Miasto Wszystkich Zdrowych - Szymon Stoczek - ebook

Miasto Wszystkich Zdrowych ebook

Szymon Stoczek

4,3

Opis

Akcja książki rozgrywa się w tytułowym mieście Sepatem i jego okolicach (Lasach Nerwowych oraz sztolni Kopalni Albarys). Poszczególne opowiadania z rozmaitych perspektyw ukazują funkcjonowanie świadomej metropolii oraz życia jej mieszkańców. Emigrantów, strażników, zesłańców. Zwykłych obywateli ze swoimi niezwykłymi problemami, a także Archontów – władców tego osobliwego miejsca.

Każde opowiadanie zbioru stanowi autonomiczną całość, choć niektóre z tekstów nawiązują do siebie opisywanymi wydarzeniami oraz pojawiającymi się bohaterami. Dzięki temu „Miasto Wszystkich Zdrowych” zyskuje formułę mozaiki. Dwa ze wzmiankowanych w zbiorze tekstów były wcześniej publikowane w Nowej Fantastyce – „Rekordzista” oraz „Wyrównanie”.

Szymon Stoczek (rocznik 1988), scenarzysta gier i wykładowca na Dolnośląskiej Szkole Wyższej. Publikował opowiadania w antologii “Science fiction po polsku”: „Samolubny Gen” (2012), oraz w Nowej Fantastykce: „Rekordzista” (06/2014), “Wojna Vasyla Kavalenko” (3/2015), „Wyrównanie”(02/2017), „Przeprawa” (02/2018) oraz „Powolny upadek” (01/2020).

Inspiruje się silnie new weird fiction. Jego ulubieńcy to China Mieville, Jeff Vandermeer i Catherynne M. Valente. Przygotowywana dla Wydawnictwa IX książka będzie podróżą po dzielnicach i zakamarkach “Miasta Wszystkich Zdrowych” – metropolii zbudowanej z organów sztucznie podtrzymywanego przy życiu tajemniczego organizmu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 389

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (4 oceny)
3
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł: Miasto Wszystkich Zdrowych

Autor: Szymon Stoczek

Copyright © Wydawnictwo IX. 2021

Copyright for the cover art ©

by Igor Myszkiewicz & Wydawnictwo IX. Kraków 2021

All rights reserved.

Wydawca: Krzysztof Biliński, Wydawnictwo IX

Redakcja: Michał Cetnarowski

Korekta: Krzysztof Biliński

Skład, łamanie i przygotowanie do druku: Krzysztof Biliński

Ilustracja na okładce: Igor Myszkiewicz

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Żadna część książki nie może być w jakikolwiek sposób powielana bez zgody wydawcy, z wyjątkiem krótkich fragmentów użytych na potrzeby recenzji oraz artykułów.

Wydawnictwo IX

[email protected]

wydawnictwoix.pl

Kraków 2021

Wydanie I

ISBN 978-83-962017-6-8

Rekordzista

W sporcie liczyło się jedno – ryzyko.

Senjen nabrał na palec brudno-białej substancji. Polizał.

— No dobra, co w siebie wciągnąłem?

Cyndrill puściła do niego pawie oko; jej źrenica mieniła się wszystkimi barwami benzyny. Zielone włosy opadały na plecy niczym żywe glony. Pokryte brokatem piersi lśniły refleksami rtęci.

Senjen odpowiedział na jej spojrzenie skromnym uśmiechem. Nie wiedział, na ile może sobie pozwolić, skoro jego trener, Qlost, nie zostawił mu żadnych instrukcji. Spodziewał się wizyty w luksusowych Trzewiach Sepatem, a nie apartamentu dla gości na obrzeżach Żeber.

W przydymionym blasku wirujących pod sufitem kul trener przypominał szamana. Rzęski światła wydobywały z cieni surową, pylistą twarz. Kępki spiętych warkoczy dyndały jak naoliwione liny. Rybie usta skrywały uśmiech wyłącznie na specjalne okazje.

Qlost podał Jastorowi fajkę wodną. Jastor wziął złoconą rurkę w wypięknione dłonie. Zaciągnął się dymem. Gruby brzuch wyjrzał spod rozpiętej tuniki. Nadął się i spłaszczył jak mięsisty miech. Jastor wypuścił z różowych ust dwa kółka dymu, następnie wyjął z kieszeni szary banknot.

— Dwie stówki. Nie wierzyłem, że chłopaczek to zrobi.

— Chłopak wszystko wciągnie. Mówiłem. — Qlost przyssał się do manierki ciekłego złota. Jego niebieskie oczy zaczynały przypominać skutą lodem taflę jeziora.

— Tylko w żyłę nie biorę — przestrzegł Senjen.

— Na razie, kochasiu. — Jastor pogładził szyjkę butelki. Limfatyczny płyn zabulgotał. — Wszyscy tak zaczynają.

Qlost otarł podbródek. Manierka utonęła w pstrokatym płaszczu. Odchrząknął znacząco.

— Senjen trenuje codziennie. Wziąłem go z fizycznej z Uprehut.

— W fizycznych za morzem nie dokarmiają bakteriami — zauważył Jastor.

— Zapłaciłem za analizy chłopaka. Janus Wolg nie znalazł obciążeń. Mam ze sobą jego papiery. Senjen nie ma nawet choroby popromiennej.

— Tym gorzej. W miejskim wyścigu go nie wystawię. No, chyba że Siódmy Dystrykt. Pasuje?

Qlost nie odpowiedział. Uniósł metalowe sito sziszy i rozdmuchał węgielki. Na talerzyku zatańczył wątły płomień.

— To twoje ostatnie słowo, Siódmy Dystrykt?

Jastor mętnym wzrokiem popatrzył na Cyndrill. Dziewczyna przyłożyła palec do kaszmirowych ust. Usiadła obok Senjena. Turkusowy materiał obcisłej sukni falował, masując jej ciało. Chłopak zrozumiał, że negocjacje weszły w decydującą fazę. Być lub nie być. Przerabiał taki wariant z trenerem. Przeczesał dłonią kitę blond włosów. Zdjął skórzaną kurtkę i rzucił na stertę jedwabnych poduch. Pod półprzeźroczystą koszulką wyraźnie zarysowały się wytrenowane mięśnie.

Oczy Cyndrill z zainteresowaniem prześlizgnęły się po jego ciele.

— Na czym jechałeś?

— Przeziębienia, grypa, różyczka, ospa. Kiła — dodał z zawstydzeniem. Ślad po owrzodzeniu jeszcze nie zniknął zupełnie.

— Standard — rzuciła znudzonym tonem.

Skinął w milczeniu głową. Utopił kieliszek rdzawej wódki w kuflu. Spienione piwo spłynęło po ściankach.

— Ostatnio wziąłem cholerę.

Dłoń Cyndrill powędrowała za ramiączko gorsetu. Spojrzała na niego z niedowierzaniem. Senjen mimowolnie wyobraził ją sobie nagą. Miał ochotę zlizać strumyczek potu z brzucha, skosztować tych piersi. Mleko. Czy tak obfite piersi mogły je produkować? Na pewno. Wyglądała mu na sepatemską nimfetkę obeznaną z tajnikami sztucznej laktacji.

Do szyby apartamentu przyssał się tymczasem polip. Zielona półprzeźroczysta plama sunęła po szkle, badając przestrzeń czułkami. Cylindryczny wór wieńczył krwistoczerwony otwór gębowy. Stworzenie wielkością i kształtem przypominało organiczny saksofon. Qlost uderzył pięścią o szybę. Guzowata narośl nadęła się i ześlizgnęła piętro niżej.

Jastor wydmuchał dym, machnął ręką. Sufitowy wentylator ruszył ciężko, tnąc smugi pary na bure pasy.

— Mają tu gdzieś gniazdo. Powiem dozorcy, aby się tym zajął, aż dziwne, że można je spotkać tak daleko od Trzewi — wyjaśnił i skupił się na powrót na chłopcu — To ile dni miałeś cholerę?

— Cztery — odparł Senjen. — Co mi przed chwilą podaliście?

Cyndrill nie odpowiedziała. Jastor skrzywił się, Qlost zmrużył krzaczaste brwi. Skinął głową i przywołał na twarz leniwy uśmiech doświadczonego handlarza.

— Kupiłem na Wschodnich Rubieżach skażoną wodę. Senjen był pod stałą obserwacją lekarzy. Pełna kontrola, legalnie…

— Za bardzo szarżujesz — przerwał mu Jastor — Wiesz, jakie świństewka produkuje się za Tamami.

— Jakbym nie wiedział, nie robiłbym w tym interesie. Twoje zadanie to oceniać towar, a nie powtarzać plotki o trutkach. Jeśli nie chcesz go sponsorować, znajdą się inni — wypalił Qlost, podnosząc się z miejsca.

Cyndrill zatrzymała go jednym gestem. Położyła dłoń na policzku Senjena.

— Nie ma śladów po cholerze.

— Brał dwa tygodnie temu, Cyndi. Nie spodobałby ci się z twarzą choleryka.

— A z medalami?

— Już bardziej. Senjen ma ładną kolekcję.

Żachnęła się.

— Każdy trener tak mówi. Muszę być pewna swoich zawodników.

— Ma się rozebrać do reszty, teraz?

— Wolę trening. Jutro, na prywatnej pływalni. Jastor?

Mężczyzna z westchnieniem podniósł się z poduch.

— O dziewiątej. Dam wam pół godziny, po starej znajomości. I niech mnie cholera, jeśli zmarnuję czas.

— Podrzucę ci adres dobrego dilera — odparł Qlost i skinął na Cyndrill. — Na nas czas, Cyndi. A, jeszcze jedno, co wciągnął Senjen?

Cyndrill z udawanym ociąganiem wyjęła z kieszeni garść piguł. Zamknęła je w dłoni Senjena.

— Połknij, żołnierzu, i dużo popij, jeśli nie chcesz rzygać jutro krwią. Lek siada na żołądek.

Senjen zagryzł nerwowo wargę.

— Co takiego wciągnąłem?

Cyndrill uśmiechnęła się niewinnie. Qlost najpierw zmarszczył ciężko brwi, a potem wybuchnął głośnym śmiechem.

— Dyzenterię. Cyndi, podała ci dyzenterię.

* * *

Wśród historyków nie ma zgodności co do genezy Maratonów Chorych. Niektórzy upatrują źródeł tej tradycji na składowisku odpadów radioaktywnych w Metroz’tim, sąsiadującym niegdyś z ziemiami plemienia Utnag-ghosa. W pismach ich kapłanów mówi się o pielgrzymce, podczas której wierni modlili się w biegu, pokonując codziennie dziesiątki kilometrów aż do odległych sztolni Albarys. Z badań archeologicznych wynika, że w zasypanym laboratorium Nuus mogły znajdować się leki na chorobę popromienną. Niewykluczone, że kasty świątynne wykorzystywały medykamenty do sfingowania cudownych uzdrowień pielgrzymów.

Z upływem wieków wpływy religijne Utnag-ghosa uległy osłabieniu, a ich maratony zostały przejęte przez pierwszych mieszkańców Sepatem – jedynego odkrytego do tej pory żywego miasta: Miasta Wszystkich Zdrowych.

