Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Miasto Perun” to dziewięć opowieści o ludziach zmiażdżonych przez rzeczywistość, którzy stracili nadzieję na szczęście, lecz mimo to brną przez karty kalendarza; z uporem stawiają kolejne kroki, by dotrzeć do prawdy, odnaleźć zaginionych bliskich, czy uniknąć kary za popełnione przewinienia. W kolorowym, krzykliwym świecie pełnym idealnych bohaterów o wymuszonych uśmiechach, zbiór ten daje Wam brzydotę, samotność, melancholię i potrzebę głębokiej relacji z drugim człowiekiem.
Perun to fikcyjne miasto na Dolnym Śląsku przylegające do jeziora Głębii; jedna z najstarszych w Polsce aglomeracji stanowi nie tylko tło, lecz jest jednym z bohaterów tych opowieści. Stare kamienice, ulice wybrukowane kocimi łbami, zdewastowane parki i wydrążone przez Niemców tunele przyciągają różnych, często bardzo ekscentrycznych osobników. Nigdy nie wiesz, kogo spotkasz podczas spaceru nocą, gdy mgła spełza z wód jeziora, by wypełnić nawet najbardziej niedostępne zakamarki miasta Perun i stłumić rodzący się w gardle krzyk...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 449
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Miasto Perun
Autor: Marek Trusiewicz
Copyright © Wydawnictwo Dom Horroru, 2022
Copyright © Marek Trusiewicz, 2022
Dom Horroru,
ul. Gorlicka 66/26
51-314 Wrocław
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Redakcja i korekta: Patrycja Żurek
Okładka: Klaudia Kieliszczyk
Skład i łamanie: Krzysztof Biliński
Wydanie I
Wrocław 2022
ISBN 978-83-67342-29-2
www.domhorroru.pl
facebook.com/domhorroru
instagram.com/domhorroru
Byłam kolejnym bezwartościowym organizmem przemierzającym postmodernistyczną rzeczywistość. Miałam marzenia, lecz dawno straciłam nadzieję na ich spełnienie. Od czasu do czasu pracowałam za grosze w fabrykach, firmach sprzątających czy gospodarstwach, by opłacić norę, w której zliczałam kolejne uderzenia serca. Miałam przeszłość – wspomnienia podobne do stłuczonego lustra; dni pełne samotności, gdy oddech palił gardło i krew zalewała oczy. Nie mam za to przyszłości; wciąż oddycham i mielę ozorem, lecz do długiego życia potrzeba złudzeń, a nie posiadam ich zbyt wiele.
Po dziesiątkach lat prób zapędziłam psychikę do pokoju neutralności; pomieszczenia bez okien i klamek o idealnie gładkich ścianach, gdzie panuje niska temperatura, nie dociera żaden dźwięk, a spomiędzy drobinek kurzu wyziera pustka. Zrozumiałam jej ciężar i wszędobylstwo dzięki matce, która najpierw rzuciła we mnie cegłówką, a następnie zamknęła w komórce pod podłogą stodoły. Pech chciał, że kawał kamienia złamał mi nos. Do tego bałam się ciemności. Na przemian wrzeszczałam i błagałam, by mnie wypuściła. „Proszę, mamusiu, pomóż mi! Tu, w ciemności, coś jest! Coś chce mnie złapać! Mamusiu kochana, błagam!”. Jak możecie się domyślić – słowa nic nie wskórały. W końcu zdarłam gardło i straciłam głos. Spędziłam w komórce niemal tydzień. Bez jedzenia, bez picia, śmierdząca strachem, krwią i moczem ośmioletnia dziewczynka. Posiadające świadomość zwierzątko, które dopiero miało zrozumieć, na jakim świecie przyszło mu się urodzić.
Wtedy, w wypełnionej ciężkim zapachem zgniłego siana ciemności, pierwszy raz pojęłam, do czego zdolny jest człowiek, jak też wkroczyłam na ścieżkę melancholii.
Kocham muzykę, lecz równie dobrze przez wieczność mogłabym słuchać padającego deszczu. Siedzę właśnie pod mostem, przy ognisku, i obserwuję uderzające w wodę krople. Okolice podpala mdły blask księżyca; jego tarczę w połowie zasłania chmura przypominająca statek kosmiczny z jednego z tych progresywnych filmów, które amerykańce wciskają światu, twierdząc, że to wartościowe kino.
Tylko nie zaczynaj znowu narzekać, proszę cię.
– Dzieci dorastają, na ustach niosąc tolerancję, równość i miłość. Rozsadza ich wewnętrzny prorok. Nie mogą się doczekać, aż zaczną zmieniać świat według własnego uznania. Mównicę i pola bitewne zastąpiły fora internetowe i portale społecznościowe. Poza tym monstrum pozostało takie samo – stwierdziłam, wyciągając zmarznięte dłonie w stronę płomieni. – Naiwność i skłonność do iluzji to nasze nadrzędne cechy. Spalają nas wewnętrznie płomienie. Wmontowaną pod czaszką mamy autodestrukcję i będziemy gwałcić ten świat… Gwałcić siebie nawzajem do ostatniego oddechu.
Przesadzasz. Nie jest przecież tak źle.
– Ludzką mentalność najlepiej oddaje cytat z Dnia Świra: „Moja jest tylko racja i to święta racja. Bo nawet jak jest twoja, to moja jest mojsza niż twojsza. Że właśnie moja racja jest najmojsza!” Otwórz pierwszą lepszą książkę do historii i poparz, czym ludzie zajmowali się przez większość istnienia. Prędzej zrezygnujemy z tlenu niż chęci mordu. Wydepilowana małpa z największym ego we wszechświecie. Marzący o dominacji, kroczący na dwóch nogach, egocentryzm.
Zgorzkniały z ciebie babsztyl!
– Każdy, kto analizuje: cierpi, a każdy, kto cierpi: gorzknieje. Nie przyjmę jednak całej winy na siebie. W końcu jestem tylko sumą wydarzeń, które mnie spotkały – rzekłam, uśmiechając się bez odrobiny wesołości. Następnie spojrzałam na własne dłonie i pokrywające je zgrubienia; pamiątka po tysiącach godzin ciężkiej pracy. – Idę przez kolejne karty kalendarza oznakowana niczym bydło, które z takiego czy innego powodu porusza się na samym dnie kapitalistycznej machiny. Nikogo nie interesuje mój głos. Nikogo nie interesuje mój ból. Nikt mnie nie dostrzega; mimo że trzepoczę rzęsami i przebieram nogami, umarłam dawno temu. Jestem oddechem przeszłości.
Jesteś nieudacznikiem, który za ciężkie życie obwinia świat, zamiast zakasać rękawy i wziąć się do roboty!
Uśmiechnęłam się, widząc ten wyrzut podświadomości. Już chciałam mu odpowiedzieć, lecz kątem oka dostrzegłam ruch. Po przeciwnej stronie rzeki stał chłopiec. Miał najwyżej dziesięć lat. Płomienie pełgały na powierzchni ciemnych oczu nieznajomego – wiatr wpadał pod most i mierzwił mu włosy. Dzieciak ubrany był uprasowane na kant spodnie i rozpiętą pod szyją białą koszulę. Mogłam przez nią dostrzec filar mostu, jakbym spoglądała na hologram bądź…
Chyba nie chcesz powiedzieć, że to duch? Dzieciak pewnie zasiedział się u kolegi, wracał do domu i chciał przeczekać ulewę pod mostem. Powinnaś coś powiedzieć… Przywitać się… Chyba nie zapomniałaś, jak należy rozmawiać z ludźmi?
Podniosłam rękę, by do niego pomachać, lecz w ostatniej chwili zawiesiłam ruch. Wyglądałam niczym zgłaszająca się do odpowiedzi uczennica. Chłopiec spojrzał na mnie i wyszczerzył zęby. Nie był to grymas nacechowany szczerością i otwartością; przypominał raczej pękniętą bliznę – ociekający jadem otwór zapowiadający kolejne nieszczęście, jakbym przez ostatnie czterdzieści trzy lata nie przeżyła ich wystarczająco wiele.
