonie leży ów Jasień. Nazwa kojarzyła mu się z pobliską Jasienicą, założył więc całkiem bezpodstawnie, że miejscowości te ze sobą sąsiadują.
– Tylko ci robotnicy leśni – mówił do żony w trakcie oczekiwania na uruchomienie się laptopa. – Coś mi się to nie podoba. A może jednak? Przecież nawet w Bielsku jest nadleśnictwo…
Po uruchomieniu Google Maps aż jęknął z zawodu. Jasień znajdował się w powiecie żywieckim, ale od Żywca dzieliło go blisko czterdzieści kilometrów. Czyli od Bielska-Białej niecałe sześćdziesiąt. Nie była to odległość nie do przebycia, ale perspektywa pokonywania codziennie tej trasy nie jawiła się zbyt zachęcająco. Nie miał jednak sumienia gasić radości żony, toteż przystał na plan sobotniej wyprawy do Jasienia w nadziei, że dom okaże się ruderą niezdatną do remontu. Wskazywała na to cena, zaskakująco niska nawet jak na miejscowość będącą, sądząc po lokalizacji, zapadłą wsią, ze wszystkich stron otoczoną górami.
– Tam chyba nawet wróble zawracają.
Powtórzył to kilka razy, licząc, że wybije Magdzie z głowy pomysł zamieszkania na takim odludziu, ona jednak była nieugięta.
– Niechby tam nawet ludzie dalej mieszkali w jaskiniach, a po lasach buszowały stada wygłodniałych wilków, ja chcę obejrzeć ten dom. Obiecałeś, że w sobotę tam pojedziemy. Pomyśl o cenie. Za taką kwotę nie kupisz w Bielsku nawet kawalerki.
Witecki zawsze krytykował ludzi niedotrzymujących przyrzeczeń, nie widział więc innego wyjścia, jak zgodzić się na wyjazd do Jasienia. I oto stali w przestronnym, słonecznym pokoju i spoglądali na pokryte młodymi listkami drzewa, otoczone krzewami, których nazw nie umiałby wymienić. W tej zielonej gęstwinie gdzieniegdzie przykuwały wzrok plamy czerwieni i żółci. Rozpoznał w kwiatach tulipany i ucieszył się, że jednak nie jest kompletnym laikiem w dziedzinie ogrodnictwa.
– Tak właśnie musiał wyglądać tajemniczy ogród, kiedy nastała wiosna, a Mary Lennox[1] zrobiła klomby i posiała nasiona kwiatów przyniesione przez Dicka – powiedziała Magda, ściszając głos, jakby sama znajdowała się u sekretnego wejścia do zamkniętego na wieki ogrodu.
Krzysztof nie bardzo pojmował, o czym żona mówi, ale na wszelki wypadek skinął głową. Jego również zachwyciła posesja. Dom co prawda był mocno zaniedbany i wymagał sporych nakładów, ale miał niezaprzeczalny urok, prócz tego doskonale odpowiadał ich potrzebom. Na piętrze znajdowały się trzy nieduże pokoje i łazienka, na parterze zaś druga łazienka, kuchnia, dość duża spiżarka, z której planował zrobić swój gabinet, i tylko jeden – za to naprawdę duży – pokój.
– Zobacz, Magda – odezwał się, gdy w głowie zarysował mu się pomysł na przeróbkę. – Na tej krótszej ścianie też jest okno. Gdyby w tym miejscu postawić ściankę działową, miałabyś idealny pokój do pracy.
Witecka porzuciła kontemplowanie ogrodu i stanęła obok męża.
– Myślisz?
Krytycznym okiem obejrzała pomieszczenie. Miał rację. Pokój był dostatecznie widny, a zaproponowane zmiany nie zaburzyłyby estetyki. Tylko te koszty!
Krzysztof chyba pomyślał podobnie, co sugerowały skupiony wyraz twarzy i zmarszczone brwi.
– Nie mówię, że od razu, bo na to chyba nas nie stać. Na razie po prostu postawimy tam biurko i regał. To i tak lepsze rozwiązanie, niż gdybyś miała co chwilę zbiegać z piętra, żeby zamieszać zupę czy skręcić palnik pod makaronem. A w przyszłości odgrodzimy twój kącik ścianką z przesuwnymi drzwiami.
– Kochany jesteś.
Wspięła się na palce i pocałowała męża w usta, a potem przebiegła po spróchniałych deskach, by zapoznać się bliżej z ogrodem, bez obawy, że niepotrzebnie go pokocha. Słowa Krzysztofa świadczyły bowiem o tym, że zaakceptował pomysł kupienia tego domu.
10 października 2019, Jasień
Właścicielka sklepu odpowiedziała na powitanie Witeckiego szerokim uśmiechem.
– Dzień dobry, panie Krzysztofie. Jak remont?
Mężczyzna skrzywił się lekko.
– Jak krew z nosa. Szkoda mówić, pani Halino. Wlecze się i wlecze, i końca nie widać.
– Ja tam sobie nie krzywduję – stwierdziła z wesołym błyskiem w oku. – Jest pan moim najlepszym klientem. Życzyłabym sobie więcej takich.
– Nie wątpię – odparł nieco kwaśno.
Chwilami odnosił wrażenie, że jest jedynym klientem sklepu, w którym oprócz typowo rolniczych akcesoriów można było nabyć materiały budowlane, wszelakie narzędzia, a także opał. Tylko raz spotkał tam jakiegoś mężczyznę, ładującego na półciężarówkę worki cementu, choć Magda twierdziła, że sklep cieszy się dużym powodzeniem i że nieraz musiała stać w kolejce do kasy. On jednak widywał tam tylko właścicielkę, usadowioną w bujanym fotelu i czytającą książkę. Jak zaobserwował, cały czas tę samą.
Nic dziwnego, że cieszyła się z jego odwiedzin, zostawił tu wszak już kilkadziesiąt tysięcy złotych, stan ich konta zaś kurczył się w zastraszającym tempie.
– Właśnie przed chwilą dostarczono rośliny, co to pani Magda zamówiła. Odbierze pan?
Wskazała ręką pod zadaszenie, gdzie stało dziesięć dużych doniczek i kilka mniejszych. Jedne i drugie zasiedlone zostały przez jakieś zielone badyle, których nadal nie umiał poprawnie nazwać. Zielsko to zielsko, mawiał do żony. Choć musiał przyznać, że Magda miała rękę do roślin, a także jakiś specjalny zmysł, pozwalający jej z jeszcze niedawno zapuszczonego ogrodu stworzyć niemal idylliczny zakątek.
– Oczywiście, że odbiorę. Nie chcę, żeby dźwigała te donice. W tym stanie nie powinna podnosić ciężarów.
– Pani Magda jest przy nadziei? – W oczach Matusznej rozbłysła odwieczna kobieca ciekawość, każąca ekscytować się wiadomością o bliskim macierzyństwie, choćby miało ono nastąpić w dość odległej przyszłości i dotyczyło całkiem obcej kobiety. – Moje gratulacje.