* * *

Sepatem nie można opisać. Nie ma go na żadnych mapach. Mówi się, że jest tylko smugą na linii horyzontu. Zawirowaniem powietrza na środku trzęsawiska. Pułapką energetyczną. Anomalią. Na rycinach z dziecinnych podręczników Senjena Miasto Wszystkich Zdrowych wyglądało jak skrzący się pałac z wysokimi wieżycami w kształcie rozpostartych anielskich skrzydeł. Żebrowe mury zaporowe porastał mech, a zza kurtyny dzielnicy gości wyglądały zarośnięte kwiatami kopuły urzędów celnych.

Sepatem nie ma. Ale jest. Skryte za górami, wydrążone w górach mięsa, połowicznie świadome, przycupnęło na granicy znanego ludziom świata: Senjen kroczy energicznie jego uliczkami. Mija domy zrobione z tkanki, kurczącej się pod wpływem samego dotyku. Oczy i uszy pływające w ścianach są jak gigantyczne preparaty zatopione w formalinie. Linie superszybkiej linii kolei tną na dwoje prążkowane mięśnie. W kleistych kałużach odbijają się metalowe zębatki, połknięte przez synapsoidalnie wypaczone drzewa.

Senjen pół życia marzył, aby na własne oczy zobaczyć cuda Sepatem. Dlatego bez większego wahania porzucił szkołę w Uprehut i zgodził się dołączyć do wędrownego trenera. Jego marzenia ziściły się, lecz jedynie częściowo: czas na pobyt za murami Sepatem po raz kolejny się skończył, więc miasto wydala go z siebie trzeszczącym metalowym tunelem. Chirurgiczne ostrze kolejki wcina się w tkankę ostrym klinem, wyznaczając korytarz wyjściowy. Tup, tup, przez nieskończenie błyszczące jelito. Za trenerem w patchworkowym płaszczu.

— Dobrze ci poszło — chwali go Qlost. — Zrobiłeś wrażenie na Cyndrill.

Trener nie rozmawia nigdy za wiele na otwartych ulicach. W mieście nawet krużganek może wytworzyć małżowinę uszną.

— Ile nam dadzą?

— Pewnie dziesięć do dwunastu procent. Mówiłem, nie będzie łatwo o sponsorów. Ważne, żeby powalczyć o dobrą dzielnicę. Dystrykt Siódmy nas nie urządza.

— Gdzie to?

— Sztuczne jezioro wydrążone w resztkach opłucnej. Swego czasu testowano tam odmiany nowotworów. Mało odchyleń na skali Jugentrosty, czasem tylko ziemia tąpnie. To stary teren. Mogą go rewitalizować pod nowe apartamenty. Lepiej celować w pasaż Segfrid–Honson. Cyndrill ma z nimi umowę na skóry. Jeden kłopot, że organizują biegi przez Lasy Nerwowe.

— Mogę sobie poradzić z głosami.

— Tak ci się tylko wydaje — ucina trener. — Nie jesteś gotów na psychotropy.

Senjen niechętnie przyznał mu w myślach rację. Nie jest tak silny. Tak naprawdę ledwie dał sobie radę z cholerą. Czwarty dzień choroby prawie okupił śmiercią. Trucizna zamieniła jego twarz w księżycowy krater. Nie poznawał własnych dłoni, skóra była jak z papier-mâché. Mógłby zgnieść ją w kulkę i bezradnie rzucić w prymitywną aparaturę plującą wykresami zdrowia.

— W takim razie jednak Siódemka?

Qlost zwleka z odpowiedzią. Blady punkt świateł z Pierścienia rośnie z każdym krokiem.

* * *

Dwa miliony czternaście tysięcy osiemset dwudziestu dwóch mieszkańców – ani jedna osoba mniej, ani jedna więcej. Doskonała proporcja opracowana lata temu przez archontów Sepatem. Obywatelstwo w mieście ma swoją cenę. Nowych obywateli można przyjąć wyłącznie w wypadku zgonu starych. Liczba gości przebywających na terenie miasta jest ograniczona do czterdziestu jeden tysięcy. Krewni, rodzina, handlarze, wędrowcy mogą wynajmować pokoje w hotelach zewnętrznego Pierścienia. Sportowcy pochodzący spoza Sepatem nie są tu żadnym wyjątkiem.

Qlost wybrał dla nich skromny pokój nieopodal Żeber. Szafy i łóżka pozbawione jakichkolwiek organicznych wygód.

Senjen nie mógł tej nocy spać. Księżyc wypalał świetlisty ślad na trzęsawiskach graniczących z Żebrami. Kościany mur Sepatem przypominał szkielet bajkowej bestii. Na zdradliwych ścieżkach między bagnami błyskały światła, te elektroniczne i bardziej niepokojącej natury. Metalowe rury jakby od gigantycznych organów górowały nad splątanymi kłębami jelitowych gmachów. Chłopak patrzył urzeczony tajemniczym pięknem żebrowanych budowli. Długo nie mógł zapomnieć fantasmagorycznego pejzażu miasta. Zacisnął pięści, tak jak czynił to dawniej w Uprehut. Zwinięty w kłębek Qlost chrapał głośno.

— Obiecuję — powiedział do siebie chłopak — obiecuję dać z siebie wszystko, aby zdobyć obywatelstwo Sepatem.

Qlost przewrócił się na drugi bok. Miasto za oknem milczało jak martwe.

* * *

Słupek był blisko. Dystans malał z każdym ruchem mięśni. Raz – ręka Senjena rozcinała taflę wody. Dwa – stopy odbijały się od niewidzialnych prądów. Pchały do przodu, gnały. Raz, dwa! Wynurzył i zaraz zanurzył głowę w spienionej kipieli. Ponad rozmigotanymi falami, w okularach mokrych od wody, z trudnością wyłapywał szkliste zarysy sylwetek.

Jak strzała, przemknęło mu mimowolnie przez głowę. Miał nadzieję, że właśnie tak widzieli go Jastor i Cyndrill.

Senjen dotknął stopą murku i zrobił zwrot. Odbił się od popękanych kafli. Na chwile poczuł na sobie ciepło mlecznego słońca. Promienie przesączały się przez witrażowe okna skamieniałego budynku. Woda nabrała koloru patyny. Prywatna pływalnia została lata temu wytrawiona kwasem z organicznych resztek i spetryfikowana cementem. Dawniej pełniła funkcję basenu hodowlanego, zdradził mu przed treningiem Qlost.

Raz – ramię siekło wodę z impetem. Mignął mu pas sąsiedniego toru. Dwa – na dnie basenu połatane stalą wypukłe otwory wielkości pięści. Wynurzenie, znów haust powietrza. Nad jego głową wsparty na filarach kopulasty grzyb. Raz, dwa! Jeszcze trochę, a zaliczy kolejny nawrót. Uda się, chociaż woda piecze, a mięśnie próbują rozerwać pory skóry. Taki wysiłek tak szybko? Widać miał dobry dzień. Tym lepiej dla ich interesów.

— Starczy — rozkazał Qlost, kiedy Senjen dotknął kolejnej raz ścianki. — I jak?

— Robi pewne wrażenie — odparła Cyndrill. Pajęcza suknia krępowała jej kroki. Materiał przylegał do skóry na podobieństwo niteczek babiego lata. Zmrożone krople rosy tworzyły na wysokości biustu coś na kształt szklanego gorsetu.

— Pewne? — zapytał cierpko Qlost. W patchworkowej marynarce i w sztucznie pożyłkowanych spodniach wyglądał niczym typowy handlarz z Pierścienia.

— Daj spokój. Jesteś pierwszy tego dnia.

— Chciałbym także być ostatni.

Roześmiała się sztucznie. Delikatnie klepnęła go w plecy.

— Na teraz mogę ci zaoferować Siódmy Dystrykt. Są inni, z którymi jestem umówiona, jeśli to pilne…

— Jest pilne, Cyndi.

Cyndrill ściągnęła brwi.

— Prosisz mnie o pomoc czy oferujesz zawodnika?

Qlost przestąpił z nogi na nogę. Ostentacyjnie opróżnił obie kieszenie spodni. Szare monety z pluskiem uderzyły o taflę wody.

Senjen zaparł się ramionami o krawędź basenu i wyskoczył z wody. Jastor obojętnym ruchem podał mu ręcznik. Czerwone plamy na todze zadrgały. Uformowały się w krwiste wici, ciągnące gromadnie za plecy mężczyzny – do słońca. W jednej chwili rękawy szaty stały się niemal przezroczyste. Suony – Senjen słyszał o nich wcześniej. Amorficzne istoty żywiące się światłem wykorzystywano czasem w mieście jako przenośne źródła energii.

— Chłopaczek ma siłę w ramionach. Do Siódemki byłby jak znalazł — zasugerował Jastor. — Bieg jest za dwa tygodnie, więc akurat by się łapał.

— A jak w Siódemce będą wstrząsy gnilne, to kto mi ubezpieczenie pokryje? — warknął nagle Qlost. Jego twarz nabrała koloru krwi z rozciętej żyły. Trener był przyzwyczajony do twardych negocjacji.

Jastor spokojnie wzruszył ramionami.

— Pod Siódemką płuca gniją od dwudziestu lat. Są mutacje, ale nikt nie zakazał wyścigów.

— Taki zarobek ledwie wystarczy na dwa tygodnie! — zaprotestował trener.

— Trzy dni później jest wyścig za groblą. Jakiś syntetyczny wirus wątroby, nic wielkiego. Zdążysz chłopaczka przygotować.

Senjen owinął się ręcznikiem. Czuł w powietrzu zapach perfum Cyndrill: lawenda, piżmo. Ozdobna broszka wyjrzała spod jej zielonych włosów. Fasetowe oko było jak owad zatopiony w bursztynie.

Qlost nerwowo przechodził się wzdłuż basenu. Jego pylista czerwona twarz przypominała wyjałowioną pustynię.

— Powiedzmy, że uda się awansować z Siódemki do lig, co dalej? Przez ile wyścigów muszę utrzymać chłopaka w czołówce, żeby dostać dla nas obywatelstwo?

— Z Siódemki trzeba z piętnaście, żeby się wybić. Potem jeszcze z pięć — wyznała Cyndrill. — Możesz czekać albo brać, co dają.

— Niech będzie — powiedział Qlost ciężko. Grube palce zamknęły się na dłoni Jastora. Cyndrill nie kryła zadowolenia.

— Będę obserwować twoje postępy — zwróciła się bezpośrednio do Senjena.

— Dziękuje — odparł cicho. Tudum-tudum, informowało go serce. Oczy mimowolnie śledziły zimne krople rosy poniżej linii dekoltu.

* * *

W zamorskich mieścinach Agnozji mówi się, że Sepatem nie choruje. Ale to nie do końca prawda. Kiszki, serca, jelita są tak naprawdę podatne na nowotwory. Zdarza się, że z obywatelskich map na skutek zakażenia znikają całe dzielnice. Czasem wypala się je kwasem, a czasem pozwala obumrzeć żywym tkankom.

Sepatem zawistnie strzeże swoich sekretów. Niechętnie odsłania przed oczami obywateli cmentarzysko wyniszczonych organów, spoczywających pod stalowymi kopułami i tkankowymi domami. We wnętrzach organicznych kamienic bywa, że pojawiają się grzybowe wykwity – ślady już zwalczanych mutacji, które po latach powracają na powierzchnię, przyzwyczajone do krążących w żyłach miasta antybiotyków.

