Mickey 7 - Edward Ashton - ebook + książka

Mickey 7 ebook

Ashton Edward

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Umieranie to żadna frajda... ale pozwala zarobić na życie.

Mickey7 jest wymienialnym: narażonym na wielokrotną śmierć pracownikiem ekspedycji mającej na celu skolonizować planetę Niflheim. Gdy tylko zadanie okazuje się zbyt niebezpieczne dla zwykłych ludzi czy nawet maszyn, otrzymuje je Mickey. Po śmierci danej wersji ciała wytwarza się nowe z wszczepioną tą samą kopią mózgu. Po sześciu zgonach Mickey7 rozumie już, dlaczego był jedynym kandydatem, który zgłosił się na to stanowisko.

Podczas rutynowego zwiadu zaginiony w akcji Mickey7 zostaje uznany za martwego. Kiedy dzięki pomocy miejscowych form życia wraca do kolonii, okazuje się, że spisano go już na straty, a do pracy zgłasza się nowy klon, Mickey8. Zwielokrotnianie wymienialnego jest zabronione i w razie wykrycia obaj zapewne trafią do odzyskiwacza białka. Mickey7 musi więc utrzymać swego sobowtóra w tajemnicy przed resztą kolonii. Ostateczny los zarówno tubylców, jak i kolonizatorów zależy od Mickeya7. Oczywiście, jeśli uda mu się nie umrzeć na dobre…

Na podstawie powieści Joon-ho Bon, zdobywca 4 Oscarów za Parasite, nakręcił film Mickey17 z Robertem Pattinsonem w roli głównej.

„Fascynująca mieszanka pomysłów z różnych nurtów science fiction, jednocześnie stanowiąca nowatorskie podejście do tematu klonowania”.

„Locus”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 302

Oceny
3,9 (73 oceny)
23
27
16
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Bomberos

Dobrze spędzony czas

Na czytniku strasznie się zawiesza, wkurzające zjawisko. Fajnie się czyta, interesujący pomysł
10
19waldi60

Dobrze spędzony czas

dobra
00
wasabi1084

Całkiem niezła

Wielokrotnie już eksploatowana koncepcja. Akcja taka sobie. Sporo błędów logicznych. Bohaterowie słabo zarysowani, miałcy. Ot, czytadło takie.
00
barbra99

Nie oderwiesz się od lektury

Przyzwoite Sci-Fi, dobrze się czyta,
00

Popularność




Edward Ashton Mickey 7 Tytuł oryginału Mickey7 ISBN Copyright © 2022 by Edward AshtonAll rights reserved Copyright © for the Polish translation by Paweł Dembowski Copyright © for the Polish edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2024 Redakcja Marta Stołowska Projekt graficzny okładki Szymon Wójciak Fecit Studio Łamanie Grzegorz Kalisiak Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Dla Jen. Gdybyś nie doprowadziła do końca cywilizacji, to wszystko by się nie wydarzyło.

To będzie najgłupsza z moich dotychczasowych śmierci.

Jest nieco po godzinie dwudziestej szóstej, a ja leżę plecami na szorstkim, kamiennym podłożu, w ciemnościach tak nieprzeniknionych, że równie dobrze mógłbym być ślepy. Mój implant oczny marnuje długie pięć sekund, polując na resztki fotonów w zakresie widzialnym, po czym ostatecznie poddaje się i przełącza na podczerwień. Nadal niewiele widać, ale przynajmniej jestem w stanie zobaczyć nad sobą sklepienie, świecące teraz bladą, upiorną szarością, i czarny okrąg oblodzonego otworu, przez który zapewne tu wpadłem.

Pytanie: co, u diabła, się stało?

Ostatnie parę minut mojej pamięci to w większości niełączące się ze sobą obrazy i fragmenty dźwięków. Pamiętam, że Berto zostawił mnie u szczytu rozpadliny, a ja powoli schodziłem po stercie połamanych bloków lodu. Pamiętam, że jakieś trzydzieści metrów od południowej ściany z lodu wystawał głaz. Wyglądał jak głowa małpy. Pamiętam, że się uśmiechnąłem, a wtedy…

…wtedy lewą stopą trafiłem… na pustkę i zacząłem spadać.

Cholera! Nie patrzyłem, gdzie idę. Gapiłem się na tę głupią małpią skałę, zastanawiałem się nad tym, jak opiszę ją Nashy, gdy wrócę pod kopułę, a zamiast tego wpad­łem w dziurę.