Krzysztof tak się cieszył ze spodziewanego powiększenia rodziny, że teraz przysiadł na kubełku z farbą i wbrew swoim zwyczajom odpowiedział obszernie, zamiast jak zwykle skwitować próby wciągnięcia go w pogawędkę jakąś zdawkową uwagą:
– Dziękuję. Oboje jesteśmy szczęśliwi, bo wie pani, jak to jest. Przedtem nie mieliśmy warunków. Wynajęte mieszkanie w bloku to nie jest miejsce, gdzie człowiek chciałby wychowywać dziecko. Co innego tutaj.
– A pewnie – przyświadczyła, splatając ręce na kształtnym biuście. – Powietrze tu czyste, można kupić mleko od krowy i jarzyny bez chemii, a w razie kłopotów sąsiedzi zawsze dopomogą.
Pokiwał głową i popatrzył na Matuszną z wdzięcznością.
– No właśnie. Magda opowiadała, jak życzliwie przyjęły ją panie do swojego grona. Bałem się, że zanudzi się tutaj podczas mojej nieobecności, a okazało się, że nawet nie zdążyła zatęsknić, tak była zajęta. Ale Bogiem a prawdą nie mam pojęcia, co ją tak zaabsorbowało, bo słuchu to ona nie ma za grosz.
Kobieta sczytała kod kreskowy z puszki hammerite’a i machnęła ręką, bagatelizując zasługi członkiń miejscowego chóru.
– Żal nam jej było, bo całymi dniami sama w domu, ani do kogo gęby otworzyć. No to zmówiłyśmy się, że przyjdziemy do niej z ciastem i wprosimy się na kawę. I od słowa do słowa okazało się, że pani Magda projektuje strony internetowe. Od dawna marzyłyśmy o czymś takim, ale nie było nas stać, a ona powiedziała, że możemy dokonać barteru…
Zająknęła się, niepewna, czy dobrze wymówiła obce słowo.
– Barteru? – zdziwił się Krzysztof. – Czego zażądała w zamian? Chyba nie ciasta?
Na samą myśl o regularnych dostawach wypieków ślinka napłynęła mu do ust, lecz Matuszna zaraz sprowadziła go na ziemię.
– Prace ogrodowe. Trzeba było wykarczować kilka uschniętych krzewów, poprzycinać drzewka i przygotować grządki pod warzywa. Pan to wiadomo, albo w pracy, albo w delegacji, albo na budowie, a to nie robota dla kobiety. Wysłałyśmy naszych mężów, żeby zrobili, co każe, i po kłopocie.
A to oszustka, pomyślał z rozbawieniem o małżonce, która słowem nie wspomniała o pomocy z zewnątrz i z miną niewiniątka przyjmowała jego pochwały. Naraz przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Krzysztof z zastanowieniem popatrzył na kobietę i przegarnął dłonią gęstą ciemnobrązową czuprynę.
– Pani Halino, może ze mną też dokonacie takiej wymiany?
Wzrok Matusznej natychmiast stał się przenikliwy i Witecki wręcz namacalnie wyczuł chłodną kalkulację. Prawdziwa z niej kobieta interesu, pomyślał z mimowolnym szacunkiem.
– Co pan chce dostać i co chce dać w zamian?
– Jestem specjalistą inwestycyjnym dużej spółki handlowej. – Zauważył, że skrzywiła się z niechęcią, więc szybko uniósł dłoń, powstrzymując ją od wypowiedzenia krytycznej opinii. – Niech mi pani pozwoli wytłumaczyć. Inwestowanie kojarzy się pani z giełdą i akcjami, prawda? I chce mi pani powiedzieć, że nie macie czego inwestować. Ale mnie nie o to chodzi. Wiem, że nie macie pieniędzy, zresztą my też ich nie mamy. Ja jednak miałem na myśli inwestycję innego rodzaju. Zamiast oddawać produkty i płody rolne do skupu i dostawać w zamian nędzne grosze, na waszym miejscu założyłbym sklep internetowy.
Matuszna zainteresowała się tematem, poświęcił więc ponad pół godziny na przedstawienie swojej wizji. Zadawała pytania, na które cierpliwie odpowiadał, dopóki nie zerknął na zegarek. Zaaferowany tematem, nie zdawał sobie sprawy z upływu czasu, a w domu ekipa remontowa czekała na dostarczenie materiałów. Czym prędzej zakończył przemowę i zabrał się do załadunku.
– Niech pan zostawi – powstrzymała go i przywołała męża. – Wrzuć to na pakę i zawieź do Witeckich – zarządziła. – A ja w tym czasie pogadam jeszcze z panem Krzysztofem o interesach. – Wyszła zza lady i wskazała rośliny stojące pod zadaszeniem. – Panie Krzysiu, pomogę panu władować donice do auta, a pan opowie mi trochę o tym sklepie, dobrze? Zaczyna mi się ten pomysł podobać.
Witecki nie oponował. Odpowiedział na szereg kolejnych pytań, podsunął kilka rozwiązań oraz podkreślił, jak ważna w tego typu przedsięwzięciach jest szeroko zakrojona akcja reklamowa. Na jej uwagę, że reklama to chyba dopiero wtedy, gdy sklep zacznie działać, zamachał rękami w gwałtownym proteście.
– To stanowczo za późno. Żeby reklama przyniosła efekty, należy wdrożyć ją jak najprędzej. Powinna ciągle walić po oczach, by w natłoku innych propozycji ludzie o niej nie zapomnieli. Musi kusić, kusić i jeszcze raz kusić. Potencjalni klienci powinni czekać na otwarcie sklepu z taką niecierpliwością, jak się czeka na pierwszą randkę.
– Powie nam pan, jak to wszystko zrobić?
– Jeżeli nasza umowa dojdzie do skutku, to sam wykonam większość zadań. To znaczy z pomocą Magdy, bo to ona przygotuje dla was witrynę – odparł z uśmiechem.
Przeczuwał, że już ma ją w garści, a jeśli rzeczywiście tak było, spadnie mu z barków problem dręczący go od wielu dni.
Kobieta odwzajemniła uśmiech, zaraz jednak spojrzała z zaciekawieniem i podejrzliwością jednocześnie.
– Nie powiedział pan jeszcze, czego oczekujecie w zamian.
– Nie musi pani tak na mnie patrzeć, nie każę wam nikogo zabić. Napadu na bank też nie planuję. Chodzi mi o zakres prac podobny do tego, który zleciła moja żona.
Matuszna znów mu się przyjrzała, tym razem z zaskoczeniem.
– Przecież tam już nie ma nic do roboty. Chce pan coś zmienić? Bo wszystko zrobiliśmy tak, jak pani Magda sobie życzyła.
Wyczuł w jej głosie wyrzut i rozżalenie i pospieszył ją uspokoić.