Mieszkańcy uczą się od Sepatem odporności. Hodują miniaturowe organy, a następnie testują na nich leki. Stulecia temu porozumieli się z jaźnią pod miastem – ustalili własne środowisko, zaakceptowali florę bakteryjną. Dogadali się – dosłownie. W Sepatem nie brakuje druidów, próbujących z pomocą synaptycznych drzew znowu skomunikować się z na poły mityczną świadomością. Ci najodważniejsi wyprawiają się pod powierzchnię lub pielgrzymują do Lasów Nerwowych. Wytyczają nowe drogi, którymi nikt przy zdrowych zmysłach więcej nie chodzi.

W Mieście Wszystkich Zdrowych jak na razie nie udało się wyleczyć tylko z ciekawości.

* * *

Tej nocy Qlost i Senjen postanawiają się upić: w Pierścieniu jest kilka podrzędnych lokali, podziemnych knajpek, spelun, do których wchodzi się niemal jak do miejskiej łaźni. Przezornie wybierają tańszy lokal. Drewniane budy po obu stronach drogi próbują nęcić podskórnymi neonami, lampionami utkanymi z martwych płaszczek z ośmioma mackami czy fosforyzującymi gruczołami jadowymi. Trenera i zawodnika obojętnie mijają brzdękające stalą odziały straży. Mężczyźni w atramentowych zbrojach są jak przelewające się przez noc smugi brudnej mazi.

— Mówią na nich Atramentowa Gwardia — objaśnia Qlost. — W ich lekkich zbrojach chlupoczą czarne krwinki. Czarna krew potrafi zestalić się w miejscu uderzenia. Podobno z wyprzedzeniem reaguje na ruch. Tak mówią. Osobiście wolę nie sprawdzać plotek.

— Trochę jak płaszcz Jastora — zauważa Senjen.

— I jak twój strój na wyścig — dodaje trener poważnie. Interesy z Cyndrill nie poszły tak dobrze, jak na to liczył, ale mimo tego nie wydaje się nadmiernie przybity. — Dostaniesz wzmacniany mikrobami uniform. Załatwiłem siłownię blisko portu. Zbadamy trasę biegu.

— A choroby?

— Nieoficjalnie będziesz biec na jakiejś ospie.

Qlost puścił go przodem w dół po kamiennych śliskich schodach, prosto w dziki gwar. Wielkie tacki czerwonego sepatemskiego piwa lawirowały nad tłuszczą. Krągłe kelnerki w ludowych strojach i zapach chmielu zmieszany z wonią potu przywoływały skojarzenia z wojskowymi karczmami z Uprehut.

Przecisnęli się przez tłum. Chudy barman nalał im piwa. Złoty kolor trunku zniknął, kiedy dwa mięsiste organy utonęły w kuflu Senjena.

— Parzący Organ. Najlepsze piwo w Pierścieniu — zachwalał Qlost.

Senjen przygryzł wargę. Słodkawa i o dziwo przyjemna woń rozkładu powoli docierała do jego nozdrzy.

— Nie śpiesz się. — Trener go szturchnął. — Z każdym kolejnym łykiem będzie łatwiej.

Na chwilę przybił do nich cuchnący potem grubas. Qlost wychylił z nim po kuflu. Senjen z oporem poszedł w ich ślady. Zasmakowało. Czas popłynął jakby szybciej. Drugie piwo postawili im przyjezdni handlarze tytoniem. Qlost zakupił od nich dwie paczki fajek. Przy trzecim piwie Senjen wraz z trenerem dosiedli się do stolika podchmielonych panienek. Dwie siostry i ich koleżanka przebywały na odwiedzinach u wujostwa. Ich krewniak od czterech lat próbował szczęścia w loterii obywatelskiej. Jak na razie bez powodzenia.

Senjenowi zaczynało kręcić się w głowie, gdy na ich stoliku wylądowały kieliszki sercówki.

— Pijemy za sport, Meri!

— Za sport!

Qlost wychynął wódkę na raz. Senjenowi zadrżała dłoń. Czuł w gardle nieznośne gorąco. Nie był pewien, czy dalej siedzą przy tym samym stoliku. Twarze towarzyszy przypominały maski Atramentowej Gwardii. Ile czasu już tu był, ile wypił? Bach! Stuknął się kieliszkiem ze szczerbatym dziadem (kiedy ten się dosiadł?), a potem po kole z innymi. Lokal zawirował od śmiechu i nieznanych głosów.

— Stawiam, że nie da rady.

— Eee, to twardy zawodnik.

— Nie wleje w siebie, dajcie spokój.

— Dziesiątka, że nie wleje.

— Sportowiec powinien mieć silną głowę. Wleje i się nie porzyga.

— Wleje. Senjen wszystko w siebie wleje. Co?

Trener (chyba on) podetknął mu żółtawą ciecz pod oczy. Kieliszek dwoił się i troił. Senjen spróbował trafić w niego ręką. Chybił.

— Dasz radę? — zapytał szeptem Qlost.

— Widzisz, że nie da — zagrzmiał triumfalny głos.

Senjen spróbował oprzeć się ramionami o blat. Palce prześlizgnęły się po leżących przed nim monetach.

— Ja… ja… — wydukał.

Ktoś zamknął jego dłoń na kieliszku.

— Na raz, rozumiesz? — zaświergotała jedna z sióstr. Meris, Merisa? Nie pamiętał.

Dziewczyna pomogła mu wychylić kielich. Słony smak – jakby połykał solniczkę – prawie przyprawił go o torsje. Złapał się za brzuch i poleciał głową na stół. Ktoś go przytrzymał. Inny odchylił mu głowę do tyłu.

— Spokojnie. — Miękkie dłonie dotknęły jego szyi. Poszukał ich właścicielki. Plamy głów w plamach świateł. Poczuł w umyśle ukłucie piekącego bólu, falę lodowego zimna. Zatrząsł się jak epileptyk.

— Spokojnie, przeżyłeś cholerę. To nie jest aż takie groźne — głos trenera dobiegał równocześnie z daleka i bliska. Senjen nie umiał ustalić, która z plam może być jego twarzą. Zamknął powieki i zaraz poczuł, jak ktoś z zebranych szarpie go za skórę na policzku.

Otworzył oczy.

— Ej, o cooo…

— Już można — zakomenderował Qlost.

Senjen poczuł, jak zebrani luzują chwyty. Złapał się rękami za blat stołu. Ostry smak soli dalej utrzymywał się w ustach. Ból w czaszce zelżał do poziomu silnej migreny.

— Co mi… co mi podaliście — wydukał, chowając głowę w ramionach. Czuł się, jakby zaraz miał wypruć sobie jelita.

— Nektar z Suonów.

Suony. Przypomniał sobie: ruchliwe plamy czerwieni na todze Jastora. Wypił… co on wypił?

Zasłonił sobie usta dłonią. Czuł, jak obca siła wije się w jego żołądku.

* * *

Qlost miał wytłumaczenie na nocne przygody: pieniądze, trening wytrzymałości.

— Dorobiliśmy dwieście septemów na zakładach. Nieźle.

Senjen miał odmienne zdanie. Odchorowanie nektaru pochłonęło mu całe przedpołudnie.

— Wolałbym tego nie powtarzać przed wyścigiem — odparł zimno. — Mam pół dnia w plecy.

Qlost wydął wargi. Z pylistej twarzy jeszcze nie znikły ślady po alkoholu. Zaczerwienienia w okolicach nosa przypominały plamy wysypki.

— Będziemy na siłowni akurat na czas. Wynająłem nam od szesnastej.

— Dwieście septemów to mało…

— Daj już spokój. Kiedyś podziękujesz mi za tę noc, lepiej wiedzieć, ile możesz wypić w Sepatem.

— Jako sportowiec i tak nie mogę pić przed zawodami.

— Biegi to za mało, by dostać obywatelstwo w tym mieście. Liczą się kontakty ze sponsorami — wtrącił Qlost. — A ich sobie nie wyrobisz, jeśli polegniesz na przystawkach.

Senjen uniósł brew.

— To wczoraj były tylko przystawki?

Trener rozłożył ręce w geście udawanej bezradności.

— Obywatelstwo w Sepatem ma swoją cenę. Pamiętaj o tym.

* * *

„Sepatem ma swoją cenę” – słowa Qlosta wgryzają mu się w głowę jak rdza w rowerki treningowe. Siłownia w porcie lata świetności ma dawno za sobą. Sala do ćwiczeń mieści się na zapleczu kamiennicy, coraz silniej przytulanej przez organiczne pnącza synaps.

Senjen dokłada po dwa zielone kręgi na gryf. Zaciska obie dłonie na sztandze. Do bólu napina mięśnie. Góra, dół, pracuje z ciężarkami, koncentrując się na ruchach ramion. Opuszki palców palą jak przypiekane żelazem. Na czoło występują obfite krople potu.

Qlost przygląda mu się, marszcząc brwi. Znudzonym krokiem przechadza się po opustoszałych pomieszczeniach siłowni. Pusty ring bokserski, dawniej oblegany przez amatorów walki na pięści, otaczają drabinki i piłki lekarskie. Przy stołach do tenisa zalegają walizy ze sprzętem. Senjen z westchnieniem wypuszcza z rąk gryf. Ciężarki z łoskotem uderzają o podłogę. Uderzają o siebie także kule w bilardowym otwarciu. Dwóch wąsaczy w lśniących kamizelkach pływowych z gracją profesjonalistów tańczy z kijami wokół zielonego stołu.

— Podpytałem o wyścig. — Qlost ręcznikiem wyciera Senjenowi czoło. — Będzie ospa albo półpasiec. Stawiam na to drugie.

— Nie przerabiałem półpaśca.

— Ciężko o niego na rynku poza szemranymi dzielnicami. Możliwe, że organizatorzy stawiają na osobistego wirusa. Wyścig zorganizował Soruus Sapri. Jego żona rok temu umarła w drodze do Sepatem. Podobno z powodu mutacji półpaśca. Soruus miał więcej szczęścia, wylosowano go w loterii obywatelskiej.

— I teraz próbuje wybić się na wyścigach.

— Wykupił portowe baraki za bezcen i wytyczył trasę. Trzewia są całe obklejone plakatami. Soruus ryzykuje, organizując bieg przed sezonem, więc reklamuje go jako rytuał pogrzebowy poświecony żonie.

— Sprytnie — wyznaje Senjen z podziwem.

Mieszkańcy Sepatem uwielbiają oglądać zmagania chorych. Maratony wskrzeszają mityczną pamięć miasta. Opowieści o biegaczach – pielgrzymach przemierzających olbrzymie połacie kraju – któż ich nie lubił, kto nie chce ich słuchać, przywoływać na nowo, cieszyć się z siły miasta, które na mecie potrafi wyleczyć zawodników z każdej choroby?

— Możemy liczyć na sporą widownię — kontynuuje Qlost. — Na listach zawodników jest kilka znanych nazwisk. Werwijuh, Kryqweqr, Devsun. Na Devsuna powinieneś uważać. Nie jest szybki, ale świetnie radzi sobie z ospą.

— Ospiarz?

— Nie od urodzenia. Jego trener to specjalista od ospy.

Senjen przysiada na mokrej od potu macie. Kolejne bile lądują w łuzach. Klasyczny sport niemal dziwi z zestawieniu z organicznym pejzażem za oknami. Czynszówki pokryte pęczniejącymi bąblami wchodzą w symbiozę z owrzodzoną tkanką placu zabaw. Heliosoidalne wici, niczym mięsiste ramiona siłaczy, zgniatają z rozkoszą podpory huśtawek. Drzewa nie są dłużej gościnne dla ptaków. Otwory gębowe w korze wypełniają tylko ptasie pióra.