Może to zjawa z okresu dzieciństwa? Pamiętasz tego zmielonego przez snopowiązałkę chłopca? Niektórzy zostają z nami do ostatniego kroku nawet po śmierci. Zjawy przypominają o sobie w zimowe wieczory czy samotne spacery nocą. Podążają za nami, podczas gdy wiatr gna po chodnikach jesienne liście – czujemy ich oddech na karku podczas rodzinnych spotkań; budzimy się w środku nocy i w najciemniejszym kącie pokoju widzimy lśniące oczy, które…
– Dość! – krzyknęłam, aż zabolało mnie gardło. Następnie zamknęłam oczy. Gdy kilka sekund później je otworzyłam, na drugim brzegu nie było nikogo.
Wyruszyłam o świecie. Po deszczu została jedynie mokra, pachnąca cedrowym dymem trawa i kałuże zebrane w zagłębieniach wiejskiej drogi. Z oddali dobiegało terkotanie ciągnika – najwyraźniej ktoś postanowił przeznaczyć ten sobotni dzień na pracę w polu. Dorastałam w małej miejscowości mieszącej się między Lwówkiem Śląskim a Perun o nazwie Wietrzne Wzgórze; stąd wiem, jak wygląda podobne zajęcie. Podczas wykopków spędzałam kilkanaście godzin dziennie na kartoflisku, by zarobić na jedzenie i przybory szkolne. Miałam lżej od chłopców, którzy nie tylko dźwigali cholernie ciężkie kosze z ziemniakami, ale też uczyli się obsługi maszyn i dostawali łomot za najmniejszy błąd. Wieś lat siedemdziesiątych nie należała do najprzyjemniejszych miejsc na świecie, lecz zawsze mogłam trafić gorzej. Poza tym… Prości ludzie doceniali ciężką pracę i na koniec dnia dostawałam od gospodarza dodatki w postaci jedzenia.
Wraz z matką mieszkałyśmy osiem kilometrów od wsi. W zdawałoby się miniaturowym domu z cholernie niskimi sufitami i mikroskopijnymi oknami. Do tej pory nie mam pojęcia, dlaczego Niemcy wznosili tak niezdarne i ciasne konstrukcje. Może chodziło o brak surowców lub pieniędzy? Do tego mieliśmy stodołę, w której spędziłam tysiące godzin na tworzeniu przygód dla własnoręcznie wykonanych lalek. Czasem, gdy do matki przychodził Georg, spędzałam w niej tydzień lub dwa. Skulona w kącie, przygryzając policzek do krwi, nasłuchiwałam jak kobieta, która niewiadomych powodów przyciągnęła mnie na ten popierdolony świat, krąży na zdeformowanych nogach; przeczesuje wzrokiem ciemność, jednocześnie wyszeptując frazy w dawno zapomnianym języku. Kiedy teraz o tym pomyślę, wyobrażam sobie ciała niebieskie krążące na przecinających się orbitach – bliźniacze planety zmierzające w stronę czarnej dziury, którą była katastrofa.
Dotarłam do wsi osiem godzin później.
Na samym wejściu przywitał mnie gwałtowny wiatr. Wyskakiwał spomiędzy budynków; szeleścił reklamami przyczepionymi do tablicy ogłoszeń i liśćmi dębu rosnącego obok przystanku autobusowego. Miejscowość przypominała krajobraz po zagładzie nuklearnej lub przedstawienie alternatywnej linii czasowej, w której Polska nigdy nie uwolniła się spod jarzma komunizmu. Dachówki pospadały z większości domostw – odsłoniły krokwie. Zmienne warunki pogodowe najpierw je osłabiły, a następnie złamały. Tu i ówdzie z fasad płatami odłaziła farba; mury nosiły dziesiątki pęknięć. Gdy przechodziłam wzdłuż płotów, zza brudnych okien spoglądały na mnie okrągłe, pomarszczone twarze starców.
Oto mieszkańcy świata, którzy przeszli przez piekło. Najpierw wojna – później komuna. Lata ciężkiej pracy i rodzenia kilkanaściorga dzieci. W domu. Bez położnej i petydyny. Do tego psychologiczny terror miejscowego księdza uważającego się (jak większość klech) za uosobienie Boga na Ziemi; udręka tym, co ludzie na wsi gadają, walka z dolegliwościami, które w innej części świata leczy się od ręki, a na koniec dnia uklęknięcie obok łóżka z różańcem w dłoni i modlitwa; słanie próśb do miłosiernego, wiecznego i wszystkowiedzącego Pana pierdzącego w niebiański stołek; by miał litość i nie zesłał gradu na żyto, nie pozwolił lisowi zakraść się do kurnika czy krowie złapać pryszczycy.
– Co chcesz mi uświadomić? Że nie miałam najgorzej, więc powinnam kochać bliźniego i życie w ogóle? – zapytałam podświadomość, nad którą nie miałam kontroli, a która często zabierała głos i się wymądrzała. Wciąż też czułam na sobie wypływający zza okien wzrok. Przyśpieszyłam kroku. – Życie czasem jest znośne, ale nie warto się urodzić. Zapewne mówię tak przez spędzone z matką dzieciństwo i wykolejone życie, ale… Są to moje przemyślenia; przemyślenia, do których mam pełne prawo. Jestem wyzuta z sensu i wcale nie jest mi przykro z tego powodu.
To ostatnie zdanie… Kogo to słowa? Bo skądś je kojarzę.
Na twarz wypłynął mi uśmiech. Podmuch wiatru przyniósł krzyk. Taki dźwięk człowiek wydaje tylko wtedy, gdy psychikę rozdziera mu największy ból. Bez zastanowienia poderwałam się do biegu. Rozmokła od ciągłych deszczy ziemia próbowała wessać buty, jednak ledwo to zauważyłam. Przypadkiem nadepnęłam na oderwaną od płotu sztachetę; zardzewiały gwóźdź przeszedł przez podeszwę – zranił podbicie stopy. To również musiało poczekać, ponieważ wrzask nabierał intensywności. Podniosły mi się od niego włosy na dłoniach; serce podeszło do gardła.
Wybiegłam zza zakrętu i najpierw straciłam przyczepność, a następnie równowagę. Byłabym upadła, gdyby nie krzyż pokutny, na którym ktoś wyrył przypominający kosę kształt i datę 1768. Pokryta potem dłoń mocno chwyciła chropowaty kamień. Chwilę później znowu pędziłam przed siebie. Miałam do pokonania ostatnie metry. Im bardziej zbliżałam się do źródła krzyku, tym coraz więcej dostrzegałam szczegółów.
Na pokrytym błotem placu stała kapliczka. Pewnie kiedyś znajdowała się w niej Matka Boska i bukiet kwiatów. Teraz zastąpiło ją oplecione drutem kolczastym truchło psa z odciętą głową. Doszłam do wniosku, że ktoś w równie popieprzony sposób postanowił zadrwić ze starszych mieszkańców, dla których wiara stanowi fundament istnienia. Widziałam podobne wybryki kilka razy w przeszłości i nie byłam szczególnie zszokowana. Poza tym nie miałam czasu na kontemplację wandalizmu, ponieważ jakiś metr na prawo od kapliczki znajdował się mężczyzna. Jego kolana zatopione były w błocie, a głowa skierowana ku niebu. Miał największą twarz, jaką widziałam w życiu. Nie potrafię tego inaczej określić. Barki futbolisty utrzymywały zarumienioną facjatę o szerokich niczym wiadro ustach i pozbawionych tęczówek oczach. Spieniona ślina ściekała nieznajomemu na brodę. To z tej krótkiej, lecz jakże grubej szyi wypływał wrzask, który poderwał mnie do biegu. W pierwszej chwili na tyle zadziwiła mnie twarz mężczyzny i pokrywające ją granatowe żyły, że nie zwróciłam uwagi, kogo trzyma na rękach.