– Ależ skąd, pani Halino. Niczego nie chcemy zmieniać ani poprawiać. Odwaliliście naprawdę kawał dobrej roboty. Mnie chodzi o ten drugi ogród.
Donica wypadła z rąk kobiety i z hukiem walnęła o bruk, a na ich buty posypały się drobinki ziemi. Schyliła się, szybko podniosła roślinę i zaklęła na widok połamanych liści.
– Jasny szlag. Te moje dziurawe łapy. Zaraz przyniosę panu inną azalię.
Rzeczywiście po kilku minutach wróciła z jeszcze dorodniejszą. Witecki odebrał od niej donicę i umieścił w samochodzie.
– To jak będzie? Umowa stoi?
– Wie pan, nie bardzo rozumiem. Jaki drugi ogród? Przecież tam nie ma…
– Oczywiście, że jest – przerwał jej, lekko zdumiony słowami kobiety, która wedle jego wiedzy spędziła w Jasieniu całe życie. – Znajduje się na tyłach, odgrodzony od pierwszego ogrodu starą siatką. Jest potwornie zaniedbany, przez co szpeci krajobraz. Gdy wychodzimy na taras, od razu rzucają się w oko wielkie kupy gałęzi, sterty starych desek i góra gruzu. To wszystko wygląda tak, jakby tam leżało od zarania dziejów. Musimy coś z tym zrobić, a ja jak zwykle nie mam czasu.
Spojrzał pytająco na Matuszną, lecz ta ku jego rozczarowaniu pokręciła głową.
– Już wiem, o który ogród panu chodzi. To ten od Białej Matyldy. Nie wierzę, że znalazłby się chętny, żeby tam wejść. Poza tym on przecież nie należy do was.
Krzysztof zamierzał odpowiedzieć, gdy poczuł wibrowanie komórki. Zobaczył, że dzwoni Magda, i znów przypomniał sobie o czekających robotnikach. Nie mógł dłużej zwlekać z powrotem, choć słowa pani Haliny zaintrygowały go i chętnie zostałby, żeby wyjaśnić tę sprawę. Otworzył drzwi samochodu.
– Muszę jechać, ale porozmawiamy jeszcze o tym, bo coś się tu nie zgadza. Jeszcze raz sprawdzę, ale jestem pewien, że kupiliśmy także ten drugi ogród. Do widzenia.
Po powrocie do domu najpierw zajął się rozładunkiem i ugłaskiwaniem mocno rozsierdzonych pracowników, potem spędził ponad godzinę na dyskusji z kierownikiem budowy i dopiero pod wieczór mógł zdać żonie relację z rozmowy z Matuszną.
– Jesteś pewny, że to ona się myli?
– Całkowicie. Zobacz sama. – Sięgnął po mapkę geodezyjną i porównał ją z wyciągiem z ksiąg wieczystych oraz aktem notarialnym zakupu nieruchomości wraz z gruntem. – Z dokumentów wynika, że to również jest działka budowlana, tylko niewielka, niespełna trzyarowa. Dziwne.
W zamyśleniu błądził wzrokiem po ścianach pokoju, który mimo wcześniejszych uzgodnień jednak został już przedzielony ścianką. Szef robotników budowlanych przekonał ich argumentami, że koszt takiej modernizacji będzie niewielki, bo robotnicy i tak są na miejscu, ponadto można będzie do niej wykorzystać pozostałości materiałów.
– Co jest dziwne? – ponagliła go Magda.
– Mam wrażenie, że widziałem w ogrodzie resztki fundamentów, a to by znaczyło, że kiedyś był tam dom. Dlatego się dziwię, bo z tego, co słyszałem, pod budowę domu wymagane jest minimum trzy i pół ara.
Popatrzył na nią pytająco, jakby oczekiwał, że rozwieje jego wątpliwości, lecz nie wykazała najmniejszego zrozumienia.
– Naprawdę nie masz większych problemów? Przecież nie wiesz, jakie kiedyś obowiązywały normy. Zresztą równie dobrze ktoś mógł zbudować ten dom bez zezwolenia. Dawniej nie bardzo zwracano na to uwagę.
– Masz rację – przyznał po namyśle. – W dodatku granica między działkami mogła wówczas przebiegać zupełnie gdzie indziej. W sumie to nieważne. Bardziej mnie interesuje, kim była Biała Matylda. Brzmi jak z opowieści o duchach.
– Jesteś ciekawski jak baba – odpowiedziała Magda, po czym roześmiała się z jego obrażonej miny. – Jeżeli tak cię to męczy, zapytaj któregoś z budowlańców. Tylko się pospiesz, bo podobno za trzy dni skończą.
Krzysztof oburzył się na przyrównanie go do baby, co nie przeszkodziło mu pognać na piętro, gdzie ostatni z robotników, pan Tomek, właśnie się przebierał po skończonej pracy. Witecki wpadł zadyszany do łazienki i nie zważając na konsternację wpółnagiego mężczyzny, zaczął zadawać pytania. Koniec końców rozsiedli się po turecku na podłodze i popijając zimne piwo, prowadzili wielce zajmującą pogawędkę. To znaczy mówił głównie budowlaniec, Witecki natomiast ograniczał się do okrzyków zdumienia i niedowierzania.
– Ale jaja! – zawołał do żony, gdy wreszcie pożegnał się z rozmówcą. – To się po prostu w pale nie mieści, że ludzie mogą wierzyć w takie brednie.
– Może by tak jaśniej?
Nie potrafiła powstrzymać się od zgryźliwości. Chciała popracować w spokoju, szczęśliwa, że wreszcie w domu nastała cisza, a tymczasem własny mąż beztrosko krzyżował jej plany.
On zaś w ogóle nie zwrócił uwagi na jej ton, podekscytowany informacjami, których zadowolony z uzyskanego wrażenia budowlaniec mu nie szczędził. Witecki nigdy nie wierzył w nadprzyrodzone zjawiska, a jednak słowa pana Tomka wywołały w nim dreszczyk emocji. Pomyślał, że byłoby nieźle mieć swojego prywatnego ducha.
– Wyobraź sobie, że tam doszło do zbrodni – wypalił z satysfakcją, a gdy nie zareagowała, niezrażony jej milczeniem, powtórzył: – Wyobraź sobie, że tam doszło do zbrodni. Właśnie w tym ogrodzie.
Przyniósł sobie krzesło z salonu i usiadł na wprost biurka Magdy. Zdawał sobie sprawę z tego, że jej przeszkadza, lecz niespecjalnie się tym przejął. Pracowała przecież w domu, więc w każdej chwili mogła wrócić do przerwanego zajęcia.
Kobieta z rezygnacją zapisała zmiany w pliku i wyszła z programu. Już dawno zaprzestała tłumaczenia, że oderwanie się od pracy często powoduje konieczność zaczynania od początku. Krzysztof pod tym względem był niereformowalny i żadne argumenty nie były w stanie go przekonać, że praca w domu nie powinna polegać na siadaniu do komputera z doskoku pomiędzy gotowaniem obiadu a sprzątaniem czy zabawianiem męża rozmową. Krzysztof wiedział lepiej, i już.