— Myślałem, że takich mutacji pilnują kontrole medyczne — wyznaje Senjen, patrząc za szybę.

— Dla ludzi wypaczone drzewa nie są szkodliwe. To nie o nie powinieneś się martwić.

Senjen unosi wzrok na Qlosta.

— A więc o co?

Trener kręci głową.

— Najpierw pokażę ci strój. Na śledzenie trasy biegu będzie jeszcze czas.

* * *

Gdyby w porcie cudem ocalały ptaki, trasa wyścigu widziana ich oczami wyglądałby jak kolorowy wąż rzucony w wąwóz lichych kontenerów, zarośniętych baraków i gnijącej tkanki zawirusowanego parku. Jeśli któryś z ptaków miałby ponadto odwagę, by obniżyć lot, ujrzałby wyraźnie wiwatujące kolorowe tłumy, pozdrawiające gestami słaniających się na nogach biegaczy.

W płynnych kombinezonach ich ciała mają w sobie coś z armii niemal jednakowych ameb. Z bliska można podziwiać przepływające w ubraniach ciecze, ślady wysypki na ramionach, głowie. Ach, jakie widoki! Blizny na brzuchach, drgawki… Upadki!

— Wstawaj, wstawaj — zachęcają tłumy, kiedy któryś z zawodników traci siły. Według humanitarnych reguł maratonu kwadrans bezruchu oznacza dyskwalifikację. Zawodnika ściąga się wtedy z toru i poddaje szybkiemu, lecz haniebnemu leczeniu. Tłum na mecie może nie pamięta o przegranych, którzy ukończyli maraton, ale za to na pewno nienawidzi słabeuszy.

Senjen próbuje nadgonić liderów. Wyprzedza mężczyznę w fioletowym stroju. Zapadnięta powieka zawodnika drga niczym półmartwy motyl.

Chłopak mimowolnie dotyka własnych warg. Czy na policzkach pojawiły się pęcherze? Nie wyczuwa palcami żadnych zgrubień. Biegnąc wzdłuż płotu, podejmuje wodę z rąk podnieconego chłopca. Małe rączki próbują dotknąć wrzodów na jego plecach. Pije. Zgniata butelkę. Dwóch zawodników wyprzedza go pod hangarem skażonym anomalią. Budynek drga, jakby był zrobiony z galarety, i może tak jest rzeczywiście. Nieszczęśliwie przypomina Senjenowi pijackie rojenia sprzed kilku wieczorów.

Ręce wędrują na brzuch. Zwalnia. Przystaje. Ciężko, tak ciężko oddycha. Nie! Ile zostało? Jak daleko? Gdzieś przed nim, na horyzoncie, czy to synapsy drzew z parku? Morze, wybrzeże, potem park. Meta, tak?

Miga mu kulejąca sylwetka kolejnego zawodnika. Mężczyzna miał pecha przy dźwigach – napatoczył się na dziurę w gąbczastej tkance. Musiał skręcić nogę. Łamaga go wyprzedza! Senjen spina się w sobie, nakazuje nogom dalszą pracę. Łamaga nagle staje na torze zdezorientowany. Coś łupie mu w kolanach. Płynny strój rozlewa się na kształt omletu, amortyzuje upadek.

Ciało Senjena też ciąży do ziemi. Wysiłek przemienia Sepatem w puentylistyczny obrazek. Kap, kap. Łzy i pot zaburzają kształty szatkowanych drzew. Jakby biegł przez kolorowy wodospad – tęcze rozciętych mięśni i żył. Czyli to park. Meta blisko. Szum oklasków wlewa się do świadomości. Głosy zza drzew szepczą przez megafon zaklęcia.

— Pierwsze miejsce… drugie…

Wodospad gęstnieje od mgły. Światełka kolorowe, kolorowe światełka podskórnych neonów. Stroje zmęczonych biegaczy próbują siłą poderwać ich z ziemi. Coś się przelewa. Ktoś płacze z bólu. Senjen ma wrażenie, że jego ręce zamieniły się w kowadła. Wlecze je za sobą, zeschnięte patyki. I to te zeschnięte patyki, wyrzucone resztką resztki sił, wyprzedzają czyjeś ciało o długość palca. Na chwilę świat ulega petryfikacji, by zaraz rozwrzeszczeć się w głowie:

— Siódme miejsce, Senjen Intreto!

Znowu jest jak w barze: ciepłe palce na jego ciele. Zachęty, otuchy, słowa. A potem…

Turkus. Barwa pełznie do niego przez tłum. Qlost materializuje się obok. Wciera mu w plecy zimną maść. Inni potrząsają jego sparaliżowaną ręką. Mówią. Wszyscy coś mówią.

Gdyby w porcie żyły jeszcze ptaki, mogłyby się zdziwić.

* * *

Od wyścigu minęło kilka dni. Senjen szybko poradził sobie z półpaścem. Na jego ciele nie został nawet ślad po chorobie.

Cyndrill i Jastor odwiedzili go w Pierścieniu wraz z Soruusem. Gburowaty i opryskliwy organizator wyścigu w porcie wyraził wstępne zainteresowanie sponsorowaniem Senjena. Qlost wyprawiał retoryczne cuda, aby przekonać całą trójkę do wspólnego kontraktu, ale Soruus stopował jego wysiłki. Zgodził się tylko na wstępną umowę. Cyndrill nie była aż tak oporna.

Odwiedził ją następnego dnia. Jej pościel okazała się przyjemnie miękka, opływała dłoń na podobieństwo gęstej cieczy. Senjen położył się ostrożnie. W pierwszym odruchu dotyk liliowej posoki wywołał w nim ciarki. Dopiero potem przyszła refleksja: przyjemność. Poczuł się osaczony przez dziwnie obce doświadczenie zapadania się w cudzym ciele. Liliowe włoski muskały skórę na ramieniu, a te ciekawskie wnikały pod mokrą koszulę…

— Wygodnie?

Cyndrill wylądowała obok niego, rozpychając na bok organiczną materię. Nagie ciało lśniło w blasku mackowatych lamp.

— Głęboko, prawda? — zapytała z rozbawieniem. Płomyczek w oczach zadrgał figlarnie. Zacisnęła uda na jego biodrach. Dłonie – o konsystencji powiewu wiatru – zatrzymały się na skórze.

— Będzie głębiej — szepnęła i wgryzła się w ucho. — Ile słyszałeś o sepatemskiej sztuce miłości? — Długie paznokcie musnęły jego policzek.

— Robicie to inaczej — odparł, oddychając jak na maratonie.

Cyndrill odchyliła się i nieśpiesznie sunęła dłonią po jego udzie.

— Tak samo, ale inaczej. To ci nie powinno przeszkadzać.

— Nie. Nie przeszkadza.

— A to, że nie jesteś pierwszym zawodnikiem?

— Nie — odparł ciszej, patrząc prosto na jej czerwone sutki.

Zaśmiała się niewinnie.

— Nie traktuj mnie jak nagrody. To nie interesy, ale też nie miłość.

Ostrożnie skinął głową. Cyndrill ścisnęła jedną pierś. Biała strużka mleka spłynęła po jej brzuchu.

—Pij. Pij za kolejny wyścig.

* * *

Miłość w Mieście Wszystkich Zdrowych jest chorobą śmiertelną, mawiają podróżni kapłani, po czym trzy razy spluwają śliną w stronę Sepatem – siedliska zła i wszelkiej rozwiązłości. W świętach pismach mówi się, że miasto jest przeklęte, a ludzie, którzy się tu osiedlili, podpisali pakt z pradawnymi demonami.

Dyplomatom z Trzewi od lat szkoda papieru na prostowanie świętych bredni. Już całe wieki temu wyrzucili poza mury większość krzewicieli moralności i kapłańskie kasty. Archiwalne numery gazet i kroniki miejskie milczą o zepsuciu mieszkańców Utopii. Utopiści do dziś spierają się, czy kiedykolwiek poziom prostytucji był w mieście mniejszy niż obecnie. Po co sprzedawać własne ciało czy kraść, jeśli miejski organizm gwarantuje podstawowe środki utrzymania własnym obywatelom?

Zapomoga na start wystarczy, aby bez pracy utrzymać się w mieście przez trzy lata. Mieszkańcy poszczególnych dzielnic żyją w komunach. Dwieście dwadzieścia osiem dzielnic to dosyć, aby każdy przybysz znalazł dla siebie społeczność. Do wojen dochodzi rzadko. Symbiotyczna więź z Sepatem ogranicza pola bitew do mniej istotnych immunologicznie rejonów. Większe konflikty nikomu się nie opłacają. Rebelie i próby przewrotów są karane z całą stanowczością.

Miasto nie zna wielu kar poza karą śmierci.

* * *

Dziki, namiętny seks – mniej więcej tego oczekiwał Senjen, kiedy pierwszy raz ujrzał Cyndrill. Zdziwiła go więc jej delikatność, zamiłowanie do pieszczot i długie, długie rozmowy o niczym, tak odległe od erotycznych zwyczajów, o jakich nasłuchał się w Pierścieniu.

— Nie potrzebuję być rozwiązła — powiedziała mu któregoś wieczoru. — Po otrzymaniu obywatelstwa zachowywałam się jak dziwka. Zachłysnęłam się wolnością, brakiem chorób, ryzyka, dzieci. No wiesz. — Uśmiechnęła się smutno. — To mija. Z czasem wszystko powszednieje.

Odwiedzał ją co trzeci dzień, za przyzwoleniem trenera. Czasem widywali się też zaraz po wyścigach, na mniej lub bardziej intymnych kolacjach.

— Qlost traktuję cię jak nagrodę dla mnie — wyznał jej z zawstydzeniem.

Skarciła go spojrzeniem.

— Qlost wie, co robi. Znam go z czasów, kiedy handlował na równinach.

— Ty też handlowałaś? — wyrwało mu się.

Twarz Cyndrill spłonęła rumieńcem.

— Mówiłam ci kiedyś, że zachowywałam się jak dziwka.

Zamknął jej usta długim pocałunkiem. Nie chciał wiedzieć nic więcej.

* * *

Dziennikarz przyssał się do niego dyskretnie niczym mała pijawka. Niski, w okularkach, o nijakiej twarzy, miał dużą wprawę w śledzeniu sportowców. Obserwował Senjena od dłuższej chwili.

— Bolys Partem, „Przegląd Sportowy” — zaatakował. — Ma pan chwilę?

— Góra kwadrans — odparł Senjen.

Kończył dopijać kawę na tarasie ceglanej restauracji ulokowanej w kościanej wieży, której ułomek przebił miejską skórę. Cyndrill chwilę wcześniej szczęśliwie ulotniła się z Qlostem w poszukiwaniu nowych sponsorów. Nie przepadała za udzielaniem wywiadów.

— Proszę, tylko kilka pytań.

Senjen odstawił filiżankę. Wsunął pieniądze pod porcelanowy talerzyk. Kawa z plantacji w Żołądkach Górnych była rzeczywiście tak dobra, jak zachwalała Cyndrill. Napój orzeźwiał, a w dodatku poprawiał mu nastrój.

— Dziesięć minut. Muszę zdążyć do Pierścienia.