Podczas gdy powietrze drżało od lamentu, z nieba poleciały pierwsze krople deszczu. Przestąpiłam pięć kroków do przodu i zapatrzyłam się w oblicze młodej dziewczyny. Brunetka o bladej cerze i znamieniu barwnikowym wielkości pięciogroszowej monety znajdującym się tuż nad lewą skronią, niewidzącym wzrokiem spoglądała w jednolite, szare niebo. Krople nieśmiało spływały z jej czoła, osiadały na brwiach, by następnie zebrać się w oczodole. Klatka piersiowa denatki została otwarta. Ktoś (lub coś) rozpruło jej brzuch; flaki spłynęły po spodniach mężczyzny i wpadły w błoto.
Zmarłej brakowało lewej nogi, prawa wykręcona została pod nienaturalnym kątem. Widok ten widok kolejny raz przypominał mi wydarzenie z dzieciństwa; gdy chłopaka ze wsi wciągnęła snopowiązałka. Nigdy nie wymażę z pamięci spływającego krwią ścierniska i popijającej wódkę milicji. Funkcjonariusze tłumili nią emocje i kawałek po kawałku wyszarpywali zmielone ciało gówniarza. Plotki mówiły, że dokładnie nie posprzątano ścierniska, przez co wioskowa łobuzeria nosiła kawałki kości kolegi jako makabryczną pamiątkę.
Dzieci potrafią być takie słodkie, prawda?
– Prawda – wyszeptałam. Następnie zbliżyłam się jeszcze odrobinę i uklękłam. Wiedziałam, że w żaden sposób nie mogę pomóc, jednak nie potrafiłam zostawić człowieka w takim stanie; jakby lata upokorzeń i bólu, który zgotowali mi bracia ludzie, nic nie znaczyły; jakbym była chodzącą naiwnością i mimo zafundowanego piekła nie potrafiła znieść cierpienia drugiej istoty. – Ile jeszcze melancholii przełknę, nim zabierze mnie gnicie?
Z każdą nową raną wewnątrz; z każdą nową blizną czułam, że przekroczyłam granicę i nie zniosę godziny dłużej w tej chorej na ból rzeczywistości… I za każdym razem się myliłam. Idiotka. Idealna przedstawicielka homo sapiens.
Wyciągnęłam rękę. Czas zwolnił. Z zaciekawieniem obserwowałam pokryte bliznami, zakończone ponadgryzanymi paznokciami palce. Po lakierze koloru limonki spływały krople deszczu. Odbity w nich, odwrócony świat wyglądał równie szaro i przytłaczająco, co moje wnętrze.
Biedacy niosący na spękanych kręgosłupach cały bezsens egzystencji! To właśnie ludzie! Mam rację!?
– Drwiną nic nie zdziałasz – odparłam podświadomości, muskając łokieć mężczyzny. – Drwiną nic nie zmienisz.
W momencie, gdy zetknęły się nasze ciała, nastąpiło wyładowanie elektrostatyczne. Zapalnik. Wielka twarz, niczym zagniewany księżyc, zwróciła się w moim kierunku. Nie potrzebowałam słów, by pojąć, że popełniłam błąd. Krzaczaste brwi opadły na oczy faceta. Mięsista warga podjechała pod nos, ukazując krwawiące dziąsła i pożółkłe zęby.
– Straszydło wszponia się we mnie wzrokiem bez powiek i szepce: masz mnie – jam twój skryty człowiek! – wrzasnął nieznajomy, po czym upuścił dziewczynę w błoto. Wiedziałam, że zamierza zaatakować.
Podczas wyjazdów za granicę do pracy przy zbiorze szparagów czy truskawek poznałam wielu ludzi – uczestniczyłam w dziesiątkach bójek. Kiedy naprany wódą babsztyl, z którym dzielisz pokój, chwyta za nóż, próbując odciąć ci ucho, znika braterstwo jajników i feministyczny bełkot. Liczy się tylko walka o przetrwanie i szalejąca w żyłach adrenalina. Mimo tego, że dwa miesiące wcześniej skończyłam czterdzieści trzy lata, mam krótki czas reakcji i dobrą kondycję; pewnie dlatego bez większych problemów uniknęłam dwóch pierwszych ciosów wymierzonych w mój pokrzywiony nos. Pięści mężczyzny okazały się równie nienaturalnie wielkie, co jego głowa. Wiedziałam, że wystarczy, by jedna dosięgnęła celu, a popłynie krew, posypią się zęby i zgasną światła.
– Chciałam pomóc! – oświadczyłam, odskakując od napastnika. Z nieba lało się coraz więcej wody. W ubranie z każdą sekundą wsiąkały kolejne krople, krępując ruchy. Żałowałam, że przed wejściem do wioski nie związałam włosów, które teraz opadały na oczy i przyklejały się do czoła.
Słowa dotarły do Wielkie Łba. Sprawiły nawet, że przystanął i przekrzywił głowę niczym zaciekawiony zabawką pies. Sposób, w jaki stał, i sceneria w ogóle, przypominały kadr z filmu. Ubrany w szmaty koloru oberżyny facet; z opadającymi luźno dłońmi, kręconymi, czarnymi włosami i poruszającymi się z wolna palcami. Tuż za nim umęczone fasady domów, które przeżyły zbyt wiele i widziały zbyt dużo. Wszystko to okraszone spowodowaną opadami szarością. Czyżbym trafiła do wyobraźni chorego na depresję boga? – wpadło mi do głowy.
Myślisz, że wieśniaki obserwują wasze zmagania?Pierwszy raz masz tak dużą widownię: powinnaś czuć się jak gladiator!
– To jak: odpierdolisz się ode mnie? – zapytałam jednocześnie podświadomość i Wielkiego Łba. Wiedziałam, że ponowi atak – grałam na zwłokę. W międzyczasie ściągnęłam plecak. Szukałam w nim noża, którym tego ranka kroiłam szynkę na kanapki. – Pewnie ktoś już zadzwonił na policję. Chcesz spędzić noc na dołku? Nie lepiej wrócić do domu?
Stało się tak, jak przewidziałam. Trybiki pod czaszką nieznajomego (o ile takowe posiadał) stanęły. Skończył kontemplację – teraz zamierzał zetrzeć mnie na proch.
Ruszył z takim impetem, że aż zabuksował. Błoto wystrzeliło spod jego stóp, osiadło na truchle psa i machniętej białą farbą kaplicy. Miał rozchylone usta, przez co widziałam, jak przygryza język. Dłonie wzniósł na wysokość twarzy. Umięśnione, napędzane furią ciało zdawało się pracować na najwyższych obrotach. Wiedziałam, że jeżeli w odpowiednim momencie nie zejdę z drogi, to najpierw wdepcze mnie w ziemię, a następnie – obuchami – zamieni twarz w krwawą miazgę. Do tej pory nie czułam zdenerwowania, lecz wszystko uległo zmianie, gdy usłyszałam szept podświadomości, oznajmiający:
Wiesz, że to on wypruł flaki tej dziewczynie? Chyba zdążyłaś zrozumieć, że walczysz z najprawdziwszym psychopatą?
Poznałam Georga w wieku siedmiu lat.
Weszłam do kuchni wypełnionej zapachem wędzonki; przygotowałyśmy ją z mamą na święta wielkanocne i sięgnęłam po stołek. Zamierzałam wspiąć się jak patron mojej szkoły o nazwisku Kukuczka i zakosić z szafki gorzką czekoladę. Pamiętam, że głowę zaprzątniętą miałam zgubioną kolorowaną z Bolkiem i Lolkiem. Pewnie dlatego nie zwróciłam uwagi na matkę, która stała przodem do kuchenki, telepiąc się niczym wyciągnięty z wód Atlantyku pasażer Titanica.
Zdołałam ustawić stołek pod szafką i postawić na nim kolano, gdy kobieta, która czasem odmawiała sobie jedzenia, bym nie chodziła głodna, odwróciła się i wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
„Mamusiu?” – zapytałam, choć jestem pewna, że gdzieś podświadomie wiedziałam, że jestem w kuchni z kimś obcym. Z oczu Karoliny lała się substancja przypominająca smołę. Jej uśmiech, zbyt szeroki i zbyt sztuczny, przywodził na myśl maski, które widziałam na bazarku tuż przed karnawałem. – „Mamo, c… Co się stało z twoimi oczami?”