Zdecydowanie najgłupsza z moich śmierci.

Całe moje ciało przeszywa dreszcz. Już na górze, kiedy się ruszałem, było cholernie zimno. Ale tu, na dole, gdy leżę przyciśnięty do skały, chłód wsącza się we mnie, przeżera kombinezon i dwie warstwy izolacji termicznej, przenika przez włosy, skórę i mięśnie aż do kości. Znów drżę, od lewego nadgarstka do ramienia czuję ból. Spoglądam w dół i widzę wybrzuszenie w miejscu, gdzie rękawica styka się z rękawem zewnętrznej warstwy ocieplającej. Próbuję zdjąć rękawicę w nadziei, że chłód pomoże zmniejszyć opuchliznę, ale kolejne ukłucie bólu powstrzymuje ten eksperyment, zanim na dobre się zacznie. Nawet gdy próbuję tylko zacisnąć pięść lub poruszyć palcami, ból z mocnego staje się przeszywający.

Spadając, musiałem o coś uderzyć. Ręka jest złamana? Być może. Zwichnięta? Na pewno.

Ból oznacza, że wciąż żyję, prawda?

Powoli siadam, próbuję się otrząsnąć i mrugnięciem otwieram okno komunikatora. Znajduję się zbyt daleko, żeby wyłapać przekaźniki kolonii, ale Berto wciąż jest blisko, bo odbieram słaby sygnał. Za słaby na połączenie audio czy wideo, ale tekst powinien przejść. Mrugam okiem na ikonę klawiatury, która rozszerza się, zajmując jedną czwartą mojego pola widzenia.

<Mickey7>: Berto, odbierasz mój sygnał?

<RedHawk>: Tak. Nadal żyjesz, co?

<Mickey7>: Na razie tak. Ale utknąłem tu.

<RedHawk>: No nie mów. Widziałem, co się stało. Wszedłeś prosto w dziurę.

<Mickey7>: Tak, domyśliłem się.

<RedHawk>: I to nie w jakąś małą dziurę, tylko naprawdę wielką. Co to miało być, stary?

<Mickey7>: Patrzyłem na skałę.

<RedHawk>: …

<Mickey7>: Wyglądała jak małpa.

<RedHawk>:Idiotyczna śmierć.

<Mickey7>: No tak, ale tylko jeśli umrę. Skoro o tym mowa, jest szansa, że po mnie przylecisz?

<RedHawk>: Ech…

<RedHawk>: Nie.

<Mickey7>: Serio?

<RedHawk>: Serio.

<Mickey7>: …

<Mickey7>: Dlaczego?

<RedHawk>:Głównie dlatego, że unoszę się dwieście metrów ponad miejscem, w które spadłeś, i ledwie cię odbieram. Trafiłeś głęboko pod ziemię, stary, jesteś na terytorium pełzaczy. Wyciągnięcie cię wymagałoby ogromnego wysiłku i byłoby niebezpieczne — nie mogę pozwolić sobie na takie ryzyko dla wymienialnego. Chyba rozumiesz?

<Mickey7>: No tak.

<Mickey7>: Dla przyjaciela też byś tego nie zrobił?

<RedHawk>: Daj spokój, Mickey. To cios poniżej pasa. Tak naprawdę przecież nie umierasz. Zgłoszę stratę, gdy tylko wrócę pod kopułę. To był wypadek na służbie, więc Marshall bez problemu zatwierdzi odtworzenie. Jutro wyjdziesz z kadzi i wyśpisz się w swoim łóżku.

<Mickey7>: No tak, świetnie, stary. Dla ciebie to bardzo wygodne. Dla mnie nie, bo będę musiał umrzeć w tej dziurze.

<RedHawk>: Tak, kiepska sprawa.

<Mickey7>: Kiepska sprawa? Serio? Tylko na tyle cię stać?

<RedHawk>: Przykro mi, Mickey, ale czego ode mnie oczekujesz? Źle się czuję z tym, że tam umrzesz, ale przecież na tym polega twoja praca.

<Mickey7>:Nie jestem nawet zaktualizowany. Nie wczytywałem się od miesiąca.

<RedHawk>: To nie moja wina. Ale nie martw się. Opowiem ci o wszystkim, co robiłeś w międzyczasie. Jakieś prywatne sprawy od czasu ostatniej kopii zapasowej, o których powinieneś wiedzieć?

<Mickey7>: Uch…

<Mickey7>: Nie, chyba nie.