Pod balkonem słyszał naglący syk odchodzących transporterów. Czarne rury wcinały się w pręgowaną tkankę łączną. Na horyzoncie dymiły wydrążone od środka płuca dzielnicy przemysłowej. Balie kwasów żołądkowych parowały w słońcu, trawiąc zepsute resztki zainfekowanych budynków. Buchające z gardzieli faktorii żrące chmury były spychane na bok przez dziesiątki pracujących młynów zaporowych. Skrzydła wiatraków zaganiały zanieczyszczenia z dala od organicznych dzielnic mieszkalnych – daleko, daleko, ku ostępom fioletowych Lasów Nerwowych.

— Rozumiem. — Dziennikarz przysiadł się. Wyjął oprawiony w skórę notes. — Nasi czytelnicy zwrócili ostatnio uwagę na pana sukcesy.

Senjen ukrył rozbawienie. Qlost przestrzegał go przed nachalnością pismaków w Sepatem. Redaktorzy lubili z początku łechtać próżność młodych zawodników, aby zagwarantować sobie wyłączność na wywiady. Nie spodziewał się, że zainteresuje ich sobą tak szybko. Trzeci wyścig w pierwszej dziesiątce nie plasował go na pozycji lidera w klasyfikacji Siódmego Dystryktu, mimo to Cyndrill już rozważała kontrakt na maraton w Czerwienicy.

— Jak do tej pory nie widziałem powiewających sztandarów z własnym imieniem — wyznał z udawanym zakłopotaniem.

— A chciałby pan je zobaczyć? Czy biega pan dla sławy?

Senjen zauważył, że pióro dziennikarza mieni się w środku ultramaryną i oranżem – barwne wici wylewały się spomiędzy palców i ginęły w rękawach czarnego płaszcza.

— Biegam wyłącznie dla obywatelstwa.

Bolys zmrużył oczy, niezadowolony. Zapewne wielu innych zawodników dawało mu wcześniej dokładnie taką odpowiedź.

— Pochodzi pan z Uprehut na wybrzeżu, dwa tysiące kilometrów od Sepatem. Skąd pomysł na tak daleką i ryzykowną podróż?

— Na wybrzeżu o Sepatem opowiada się bajki na dobranoc. Dzieciaki marzą, aby kiedyś znaleźć się w cudownym mieście. Chciałem spełnić dziecięce marzenie. Nic nie trzymało mnie w Uprehut.

— A szkoła wojskowa, rodzina? — dopytywał się Bolys.

Senjen wzruszył ramionami.

— Jestem sierotą — wyznał. Uprehut znajdowało się pod politycznym wpływem Sepatem. Kolonia. Qlost przestrzegał go jednak, aby trzymał się z dala od polityki. — Wychowywałem się wśród setki podobnych mi dzieci. Do czego miałbym tęsknić?

Dziennikarz uśmiechnął się z zadowoleniem.

— Przejdźmy do kwestii sportu. Dużo czasu spędza pan na treningach biegania i pływania, mimo to jak na razie nie wystartował pan w triatlonie. Dlaczego?

Senjen znów wzruszył ramionami. Qlost nie chciał na razie nadwątlić zaufania sponsorów. Triatlon miejski był prestiżowy, ale zanadto kosztowny. Wysokie ryzyko powikłań jeszcze przed wyścigiem wraz z wydłużonym okresem inkubacji chorób powodowały, że wielu zawodników wolało nie kłaść własnej popularności na szalę jednego zwycięstwa lub dotkliwej porażki.

— Na triatlony przyjdzie czas. Na razie startuję w Siódmym Dystrykcie.

— Niektórzy twierdzą, że jest pan wschodzącą gwiazdą…

— W Siódemce jest jedna prawdziwa gwiazda — wciął się Senjen. — Devsun.

Poznał go osobiście po trzecim wyścigu w porcie. Dwumetrowy zawodnik z częściowo sparaliżowaną twarzą wybąkał zaproszenie na lunch. Po znajomości załatwił mu przedłużenie sepatimskiej wizy wjazdowej do pięciu godzin dziennie. Devsun sprawił na Senjenie wrażenie swoją inteligencją i erudycją. Jak na sportowca miał nietypowe hobby: zaczytywał się w książkach historycznych o mieście. Podrzucił mu nawet pierwszy tom Kronik Sepatem. Lider Siódemki podczas wspólnego spaceru długo opowiadał o dziejach Trzewi i immunologicznych kanałach pod miastem.

— Devsun ciepło się o panu wypowiada — zauważył Bolys. — Podkreśla pana wytrzymałość oraz determinację.

— Podziwiam osobiście jego poświęcenie — odpowiedział ostrożnie. — To wzorowy ospiarz.

— Poza tym silny konkurent. Dobrze mu idzie w tym sezonie. Marzy się panu jego pozycja?

Senjen parsknął nieprzyjemnie. Skinął na kelnera w liberii.

— Ospiarza? Nie, mamy z Devsunem inne ambicje. Przepraszam, czas.

Bolys zatrzymał go gestem. Jego pióro zdawało się przylepione do palców. Chmury z kwasowych silosów gęstniały nad lasami nerwowymi.

— Jeszcze ostatnia sprawa — poprosił dziennikarz. — W którym wyścigu nigdy nie wziąłby pan udziału?

— Unikam nowotworów — rzucił chłopak i pożegnał się pośpiesznie.

Daleko za miastem żółta chmura nad lasami bluznęła pierwszym strumieniem błyskawic. Młyny zaporowe zwiększyły moc. Ciężkie skrzydła obracały się szybciej i szybciej, chroniąc miasto przed falą kwaśnych deszczy.

* * *

To jedno pytanie: dlaczego?

Kropla potu spływa po ciele Senjena. Chłopak zagryza wargi. Wyczuwa pod koszulą, jak szybko kołacze mu serce.

Nad miastem migotają ogniki elektrycznych wyładowań. Żółte masy przewalają się nad Siódmym Dystryktem. Niszczycielskie deszcze wypalają w tkankach portu czarne, głębokie dziury.

Cyndrill łapie Senjena za rękę. Z okien wieży rotacyjnej Pierścienia oboje patrzą na rozhukane w oddali morze. Złocona czerń fal pieni się nienaturalnie pod przybrzeżnymi dźwigami. Hangary portu pod wpływem kwaśnego deszczu upodobniają się do woskowych rzeźb.

Senjen przełyka ślinę. Tak kończą marzenia – bez werbli i odgłosów eksplozji. Po cichu, zabijane przez deszcz.

— Dlaczego?

Cyndrill wzdycha. Jej palce są jak klatka, w której pozwala zamknąć jego obie dłonie.

— Bardziej się opłaca stopić port kwasem niż wydawać majątek na regenerację. Archonci zgodzili się na usunięcie zmutowanych tkanek wczoraj w nocy. Resztę mieszkańców ewakuowano po cichu. Ta burza… — Wzruszyła ze smutkiem ramionami. — Pewnie pałac wykorzystał po prostu okazję.

— I co teraz? — pyta Senjen, z trudnością tłumiąc wściekłość.

Qlost pije na umór w kącie. Ssie butelkę jak brzydkie dziecko.

— Siódemka jest stracona — szepcze trener ochrypłym głosem.

Senjen wyrywa mu butelkę. Na ścianie sypialni eksploduje kleks wina.

— A ubezpieczenia? Miałeś nas ubezpieczyć.

Blada błyskawica podkreśla pyliste bruzdy na starej twarzy. Qlost mruży oczy. Alkohol ścieka po ścianach nad jego łóżkiem.

— Nie robiłem zapasów.

— Ale miałeś! — krzyczy Senjen, tracąc nad sobą panowanie.

— Miałem — potakuje trener głucho. — Za duże stawki ubezpieczeń.

— Mogłeś je wziąć mimo to!

Qlost rozkłada ramiona.

— Czterdzieści wygranych wyścigów. Tyle potrzebowalibyśmy, gdybym się zgodził. Dwa sezony chorób, dałbyś radę tyle? Nie, nikt by nie dał. Mieliśmy po prostu pecha.

— Ustalam umowę w Czerwienicy — wtrąca Cyndrill; nie ma władzy nad męskimi żywiołami. Jednak obaj wiedzą, że nawet jej uroda może nie wystarczyć, aby wkupić się w łaski możnych z bogatszych dzielnic Sepatem. — Jest wielu chętnych na ten wyścig. Teraz będzie ich pewnie jeszcze więcej.

Senjen kiwa półprzytomnie głową. Pech.

Krajobraz w porcie gotuje się; parne plamy pochłaniają budynki. Kropla deszczu wystarczy, aby przeżreć się przez cztery piętra. Tam była jego trasa, dalej siłownia, w której ćwiczył. Stopiona biomasa. Marszczą się do środka tektoniczne płytki komórkowe. Płoną jasno drzewa. Otwory gębowe wypluwają z siebie ptasie truchło. Czy tak opiszą to jutro w sepatemskich gazetach?

— Ile dają? — pyta Senjen po chwili. Wie, że zaszedł za wysoko, żeby zrezygnować z szansy.

Obywatelstwo, może je mieć, jest w jego zasięgu. Mógłby zamieszkać razem z Cyndrill, może dziewczyna dałaby się przekonać. Tak blisko! Jeszcze tylko trochę wysiłku, wiary, poświęcenia…

— Dziewięć procent z zakładów — odpowiada Cyndrill. — Bieg jest na ospie.

Qlost parska nieprzyjemnie.

— Senjen może pobiec na ospie, ale nie ma szans, by dostał się choćby do pierwszej dwudziestki. To nie ta sama liga, co chłoptasie z Siódmego Dystryktu. Widziałaś Devsuna. Był popularny w Siódemce, ale w Czerwienicy jest nikim.

— Może spróbować.

— Polegniemy z kretesem, Cyndi — warczy Qlost. — Musimy wejść w coś pewniejszego. Nie planowałem tego, ale… — milknie na moment. — Zastanów się dobrze, zanim mi odmówisz, Senjen.

— Odmówię czego?

Trener wysysa ostatnie krople alkoholu. Napina mięśnie pod kolorowym poncho.

— Będzie pewno jeszcze jeden bieg w porcie. Soruus to załatwi.

Cyndrill kręci głową, nagle olśniona. Przebłysk niepokoju maluje się na jej twarzy.

— Soruus wytyczy nowy tor na zgliszczach. Jestem pewien, że ze swoimi kontaktami uzyska pozwolenie — potwierdza Qlost ponuro. — To nie to samo co ubezpieczenie, no ale zysk… — Znacząco spogląda na Senjena. — Jeśli mam rację, to nie będzie normalny wyścig.

Chwiejnie wstaje ze swojego miejsca.

— Podaj mi rękę — żąda.

Chwyta ramię Senjena. Przykłada do niego odłamek szkła. Oczy chłopaka robią się jak burzowe chmury. W jego źrenicach odbija się niszczycielski spektakl.

— Za moją butelkę. To drogi alkohol.

Nacina skórę Senjena poniżej ramienia. Strużka krwi ucieka w głąb rękawa koszuli chłopaka. Qlost wsuwa mu odłamek między dwa palce.

— Jeśli będzie trzeba, wszystko wciągniesz, prawda? Nawet nowotwór.

* * *

W Mieście Wszystkich Zdrowych lęk przed chorobą nie jest częsty. Dzieci nie straszy się paskudnymi wirusami, aby wymusić na nich mycie rąk. Młodzi chłopcy babrają się w błocie bez większych obaw, a dziewczynki zbierają kolorowe kamienie z popękanych nerek. Nawet w Sepatem są jednak choroby, nad którymi nikt do końca nie panuje.