– Jak zwykle będziesz mnie męczył tak długo, aż w końcu cię wysłucham – wytknęła, lecz on tylko się uśmiechnął z roztargnieniem. Widać było, że myślami przebywa gdzieś indziej, prawdopodobnie przy tym, co koniecznie chciał jej opowiedzieć. – W takim razie równie dobrze możemy pójść do kuchni i zjeść kolację. Te wszystkie sensacje chyba zaostrzyły mi apetyt, bo jestem głodna jak diabli.
W kuchni Krzysztof zabrał się do krojenia chleba i jednocześnie powtarzał usłyszaną niedawno opowieść:
– Niespełna trzydzieści lat temu w tamtym domu mieszkali Kazimierz i Matylda Mizerowie. Mieli dwie córki, Genowefę i dużo młodszą od niej Krystynę. Wtedy jeszcze te dwie działki stanowiły całość. Podobno planowali, że po ślubie Genia wybuduje się obok nich i wraz z mężem przejmie gospodarkę, a Krysi chcieli dać niedużą działkę pod samym lasem.
– Widzę jakąś dysproporcję w tym podziale – zauważyła Magda dość obojętnie. Większą uwagę niż słowom męża poświęcała krojonemu pomidorowi.
Krzysztof chciał machnięciem ręki powstrzymać ją od wtrącania uwag, w porę jednak zauważył, że trzyma w ręce nóż. Na wszelki wypadek go odłożył, a po namyśle zrezygnował z pouczania. Niepotrzebnie opóźniłby moment, kiedy zasiądą do kolacji, a właśnie doszedł go zapach szynki i mężczyzna poczuł, że również chętnie coś by przekąsił.
– Ponoć bardziej kochali starszą córkę, bo była uległa i pracowita, a młodsza nieraz im odpyskowała i ciągle wymigiwała się od roboty. Ale życie nie potoczyło się po ich myśli. Na festynie Genia wpadła w oko chłopakowi z sąsiedniej wsi. Potem tłumaczył się, że był pijany i nie wiedział, co robi, niemniej faktem jest, że ją zgwałcił, a ona zaszła w ciążę.
Magda z wrażenia omal nie wypuściła z rąk talerza z kanapkami.
– O matko! – zawołała ze zgrozą, a Krzysztof po tym okrzyku zorientował się, że opowieść mimo wszystko ją wciągnęła. – I co? Poszedł siedzieć? A może ojciec tej Geni go zabił?
– Wyobraź sobie, że ani jedno, ani drugie. W efekcie długiej narady ojcowie postanowili, że młodzi muszą wziąć ślub.
– Chyba żartujesz?!
Zdegustowana mina męża świadczyła jednak o tym, że mówił całkiem poważnie, i Magda doszła do wniosku, że finał wcale nie jest taki zaskakujący. Nawet obecnie wielu nie potępia gwałcicieli w przekonaniu, że winna gwałtu zawsze jest kobieta. A co dopiero trzydzieści lat temu, w dodatku na zapadłej wsi?
– Niestety tak właśnie to wyglądało – kontynuował Witecki. – Ale Mizera wcale nie był zachwycony takim obrotem sprawy, bo zięć, chociaż młody, zdążył już zasłynąć w okolicy jako pijak i awanturnik. Kazimierz nie pragnął mieć takiego sąsiedztwa, dlatego zmienił zdanie co do podziału majątku i Genia dostała jedynie działkę pod lasem. Jej mąż rzeczywiście okazał się łajdakiem. Pił, kradł i wymigiwał się od pracy, a gdy Genia poroniła, zaczął ją bić przy każdej okazji, aż miarka się przebrała. Facet wylądował w pierdlu, a ona postanowiła sprzedać działkę i stojącą na niej nędzną chałupę, by pokryć jego długi. Podobno zdążyła w ostatniej chwili przed komornikiem, inaczej wszystko poszłoby pod młotek, a wtedy mogłoby nie wystarczyć na spłatę zadłużenia.
Magda usiadła przy stole i pokręciła głową.
– Jakim cudem w tamtych czasach facet mógł narobić takich długów? W dodatku na tym zadupiu?
– Może za bardzo uogólniłem. Pan Tomek mówił, że w większości były to grzywny i odszkodowania za zniszczone mienie. Gość wpadał w szał, kiedy sobie popił, a wtedy rozwalał wszystko, co stanęło mu na drodze. Zniszczył wiatę przystankową, uszkodził samochód i takie tam… Nieważne. W każdym razie wylądował w kiciu, a Genia wróciła do rodziców. Po kilku miesiącach stary Mizera umarł i zostały we dwie z matką.
– A co z siostrą? – spytała Magda niecierpliwie.
Zaintrygowana wzmianką o zbrodni, nie mogła doczekać się końca opowiadania. Ale Krzysztof oświadczył zdecydowanie, że nie doda niczego więcej, dopóki nie zje kolacji, gdyż przez to mielenie ozorem niepomiernie się zmęczył i całkiem opadł z sił. Zaprotestowała gwałtownie, lecz gdy przypomniał jej własne słowa o byciu ciekawskim jak baba, musiała uznać swoją porażkę.
– O siostrze wiem tyle, że razem z mężem wybudowała ten dom i ponoć niezbyt dogadywała się z resztą rodziny – podjął po przełknięciu ostatniego kęsa. – Ale ona w tej historii jest nieważna. Bo widzisz, mąż Geni został zwolniony przedterminowo i pewnego dnia przyszedł do teściów, a po drodze zabrał z drewutni siekierę.
– Zabił ją? – spytała Magda jednym tchem. – Własną żonę?
– Naprawdę myślisz, że żony są ustawowo wyłączone z puli obiektów przeznaczonych do likwidacji? – rzucił kpiąco, a gdy spiorunowała go wzrokiem, zmierzwił jej włosy i pogładził ją po policzku. – Nie, żony nie zabił. Ale teściową owszem. Wszyscy do dziś są zdania, że się pomylił, bo Genia była bardzo podobna do matki z wyglądu i figury, a cios padł od tyłu. Zapewne zaszedł do ogrodu, zobaczył kobietę pochyloną nad grządką i uznał, że to żona, więc walnął ją siekierą w głowę.
– A jak on to tłumaczył?
– Nijak. Powiesił się, a martwi raczej nie są skorzy do tłumaczenia czegokolwiek.
Oburzona Magda dała mu kuksańca pod żebro.
– Jak możesz żartować z takiej tragedii?
Zaskoczony atakiem Krzysztof syknął i przezornie odsunął się poza zasięg rąk połowicy. Nie rozumiał, o co te pretensje.
– Mam go żałować? Może jeszcze zanieść kwiaty na grób? Dziewczyno, przecież to był morderca, poza tym to się stało w dziewięćdziesiątym roku!
– No to co? – prychnęła. – Tragedia to tragedia. A co z Genią?