<RedHawk>: Świetnie. To jesteśmy dogadani.

<Mickey7>: …

<RedHawk>: W porządku, Mickey?

<Mickey7>: Tak, w porządku. Dzięki wielkie, Berto.

Mrugnięciem zamykam okno, opieram się plecami o skalną ścianę i zamykam oczy. Wierzyć się nie chce, ale ten tchórzliwy dupek po mnie nie wróci.

Ech, kogo ja oszukuję? Przecież to było do przewidzenia.

Co teraz? Mam tak siedzieć i czekać na śmierć? Nie mam pojęcia, jak głęboko się stoczyłem w tę dziurę, szyb czy co to jest, zanim zderzyłem się z podłożem w tym… nie wiadomo czym. Może dwadzieścia metrów. Ale zważywszy na to, co powiedział Berto, może nawet i sto. Otwór, przez który wpadłem, znajduje się nie wyżej niż trzy metry nade mną. Jednak nawet gdybym był w stanie go dosięgnąć, nie ma szans, żebym wspiął się ze zwichniętym nadgarstkiem.

W mojej robocie sporo czasu spędza się, rozmyślając o różnych rodzajach śmierci — oczywiście wtedy, gdy akurat się ich nie doświadcza. Nigdy dotąd nie zamar­z­łem na śmierć, jednak o tym myślałem. Trudno, żeby nie przeszło mi to przez myśl, odkąd wylądowaliśmy na tej przeklętej lodowej kuli. Powinno być bezboleśnie. Robi ci się zimno, zasypiasz, a potem się nie budzisz, tak? Zaczynam odpływać, wierząc, że może to nie będzie taka zła śmierć, ale nagle dostaję powiadomienie. Otwieram je mrugnięciem oka.

<Black Hornet>: Hej, kochanie.

<Mickey7>: Hej, Nasha. Co mogę dla ciebie zrobić?

<Black Hornet>: Siedź spokojnie. Jestem w powietrzu, będę tam za dwie minuty.

<Mickey7>: Berto dał ci znać?

<Black Hornet>: Tak, uważa, że nie można cię wyciągnąć.

<Mickey7>: Ale?

<Black Hornet>: On po prostu nie ma silnej motywacji.

Wiecie, nadzieja to śmieszna sprawa. Trzydzieści sekund temu byłem przekonany, że umrę, i już się tego nie bałem. Ale teraz serce mi wali jak młotem i układam w myślach listę rzeczy, które mogą pójść nie tak, jeśli Nasha wyląduje i zacznie akcję ratunkową. Czy nad wyrwą jest dość miejsca dla jej maszyny? Jeśli tak, to czy będzie w stanie mnie znaleźć? A jeżeli tak, to czy będzie miała wystarczająco długą linę, żeby mnie stąd wyciągnąć?

Jeśli Nashy się uda, to jakie jest ryzyko, że to wszystko przyciągnie do niej pełzacze?

Cholera!

Cholera, cholera, cholera!

Nie mogę jej na to pozwolić.

<Mickey7>: Nasha?

<Black Hornet>: Tak?

<Mickey7>: Berto ma rację. Nie ma co próbować.

<Black Hornet>: …

<Mickey7>: Nasha?

<Black Hornet>: Jesteś pewien, kochanie?

Znów zamykam oczy, biorę głęboki wdech i wydech. To tylko wycieczka do kadzi, prawda?

<Mickey7>: Tak. Jestem tu mocno zakopany i nieźle potłuczony. Szczerze mówiąc, nawet gdyby udało ci się mnie wyciągnąć, pewnie i tak poszedłbym do utylizacji.

<Black Hornet>: …

<Black Hornet>: Dobra, Mickey. Twoja decyzja.

<Black Hornet>: Wiesz, że bym po ciebie przyleciała.

<Mickey7>: Tak, wiem.

Nasha przestaje się odzywać, a ja siedzę i patrzę, jak siła jej sygnału na przemian rośnie i maleje. Orbituje nad miejscem upadku. Próbuje namierzyć mój sygnał, żeby dobrze mnie zlokalizować.

Muszę to zakończyć.

<Mickey7>: Nasha, leć do domu. Wyłączam się.

<Black Hornet>: Och.

<Black Hornet>: No dobrze.

<Black Hornet>: Jak to zrobisz?

<Mickey7>: Jak co zrobię?

<Black Hornet>: Jak się wyłączysz, Mickey? Nie chcę, żebyś skończył jak Piąty. Masz broń?