Nowotwory.

Zawodnikom z portu wtłoczono do żył rubinową substancję. Trzy dni męczarni przed samym wyścigiem. Wysoka temperatura, zmiany skórne, dreszcze… Nie powiedziano im wiele na temat oczekiwanych mutacji. Zabieg marketingowy – tak podejrzewał Senjen, kiedy jeszcze miał siły, żeby myśleć.

Qlost przez dwa dni czuwał nad jego łóżkiem. Jak mantrę powtarzał mu strategię: kiedy ma zwolnić, gdzie odpoczywać. Chłopak słuchał, a jego usta zamieniały się w piekącą grudkę czegoś obcego.

Przewidywana trasa nie była długa. Dwa kilometry – tyle mógłby przebiec nawet szczur, jeśli jakiś przetrwał kwaśny deszcz. Z poziomu drogi gryzoń mógłby patrzeć na trzydziestkę wycieńczonych, ledwie stojących na nogach mężczyzn. Tego dnia szczur, trzymając się popękanej jezdni, nawet skołowany potrafiłby wyprzedzić większość zawodników, musiałby tylko uważać, aby nie zostać przygnieciony przez padające głucho ciała. Bach, bach, bach. Trzy w pierwszej minucie! Kolejne siedem w następnych pięciu.

Nieszczęśliwcy, którym nowotwór odebrał siły, próbowali podciągać się na rękach lub czołgać się po drodze. Widownia zareagowała szyderczym śmiechem, wskazując ich sobie nawzajem palcami. Wiatr bezlitośnie zagarniał trujące wyziewy i niósł je nad trasę wyścigu. Kolejna dwójka padła z rękami zasłaniającymi twarze.

Szczur nie miałby także szans z kwaśną wonią. Może przebierając łapkami, przebiegłby jeszcze z dwadzieścia metrów, gdzieś w okolice zatopionych w złotym błocie hangarów, a może padłby wcześniej, w miejscu, gdzie morze wżarło się w brzeg, podtapiając wnętrze stoczni.

Niezależnie od tego, w którym miejscu wyzionąłby ducha, byłby na pewno lepszy od Senjena.

Chłopak leżał czterysta metrów od linii startu. Jego palce zaciskały się na spękanym betonie. Każdy kolejny przebyty metr kosztował go niewysłowiony ból. Oczy zachodziły łzami. A potem trasa jakby obróciła mu się w głowie.

Obok zadudniły buty biegaczy. Błysły w słońcu ich stroje. Rubinowa posoka sączyła się na jezdnię. Krew. Dziura w jego stroju? Miał wrażenie zbliżone do przyjemności, że powoli zalewa go liliowa ciecz z łoża Cyndrill.

Dotknął dłońmi rozlanej galaretowatej substancji. Ach, jakby się tak zatopić, zasnąć! Nie. Jego powieki otworzyły się wbrew woli. Ich śladem podążyły zmrożone w pół gestu palce. Nie potrafił dalej biec. Musi. Nie da rady. Jakby obce stopy wdeptywały go w ziemię.

* * *

Dochodził do siebie przez tydzień, przyprawiając Qlosta o rozpacz. Cyndrill nie pojawiła się w klinice na Pierścieniu ani razu. Lakoniczna notka od Jastora starczyła za wyjaśnienia: sponsorzy postanowili wycofać się z interesu. Cyndrill życzyła Senjenowi rychłego powrotu do zdrowia i prosiła, aby jej nie szukał.

Tylko Soruus pojawił się przy chorym osobiście. Senjen miał podpisać oświadczenie o legalności nowotworu z portu. Odmówił – mutacja była podejrzanie silna. Wraz z innymi zawodnikami wystąpił o przebadanie sprawy.

— Proces z Soruusem potrwa z miesiąc, a nas nie stać na kolejny tydzień w Pierścieniu — rzekł Qlost. — Powinniśmy się stąd zabierać.

— Opuszczamy Sepatem? — zapytał Senjen zmienionym głosem. Gula na gardle utrudniała mu mówienie.

— Nie mamy wyboru. Albo to, albo żebranina.

— Bez karawany daleko nie zajdziemy. Gdzie mielibyśmy iść?

— Do Metroz’tim. Tam są normalne wyścigi. Mniejsze zyski, ale… — Trener wzruszył ramionami.

Senjen dopowiedział sobie dalszy ciąg: ,,…przynajmniej da się z tego wyżyć”.

— A szok sepatemski? — zapytał. Po dwumiesięcznym pobycie w Pierścieniu rozłąka z miastem mogła spowodować nawrót którejś z chorób. Flora bakteryjna Sepatem była trwałym panaceum dla swoich obywateli, jednak na tymczasowych gości działała jedynie jak skuteczna, lecz uzależniająca kuracja.

— Może szok nie jest tak wielki, jak straszą — odparł Qlost bez przekonania. Skulił się w sobie i wziął w długie palce pomarszczone ręce Senjena. — Przepraszam — wydukał.

Chłopak pokręcił głową. Przez ostatnie kilka dni miał dużo czasu, aby myśleć. Przeżył syfilis, cholerę, dyzenterię, a teraz jeszcze nowotwór i rozstanie z Cyndrill. Jeśli nie zabił go rak i złamane serce, jaka inna choroba będzie w stanie?

Spróbował podnieść się z łóżka. Qlost podsunął mu poduszkę pod plecy.

— Do Metroz’tim jest za daleko. Zostaniemy tutaj.

Trener wybałuszył na niego oczy.

— Poszukaj sponsorów na kolejny wyścig. Powiedz, że wygrałem z nową mutacją nowotworu.

— Ale proces Soruusa dopiero się zacznie… — zauważył trener.

Senjen uśmiechnął się półgębkiem.

— Wiem. Ale kłamcom Sepatem przebaczy, przegranym nie.

— A pieniądze na utrzymanie? Chwilę zajmie mi nawiązanie kontaktów.

Z twarzy Senjena zszedł uśmiech. Zastanowił się.

— Trzeba nam wypić za Cyndi.

* * *

Co noc trwa aranżacja tej samej sztuki: jest młody zawodnik i jest jego trener. Zamawiają. Zaczyna się zwykle od piwa przy barze i uważnego zlustrowania klienteli. Wybierają lokale z dala od własnego hotelu. Czasem nie mają szczęścia i zostają rozpoznani, innym razem ich tożsamość ginie po kilku głębszych. Śmieją się, plotkują i upijają, wznosząc toasty za sport, za piękno Sepatem, za przybytki rozkoszy w Pierścieniu. Kiedy Senjenowi plątają się nogi, Qlost zaczyna przyjmować zakłady.

— Założę się, że nie wleje w siebie kolejnej sercówki. No!

Po pijaku ludzie chętniej wykładają pieniądze na stół.

— Młody nie wypije, nie ma szans.

— No dawaj, chłopaczku, pokaż, jaki masz spust.

Senjen wlewa w siebie wszystko: kieliszki sercówki, brandy piżmowe, krwiaka, sepatimską tequilę. Nie zawsze wygrywają zakłady. Dlatego przez jakiś czas próbują też szczęścia w kartach. Z nikłym zyskiem – szulerzy z Pierścienia traktują swoją konkurencję pięściami. Bitka trwa krótko. Ma miejsce pod podrzędnym lokalem i nie ściąga niczyjej uwagi. Qlost obrywa w oko. Senjen dostaje trzy kopniaki w brzuch. Potem zamaskowani napastnicy biegiem uchodzą w ciemność. Za kurtynę burego deszczu.

* * *

Drzwi zaskrzypiały, kiedy dzień później do pokoju Senjena wkradł się potok brudnego światła. Duch z jego poprzedniego życia stanął w progu. Dawniej wielki jak góra, teraz na skutek jakiejś choroby jakby mniejszy. Chudy i wyprężony niczym nadłamany patyk, włóczył nogami jakby te były zatopione w ciężarkach z żelaza.

— Devsun?

Mężczyzna potwierdził bez słowa. Obwisła skóra twarzy wyglądała niczym karykaturalna woskowa maska. Złapał się za oparcie krzesła. Czarne ślady poparzeń na ramieniu wyglądały na świeże.

Senjen pokonał obrzydzenie. Pomógł mu usiąść.

— Co się stało, co tu robisz?

Jego gość pokręcił energicznie głową. Wskazał na swoje usta, potem na węzły chłonne, wielkie jak węzły żeglarskie. Senjen zadrżał. Do tej pory wydawało mu się, że to on i Qlost mieli pecha. Trener zarobił w bitce wielkie limo pod okiem. Na długie godziny znikał ostatnio w labiryntach urzędu celnego. Ciągnął za wszystkie sznurki, aby tylko wybłagać przedłużenie ich wiz pobytowych.

Devsun wyjął kartkę i nakreślił na niej kilka słów.

Wyścig. Lasy nerwowe.

— To stamtąd masz to? — Chłopak wskazał na czarne plamy na jego ramieniu.

Devsun jeszcze raz zaprzeczył gestem. Napisał:

Przegrałem. Tężec i coś jeszcze. Jakiś nawrót. Za dużo wziąłem naraz.

Senjen przygryzł wargi.

— Wyjdziesz z tego?

Devsun odpisał:

Może. Mam propozycję. Wiem, o waszych problemach.

— Spółka? — zapytał Senjen słabo. Nie był pewien, czy Devsun nadaje się do wyścigów, czy raczej do przytułku.

Zawodnik wskazał na poprzednie zdanie, coś dopisał.

Wyścig. Lasy nerwowe.Przedłużą wizę.

— Czemu mieliby to zrobić?

Ręka Devsuna zadrżała nad kartką.

Będą zbierać zawodników za tydzień. Można się wybić.

— Na psychotropach. Nie ma szans.

Devsun uciszył go gestem. Zmarszczył brwi. Jego twarz wyglądała, jakby miała rozlać się zaraz na podłodze.

Będzie bez psychotropów, za to nowa trasa za górami. Zapłacą pięć procent.

Senjen zagotował się od środka. Pięć procent, to ma być propozycja?

— Wyjdź — warknął przez zaciśnięte zęby. Odwrócił się. Devsun jednak pisał dalej:

Pięć procent ze sprzedaży biletów dla bogatych turystów. To pokazówka.

— A kto za nią niby zapłaci?

Mężczyzna napisał dwa słowa. Senjen z niedowierzaniem wpatrywał się w kartkę.

Budżet miejski.

* * *

Cenne rady dla turystów:

– Zaraz po przyjeździe do Pierścienia należy udać się do Organów Cywilnych po wizę pobytową. Wiza ma kształt karty perforowanej, którą trzeba odbić przy wjeździe i wyjeździe z Pierścienia. Większość wiz wydawana jest na okres czterech godzin dziennie, od dwóch tygodni do trzech miesięcy. Po tym okresie można wystąpić o odnowienie wizy. W wyjątkowych wypadkach urząd może wydać zezwolenie na dłuższy pobyt.

– W wypadku wystąpienia trudności z oddychaniem, wysypki, mdłości, kataru lub innych objawów chorobowych należy udać się do najbliższego punktu celnego. Większość spotykanych dolegliwości ma charakter tymczasowy, a za ich wystąpienie odpowiada trudność adaptacji organizmu do miejskich warunków.

– Kult religijny jest w mieście zakazany. Wiernych uprasza się o nienoszenie otwarcie jakichkolwiek świętych znaków.