– Wkrótce potem dom spłonął w niewyjaśnionych okolicznościach, a Genia spakowała dobytek, wyjechała i nigdy już nie pokazała się w wiosce. A po jakimś czasie ludzie zaczęli widywać ubraną na biało Matyldę, chodzącą po ogrodzie. – Uśmiechnął się na widok miny Magdy. – Przysięgali na Biblię, że ją widzieli. Podobno dziesięć lat temu porwała jakąś dziewczynkę, która nigdy się nie odnalazła. Dlatego dzieciom nie wolno zbliżać się do tego ogrodu. Kobietom w ciąży także nie. Nawet pan Tomek, chociaż młody, powiedział, że to przeklęte miejsce i powinniśmy zostawić je w spokoju.
Magda nic już nie powiedziała, ale jej pełna rozbawienia mina świadczyła dobitnie, że kobieta nie ma najlepszego zdania o ludziach wierzących w podobne opowieści. W przeciwieństwie do nich była racjonalna aż do bólu, a historie o duchach czy zjawach nawet już w dzieciństwie traktowała z przymrużeniem oka. Doświadczenie nauczyło ją jednak, że lepiej nie wdawać się w polemiki. Wiara to coś niepolegającego dyskusji, dopóki więc ktoś nie próbował przekonywać jej na siłę do swoich racji, zachowywała swoje zdanie dla siebie.
Krzysztof miał zamiar jeszcze trochę popracować. Magda również zasiadła do komputera, lecz gdy zbliżała się północ, zamknęła pliki i wyłączyła laptop. Czuła się zbyt zmęczona, by kontynuować pracę. W drodze ku schodom zajrzała do gabinetu męża.
– Idę spać. Dobranoc.
[1] Mary Lennox – bohaterka książki „Tajemniczy ogród” autorstwa Frances Hodgson Burnett.
Rozdział 2
Nocny gość
11 października 2019, Jasień
Mimo ogromnego zmęczenia Magda nie mogła zasnąć. Przewracała się z boku na bok, przykrywała i odkrywała, czym zirytowała Krzysztofa, który jakiś czas temu ułożył się przy jej boku i natychmiast zachrapał.
– Rany boskie, kobieto! Musisz się tak wiercić? Podobno byłaś śpiąca – wymamrotał i ponownie zamknął oczy.
Reprymenda wcale nie pomogła jej się wyciszyć. Kilka razy wstała, a to, by zejść na dół po coś do picia, a to do łazienki, aż wreszcie położyła się w pokoju gościnnym, żeby nieustannym dreptaniem nie obudzić męża. Ale i tutaj sen nie chciał nadejść, znowu więc wstawała i podchodziła do okna, by popatrzeć na „zły” ogród, i wyobrażała sobie kobietę w bieli płynącą tuż nad ziemią pomiędzy krzakami agrestu i porzeczek.
Kiedy wreszcie zapadła w sen, śniła, że ubrana na biało Matylda z siekierą w głowie biega za nią, chcąc zapędzić ją w stronę starej furtki. „Wejdź i zobacz, jak tam pięknie. Fundamenty zarosły pokrzywami, drzewa zdziczały, a niekoszona trawa gnije. Czujesz ten zapach? Ja też tak pachnę. Dołączysz do mnie? Podzielę się z tobą moimi perfumami, a ty dasz mi swoje dziecko!” – zawołała, wyrwała siekierę z głowy i zamierzyła się na młodą kobietę.
Magda usiadła gwałtownie na łóżku z ustami rozwartymi do krzyku i dysząc ciężko, usiłowała pozbyć się sennych omamów. Bluzkę od piżamy miała całkiem mokrą od potu. Pomyślała, że chyba jeszcze nigdy nie cieszyła się tak bardzo z konieczności wstania z łóżka. Jak dobrze, że to tylko głupi sen!
Mimo to pierwsze kroki skierowała do okna, by spojrzeć na ogród, chcąc przekonać się ostatecznie, że żadnej Matyldy tam nie ma.
– Dołączysz do mnie? – usłyszała za sobą czyjś szept.
Wrzasnęła i zemdlała.
*
– Nigdy więcej się za mną nie skradaj! – pouczała podenerwowanego Krzysztofa, gdy już wróciła do przytomności i zdołała go przekonać, że nie umiera i nawet nie jest poważnie chora, więc wzywanie pogotowia jest całkowicie zbędne. – Śniła mi się Biała Matylda. Przestraszyłam się, bo użyłeś dokładnie takich słów jak ona w moim śnie. O mało przez ciebie nie posikałam się ze strachu.
Usłyszał w głosie Magdy wyrzut i sam nie wiedział, czy ma się rozzłościć, czy roześmiać.
– Skąd miałem wiedzieć, co mówiła jakaś baba z twojego snu? Ja tylko spytałem, czy wypijesz ze mną kawę.
Witecka zagryzła wargi. Jeszcze chyba nigdy tak się nie wygłupiła. Na szczęście tylko przed mężem, a on na pewno nie rozpowszechni tej kompromitującej informacji, choć gotowa była się założyć, że nieraz będzie z niej pokpiwał.
– Tak sobie pomyślałam – postanowiła zmienić temat – że warto by się dowiedzieć, dlaczego tamta działka przeszła na własność Krystyny. W ogóle chętnie dowiedziałabym się czegoś więcej o poprzedniej właścicielce tego domu. Bądź co bądź, to ona go wybudowała. Zapytaj o to pana Tomka, kiedy przyjedzie ekipa.
Po namyśle Krzysztof przyznał, że to doskonały pomysł. Młody budowlaniec nie tylko sporo wiedział na temat przeszłości Jasienia, ale do tego jeszcze był gadułą. Na pewnie chętnie podzieli się wszelkimi ciekawostkami, które Witeccy również powinni poznać, skoro stali się mieszkańcami tego miasteczka.
Kiedyś, gdzieś
– Dokończ śniadanie. Nie wolno marnować jedzenia.
– Już nie mogę.
– Nie wstaniesz od stołu, dopóki nie zjesz! Trzeba było nie gotować dwóch jajek.
Głos kobiety brzmi ostro, nieprzyjemnie niczym zgrzytanie metalu o szkło. Chłopiec kuli się ze strachu, ale mimo to usiłuje się bronić.
– Nie wiedziałem, że nie dam rady.
– Od teraz będziesz wiedział. Jedz i nie dyskutuj. – Kobieta zaciska wargi w wąską kreskę, lecz zaraz nie wytrzymuje i wybucha zadawnionymi pretensjami do męża, tym razem przenosząc je na dziecko: – Jesteś taki sam jak twój ojciec! Tyle razy mu mówiłam, żeby wreszcie skosił trawę w tamtym ogrodzie. Ale gdzie tam! Jakbym gadała do ściany! Najlepiej wymówić się brakiem czasu i nic nie robić. Jemu dobrze, całymi dniami jest w pracy i nie musi wąchać tego smrodu. Po ostatnich ulewach tak jedzie zgnilizną, że nie da się wytrzymać, ale on to ma w dupie! – Podnosi głos do krzyku i spogląda z nienawiścią na syna. – A ty jesteś całkiem jak on, też nigdy mnie nie słuchasz. No, jedz, bo ci to wepchnę do gardła!