<Mickey7>: Nie, straciłem miotacz. Szczerze mówiąc, chyba nie chciałbym się nim posłużyć. Może poszłoby szybko, ale…

<Black Hornet>: Tak, masz rację. Może nóż? Albo czekan?

<Mickey7>: Nie i nie. A co właściwie miałbym zrobić czekanem?

<Black Hornet>: Nie wiem. Są ostre. Może mógłbyś rozwalić nim sobie głowę?

<Mickey7>: Słuchaj, Nasha, wiem, że próbujesz pomóc, ale…

<Black Hornet>: Mógłbyś po prostu rozszczelnić swoją maskę. Nie wiem, czy najpierw dopadnie cię niski poziom tlenu, czy wysoki dwutlenku węgla, tak czy siak, nie powinno to zająć więcej niż parę minut.

<Mickey7>: Tak, wiem, że tego nie próbowałem, ale jakoś nie wydaje mi się, żeby powolne duszenie się było tym, czego chcę doświadczyć.

<Black Hornet>: To co zamierzasz zrobić?

<Mickey7>: Chyba zamarznę na śmierć.

<Black Hornet>: Tak, to jest jakaś opcja. Spokojna śmierć, prawda?

<Mickey7>: Mam nadzieję.

Jej sygnał spada niemal do zera, po czym odrobinę rośnie. Musi unosić się tuż na krawędzi maksymalnego zasięgu.

<Black Hornet>: Hej, aktualizowałeś kopie zapasowe, co?

<Mickey7>: Przez ostatnie sześć tygodni nie.

<Black Hornet>: Dlaczego?

Nie miałem ochoty teraz zagłębiać się w tę kwestię.

<Mickey7>: Chyba z lenistwa.

<Black Hornet>: …

<Black Hornet>: Przykro mi, kochanie.

<Black Hornet>: Chcesz, żebym została z tobą na linii?

<Mickey7>: Nie, trochę to zajmie, a jeśli tu zlecisz, to już się nie wydostaniesz. Powinnaś wracać pod kopułę.

<Black Hornet>: Jesteś pewien?

<Mickey7>: Tak, jestem.

<Black Hornet>: Kocham cię. Gdy jutro się zobaczymy, powiem, że zachowałeś się dzisiaj jak zawodowiec.

<Mickey7>: Dzięki, Nasha. Też cię kocham.

<Black Hornet>: Do zobaczenia, Mickey.

Zamykam okno mrugnięciem i widzę, jak sygnał Nashy znów zanika. Berto dawno już jest poza zasięgiem. Patrzę w górę. Dziura wygląda przerażająco i nagle kwestia, czy mam kopię zapasową, czy nie, przestaje mieć znaczenie, bo nie mam ochoty umierać. Otrząsam się nieco i wstaję.

Oto eksperyment myślowy dla ciebie. Wyobraź sobie taką sytuację: dowiadujesz się, że gdy idziesz w nocy spać, to nie zasypiasz, tylko umierasz. Umierasz, a zamiast ciebie rano budzi się ktoś inny. Ze wszystkimi twoimi wspomnieniami, nadziejami, marzeniami, obawami. Myśli, że jest tobą, i tak samo myślą wszyscy twoi przyjaciele i bliscy. Tyle że nie jest tobą, a ty nie jesteś tym, który poszedł spać poprzedniej nocy. Istniejesz od rana i przestaniesz istnieć, gdy w nocy zamkniesz oczy. Zadaj sobie pytanie — czy wpłynie to znacząco na twoje życie? Czy jest sposób, żeby w ogóle to zrozumieć?

Zamień „idziesz spać” na „zostajesz zmiażdżony, ugotowany albo spalony” i w zasadzie już wiesz, jak wygląda teraz moje życie. Problemy z rdzeniem reaktora? Natychmiast się za to biorę. Trzeba przetestować nową szczepionkę? To robota dla mnie. Chcesz się dowiedzieć, czy absynt zrobiony w wannie jest trujący? Dajcie kieliszek, sukinsyny. Jeśli umrę, zawsze można zrobić moją kolejną wersję.

Zaletą takiej gównianej pracy jest adekwatny do niej, czyli też gówniany, rodzaj nieśmiertelności. Nie tylko pamiętam, co robił Mickey1, ale pamiętam, jak nim byłem. No, wszystko poza ostatnimi paroma minutami jego życia. Zmarł… zmarłem po rozszczelnieniu kadłuba w czasie lotu. Mickey2 obudził się parę godzin później, przekonany, że ma trzydzieści jeden lat i urodził się na Midgardzie. I kto wie, czy tak nie było. Może jego oczami patrzył oryginalny Mickey Barnes? Jak właściwie to stwierdzić? I może jeśli położę się w tej jaskini, zamknę oczy i roz­szczelnię kombinezon, obudzę się jutro rano jako Mickey8.