„Krew czy kość?” – wychrypiał mechaniczny głos zepsutej zabawki, przestępując dwa kroki w moim kierunku.
„Nie rozumiem…”
„Och, rozumiesz. Wszyscy rozumiecie, choć udajecie, że nie rozumiecie. Smród waszego gatunku czuć czasem nawet w mych korzeniach. Wybieraj, mała kurewko, albo wypruję ci flaki: Krew czy kość!?”
Dzielił nas niespełna metr. Matka wydawała się wielka niczym posąg zagniewanego bożka. Plecami przysłaniała lampę. Nagle poczułam parcie na pęcherz, kolana zaczęły mi drżeć. Tamta Nadia Solecka nie wiedziała, jak wygląda świat; nie uosabiała jeszcze krwawej rany; nie poznała smaku beznadziei. Nie miała również pojęcia, że coś przychodzi od czasu do czasu i ubiera ciało jej matki niczym kostium. Niewinną, siedmioletnią dziewczynkę czekało morze bólu do przepłynięcia, ocean łez do wylania i pustynia samotności do przebrnięcia. Nieświadomość przyszłości błogosławieństwem.
Tamtego dnia po prostu się rozpłakałam. Nie potrafiłam podjąć wyboru. Zrobiłam to dopiero wtedy, gdy Georg uderzył mnie pięścią w twarz. Krew z rozbitego nosa chlusnęła na poprzepalaną iskrami z pieca wykładzinę. Widok własnej posoki zadziałał otrzeźwiająco. I dobrze, bo jestem pewna, że skurwiel chwyciłby nóż i spełnił swoją groźbę. Coś, co opanowywało moją matkę, nie znało skrupułów. Georga nie obchodziło nic – tylko wybór. Miałeś dokonać pieprzonego wyboru, choćby kończył się świat.
Tak też wtedy zrobiłam; zdrętwiałymi ustami wypowiedziałam słowo „krew”. To wystarczyło, by rozpocząć pierwszą z dziesiątek prób, jakie przeszłam w ciągu piętnastu lat mieszkania z matką i (okazjonalnie) jej alter ego o niemiecko brzmiącym imieniu.
Tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego piątego roku jako siedmioletnie dziecko zostałam wciągnięta w otaczające podwórko lasy. Nigdy nie zapomnę powietrza przesyconego zapachem igliwia i przeświecającego między liśćmi księżyca w pełni. Nie pamiętam, jak długo przedzieraliśmy się przez gęstwinę. Godzinę? Może dwie? Gdy po latach analizowałam całe zajście, doszłam do wniosku, że Georg specjalnie przedłużał marsz, bym wycieńczona z nerwów i opadła z sił nie zdołała wykonać zadania.
W końcu dotarliśmy do drzewa wyróżniającego się spośród innych wysokością i grubością pnia. Nie wiedziałam, że nosi ono nazwę jedlicy zielonej i stanowi dom dla rodziny kosów, które uwiły sobie gniazdo gdzieś wysoko, wysoko ponad moją dziecięcą główką. Sprawdziłam to dopiero później, gdy (sama) wróciłam w tamto miejsce.
Nagle usłyszałam:
„Właź.”
Wtedy zrozumiałam, że mama naprawdę zniknęła, a zastąpiło ją coś… Coś złego. Nawet dziecko zauważyło wyjątkowo niski i chrapliwy tembr głosu, jak też zdeformowane kości zdające nie pasować do ciała mamy; rozpychając je w okolicy stawów. Pod koniec marszu przez las Karolina Solecka, wcześniej mierząca metr sześćdziesiąt, urosła o jakieś dziesięć centymetrów, dostała garba i zaczęła szeptać pod nosem niezrozumiałe dla mnie słowa niczym pacjent szpitala dla nerwowo chorych w Perun.
„Gdzie mam wejść? Po co?”
Ręka o nienaturalnie długich palcach świsnęła w powietrzu. Tym razem dostałam w twarz otwartą dłonią. Paznokcie zagłębiły się w skórę jak w ciasto. Kolejny raz popłynęła krew. Płacz nabrzmiał gdzieś wewnątrz małego ciała – zamierzał ulecieć przez gardło. Nie mogłam na to pozwolić. Wiedziałam, że stąpam po cienkim lodzie; balansuję na granicy życia i śmierci.
„Wejdź. Na. Drzewo i zniszcz. Gniazdo” – wykrakał Georg. Nie wiem dlaczego, lecz czasem miał problem z artykułowaniem słów, jakby język polski sprawiał problemy nawet nadnaturalnym bytom.
„Jest ciemno!” – jęknęłam. Pot zrosił mi dłonie. Serce zatrzepotało w piersi.
Masz wspiąć się na to wielkie drzewo? W środku nocy? Czy mama straciła rozum? Przecież nie dasz rady! Zabijesz się!
Odpowiedź na powyższe pytania brzmiała: tak. Zrozpaczona, ranna i zmęczona muszę wspiąć się i zniszczyć gniazdo biednych ptaszków, ponieważ tak chce coś, co kiedyś było mamusią, a teraz jest upiorem.
Łzy utorowały sobie drogę na policzki. Za żadne skarby nie mogła ich dostrzec ta istota, zacisnęłam więc piąstki i ruszyłam w stronę drzewa. Potrzebowałam kilkudziesięciu lat, by zrozumieć, że był to pierwszy raz, kiedy zachowałam się jak dorosła osoba; przełamałam niemoc – przełamałam rozpacz i ruszyłam do boju.
Tamtego dnia zdobyłam wierzchołek drzewa, ale nie znalazłam gniazda kosów. Winny był mrok i niemożność skupienia wynikająca z kiepskiego stanu emocjonalnego. Schodząc na ziemię, beczałam na cały regulator. Georg zaś zaśmiewał się do rozpuku. Podczas pierwszej próby nie wiedziałam jeszcze, co mnie czeka za niewypełnienie polecenia, lecz dziecięca intuicja działała wystarczająco sprawnie, by wprawić ciało w totalne przerażenie.
„Paskudnie drzesz ryja – rzekł stwór, gdy w końcu postawiłam nogi na ściółce. – Będę musiał cię wiele nauczyć. Na szczęście… Mamy. Na. To. Czas. Prawda, Nadio?”
Tamtej nocy Georg z moich pleców odciął pięciocentymetrowy pas skóry. Słabo pamiętam całe zajście. Przez większość czasu byłam nieprzytomna z bólu. Kuchnię pokryła wielka kałuża posoki. Zadziwiające, ile może jej człowiek stracić i przeżyć.
Na pamiątkę tamtych dni wciąż nosisz bliznę szerokości paska do spodni. Georg napiętnował cię bólem, a ten świr zamierzam napiętnować śmiercią. Pozwolisz na to?
Nie zamierzałam odpowiadać. Nie było na to czasu. Nieznajomy zamiast, jak podejrzewałam, podbiec i atakować pięściami, ugiął nogi i skoczył. Runęliśmy w zmieszane tysiącem stóp błoto. Musiał tkwić w nim kamień, ponieważ coś boleśnie wbiło się w moje ciało niżej prawej łopatki.
– Niech cię szlag – rzekłam, między każdym słowem robiąc wdech i wydech. – Pieprzony świr!
Nie miałam szans. Był nie tylko cięższy, ale też cholernie silny. Bez problemu przyszpilił mnie do ziemi. Chwilę później nadleciała przypominająca młot pięść. Gdyby trafiła we wrażliwą część twarzy, byłoby po zawodach. Na szczęście mam doświadczenie w tego typu sytuacjach. W miarę skromnych możliwości poderwałam głowę i przyjęłam cios na czoło. Ból rozlał się po nerwach niczym kubeł zimnej wody. Nim zdołałam złapać oddech – nadleciał kolejny. Tym razem oberwałam na tyle mocno, że skóra na czole pękła, zalewając oczy krwią. Tak jest, popatrz, jaka jestem ranna, nie stanowię dla ciebie żadnego zagrożenia! – pomyślałam. Płytka, obficie krwawiąca rana często sprawia, że druga strona nabiera pewności siebie; traci czujność.