Chłopiec wie, że nie wygra. Nie wtedy, kiedy matka znowu ma „swoje dni”, jak ojciec nazywa okresy niekontrolowanej złości, pojawiające się od…
Czym prędzej sięga po łyżeczkę i dławiąc się, połyka lepką masę, byle tylko odsunąć od siebie myśli o tragedii, która zmieniła kochających się przedtem rodziców w dwoje obcych, nienawidzących się ludzi, a ich dom w pole nieustającej walki.
Matka stoi oparta o kuchenną szafkę i obserwuje jego zmagania z uśmieszkiem złośliwej satysfakcji.
– Trzeba było nie gotować dwóch jajek – powtarza wszechwiedzącym tonem, którego chłopiec nie znosi równie serdecznie, co jej zwyczaju wałkowania tematu w nieskończoność i ciągłego wypominania wszelkich przewin.
– Dobrze, mamo, już nie będę. – Chłopiec odpowiada szybko pod naciskiem jej bezlitosnego spojrzenia. Nie może się jednak powstrzymać, by nie dodać cicho: – Na drugi raz ugotuję półtora.
Niespodziewane uderzenie w twarz niemal zrzuca go z krzesła. Chłopiec ucieka w kąt między ścianą i lodówką, osłania głowę rękami i dopiero ten obronny gest przywołuje matkę do rzeczywistości. Kobieta wolno opuszcza wzniesioną do kolejnego uderzenia dłoń, oczy wypełniają się łzami.
– Przepraszam, synku – mówi miękko, tak jak kiedyś, a na twarzy chłopca pojawia się nieśmiały uśmiech. Niespodziewanie jej głos znowu nabiera ostrej, nieprzyjemnej barwy. – Ale to twoja wina. Jesteś niegrzeczny i nieusłuchany. Ciągle mi pyskujesz, uczysz się coraz gorzej, a ja muszę wysłuchiwać uwag od nauczycieli.
– Mamo…
– Zamknij się! – Kobieta siada ciężko przy stole i kryje twarz w dłoniach, spod powiek wypływają łzy i toczą się wolno po policzkach. Naraz otwiera oczy i wbija w chłopca pełen wrogości wzrok. – Zamknij się! – powtarza. – Najlepiej raz na zawsze. Boże, za co mnie ukarałeś? Dlaczego to musiała być ona? Czemu nie on?!
Wykrzywiona nienawiścią twarz kieruje się w stronę kąta za lodówką, wskazujący palec mierzy prosto w syna. W pierwszej chwili chłopiec kuli się w sobie jeszcze bardziej, lecz zaraz prostuje swą wątłą postać. Ostatnie słowa matki przekonują go, że nie powinien oczekiwać od niej niczego prócz krzyków, bicia i wyzwisk. Na nim może się wyżywać bez przeszkód, brać odwet za swój ból i rozpacz.
Jeśli więc chłopiec chce przetrwać, musi nauczyć się bronić.
18 października 2019, Strzygom
Dzwonek zabrzmiał po raz trzeci i wreszcie zdołał wybudzić Dionizę Remańską ze snu. Na wpół przytomna młoda kobieta przetarła oczy, by odzyskać ostrość widzenia, i spojrzała na świecące w ciemności wskazówki budzika. Dwudziesta trzecia czterdzieści pięć, skonstatowała z irytacją, jednocześnie jednak poczuła zaciekawienie. Mieszkała w Strzygomiu zaledwie pół roku, ale na tyle poznała już lokalne zwyczaje, by wiedzieć, że składanie wizyt o tej porze w myśl panujących tu zasad stanowiło zachowanie nie do przyjęcia. Zatem musiało stać się coś złego.
Zanim wstała i narzuciła szlafrok, dzwonek rozszalał się na dobre, stwarzając zagrożenie, że trwale uszkodzi jej słuch, dlatego w drodze do drzwi złożyła sobie uroczystą przysięgę, iż zaraz po weekendzie wymieni go na cichszy, choćby w tym celu przyszło jej jechać nie tylko do Żywca, ale nawet do samej stolicy.
– Kto tam? – spytała, spoglądając jednocześnie przez wizjer.
Noc była całkiem ciemna, nie dostrzegła więc nic prócz niewyraźnej jaśniejszej plamy w miejscu, gdzie powinna znajdować się twarz. Nie podejrzewała, by w takiej spokojnej wsi jak Strzygom ktoś mógł zaatakować ją w jej własnym domu, ale ostrożności nigdy dość. Zbytnia ufność już wielu kosztowała wysoką cenę, a ona miała istotny powód do podejrzeń. Nocny gość, kimkolwiek by był, powinien stać przed zamkniętą furtką, a nie dzwonić do drzwi wejściowych.
– To ja – usłyszała cichy męski głos. Wydał jej się znajomy, ale nie potrafiła dopasować go do żadnej twarzy.
– Co za ja? Nazwisko proszę – warknęła, zirytowana wykrętną odpowiedzią.
– Nie wygłupiaj się, Diona. To ja, Ratio.
Ratio! No tak, to przecież był jego głos. Jak mogła go nie rozpoznać, zwłaszcza że przecież sama poprosiła, żeby przyjechał?
Czym prędzej sięgnęła do gałki u drzwi i już po chwili zatonęła w mocnym uścisku. Wreszcie wyplątała się z jego ramion, postąpiła kilka kroków w tył, by objąć gościa wzrokiem, i aż się zachłysnęła ze zdumienia. Pamiętała go jako chudego, pryszczatego wyrostka, a teraz stał przed nią wysoki, przystojny mężczyzna o ciemnych włosach zebranych w kucyk i o spoglądających kpiąco ciemnych oczach.
– Jak wypadłem? – spytał z krzywym uśmiechem.
Zmieszana Diona nie wiedziała, co odpowiedzieć, i w końcu postawiła na prawdę.
– Sorki, Ratio. Nie powinnam się tak wgapiać, ale nie mogłam uwierzyć, że to naprawdę ty. Cholernie się zmieniłeś.
Wzruszył ramionami.
– W pewnym okresie życia rok to bardzo dużo. Ostatni raz widzieliśmy się, gdy odbierałem świadectwo maturalne.
Dioniza pokręciła głową, lecz prawie natychmiast uświadomiła sobie, że chłopak ma rację. Zaaferowana radykalnymi zmianami w swoim życiu w którymś momencie zapomniała o nim, nie zauważyła, że przestał przychodzić i dzwonić.
– Ratio, przepraszam! – Chwyciła go za rękę. – Tak mi głupio. Nie chciałam cię zlekceważyć, tylko jakoś samo tak wyszło.
Nie wyglądał na urażonego, w jego wzroku widziała sympatię i ciepło.