– Osobom chorym, przybywającym do Sepatem w ramach kuracji, zaleca się cotygodniowe wizyty w klinikach znajdujących się na obrzeżach miasta.

– Turyści przed wyruszeniem na zwiedzanie powinni sprawdzić, czy ich przewodnik jest aktualny. Sepatem to organizm zmienny, a więc niektóre zabytki ulegają ciągłym mutacjom.

– W sezonie jesienno-zimowym organizuje się wiele Maratonów Chorych, z których słynie miasto. Warto zarezerwować sobie na nie czas.

* * *

Dwudziestu czterech zawodników stoi na starcie, w miejscu gdzie ruiny organicznych młynów przechodzą w dzikie ostępy lasów nerwowych. Widzowie zajmują pozbijane z desek trybuny po obu stronach szerokiego gościńca. Z niepokojem spoglądają to na organiczne miasto, to znowu na mieniący się fioletem las.

— Zawodnicy czekają na sygnał — informuje przewodniczka grupy — Przed nami dziesięć szaleńczych okrążeń, które wyłonią zwycięzcę wyścigu.

,,Szaleńczych”. Ktoś klaska. Pijani komentują głośno. Obojętne dzieci ziewają. Tymczasem na zgliszcza młyna wspina się mężczyzna w lśniącym kombinezonie i z jeszcze bardziej lśniącym pistoletem. Celuje w szare pręgi chmur.

Zawodnicy naprężają się.

— Trasa biegnie pół kilometra w głąb lasu nerwowego, a potem zakręca z powrotem do Sepatem. Z uwagi na warunki bezpieczeństwa trybuny ulokowano z dala od pływów nerwowych. Będą państwo mogli obserwować oddziaływanie lasu na zawodników z bezpiecznej odległości. — Przewodniczka uśmiecha się promiennie, gdy burza oklasków przybiera na sile.

Huk z pistoletu długo pobrzmiewa w uszach zawodników. Dłużej, niż powinien.

Senjen kontroluje oddech. Jako czwarty dociera do linii drzew nerwowych. Z olbrzymich konarów zwisają oślizgłe oczy. Purpurowa kora wybrzusza się na poboczu; faluje drzewo po drzewie, jakby pęd chłopaka rozchodził się po lesie falą uderzeniową. Muzyka? Senjen zasłania uszy. Udaje mu się utrzymać stałą prędkość. Kontroluje oddech. Sssszzyyy, mówią do niego własne płuca. Wyprzedza mężczyznę w czerwonym kostiumie. Bierze zakręt przy dwóch zrośniętych ze sobą dębach. Splątane gałęzie tworzą coś na kształt wieżyc lub rozrastającej się twarzy. Ociera pot i twarz znika.

Znowu jest na równinie poza zasięgiem psychicznym drzew. Tłum wiwatuje, powiewa. Powiewa? Znowu pas drzew nerwowych. Ma wrażenie, jakby zaplątane w liany oczy wpatrywały się właśnie w niego. Mrowieje mu skóra. Wiatr-niewiatr wygrywa melodie na ząbkowanych koronach. Senjen dziwi się, że za pierwszym razem nie zauważył ich nietypowego kształtu. Żółty zawodnik zostaje w tyle. Szszyyy, szszyyy, pracują płuca. Trzy splątane dęby falują jak mała piaskowa burza. Ociera pot. Jest dobrze. Jeszcze osiem okrążeń.

Znowu wiwatują; głośniej. Wyłapuje z tłumu zadowolone oblicze trenera.

— Dam radę — mówi do siebie na głos. Oczy na lianach przypominają mu teraz te z broszki Cyndrill. Coś przebiega między fioletowymi drzewami. Na korze pojawiają się pączkujące wzgórki. Szy, szy, szy jego płuc. Powietrze drży, wzór jak linie papilarne lasu. Chłopak nie może zrozumieć, dlaczego do tej pory nie dostrzegł ich na liściach. Tak, linii papilarnych. Potyka się o czyjeś ramiona przy wijących się wężowato dębach. Odwraca się. Mężczyzna w białym kostiumie chowa głowę przed niewidzialnymi ciosami. Bach! I znowu równina. Wiwatują.

— Jest dobrze — mówi sobie i tym razem nie słyszy własnych myśli. Jeden z zawodników biegnie tuż obok na czterech łapach (dlaczego pomyślał o łapach?), a z pyska kapie mu ślina. Nie zwariuję, obiecuje sobie Senjen i ściska pięści, jakby to miało pomóc. Kiedy je otwiera, z rąk tryskają mu gejzery kąsających much.

Szybko hamuje potok robactwa, zaciskając mocno obie dłonie. Jeszcze przez chwilę słyszy w głowie uporczywe brzęczenie.

Qlost twierdził, że pobudzenia lasu da się okiełznać. „Pierwsza zasada, nie wypieraj się halucynacji. Spróbuj potraktować je jak rzeczywistość”.

No dobrze, z chmarą owadów mu się udało, ale co z tymi oczami zawieszonymi na pajęczynie i z huraganowym dębem o twarzy trenera? Qlost! Senjen przystanął. Ziarnka piasku wskakiwały w wypustki między gałęziami. Ziemia pod drzewem wybrzuszała się. Korzeń makabrycznie skręcony, jakby walczył sam ze sobą. Wyminął go mężczyzna w białym stroju. Normalny. Na obu nogach. Szybki. Żadne tam czworonożne dziwadło.

Senjen przyśpiesza. Płat skóry odpadł od kory. Skóry? Uffff. Znowu był na równinie. Chyba. Ludzie na trybunach milczą. Milczą kamiennie. Niebo zachodzi łzami, tak to wygląda. Chłopak zamyka oczy i zatrzymuje się przed pieczarą lasu. Konary drzew nerwowych tworzą rozrosłą przestrzeń jaskini. Pochłaniają wszelkie światło. „Jeśli las cię dopadnie, nie walcz. Nie uciekaj. Skup się na tym, co się zmieniło. Obserwuj własne ciało”.

Chłopak dotknął swojej dłoni. Od dłuższej chwili kapał na nią kwas. Przeżarta czeluść przypominała drogę w głąb nerwowego lasu. Z trybun poleciało w jego stronę pierwsze oko. Odbiło się od plam słońca złapanych w skafander. Drugie uderzyło go w czoło. Przyłożył rękę do rany i poczuł, jakby wsuwał palce w lodowate jądro przerębla. Jądro przerębla? Pokręcił głową. Percepcja – coś nie tak. Nie ma takich doznań. Halucynuje.

„Skup się na biegu” –doszło do niego jakby z daleka. Jeszcze jedna rada trenera?

Nie wiedział, ale zdecydował się pobiec. Zdecydował się decydować. Biegnie. Biegł. Będzie biegł.

Na tle zakrzywionych jak lej linii papilarnych własnej ręki jego postać jest coraz mniejsza i mniejsza, rośnie w lodowatym tunelu własnej głowy. I właśnie wtedy Senjen zaczyna słyszeć zew lasu.

* * *

Nikt nigdy nie był tak daleko jak on, lekarze z Sepatem są tego pewni.

— Owady wypełnione gęstą żywicą fruną do wiązadeł przybrzeżnych mięśni. Woda wyrzuca na plaże kości, świeże drzewa nerwowe. Te drzewa wyglądają jak mięczaki. Szybko rosną — mówi chłopak zmienionym głosem. Pot nieludzkiego wysiłku perli się na jego twarzy. Otwarte oczy patrzą, ale nie widzą, a jego mięśnie nóg pracują nawet przez sen.

Qlost wyciera czoło chorego ręcznikiem. Organiczne przewody oplatają ciało Senjena. Kapilary układu immunologicznego Sepatem od dwóch dni próbują spić z niego obłęd. Lejkowate przyssawki liżą mokre podbrzusze. Aureola cienkich wici walczy z zaburzoną równowagą ciała i umysłu. Ostatni przewód przypomina pępowinę wijącą się pod nogami łóżka.

— Robimy, co możemy — zapewnia zakłopotany lekarz. — Na razie nie wiemy, czy to w ogóle choroba.

Trener kręci z powątpiewaniem głową. Senjen jest warzywem zamkniętym w swoim śnie. Pobija rekordy odległości w miejscu, do którego nikt poza nim nie może się udać.

Lekarz unika wzroku Qlosta. Ściąga z ust maseczkę.

— W tej klinice mieliśmy różne przypadki chorób nerwowych, ale ten, muszę przyznać, jest dosyć szczególny. Trudno nam wyrokować, czy to zwykły bełkot… On jest dla pana kimś bliskim?

— Był moim zawodnikiem — wyznaje stary. Przez chwilę ma nadzieje, że Senjen reaguje na jego słowa: wygina dziwnie kręgosłup, próbuje wymachiwać na boki skrępowanymi ramionami. Jego twarz tężeje z wyimaginowanego wysiłku.

— Chmary insektów na plaży. Odganiam się od nich, biegnę w głąb lasu, ku polanom, gdzie nie dociera słońce. Stado wielkich tasiemców wyleguje się na krwawiącej skorupie ziemi – relacjonuje dalej. – Wymijam je, przyuczony czyimś głosem. Biegnę między ulami wydrążonymi w strzelistych ściankach jelit. Głos nie pozwala mi tutaj zostać. Głos mówi, że za górami żółci da mi na dziś odpocząć.

Lekarz rozkłada ramiona.

— Sam pan widzi. To jest bardzo logiczna i spójna opowieść. Senjen jest bardzo szczegółowy w swoich relacjach. Proszę wybaczyć porównanie. Zachowuje się jak przewodnik. Nie miał pan wrażenia, że mówi do nas?

Trener niechętnie kiwa głową.

— Ile zajmie leczenie?

— Nie wiem, czy w ogóle jesteśmy w stanie go wyleczyć. Na razie zostanie na obserwacji.

— Nie mam pieniędzy na obserwację.

— Nie potrzeba — odpowiada szorstko lekarz. — Wystąpiliśmy już o przyznanie obywatelstwa drugiej kategorii. Przynajmniej tyle będziemy w stanie dla niego zrobić.

Qlost smutno spogląda na przykutego do łóżka Senjena. Ściska zimno rękę doktora.

— Chłopak zawsze o tym marzył — mówi cicho.

Z miejskich klinik udaje się prosto na pobliski dworzec. Utopia wypluwa go z siebie kolejnym kanałem; niechciany poród. Z powrotem, z dala od organicznych cudów, do Pierścienia, gdzie Qlost szuka szczęścia w resztkach na dnie butelki. Rankiem z szumiącą głową i małym tobołkiem opuszcza górską dolinę. W górę i w górę. Wraz z handlarzem staroci stary trener uchodzi z Sepatem, gdy jego zawodnik leży w klinice – w swej głowie wciąż liczy okrążenia, w półśnie relacjonuje porannym cieniom kolejne etapy biegu. Jest wycieńczony, ale na swój sposób szczęśliwy, wolny.

Będzie biegł, karmiony obrazami dzikich ostępów lasów nerwowych, aż jego twarz pokryje się zmarszczkami, nim nie utraci wszystkich włosów, nim serce nie odmówi mu sił.

Będę biegł i pobiję wszelkie rekordy, obiecuje sobie Senjen gdzieś w głębinach własnej świadomości. I biegnie, pędzony przez głosy i opowieści o krainach, których nikt przed nim nigdy nie odkrył.