Ale jakoś w to wątpię.

Nasha i Berto prawdopodobnie nie zauważą różnicy. Lecz ja, gdzieś głęboko, na jakimś innym poziomie niż rozum, jestem pewien, że wiedziałbym, iż umarłem.

• • • • • •

Tu, na dole, jest raczej krucho z fotonami w spektrum światła widzialnego, lecz mój wizjer odbiera dość w zakresie podczerwieni, bym mógł się rozejrzeć. Jak się okazuje, z tej groty wychodzi jakieś sześć tuneli. Wszystkie są odchylone nieco w dół.

Dziwne. Tak nie powinno być.

Ale w zasadzie co tu nie jest dziwne?

Tunele wyglądają jak jaskinie lawowe, lecz według sondy orbitalnej w odległości tysiąca kilometrów od tego miejsca nie ma żadnej aktywności wulkanicznej. To jeden z powodów, dla których wybraliśmy to miejsce na pierwszą bazę, mimo że znajduje się na tyle daleko od równika, by cholerny klimat tej planety był tu jeszcze bardziej beznadziejny niż zazwyczaj. Powoli przechodzę wzdłuż ścian groty. Wszystkie tunele wyglądają tak samo, są okrąg­łe, o średnicy około trzech metrów, i lekko się świecą, co świadomie interpretuję jako wyższą temperaturę, ale podświadomie jako drogę prowadzącą prosto do piekła. Odległość między każdym z nich wynosi sześć kroków.

To też wygląda podejrzanie.

Cóż, nie mam czasu, żeby się tym przejmować. Wybieram jeden z tuneli i ruszam.

Pół godziny później zastanawiam się, czy jednak nie należało skontaktować się z Nashą i powiedzieć jej, że zmieniłem plany i nie mam zamiaru zamarznąć na śmierć. Byłoby dobrze, gdyby o tym wiedziała, bo powstrzymałaby Berta przed zgłaszaniem straty, póki rzeczywiście nie umrę. Unia ma pod względem moralnym dość luźne podejście do wielu kwestii, ale u zarania technologii biodrukowania ciał i odtwarzania osobowości z kopii zapasowych wydarzyło się wiele złego i obecnie w większości kolonii lepiej być seryjnym mordercą albo porywaczem dzieci niż zwielokrotnionym.

Otwieram okno komunikacyjne, ale oczywiście nie mam tu zasięgu. Za dużo skał między mną a powierzchnią. Może to i lepiej. Jestem pewien, że Nasha nie upierała się przy akcji ratunkowej, bo dałem jej do zrozumienia, iż jestem w fatalnym stanie. Gdyby wiedziała, że mogę iść, mam tylko zwichnięty nadgarstek i boli mnie głowa, próbowałaby po mnie wrócić.

Nie pozwolę na to. Jeśli w ciągu ostatnich dziewięciu lat zdarzyło się w moim życiu coś dobrego, to było to spotkanie Nashy, i gdyby teraz z mojego powodu coś jej się stało, nie mógłbym z tym żyć.

Nie mógłbym, ale musiałbym. Przecież ja nawet umrzeć nie mogę, a przynajmniej nie na dobre.

Jednak nie jestem pewien, czy teraz w ogóle byłaby w stanie mnie odnaleźć. Czuję się tu jak w mrowisku, co kilkanaście metrów tunele rozwidlają się. Próbuję wybierać te, które wyglądają, jakby biegły bardziej w górę niż w dół, ale nie wydaje mi się, żeby szło mi to szczególnie dobrze, i nie mam pojęcia, w którą stronę idę.

Pocieszające w tym wszystkim jest to, że przynajmniej już się nie trzęsę. Początkowo myślałem, iż to hipotermia, ale podczerwony blask na ścianach tuneli robi się coraz jaśniejszy i jestem teraz pewien, że im głębiej się zapuszczam, tym robi się cieplej. Zaczynam nawet trochę się pocić.