Tak też stało się tym razem.
Facet najwyraźniej doszedł do wniosku, że jestem na granicy utraty przytomności, ponieważ w trzecie uderzenie włożył mniej siły. Niemal zaśmiałam się kretynowi w twarz, gdy końcu wyszarpnęłam spod siebie dłoń zaciśniętą na rączce noża. Wbiłam mu go tuż pod lewą pachą. Byłam przekonana, że po otrzymaniu tak poważnej rany nie ponowi ataku. Nic bardziej mylnego. Pięciopalczasty młot nadleciał zgodnie z rozkładem. Przyznaję – nieźle mnie to wkurwiło. Czwarty osiadł na łuku brwiowym, rozrywając go. Z rany buchnęła świeża porcja krwi. Ledwie widziałam na oczy. Miałam ostatnią szansę, by unieszkodliwić Wielkiego Łba; wóz albo przewóz, jak mawiała moja matka. Ponownie zacisnęłam dłoń na rączce noża, wyszarpnęłam ostrze, które ze zgrzytem otarło się o żebra, i z całej siły wbiłam je facetowi w szyję. Posoka spłynęła na dłoń. Była ciepła; cuchnęła jak gotowana kapusta. Kolejny młot nie nadleciał. Dzięki wam, bogowie!
Pozbawione tęczówek oczy przesunęły się w ogromnej twarzy; spoczęły na mnie. Przytomne. Nie zabiłam go. O nie, nie. Jakimś cudem wciąż żył. Po prostu stracił ochotę do walki.
Jego usta zadrżały niczym nastolatkowi podczas pierwszego pocałunku. Głos, który z nich wypłynął, był czysty i mocny. Żadnych śladów zdenerwowania czy bólu. Kim on, kurwa, jest?
– Wichry i dżdże – niebo od gromów rozdarte, węże błyskawic i wycie szatanów – duch mój zgnieciony głębią Oceanów szyderstwem kłuje swą zastygłą wartę!
Wyrzucił ostatnie słowo, poderwał się na równe nogi i ruszył biegiem w stronę lasu. Nawet gdybym chciała, nie byłam w stanie za nim podążyć; tak bardzo kręciło mi się w głowie od przyjętych ciosów. Ból napierał na świadomość z coraz większą mocą. Podejrzewałam, że jutro wszystko będzie mnie boleć.
– Z… Zostaw mój nóż! Słyszysz? – Chciałam krzyczeć, lecz tylko szeptałam. W końcu opadłam w błoto i straciłam przytomność.
Nim zrozumiałam, że leżę na podłodze, a powietrze wypełnia zapach ziół i trzask płomieni, poczułam ból; skaleczona stopa pulsowała na przemian z twarzą, prześcigając się w intensywności tortur. Mózg niczym zatarty silnik w pierwszej chwili nie zaskoczył i nie chciał powiedzieć, gdzie i kiedy odniosłam obrażenia. Dopiero ciągłe próby pozwoliły uchylić wieko kufra, w którym przetrzymywałam wspomnienie biegu przez wieś i walki z Wielkim Łbem.
Podniósłszy dłoń do twarzy, poczułam warstwę zakrzepłej krwi. Utrudniała otwarcie oczu. Czoło spuchło i wrzeszczało bólem przy każdym dotyku. Nieźle mnie kutas urządził – pomyślałam; gdzieś wewnątrz zapłonął gniew. Przypominał płomień zapalniczki, byłam jednak pewna, iż gdybym dała mu szansę, zamieniłby się w pożar lasu. Nie zamierzałam do tego dopuścić; nie planowałam zemsty i biegania po bezdrożach za psychopatą. Świat jest ich pełny i dopóki nie zniknie z niego homo sapiens, dopóty nie wyzbędzie się on szaleństwa.
– Jedzenie gotowe, paniusiu. Wstań i się ogarnij, jeśli chcesz zasiąść do stołu.
Głos należał do staruszki. Był drżący, lecz stanowczy. Podejrzewam, że po utracie przytomności, któryś z mieszkańców wsi zaniósł mnie do swego domu. Czyżby w tym miejscu istniała jeszcze stara dobra polska gościnność?
– Rusz się.
Przetarłam twarz dłońmi. Usiadłam. Zrobiłam to zbyt gwałtownie i dostałam zawrotów głowy. Rozcięty łuk brwiowy wypuścił kolejną porcję krwi. Znajdowałam się w małej, oświetlonej blaskiem płomieni kuchni. Płynął on z dziwnego, przypominającego kominek paleniska. Pod sufitem wisiały suszone zioła i wędzone mięso. Prawie jakbym cofnęła się do lat dzieciństwa, pomyślałam.
Nim zdążyłam zapytać, gdzie mogłaby się umyć, baba gdzieś zniknęła. Wyruszyłam więc na poszukiwania samodzielnie. Nie trwało długo, nim dotarłam do małego, pełnego wilgoci pomieszczenia. W kącie tuż pod sufitem ścianę pokrywał grzyb. Czytałam gdzieś, że wdychanie zarodników jest niezdrowe, jednak nie zamierzałam informować o tym nowej znajomej. Po pierwsze; pewnie powiedziałaby, że ma to w dupie. Po drugie; zbagatelizowałaby sprawę, ponieważ, cytuję: „Od siedemdziesięciu lat mieszkam w tym domu i ani razu nie chorowałam”. I po trzecie; mogłaby pokazać mi palcem drzwi i oświadczyć, że nie zamierza słuchać mędrkowania obcych ludzi – zwłaszcza pind z obitym ryjem. Nie winiłabym jej za takie zachowanie. Wolnoć Tomku w swoim domku. Nawet jeżeli owa wolność znaczyć ma ignorancję i prowadzić do przedwczesnej śmierci.
Obmywszy twarz, wróciłam do kuchni i wytarłam ją wyciągniętym z plecaka ręcznikiem. Gdy to robiłam, staruszka wróciła i mogłam się jej lepiej przyjrzeć. Muszę powiedzieć, że widok okazał się… Interesujący. Kobieta miała siwe włosy, które związane w kok opadały przez prawe ramię, sięgając pasa. Z wyglądu gospodyni najbardziej zadziwił mnie lewy policzek; a dokładniej to, co z niego wystawało. Zęby. Cztery lub pięć. Ciężko powiedzieć, ponieważ nie chciałam się za bardzo gapić. W każdym razie mojej wybawicielce wyrosły przez policzek zęby, przez co nosiła ciągle otwartą ranę. Blask płomieni lśnił na pojedynczej kropli krwi, która wypłynęła z niej podczas pierwszych chwil naszej rozmowy.
– Na lewo od pieca w szafce masz talerze. Wyjmij dwa. Grochówka już dochodzi.
Zrobiłam, co kazała, lecz wyjęłam tylko jeden talerz. Następnie rzekłam:
– Dziękuję za uratowanie życia i gościnę. Naprawdę. Ale nie jestem głodna. Napiłabym się tylko czegoś ciepłego. Mam w plecaku torebki herbaty, tylko potrzebowałabym…
Staruszka ramieniem otarła krople krwi, która zbliżyła się do krawędzi jej szczęki. Zrobiła to mimochodem. Całą uwagę skupiała na mnie. Miała wyblakłe źrenice oliwkowego koloru ledwie widoczne spod krzaczastych brwi.
– Może jestem biedna, ale jeszcze stać mnie na herbatę. A co do zupy: jak chcesz. Uprzedzam jednak, że ludzie zachwalają moje jedzenie. Bez przechwałek: dobra ze mnie kucharka. I niech nie zmyli cię wygląd: również czysta.
Czyżby czytała ci w myślach? Może za bardzo wlepiasz gały w te jej zęby i pojęła, że się brzydzisz?