Ruchomość

Sandri i Garwel wałęsali się po pustych pokojach ze zmęczeniem cechującym raczej galerników więziennych łajb, a nie klasę średnią Sepatem. Z nieufnością zaglądali w każdą szparę i kąt. Prychali z lekceważeniem, wymieniając między sobą niepewne spojrzenia. Delikatne palce wodziły po framugach okien i zamierały na wysokości warg z niemym triumfem, ilekroć któreś z dwójki znajdowało ślady organicznego śluzu.

Argus podążał z nimi ze spokojem i wyuczoną gracją. Już dawno nauczył się nie objaśniać swoim klientom spraw oczywistych, dlatego cierpliwie czekał z pierwszą reklamą nieruchomości, aż do jawnego ataku sceptycyzmu. Sztuka sprzedaży mieszkań w Sepatem była jak spacer po linie – wymagała balansowania pomiędzy uprzejmością a buńczuczną stanowczością. Kto nie potrafił wykrzesać ze swojego głosu poufałych tonów, ten przegrywał z konkurencją, która potrafiła spenetrować kieszenie potencjalnych klientów jeszcze przed właściwą demonstracją lokum.

— Nie wygląda to jak w waszej broszurze. Zupełnie nie — burknął Garwel. Mężczyzna nosił się jak średniozamożny arystokrata. Wysokie czoło co rusz pokrywało się siecią grubych zmarszczek. Stuknął metalową laską w drewnianą listwę i pokiwał z powagą głową. – Tam pod spodem, to organiczne?

— Maź żelowa, owszem — wyjaśnił Argus z uśmiechem znawcy. — Chodzi o symbiozę, szanowny panie. Użyto tu specjalnej mieszanki tynku i żelu pozyskanego z sąsiedniego budynku. To bardzo trwałe rozwiązanie, dobrze trzyma ciepło. Proszę dotknąć, zapewniam, że to bezpieczne.

— Nie trzeba. Nie. — Na twarzy Garwela odmalował się wyraz obrzydzenia.

— I tak cały dom? — wtrąciła Sandri. Jej suknia szeleściła, ilekroć kobieta wykonywała najmniejszy ruch. Wystudiowane gesty miały w sobie powab teatralnej przesady.

— Dziewięćdziesiąt procent, bez dachu i piwnicy. Żel nie lubi nadmiaru słońca. O tym z całą pewnością wyczytali państwo w broszurze — objaśnił Argus tonem delikatnej nagany. Chciał wywołać u pary uczucie lekkiego zawstydzenia, ale jego podchody przypominały zabawę ślepców w kolory.

— W takim razie jest podatny na wysokie temperatury. Jak może równocześnie ogrzewać? — wtrąciła Sandri. Zachowywała się jak pani dworu, która przyłapała sługę na kradzieży łyżki z ulubionej zastawy.

— Trzyma ciepło, to co innego. Jest wyłącznie w ścianach wewnętrznych, unika bliskości okien.

— Unika. To znaczy, że się porusza?— zapytał Garwel.

— Tak jak rusza się roślina. Trudno o domy bez zmian morfologicznych. Ten miał tylko jednego właściciela. Posiada dobry cykl emocyjny. Łatwo przystosowuje się do gości. Widzą państwo, do tej pory niemal nie zareagował na naszą obecność — zachwalał Argus. Cud architektury tkankowej to może nie był, ale odchylenia od stałej Jugentrosty nie były znaczne.

— A bakterie? — dopytywała się Sandri. Kobieta imponowała swoim absolutnym brakiem wyczucia. — Różne rzeczy się słyszy o mutacjach w Skirszynie.

Skinął głową. Prasa bez litości rozprawiała się ostatnio ze skandalem immunologicznym na południu miasta. Mutacje tkankowe rozlewały się po dzielnicy niczym olbrzymi pożar, toteż Argus był przygotowany na podobne pytania.

— Na Skirszyn to ja państwa nawet nie zabieram. Tutaj, w Sequaldzie, domy nie mają buforów wirusowych, ale są uliczne systemy immunologiczne. To stosunkowo nowa dzielnica, więc skuteczność organów jest wysoka, ale gdybym ja państwu pokazał Wargulnik, to od razu byłoby widać różnicę. Nie ma lekko z chorobami skór. Getto się tam z tego robi — zakończył z udawanym smutkiem. Odrobinę przesadził z sytuacją u konkurencji, ale który sprzedawca by tego nie zrobił?

— A w tej ścianie? — Sandri podeszła krok i wskazała palcem na burą plamę. — To gnilec? — zapytała podejrzliwie z charakterystycznym tonem tajonego lęku.

Argus obrzucił parę zdziwionym spojrzeniem. Prawdziwa arystokratka nie znałaby się na grzybach ze slumsów, co innego emigrantka zamieszkująca wcześniej przedmieścia miasta. Czyżby miał przed sobą zwycięzców miejskiej loterii, których czysty przypadek wyniósł ponad stan? Tacy ludzie zwykle należeli do wymagającej klienteli, a on wolał, kiedy organiczne domy schodziły szybko i sprawnie jak sepatimskie wino.

— Nic bardziej mylnego. To grzyb nuusiański. Czasem zwany koszmaropijcą — odparł.

— Naprawdę wypijają każdy koszmar?

— To drugi z darów Sepatem. Zdrowie dla wszystkich, dobre sny dla wybranych — zacytował sepatimskie przysłowie. —Słyszałam, że najlepiej mieć je u siebie w sypialni. Da się je przenosić?

— Ciężko z powodu żelu. O widzi pani — demonstracyjnie przesunął palcem po ścianie, zbierając śluz — to wszystko jest organiczne. Nie można ruszyć ściany, chyba żeby się dogadać z właścicielem sąsiedniego domostwa.

— Zaraz — wciął się Garwel. — To czyja jest właściwie ta kamienica, kto ją sprzedaje?

— Sprzedaję firma Galvinos — wyjaśniał Argus cierpliwie. Nowi obywatele rzadko orientowali się w sepatimiskich zasadach handlu ruchomościami. Trzeba było im tłumaczyć jak dziecku. — Mamy prawo do posesji, ale nie do jej chemicznych relacji. Nie możemy rozwiązać umowy symbiotycznej, obowiązuje nas reguła zasiedlenia.

— Szwindel jakiś — rzucił Gawel nerwowo — nie tak pan nam mówił w biurze.

Sandri mocno przylgnęła do boku partnera. Opiekuńczy gest przyhamował wzrastającą irytację mężczyzny.

— Macie inne posesje z grzybem nuusiańskim? — zapytała szczerze zaciekawiona.

Argus przystąpił z nogi na nogę. Chwilę namyślał się nad najrozsądniejszą odpowiedzią.

— Jeśli zależy państwu na innej zagrzybionej posesji… to powinienem coś znaleźć za dzień, dwa. Co państwo na to?

* * *

Bulwar handlowy w dzielnicy Wołdraj zawsze kojarzył się Argusowi z więzieniami w Wątrobie. Organiczne gmaszysko niczym porzucona hałda mięsiwa wznosiło się ponad kościane fawele, terroryzowane dzień i noc przez światła bijące z grubych plastrów reklam. Pod zszarpanymi zwałami tłuszczu obudowanymi cegłówkami ciągnęły się rzędami kramy lokalnych sprzedawców. Handlarze gruczołami świetlnymi pozdrowili Argusa oszczędnym gestem, a muzykanci z udawaną uprzejmością odchyli przed nim dziurawe ronda swoich kapeluszy. Tylko amatorzy antyków okazywali obojętność – chorzy lub w wieku zejścia rotowali z bulwaru w tygodniowych cyklach.

Argus prześlizgnął się wzrokiem po towarach. Wśród podejrzanie dobrze zakonserwowanych staroci jego uwagę zwrócił obraz przedstawiający bitwę sterowców. Spodobała mu się rylcowa technika wykonania, za to dużo mniej przypadła mu do gustu sugerowana cena. Miejscowi starali się zedrzeć z naiwnych amatorów sztuki każdy septem, aby tylko przedłużyć swój pobyt w granicach zdrowonośnego miasta.

— Mogę zejść z ceny — powiedział starzec. Jego dłonie pokrywały ślady po ropnych bąblach. Obwisłą twarz przesiąkał zapach potu. — Może być za trzydzieści septemów.

Argus ulitował się i zapłacił żądaną sumę, uważając przy tym, aby przypadkiem nie dotknąć krost na dłoni mężczyzny. Wspiął się schodami na drugie piętro bulwaru, z daleka wyczuwając ostrzegawczy zapach tytoniu. Zwolnił kroku przed drzwiami biura. Jeśli szef palił, należało mieć się na baczności.

— Nowy obraz? — Galvinos oderwał się od rozłożonych dokumentów. Bulwiasta głowa jakby wyrastała z wysokiego kołnierza marynarki. Surowa i blada twarz mogłaby należeć do rzeźby przy epitafium nałogowego palacza.

— Zapomoga dla biednych — odparł Argus obojętnie. Otworzył drzwi na oścież. Chciał wygarnąć Galvinosowi przesadną ufność w uzdrawiające moce miasta, ale jego szef odezwał się pierwszy.

— Te akta przyszły dziś rano. Rządowe. Nie zdążyłem poukładać — odrzekł z tonem wyrzutu w głosie. — Spóźniłeś się. Potrącę ci, jeśli to się powtórzy.

— Miałem klienta — Argus puścił jego groźbę mimo uszu.

— Mam nadzieję, że był wart dwóch godzin.

— Emigranci…

— Czyli nie był. Czy ty się wreszcie nauczysz? Siadaj. Mamy robotę.

Argus niechętnie przysunął krzesło do biurka. Pobłażliwość Galvinosa miała w sobie coś z ojcowskiej wyrozumiałości, którą mężczyźnie coraz trudniej było znieść. Doświadczony sprzedawca nieruchomości i amator wina od pięciu lat zapominał wznieść toast za pełnoletniość swojego partnera. Z tygodnia na tydzień Galvinos coraz bardziej upodabniał się do zasuszonej kukły, którą sepatimscy młodzieńcy palili, aby pożegnać lato. Złoty okres prosperity jego firma miała dawno za sobą, toteż Argus coraz częściej rozmyślał o wyrwaniu się spod wpływu wspólnika i założeniu własnego biura. Jak dotąd jednak nie zdecydował się, aby poruszyć ten temat z Galvinosem.

Z westchnieniem wziął ze stosu upapraną tekę.

— Stare te akta.

— Bo z Em. Z dziesięć domów dostaliśmy w tamtej dzielnicy. Stan surowy, że już bardziej nie można, ale Archonci i tak chcą te mieszkania wprowadzić na rynek. Mówią, że jak się wyremontuje, będzie bajka.

— A będzie?

— Mały koszmarek. Trzeba nagiąć skalę Jugentrosty, by opchnąć desperatom rudery — rzucił Galvinos. Jego bystre oczy spoczęły na Argusie. — Chcesz mi coś powiedzieć?

— Próbowałem sprzedać kamienicę z Sequaldu.

— Nie o to chodzi. Ten dom sprzed tygodnia, który ode mnie przejąłeś. Mówiłeś mi, że znalazłeś dzianego kupca.

— Willa w Em? — przypomniał sobie Argus. Wciąż czuł dumę z zawarcia tej transakcji. Był pewien, że stary Galvinos na pewno nie wytargowałby tak dobrej stawki.

Wspólnik nieznacznie skinął głową. Odpalił prążkowanego papierosa.

— Jest do ciebie korespondencja od właściciela. Odrzut.