Co na razie jest w porządku, ale gorzej, jeśli w końcu wyjdę na powierzchnię. W chwili, gdy zapadł się wlot do tamtego szybu, było tam dziesięć stopni poniżej zera. Nocne temperatury sięgają nawet do minus trzydziestu, a wiatr nigdy nie przestaje wiać. Jeśli uda mi się stąd wydostać, może lepiej, bym został w środku do chwili, aż wyjdzie słońce.

Myślę o Nashy, gdy po raz pierwszy słyszę tupot. Brzmi, jakby po granicie przetaczała się lawina małych kamieni, tylko że zaczyna się i zatrzymuje, zaczyna i zatrzymuje. Przyspieszam kroku i nie oglądam się za siebie. Jest już dla mnie oczywiste, że te tunele nie są naturalną formacją. Nie wiem, jakie zwierzę drąży w litej skale tunele o średnicy trzech metrów, ale z pewnością nie chcę go spotkać.

Im dalej idę, tym częściej i wyraźniej słyszę odgłosy. Kroczę szybciej i szybciej, prawie biegnę. Mijając skrzyżowanie z innym tunelem, zdaję sobie sprawę, że nie wiem, czy dźwięk dobiega z tyłu, czy z przodu. Zatrzymuję się, odwracam głowę.

I oto jest. Dość blisko, by go dotknąć.

Wygląda w zasadzie jak pełzacz, co w sumie ma sens: segmentowane ciało, jedna para nóg przypadająca na segment, zakończona twardymi, ostrymi szczypcami. Tylko żuwaczki są inne. Pełzacze mają jedną parę na przednim segmencie. Ten tutaj ma dwie: nieco dłuższą, ustawioną równolegle do podłoża, i krótszą, ustawioną prostopadle do niego. Jak pełzacz ma też krótką, zręczną parę odnóży gębowych wewnątrz żuwaczek oraz okrągłą, zębatą paszczę.

Widzę też inne istotne różnice. Pełzacze są całkiem białe — być może wyewoluowały w ten sposób, by zlewać się ze śniegiem. Trudno stwierdzić w trybie podczerwieni, ale podejrzewam, że w spektrum widzialnym ten stwór jest brązowy lub czarny.

Poza tym pełzacze mają około metra długości i ważą kilkadziesiąt kilogramów, a szerokość mojego nowego kolegi wynosi tyle, ile mój wzrost, zaś jego cielsko ciągnie się wzdłuż tunelu tak daleko, jak sięga mój wzrok.

Walczyć czy uciekać? Ani jedno, ani drugie nie wydaje się dobrym pomysłem. Podnoszę ręce, pokazując otwarte dłonie, i powoli robię krok do tyłu. To wywołuje reakcję. Stwór unosi przedni segment i rozszerza obie pary żuwaczek. Odnóża gębowe machają w moją stronę. Mowa ciała. Zapewne dla niego moje podniesione ręce to zagrożenie. Opuszczam je więc i robię kolejny krok w tył. Stworzenie przysuwa się do mnie, a jego przednie segmenty wiją się jak głowa kobry. Nachodzi mnie myśl, że trzeba było posłuchać Nashy, rozszczelnić kombinezon i pozwolić, żeby tutejsza atmosfera zrobiła swoje, bo skonsumowanie przez ogromną stonogę to jednak nie będzie bezbolesna śmierć. I wtedy… stwór uderza.

Żuwaczki obejmują mnie, zanim zdążę zareagować — między nogami, na prawym ramieniu i wokół talii. Stwór podnosi mnie z ziemi i unieruchamia za pomocą odnóży gębowych. Jego paszcza rytmicznie otwiera się i zamyka. Jest na tyle blisko, że widzę liczne rzędy czarnych zębów, jeden za drugim, aż do gorącego jak piec przełyku.

Ale nie wciąga mnie do środka, tylko podnosi mnie i rusza przed siebie.

Odnóża gębowe są wieloprzegubowe i odchodzą od nich kłębowiska macek wyglądających niemal jak palce zakończone dwucentymetrowymi szponami. Początkowo wyrywam się, ale one przyciskają moje ręce do żuwaczek jak stalowe imadło. Mogę poruszać stopami, lecz nie jestem w stanie wymierzyć nimi kopniaka. Podejrzewam, że stwór niesie mnie do gniazda. Będę przekąską dla młodych? A może smakołykiem dla żony? Tak czy siak, gdybym mógł teraz rozszczelnić kombinezon, zrobiłbym to. Ale nic z tego, więc po prostu wyobrażam sobie, jakie to uczucie być przemielonym przez to zębowisko.