Nic nie poradzę, że matka należała do pedantycznie czystych osób; że wpoiła mi, bym nie jadła u byle kogo, ponieważ wielu ludzi nie dba o higienę. Pracowałam w setkach miejsc; w Polsce i kilku innych krajach, lecz zawsze – w miarę skromnych możliwości – gotowałam sama, by nie martwić się, że podczas wcinania żurku, wraz z jajkiem wyłowię czyjś paznokieć. Nie oceniam i nie potępiam nikogo. Niech każdy wrzuca do ust, co tylko chce. Mnie najwygodniej jest, gdy dokładnie wiem, co jem. Sprawa prosta; zdawałoby się nawet – oczywista, lecz czasem wzbudza w ludziach oburzenie, jakby odmowa skosztowania ich posiłku równa była z nasraniem na telewizor.
– Rozumiem i jeszcze raz dziękuję, ale po bitce z tamtym facetem wciąż mam ściśnięty z nerwów żołądek.
– W tak razie tylko herbata, tak?
– Tak właśnie.
Staruszka wyszła. Miałam okazję, by zerknąć przez okno i ustalić, gdzie właściwie jestem. Mało nie ryknęłam śmiechem, gdy jakieś piętnaście metrów dalej spostrzegłam kapliczkę ozdobioną truchłem psa. Biegły od niej wyryte w błocie ślady. Oczami wyobraźni zobaczyłam, jak kobieta najpierw uchyla drzwi, by upewnić się, że świr z nożem w gardle zniknął, a następnie zaciąga moje nieprzytomne dupsko do domu. Skąd wzięła na to siłę, skoro wygląda na sto lat, a posturą przypomina płaczącą wierzbę, chylącą się z każdym rokiem bliżej ziemi?
Może poznała w tobie kogoś znajomego?
– A jeśli pomyliłam wsie?
Spójrz na kapliczkę pokrytą zaschniętą psią krwią i zwłoki dziewczyny leżące kilka metrów dalej. Popatrz na rozpadające się domy i ich smutnych lokatorów. Nie sądzisz, że równie odległe od miast, wysunięte na daleki zachód miejsce idealnie sprawdziłoby się jako dom dla równie wykolejonej rodziny co twoja?
– Mhm, tutaj dorastała moja matka – rzekłam po namyśle, kiwając głową. – I kiedyś stąd uciekła.
– Jak miała na nazwisko?
Odwróciłam się na pięcie. Babka stała w progu. Owiniętymi w ściereczki dłońmi trzymała gar zupy. Wypływał z niego przyjemny zapach wędzonego boczku.
– Karolina Solecka. Jestem Nadia Solecka.
Usłyszawszy moje słowa, gospodyni ruszyła w stronę stołu. Bacznie przyglądałam się jej twarzy. Jestem pewna, że po tym, gdy usłyszała nazwisko, lekko pobladła.
– Na pewno nie nałożyć ci zupy?
– Na pewno. Chętnie jednak dowiem się, czy znała pani kogoś z mojej rodziny.
Staruszka nie śpieszyła się z odpowiedzią. Większość ludzi wychowanych w małych miejscowościach, którzy funkcjonowali w innej epoce i znali jedynie pracę w polu, cechował cudowny brak nerwowości; nie mieli oni, w przeciwieństwie do ludzi żyjących obecnie, wewnętrznego, znerwicowanego głosu wrzeszczącego o każdej porze dnia i nocy, że marnują czas; że zamiast drzemać powinni siedzieć dwunastą godzinę w pracy. Kiedy dzieciństwa nie wypełniają ci pisane na czas sprawdziany, a dorosłości norma do wyrobienia – inaczej patrzysz na życie. Doceniasz chwile i pozwalasz im płynąć własnym tempem.
Jestem osobą, która młodość spędziła jako „kultysta kapitalizmu”. Dorastałam podczas komunizmu. Wtedy też nauczyłam się ciężko pracować. Później, gdy miałam dwadzieścia jeden lat, nadeszła demokracja. Łatwiej było wyjechać za granicę, gdzie oferowali lepsze pieniądze, ale też potrafili oszukać, pobić i zostawić na pastwę losu gdzieś daleko; w miejscowości, której nazwy nawet nie potrafisz wymówić. Myślałam, że takie jest życie; że tak po prostu musi być. Nawet czerpałam dumę z przekraczania normy! Dopiero tysiące godzin spędzone w bibliotekach i (dużo później) internet – otworzyły mi oczy. Pozwoliły zrozumieć, że kapitalizm to system równie ułomny co gatunek, który go stworzył. A wolność nie istniała i istnieć nie będzie; to tylko kolejne puste słowo. Tak samo jak: zło, dobro, prawda, sprawiedliwość czy miłość. Narzucono mi iluzję, tak samo jak narzucają ją milionom dzieci każdego dnia.
– Nie sądziłam, że Karolina przeżyła. To ona cię tu przysłała?
– Mama żyła jeszcze długo po ucieczce z Białej Liszy. Niestety mijające lata nie przyniosły jej szczęścia; wręcz przeciwnie.
– Los to wredna suka. Nigdy nie przewidzisz, z której strony kopnie cię w dupę.
Zamierzałam powiedzieć, że los i przeznaczenie to bzdury dla naiwniaków, jednak przymknęłam w porę usta. Nie każdy musi znać mój pogląd na świat.
– Miałaś szansę prowadzić normalne życie; odciąć się od przeszłości. Zamiast tego przyjechałaś tutaj, by grzebać w toczonej gangreną ranie. Za dziesięć lat umrze pewnie ostatni mieszkaniec Białej Liszy, a za dwadzieścia domostwa połknie las. Nie ma tu nic prócz duchów przeszłości, śmierci i…
– Psychopatów wypruwających flaki dziewczynom?
Dłoń trzymająca chochlę na ułamek sekundy zawisła w powietrzu.
– Zamierzałam powiedzieć: bolesnych wspomnień.
– Będę z panią szczera. – Położyłam dłonie płasko na stole, wzięłam głęboki oddech, by odegnać ból obitej twarzy i dodałam: – Przyjechałam, ponieważ czuję, że nie pozostało mi wiele czasu. Nim zdechnę, chcę zrozumieć… Dowiedzieć się, co wykoleiło losy mojej rodziny. Dlaczego musieli stąd wyjechać? Dlaczego, gdy wypowiedziałam nazwisko matki, tak pani zbladła? I o co chodzi z Georgiem? Czym jest kurewstwo, które w dzieciństwie odcinało mi skórę i łamało kości?
– Wejść jest łatwo, ale wyjść nie wyjdziesz; On cię nie wypuści. Jeżeli szukasz odpowiedzi, powinnaś poszukać rodzinnego domu – stwierdziła babka. Między czasie ukroiła pajdę chleba, który maczała teraz w zupie. – Myślałam, że po ucieczce z Białej Liszy Karolina zapomniała o przeszłości i żyła długo i szczęśliwie. Widzę jednak, że korzenie sięgają daleko; nie ma przed nimi ucieczki.
– Coś, co miało miejsce przed laty, skalało moją rodzinę: napiętnowało ją bólem – odparłam. – Kiedy miałam osiem lat, Georg odwiedził matkę. Kazał mi wtedy wyłupać oko ukochanemu królikowi. Gdy się sprzeciwiłam, rzucił we mnie cegłówką. Następnie na wpół przytomną i ze złamanym nosem zostawił w komórce znajdującej się pod podłogą stodoły, gdzie spędziłam niemal tydzień.
Gospodyni się uśmiechnęła. Następnie włożyła do ust pełną łyżkę zupy. Nie wyglądała na zadziwioną; jakby podobne ekscesy stanowiły tutaj codzienność.
– Byłam wtedy bliska szaleństwa; nawet śmierci. Dopiero po trzech dniach zapanowałam nad bólem. Doszedłszy do siebie, po omacku sprawdziłam pomieszczenie. Miałam nadzieję, znaleźć wyjście; zamiast tego natknęłam się na pudła pełne zapisków. Korzystając ze snopów światła prześwitujących między deskami, zaczęłam wszystko przeglądać.
Gdzieś z wnętrza budynku rozległ się gwizd. Staruszka wstała i bez słowa opuściła pomieszczenie. Wykorzystałam tę chwilę, by zerknąć na podbicie stopy przebite wcześniej przez gwóźdź. Rana była zaczerwieniona na krawędziach, ale nie krwawiła i nie wyglądała groźnie. Oblałam ją wodą utlenioną, którą również nosiłam w plecaku, i założyłam czystą skarpetę. Miałam nadzieje, że to wystarczy, by nie dopuścić do zakażenia.
– Nie zapytałam czy lubisz cytrynę, a z przyzwyczajenia ją wrzuciłam. Mam nadzieje, że przeżyjesz.
– Będzie ciężko, ale spróbuję – stwierdziłam, odbierając wielgachny kubek od gospodyni i szczerząc zęby; uśmiech pewnie wyglądał komicznie, wyzierając z poobijanej twarzy.
– Więc? Co znalazłaś w zapiskach? Może dowiem się czegoś ciekawego.
– Myślałam, że to pani mnie oświeci co do wydarzeń sprzed lat, ale niech będzie; notatki nie wspominały, co wydarzyło się w Białej Liszy. Ba! Nawet nie wymieniały nazwy miejscowości, jakby matka nie chciała, bym tu wróciła i zaczęła zadawać pytania.
Staruszka ukroiła kolejną pajdę chleba, wytarła nią talerz z resztek zupy, po czym rozsiadła się wygodnie na krześle niczym możnowładca po sytej uczcie i zaczęła cmokaniem wydobywać resztki spomiędzy zębów.
– Skoro nie miałaś nawet nazwy miejscowości, jak tu trafiłaś?
– Jedną z cenniejszych rzeczy posiadanych przez moją mamę był ceramiczny imbryk. Wyciągała go czasem z kredensu przy specjalnych okazjach. – Zapatrzyłam się w okno, po którym spływał deszcz i wzięłam głęboki oddech, by zebrać myśli. – Powiedziała mi kiedyś, że to jedyna pamiątka zabrana z rodzinnego domu.
– Niech zgadnę: imbryk był biały, prócz rysunku saren po bokach i miał przykrywkę bordowego koloru? – Staruszka wyglądała na rozentuzjazmowaną. Odkopywanie tajemnic z przeszłości najwyraźniej sprawiało jej radość.
– Dokładnie. A na spodeczku nakreślone czarnym kolorem było: „Manufaktura w Białej Liszy”. Wklepałam więc tę nazwę w wyszukiwarkę. Nie znalazłam żadnych informacji; tylko wzmiankę o opuszczonych wioskach wschodniej polski. Po przejrzeniu archiwów z okresu powojennego odkryłam, że wieś, z której pochodziła matka, znajduje się niemalże na granicy województw Lubelskiego i Podkarpackiego. To wystarczyło, by rozpalić wyobraźnię i rozpocząć przygotowania do wędrówki.
– Sprytna jesteś.
Wzruszyłam ramionami i upiłam łyk herbaty.
– Gdyby nie imbryk, gówno bym zdziałała, więc to tylko szczęście.
– Z daleka przyjechałaś?
– Ostatnie osiem lat spędziłam w Perun; jednym z większych miast Dolnego Śląska.
Gospodyni gwizdnęła. Nie podejrzewałabym, że potrafi ze względu na ranę. Między pożółkłymi, wystającymi z policzka zębami pojawiło się trochę krwi.
– Setki kilometrów tylko po to, by zamienić kilka słów ze starą babą. Warto było?
– To się dopiero okaże – rzekłam, obmacując poranione czoło. – Na pewno byłoby warto, gdyby nie ten skurwysyn z wielką głową. Dlaczego nie zadzwonicie na policje? Niech oni się z psycholem użerają.
Kobieta milczała przez dobre piętnaście sekund; wciąż gładziła dłonią pokrytą plamami wątrobowymi swój kok. W końcu spojrzała na mnie i bez cienia emocji odparła:
– Herbert jest… Wyjątkowy. Przeżyłaś tylko dlatego, że łącza was więzy krwi. Nie spodziewaj się jednak, że następnym razem cię oszczędzi.
– Dlaczego zabił tę kobietę? I gdzie jest policja?
Gospodyni westchnęła, jakby opowiadała tę historię dziesiątki razy.
– Zrozum, Nadio, że w Białej Liszy rządzi Georg, a pionkiem Georga jest Herbert. Tak jest od sześćdziesięciu lat.
– Łączą mnie z nim więzy krwi? W takim razie to ktoś z rodu Soleckich; a myślałam, że jestem ostatnia.
Zamiast odpowiedzieć, babka ciągnęła:
– Polacy i Ukraińcy giną bez śladu od dziesięcioleci. Ktoś wychodzi na grzyby, zapuszcza się zbyt blisko dworku Soleckich i pach! – Na podkreślenie ostatniego słowa uderzyła pięścią w stół. – Znika bez śladu albo jego zmasakrowane truchło znajdujemy w pobliżu wsi. Ileż można patrzeć na śmierć? Dlaczego tego stwora nie dopadła jeszcze monotonia? Tak bardzo chciałabym być już martwa!
Po twarzy kobiet spłynęły łzy. Wiedziałam, że dużo więcej od niej nie wyciągnę. Miałam ostatnią szansę, by ponowić pytanie.
– Ten pies z oderwaną głową, t… To też jego sprawka? Znaczy Herberta? Proszę, powiedz mi, kim on, do cholery, jest?
Staruszka wlepiła we mnie wyblakłe oczy, jakby zastanawiała się, czy wyjawić jeszcze jedną informację. W końcu lekko rozchyliła usta, nad którymi wyrastał czarny wąsik i powiedziała:
– Herbert Solecki to twój ojciec.
Opuściłam dom staruszki dziesięć minut po osiemnastej. Odmawiałam propozycji noclegu. Mogłam zająć pokój na piętrze, gdzie spokojnie wszystko bym sobie przemyślała. Racjonalna osoba skorzystałaby z propozycji; zwłaszcza że wciąż lał deszcz, słońce zachodziło za dwie godziny, a po okolicy krążył tatko morderca.
Naprawdę uwierzyłaś, że to twój ojciec? Babce wystawałaby przez policzek zęby! Pewnie ma nierówno pod sufitem i pieprzy głupoty!
Usłyszawszy słowa podświadomości – zacisnęłam dłonie. Nie miałam siły, by znosić jej ględzenie. Nie zamierzałam też podważać słów zasłyszanych od staruszki. Niedługo na własne oczy zobaczę, co takiego miało miejsce w dworku rodziny Soleckich. Później, o ile przeżyję, wrócę do wsi i pochowam tę biedną dziewczynę, nim do zwłok dobiorą się dzikie zwierzęta.
A jeżeli Soleccy są przeklęci? Tak zwyczajnie i po prostu przeklęci, ponieważ mordowali i zjadali ludzi? Wzięłaś pod uwagę możliwość, że w twoich żyłach płynie splugawiona krew jednej z gorszych rodzin, jakim przyszło żyć na Ziemi?
Tych pytań zignorować nie mogłam. Nie było też gdzie uciec i czym odwrócić uwagi; mijałam właśnie ostatni z domów wsi – krajobraz stawał się monotonny.
– Mam za mało informacji, by wysnuć jakiekolwiek wnioski. Daj. Mi. Spokój.
Polną drogę otaczały zebrane w grupy, rosnące tu i ówdzie brzozy. W oddali majaczył jakiś kształt, najprawdopodobniej będący kolejnym krzyżem pokutnym. Prócz tego deszcz, lekki wiatr i tarcza słońca ześlizgująca się coraz bliżej horyzontu. Jeżeli staruszka pokierowała mnie odpowiednio, za kilka godzin dotrę do ruin ceramiki i rodzinnego domu. Tam rozbiję obóz i przeczekam noc. Rankiem zaś przeszukam pustostan; może znajdę coś, co pozwoli zrozumieć przeszłość i zamknąć ją raz na zawsze.
– Facet uciekł z moim nożem, więc pożyczyłam sobie z domu Staruszki Zębuszki coś, co powinno zapewnić bezpieczeństwo.