– Przestań, nie masz za co przepraszać. Przecież nie mogłaś matkować mi w nieskończoność, miałaś swoje życie. – Chciała zaoponować, lecz nie dopuścił jej do głosu. – Wystarczy tego, co zrobiłaś dla mnie wcześniej. Gdyby nie ty… Wtedy wydawało mi się, że poradzę sobie sam, ale prawda wygląda tak, że byłem tylko dzieciakiem i bez twojej pomocy nie miałbym szans. Pierońsko głupim dzieciakiem – dodał po chwili.
Oburzona niesłuszną jej zdaniem samokrytyką Diona energicznie zaprotestowała.
– Pogubionym tak. Ale nie głupim. Gdyby tak było, zostałbyś tam, gdzie byłeś. Tak w ogóle to jeszcze raz gratuluję. Jestem z ciebie dumna.
Ku jej zaskoczeniu zarumienił się, zaraz też zmienił temat.
– Za to ty w ogóle się nie zmieniłaś. Jesteś tak samo ładna jak jakieś pięć lat temu, tylko strój masz jakby trochę inny.
Popatrzyła na jadowicie żółtą piżamę ze wzorkiem w zielone króliczki i wybuchnęła śmiechem na wspomnienie komendanta komisariatu w Jodłowcu, który także dostąpił zaszczytu oglądania jej w tym niecodziennym stroju.
– Zaskoczyłeś mnie. Nie spodziewałam się, że zjawisz się w nocy. Przecież o tej porze autobusy już nie jeżdżą. Jak się tu dostałeś?
– Kumpel mnie podrzucił. Jechał z dziewczyną na Słowację, więc się załapałem. Tylko że za Żywcem karoca się zje… zepsuła i trochę to trwało, zanim doprowadziliśmy ją do użytku. Ale i tak się opłaciło, bo wiesz, z kasą trochę nie teges.
– Ratio! – Diona aż się zapowietrzyła. – Czemu nie powiedziałeś, że nie masz na bilet? Zrobiłabym ci przelew…
– Nie. Już dosyć dla mnie zrobiłaś. Dalej mam u ciebie dług.
Głos mu stwardniał, a zacięta mina nie zachęcała do dyskusji. Spoglądał tak groźnie, że większość rozmówców natychmiast zmieniłaby temat, ale Dionizy to nie dotyczyło. Zamiast się wystraszyć, roześmiała się serdecznie.
– Myślisz, że jak masz na sobie bojówki i glany i zrobisz minę wściekłego tygrysa, to się ciebie wystraszę? Zapomniałeś, że znam cię lepiej niż laska, z którą aktualnie sypiasz?
Na to nie znalazł kontrargumentu, ale zdania nie zmienił.
– Nie jestem żebrakiem. I nie mam zamiaru zaciągać nowego długu, dopóki nie spłacę starego.
Już miała odpowiedzieć ostro, gdy nagle uprzytomniła sobie, że nadal stoją w przedpokoju. Czym prędzej pociągnęła go do kuchni, gdzie włączyła czajnik i wyjęła chleb z pojemnika. Była pewna, że duma każe mu zaprotestować, ale widać głód okazał się silniejszy, gdyż Ratio bez sprzeciwu usiadł przy stole, a po chwili z apetytem pałaszował pierwszą kromkę. Po czwartej odetchnął głęboko i sięgnął po piątą, lecz znacznie zwolnił tempo.
– Nie zjem więcej – zaprotestował, gdy znowu sięgnęła po bochenek. – Lepiej powiedz, co to za robota. Dla ciebie czy dla kogoś?
Milczała jakiś czas, nim odpowiedziała:
– Dla kogoś, choć jestem w to zaangażowana. Myślałam, że dam radę sama, ale przeszacowałam swoje umiejętności. Chciałabym, żeby film był zrobiony porządnie, a na to jestem za cienka.
Ratio także nie spieszył się z odpowiedzią. Upił kilka łyków herbaty i zapalił papierosa, udając przy tym, że nie zauważa dezaprobaty gospodyni.
– Powiedz mi coś więcej – rzekł w końcu. – O czym będzie ten film?
Ale Diona nie zaspokoiła jego ciekawości. Już wcześniej zauważyła zmęczenie chłopaka, toteż gdy tylko dopalił, zarządziła tonem wykluczającym wszelkie protesty:
– Pogadamy o tym jutro. Teraz pora do łóżka. Rusz się, młody, bo jeszcze trochę, a zaśniesz na siedząco.
Podniósł się bez sprzeciwu, co świadczyło, że dobrze oceniła jego kondycję. Na piętrze wskazała mu pokój i łazienkę i ostrzegła, że jeżeli obudzi ją przed dziewiątą, może nie doczekać południa. Ratio roześmiał się i niespodziewanie mocno ją przytulił.
– Dzięki, Diona. Za wszystko. I bardzo przepraszam.
– Za co? Przecież nic nie zrobiłeś.
Popatrzyła na niego ze zdziwieniem i prychnęła na widok skruszonej miny. Tak musiał wyglądać mały Tadzio przyłapany przez Anię Shirley na wyjadaniu palcami konfitur wprost ze słoika[2].
– Zepsułem ci furtkę – wyznał ze skruchą. – Pomyślałem, że sprawdzę, czy nie zapomniałem, jak to się robi.
– No i? – spytała surowo. A przynajmniej taką miała nadzieję, gdyż pokorny głos Ratia wywoływał w niej nieprzepartą ochotę do śmiechu.
– Kiepski jest ten zamek – stwierdził z niesmakiem. – A raczej był. Otworzyłem go w mig, ale coś się zjeba… zepsuło i teraz nie da się go zamknąć.
Doceniła, że starał się nie używać przy niej wulgaryzmów. Widocznie i w tej dziedzinie wbijane mu do głowy nauki nie poszły w las. Wiedziała, że powinna wygłosić jakąś przemowę na temat poszanowania cudzej własności, ale prawie natychmiast doszła do wniosku, że jest to całkowicie zbędne. Ratio nie był już tamtym zbuntowanym, wściekłym na cały świat piętnastolatkiem sprzed sześciu lat i doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że postąpił niewłaściwie.
– Idź spać, Ratio – powtórzyła. – Jutro pogadamy. Jak już naprawisz zamek.
19 października 2019, Strzygom
Sobotni poranek był tak ciepły i słoneczny, że aż nie przystawał do końcówki października, kojarzącej się raczej z jesienną szarugą. Marcin Lipski doszedł do wniosku, że piękna pogoda w wolny dzień to prawdziwy dar od losu, grzechem zatem byłoby go nie wykorzystać. Przy śniadaniu obmyślił plan, po czym przystąpił do jego realizacji.