Podróż trwa już dość długo i w pewnym momencie zaczynam przysypiać. Budzi mnie jednak szczękanie zębów ogromnego pełzacza i przez resztę drogi patrzę, jak ocierają się o siebie, gdy otwór gębowy otwiera się i zamyka. To dziwnie fascynujące. Zęby muszą albo ciągle rosnąć, albo regularnie wypadać i odrastać, bo dość mocno walą o siebie.

Po jakimś czasie zauważam, że uderzają o siebie pod takim kątem, by wzajemnie się ostrzyć.

W końcu zatrzymujemy się w pieczarze podobnej do tej, do której wpadłem. Pełzacz przechodzi na drugą stronę groty, po czym wkłada głowę do mniejszego bocznego tunelu. Obracam głowę. Wygląda na to, że ten tunel kończy się po jakichś dwudziestu metrach. Rodzinna spiżarnia? Stawia mnie na podłożu i otwiera żuwaczki. Odnóża gębowe popychają mnie lekko, a głowa pełzacza cofa się.

Nie wiem, co się dzieje, ale chcę znaleźć się jak najdalej od tego stwora. Idę przed siebie. W ścianie na końcu tunelu jest coś dziwnego. Dopiero po paru sekundach uzmysławiam sobie, że mój wizjer po raz pierwszy od wielu godzin odbiera fotony światła widzialnego.

Gdy docieram do końca, widzę, że ściana tunelu nie jest ze skały, tylko ze zbitego śniegu. Przykładam do niej rękę i pcham. Odpada fragment szeroki na pół metra. Przez otwór wpada światło dnia.

Nagle wracam pamięcią do chwili, gdy jako dziewięciolatek przebywałem w wiejskim domku mojej babci na Midgardzie. Był słoneczny, wiosenny poranek, a ja w sypialni złapałem pająka. Podniosłem go i zamknąłem w dłoniach. Wybiegłem na zewnątrz, do ogrodu, czując na wnętrzach dłoni jego ostre odnóża. Przyklęknąłem i wypuściłem pająka, a gdy ten sobie poszedł, poczułem się jak wspaniałomyślny i litościwy bóg.

Przez otwór w ścianie widzę pokrytą śniegiem kopułę, która znajduje się nie dalej niż parę kilometrów stąd. Teraz to ja jestem pająkiem. Jestem pająkiem, a ten stwór z tunelu właśnie wypuścił mnie w ogrodzie na wolność.

Po wyjściu z tunelu próbuję połączyć się z Bertem, a następnie z Nashą. Brak odpowiedzi. Nic dziwnego. Jest dość wcześnie, a oboje pracowali po nocach. Czy Berto zgłosiłby moją śmierć zaraz po powrocie do kopuły, czy poczekał do rana? I jak długo trwałby proces odtworzenia mnie? Nigdy nie byłem świadkiem tego procesu, więc nie wiem, ale chyba niezbyt długo. Zastanawiam się, czy nie zostawić wiadomości dla Berta, lecz intuicja podpowiada mi, że trzeba poczekać. Jeśli po powrocie z akcji poszedł od razu spać, powiem mu osobiście. Jeśli nie, to… nie mam pojęcia, co wtedy, ale z pewnością lepiej będzie, jeśli na razie nie będę się nikomu rzucał w oczy.

Żeby dojść do strefy ochronnej, muszę przez godzinę przebijać się przez sięgający do kolan świeży śnieg. Poza tym jest to całkiem miły poranek. Pierwszy raz od tygodnia temperatura jest odrobinę wyższa od zera. Wiatr ucichł, niebo jest bezchmurne i różowe, a słońce to wielka czerwona piłka spoczywająca tuż nad południowym horyzontem. Strefa ochronna rozciąga się na jakieś sto metrów od kopuły — wieżyczki z czujnikami, automatyczne miotacze, pułapki i tak dalej. Nigdy nie byłem pewien, po co to wszystko, skoro jedynymi dużymi zwierzętami, jakie dotąd widzieliśmy, były pełzacze, które poruszają się pod śniegiem, gdzie nie widzą ich nasze czujniki, ale zapewne to standardowa procedura.

Tego ranka przy punkcie kontrolnym prowadzącym do głównej śluzy siedzi Gabe Torricelli. To trep, ale jak na trepa całkiem w porządku gość. Poza hełmem ma na sobie pełen pancerz wspomagany. Wygląda jak przeroś­nięty kulturysta z malutką głową.

— Mickey — mówi — wcześnie wstałeś.