Gadałam do siebie, jak mają w zwyczaju osoby naprawdę samotne. Pragnęłam rozgonić ciszę, która obsiadła mnie niczym stado much, przez co popadałam w paranoję; za każdym krzakiem dostrzegałam zdeformowaną matkę – wychudzoną, poruszającą się na czterech łapach postać o policzkach pokrytych czarną mazią. Każdy cień to był facet ze wsi; obserwował mnie niczym księżyc w pełni, gdy tamtej pamiętnej nocy siedemdziesiątego piątego roku przemierzałam z Georgiem las, by dotrzeć do jedlicy zielonej i ptasiego gniazda. Jakby tego było mało, wyobraźnia pobudziła do życia również chłopca, który wczorajszej nocy stał po drugiej stronie rzeki ze swym jadowitym uśmiechem i ciemnymi oczyskami. Dzieciak szeleścił liśćmi, przez co odnosiłam wrażenie, że ktoś za mną idzie.
Wszystko to miało miejsce w środku lasu, gdzie gęsto rosły dęby… Wiekowe drzewa najprawdopodobniej pamiętające jeszcze mieszkańców Białej Liszy zmierzających do pracy w ceramice i szczęśliwe lata rodu Soleckich.
Babina uratowała ci dupsko – ugościła we własnym domu, a ty odwdzięczyłaś się jej kradzieżą? Nieładnie z twojej strony, Nadio.
Nienawidzę, gdy wewnętrzny głos podkreśla wagę swych słów moim imieniem. Czuję się wtedy, jakbym nie była człowiekiem, lecz matrioszką; istotą, w której wnętrzu siedzi setka innych postaci. Jedna mądrzejsza od drugiej – jedna bardziej wyszczekana od drugiej. Nieumiejące przymknąć jadaczki mądre głowy niedające mi spokoju nawet wtedy, gdy próbuję ugasić stojące w płomieniach nerwy.
– Jakoś sobie poradzi bez jednego noża – rzekłam, szczerząc zęby w ciemności. Następnie, by dodać powagi swym słowom, sięgnęłam lewą ręką za prawe ucho i dotknęłam rączki maczety. Cóż… Dokładnie nie była to maczeta, ale coś podobnego do niej gabarytami. Pewnie staruszka używała jej do szatkowania kapusty. – Użyję jej do poszatkowania każdego, kto wejdzie mi w drogę.
Pieprzona bohaterka. Myślisz, że to jeden z twoich ukochanych filmów? Wydaję ci się, że siedzisz w bibliotece w Perun i czytasz książkę? To prawdziwe życie – nie fikcja. W każdej chwili możesz umrzeć. Jeżeli mi nie wierzysz, przystań i wsłuchaj się w pracę własnego ciała; w kipiące życiem otoczenie. Jesteś sama, Nadio. Zawsze byłaś. Prócz tego jednego razu osiem lat temu nikt nigdy cię nie kochał. Miałaś kilku bezwartościowych znajomych, lecz nie miałaś przyjaciół. Najpewniej umrzesz zapomniana w miejscu, z którego dziesiątki lat wcześniej uciekła twoja rodzicielka. Jesteś bezwartościową, cyniczną kupą nieszczęść.
– Okey, niech ci będzie. Tylko czym naprawdę ocenić wartość? I jak ktoś taki jak ja miałabym ją zyskać? Pieniędzmi? Dotarciem na szczyt systemu? Związkiem? Religią i sakramentami? Dziećmi? Ludzie to pył. Trwamy przez chwilę lekcy niczym oddech; pełen złudzeń (smutny, czy żałosny?) kawałek mięsa. Ledwo zdałam sobie sprawę, że żyję – już mam czterdzieści trzy wiosny. Przyjmijmy najbardziej naiwny scenariusz, w którym dane mi będzie oddychać jeszcze naście lat. Wiotczejące ciało, coraz częstsze wizyty u lekarza; coraz bardziej doskwierająca samotność i oddech kostuchy na karku. To nie dla mnie. Niech ci, którzy boją się śmierci i kochają życie walczą o każdy oddech. Ja składam broń… W sumie zrobiła to dawno temu.
A jednak wciąż trwasz.
Skinęłam głową.
– Ano: trwam. Bo, tak jak reszta chorych na mrzonki małpeczek, cechuje mnie chorobliwa ciekawość.
Tylko tyle?
– Aż tyle.
Czułam się tak samo zdziwiona, gdy po długim płynięciu spojrzałam za siebie i zrozumiałam, że jestem kilkaset metrów od brzegu. Dlaczego wcześniej nie zdałam sobie z tego sprawy? Może coś zaprzątało moją głowę do tego stopnia, że straciłam (przynajmniej częściowo) kontakt z rzeczywistością; jak to czasami bywa podczas intensywnej nauki czy czytania dobrej książki? Nie potrafiłam odpowiedzieć na te pytania wtedy i nie potrafię teraz, gdy brnę przez okolicę, która nie wiedzieć kiedy przestała przypominać wschodnią Polskę, a zaczęła koszmarny sen. W ciemności unosiły się świetliki koloru purpury. Krople deszczu przelatywały przez nie, osiadając na powykręcanych gałęziach drzew. Ich liście wielkością przypominały znak drogowy; smagane wiatrem wywoływały dźwięk niczym łopocząca blacha. Ziemia również uległa przemianie; nie była już zwykłym błotem tylko czymś konsystencją przypominającym żużel.
Jakby coś wniknęło w nią i wyssało całą energię; jakby wywróciło naturę na drugą stronę, by teraz nie uosabiała życia tylko śmierć.
Skorzystałam z faktu, że konsystencja gruntu stężała. Przyśpieszyłam tempo marszu.
Nagle powietrze przeciął pisk. Czy należał do człowieka? Najprawdopodobniej nie… Chyba nie… Kto normalny szwendałby się lasem w środku nocy?
Dobre pytanie!
Z plątaniny roślin przypominającej jeden wielki organizm dobiegały kolejne dźwięki; te przypominały śmiech obłąkanego człowieka – kogoś wyrzuconego tak daleko poza rzeczywistość, iż jedynym jego marzeniem jest rozerwanie narządów spazmami śmiechu. Od czasu do czasu kątem oka dostrzegałam ślepia. Kształtem podobne do przewróconych łez punkty koloru krwi. Paranoja powracała ze zdwojoną siłą. Byłam niczym zsuwające się z tafli szkła kocię; niedoświadczone zwierzątko próbujące pazurkami znaleźć punkt zaczepienia. Wtedy zaświtało mi w głowie jedno słowo. Słowo klucz. Brzmiało ono: „Niebo!” Niech mnie dunder świśnie! Niech mnie chuj jasny strzeli! O Matko Bosko Częstochowsko i wszyscy święci – jestem genialna! Otoczenie wokół rodzinnego domu świruje, ponieważ Georg wie, że nadchodzę! Tak właśnie! Po naszej walce koło kapliczki Herbert pobiegł prosto do tego skurwiela, by o wszystkim opowiedzieć. Ale nie ze mną takie sztuczki!
Chmury wciąż sypały deszczem, lecz ku mojej radości przestały być jednolite – teraz na powrót gabarytami przypominały statki kosmiczne z amerykańskich progresywnych filmo-podobnych tworów. Między nimi widniały dwa księżyce. Jedno i drugie ciało niebieskie najwyraźniej miało za sobą ciężkie przejścia, ponieważ kształtem nie przypominało okręgu, lecz poszarpany kawał skały kojarzący mi się ze zniszczoną Gwiazdą Śmierci.
– Te konstelacje… Gdzie jestem?
Wyszłaś poza czas i poza świat znany ludzkości. Najpodlejszy z ludzi dotarł tak daleko. Cóż za ironia! Życie zaiste jest czarną komedią!
Ledwo słyszałam ociekający sarkazmem wewnętrzny głos, ponieważ kiedy wyszłam zza zakrętu, spostrzegłam rodzinny dom.
Koniec darmowego fragmentu