Dwadzieścia minut po ósmej zaparkował przed domem Diony i podszedł do furtki. Już miał zamiar sięgnąć do dzwonka, gdy zauważył, że jest otwarta. Nie poświęcił temu większej uwagi, tylko wszedł na teren posesji i już po chwili dzwonił do drzwi. Nie musiał długo czekać. Po kilku minutach zamek szczęknął, a w progu stanął młody mężczyzna. Marcin tak się zdumiał, że nie zdołał wykrztusić nawet słowa i tylko spoglądał na nieznajomego, którego jedynym ubraniem była koszulka z krótkimi rękawami i zamotany wokół bioder ręcznik.
– Pan w jakiej sprawie?
Pytanie wreszcie odblokowało Marcina. Postąpił krok naprzód, lekceważąc fakt, że nieznajomy w wyraźny sposób zagradzał mu przejście.
– Przyszedłem do Diony. A ty co tu robisz?
Młody człowiek zignorował niezbyt uprzejme pytanie, zatrzymując się na pierwszej części wypowiedzi.
– Do Diony? Musi pan przyjść później. Diona jeszcze śpi i ani myślę ją budzić z powodu jakiejś pierdoły.
Już sam fakt, że jeśli nie liczyć ręczniczka i koszulki wyglądającej na górę od piżamy, młodzieniec był kompletnie nagi, wystarczył, by podnieść Lipskiemu ciśnienie. A gdy Marcin dodał do tego nonszalancką minę i pewność siebie bijące z postaci chłopaka, ogarnęła go wściekłość.
– Zejdź mi z drogi!
Odepchnął nieznajomego i ruszył w stronę schodów. Musiał koniecznie to zobaczyć, przekonać się, że dziewczyna, którą w myślach uważał za swoją, spędziła noc z tym… z tym chłystkiem. Jego złość jeszcze się wzmogła, gdy uświadomił sobie, że wysoki, dobrze zbudowany i bardzo przystojny młody człowiek absolutnie nie kwalifikuje się do tego miana. Na pewno podobał się kobietom.
– Ej, koleś, odjebało ci? – usłyszał Lipski tuż za sobą. – Jakim prawem ryjesz się do cudzego domu?
Nie zamierzał się zatrzymywać, ale w tej samej chwili chłopak chwycił go za rękę i pociągnął z powrotem. Marcin odwrócił się płynnym ruchem, a przytrzymująca go dłoń zawisła w próżni. Dzięki temu mógł zobaczyć wytatuowane na lewym przedramieniu litery składające się na doskonale znany wszystkim policjantom skrót, nieudolnie przykryty innym tatuażem, przedstawiającym dosyć koślawy motocykl.
– ACAB[3], co? Znaczy się, prawilny z ciebie chłopak?
Wykrzywił wargi w nieprzyjemnym uśmiechu, co na tamtym nie zrobiło najmniejszego wrażenia. Odpowiedział podobnie wrednym grymasem.
– Chuj cię obchodzi moja grawerka. Śmigaj stąd, bo ci styram szamot.
Te słowa wystarczyły, by Lipski pozbył się wszelkich złudzeń co do chłopaka. Do Diony zresztą też. Nigdy by nie przypuszczał, że Remańska ma znajomości wśród takiego elementu, w dodatku jeśli sądzić po negliżu młodzieńca, była to zażyłość bardzo bliska.
Doszedł do wniosku, że najlepiej by zrobił, gdyby teraz wyszedł. Mógł też zatrzymać tego bezczelnego gnojka pod pretekstem włamania do domu Dionizy. Ale buzująca w nim wściekłość pilnie potrzebowała ujścia, toteż wybrał trzecie wyjście, wprawdzie nie najrozsądniejsze, za to gwarantujące bezzwłoczne rozładowanie emocji oraz satysfakcję, że rywal dostanie, na co zasłużył.
Nie zastanawiał się dłużej, tylko bez ostrzeżenia wyprowadził prawy prosty. Przeciwnik nie dał się zaskoczyć. Zrobił błyskawiczny unik i pięść policjanta tylko musnęła mu ucho, a on natychmiast skontrował. Trafiony w podbródek Lipski poleciał na ścianę, odbił się od niej i zatoczył, lecz zamiast walczyć o utrzymanie równowagi, z rozpędu przeszedł do zwarcia. Impet zbił tamtego z nóg i razem upadli u stóp Diony.
*
Remańską obudziły podniesione głosy. W jednym rozpoznała nocnego gościa, drugi należał do starszego aspiranta Lipskiego. W pierwszej chwili chciała je zignorować i spać dalej, ale coraz bardziej przybierały na sile, wstała więc niechętnie, przeczuwając, że będzie musiała wystąpić w roli mediatora. Nie znała podłoża konfliktu i w zasadzie było jej doskonale obojętne, o co się kłócą. Ważne było, że robili to w jej domu, a tego stanowczo sobie nie życzyła, zwłaszcza bladym świtem. To, że większość ludzi nie nazwałaby wpół do dziewiątej bladym świtem, niespecjalnie ją obchodziło. Dla niej ten świt był blady, i już.
Znajdowała się w połowie schodów, kiedy jej uszu dobiegły odgłosy niedające pomylić się z niczym innym. Przyspieszyła kroku, chcąc powstrzymać bójkę, i właśnie schodziła z ostatniego stopnia, gdy dwa skłębione ciała upadły u jej stóp.
– Marcin! Ratio!
Nie zareagowali, więc nie zastanawiając się wiele, chwyciła pełną garścią pierwszą z brzegu czuprynę. Trafiło na Ratia, który zawył z bólu. Nawet na niego nie spojrzała, tylko sięgnęła po drugą. Tym razem nie poszło tak łatwo, Marcin bowiem był krótko ostrzyżony. Wiedziała doskonale, że najbardziej bolesne jest pociągnięcie za jeden kosmyk, zmieniła więc chwyt, łapiąc kilka zaledwie włosów, i niemal w tej samej chwili Lipski wydał z siebie jeszcze głośniejszy wrzask. Usiłowali się wyrwać, co jeszcze pogarszało sprawę. Mogli oczywiście odpowiedzieć atakiem, co pozwoliłoby im uwolnić się od tortury, ale żaden nie zdobył się na to, by ją uderzyć czy odepchnąć.
– Uspokójcie się albo wyrwę wam te pieprzone kudły! – ryknęła wściekle.
Jak na komendę przestali się szamotać, krzyki także ucichły. Wtedy ich puściła, lecz stała czujna, gotowa zaatakować ponownie, gdyby znów się na siebie rzucili. Na szczęście stali spokojnie i tylko popatrywali na przeciwnika spode łba.
– Porąbało was? Czemu się tłukliście?
Odpowiedziało jej milczenie. Diona westchnęła, bezradna wobec męskiej solidarności, która w przypadkach takich jak obecny zawsze wydawała jej się szczytem idiotyzmu. Wzruszyła ramionami i poszła do kuchni, by wreszcie napić się kawy. Właśnie włączała ekspres, gdy dobiegły ją słowa Marcina:
– Kontynuujemy na zewnątrz czy masz dość?
Natychmiast wysunęła głowę przez drzwi.