Wzruszam ramionami.

— Taka tam przechadzka dla utrzymania kondycji. Po co ten sprzęt? Wypowiedzieliśmy komuś wojnę podczas mojej nieobecności?

Uśmiecha się zza maski.

— Jeszcze nie. Pancerz nie jest obowiązkowy, po prostu mi się podoba. — Wskazuje na miejsce, z którego przyszedłem. — Marshall dalej każe ci robić zwiad na wzgórzach, co?

— Tak. Nie będzie ryzykować utraty cennego sprzętu, skoro ma mnie.

— Wiadomo. Widziałeś tam coś ciekawego?

„Tak, Gabe. Widziałem pełzacza o wielkości promu towarowego. Zaniósł mnie z powrotem do kopuły, a potem wypuścił. Jestem prawie pewien, że to inteligentny stwór. Fajnie, co?”

— Nie, tylko kupa kamieni i śniegu.

— Tak. Typowe. Marshall marnuje nasz czas na bzdury, nie?

Cholera, nudzi się i chce pogadać. Muszę to ukrócić.

— Słuchaj, chciałbym dłużej z tobą posiedzieć, ale od rana mam trochę roboty w kopule. Nie masz nic przeciwko, żebym już wszedł?

— Jasne. Chyba nie muszę prosić o identyfikator, co?

— Nie, raczej nie.

Wyciąga tablet, wciska coś i macha ręką, żebym wszedł do środka. To dobry znak. Może oznaczać, że nikt jeszcze nie zarejestrował Mickeya8 w systemie bezpieczeństwa. Lenistwo Berta mogło mnie uratować przed masą kłopotów. Z drugiej strony to właśnie przez lenistwo Berta znalazłem się w tej sytuacji. Byłoby ciężko, ale na pewno mógłby znaleźć jakiś sprzęt, żeby po mnie wrócić i wyciągnąć z tej dziury, do której wpadłem.

Nie pozwoliłbym, żeby Nasha ryzykowała, lecąc po mnie. Ale Berto? Gdyby chciał to zrobić, nie protestowałbym.

Oczywiście wymienialni są właśnie po to, żeby nie trzeba było po nich wracać. Jednak bez względu na to, jak zakończy się ta historia, będę musiał przemyśleć kryteria doboru przyjaciół.

Pierwszy przystanek to mój pokój. Przebiorę się, umyję i opatrzę nadgarstek. Chyba nie jest złamany, ale jest obrzęknięty i fioletowy. Zapewne przez kilka tygodni będzie mi sprawiał problemy. Potem skontaktuję się z Bertem i dopilnuję, żeby nie robił nic głupiego. Muszę też połączyć się z Nashą i dać jej znać, że udało mi się wydostać.

I podziękować za to, że w ogóle chciała spróbować.

Idę głównym korytarzem przez dwie trzecie szerokości kopuły, a następnie wchodzę cztery piętra wyżej po metalowych spiralnych schodach, które prowadzą do slumsów. Tam znajdują się mieszkania dla ludzi o najniższym statusie, dziesiątki pokoików dwa na trzy metry przedzielonych plastikowymi ściankami działowymi i cienkimi piankowymi drzwiami, tuż przy samym dachu. Mój pokój to ten przy osi kopuły. Mieszkam w nim sam. Ma dość przestrzeni, żebym mógł wstać i podnieść ręce nad głowę — to chyba jedna z zalet bycia wymienialnym. I tu nasuwa się analogia, że wymienialni są traktowani trochę tak, jak Aztekowie traktowali swoich graczy w piłkę. Byli dla nich mili, do czasu aż zaciągali ich na ołtarz i wypruwali z nich serca.

Po raz pierwszy zdaję sobie sprawę, że jednak mogę mieć problem, gdy próbuję wprowadzić kod do drzwi, a one są już odblokowane. Otwieram je. Serce wali mi jak oszalałe. Ktoś leży na moim łóżku, pod moim kocem, który ma podciągnięty do brody. Włosy ma przyklejone do czoła, a twarz pokrytą czymś, co wygląda jak białe smarki. Robię dwa kroki naprzód i zamykam za sobą drzwi. Na dźwięk trzaśnięcia oczy leżącego na moim łóżku otwierają się.

— Hej — mówię.

Tamten przysiada i przykłada rękę do twarzy.

— Co do… — spogląda na mnie i szeroko otwiera oczy. — Cholera. Jestem Mickey8, prawda? — pyta.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki