Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W pewnym mieście po prawej stronie rzeki wciąż stoi bar Stokrotka, w którym profesor Kruk opowiada, jak nokautować tomem Iwaszkiewicza. Anka, uczennica szkoły fryzjerskiej, wciąż żartuje, starając się nie myśleć o swej twarzy. Nieopodal niedbale oparty o huśtawkę stoi wielki jak hala Marian, co bije swoje kobiety, ma nóż i kij bejsbolowy w bagażniku i wszyscy wiedzą, że lepiej go omijać. W tym mieście wciąż grają Modern Talking, Limahl, Shakin Stevens, Lionel Richie i cała reszta, a chłopaki ćmią sobieki.
Opowiadania Pawła Sołtysa Mikrotyki są raczej krótsze niż dłuższe, w większości realistyczne, sensacji w nich niewiele, trupów kilka, scen erotycznych nie ma prawie wcale. Są jak piosenki z naszej młodości – nie można ich zapomnieć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 135
Paweł Sołtys
Mikrotyki
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.
Projekt okładki Łukasz Zbieranowski / Fajne Chłopaki
Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl
Copyright © by Paweł Sołtys, 2017
Opieka redakcyjna Łukasz Najder
Redakcja Magdalena Budzińska
Korekta Anna Brynkus-Weber / d2d.pl, Małgorzata Poździk / d2d.pl
Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Skład Alicja Listwan / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8049-604-0
Rodzicom
Znałem faceta, który jadł frytki ze śmietaną, wszyscy myśleli, że to majonez, a on uśmiechał się wysmarowany tą śmietaną jak Święty Mikołaj na komisariacie i puszczał oko ponad ich głowami, w chmury. Jakby tylko one znały się na jego żartach, same zrobione ze śmietany, zbrudzone troszkę dymem z kominów. Znałem innego, który słodził pomidory, szczypał powietrze za tyłkami dziewczyn i umarł na cukrzycę. Znałem wielu facetów. Znałem Gruzina, który zakochał się w Ance, sprzedawczyni z warzywniaka na Grochowie. Przeprowadził się dla niej do Warszawy, a to było w latach siedemdziesiątych, wtedy to nie było fiu-bździu zamienić Tbilisi na Kobielską. Śmiał się z polskich warzyw i z polskich mężczyzn. I te, i ci wydawały mu się za małe, zbyt mali, za słabo nasłonecznione, nasłonecznieni, za chude i chudzi w duszach i pestkach. A potem uśmiech mu spłowiał, jakby jedzenie bladziuchnych pomidorów i wątłych kabaczków kładło się na nim mazowiecką mgłą. Śpiewał po cichu gruzińskie piosenki, palił albańskie papierosy i typował kochanków Anki spośród klientów warzywniaka. I bolało go, że nawet ci kochankowie to jacyś niedofaceci, no bo kto tam przychodził? Emeryci, renciści i nauczyciele z podstawówki przy Paca.
– Tu nawet nienawidzić nie ma kogo, brat, nie ma kogo opluć.
Ale w końcu wytypował i poszedł siedzieć, i nie wiem, co z nim, pewnie zdechł bez słońca i czaczy.
Drugiego męża Anki też znałem i widziałem, już wiele lat później, jak syczała do niego nachlanego na ławce przy skwerku:
– Żebyś ty choć trochę był z Tbilisi, choć jeden palec żebyś miał stamtąd, jeden włos!
Była już wtedy jak wąż – wychudła i coraz bardziej złotawa, bo na każdą zmarszczkę kupowała sobie nowy pierścionek albo kolczyki od ruskich na Stadionie.
Znałem faceta, który nie wychodził z domu, i gadałem z nim przez drzwi. Lubił, jak piłem piwo i opowiadałem mu przez szare, wysmarowane drzwi, jak smakuje. Najpierw pianka, uderzenie zimna i goryczy, potem bąbelkowany słodkawy środek i mętnawa, już ciepła końcówka, która woła zawsze: teraz pianka! teraz pianka! I tak się to toczy. Na tych drzwiach dzieciaki napisały mu: „Wariat”. A to nie był wariat, tylko nie wychodził.
Znałem jego młodszego brata, który został grafem dzielnicy i który nie odróżniał pisku opon swojej beemki od pisku dziewczyny, a kiedy poczuł, że słońce zachodzi nad nim na niebiesko, urwał się gdzieś daleko. Może i do Tbilisi. Czy gdzieś.
Zanim wyjechał, poznał mnie kiedyś z facetem, który robił dowody osobiste, prawa jazdy i papiery samochodów. Ten wyglądał jak zegarmistrz i palił carmeny. Jak już było wiadomo, że carmeny znikną, to mu kolesie zorganizowali tira tych carmenów, żeby mu starczyło do śmierci. I starczyło.
Znałem palących i niepalących, pijaków, abstynentów i tych, co na huśtawce. Tych omijaj, zawsze mają nóż albo kij bejsbolowy w bagażniku. Taki był Marian. Wielki jak hala na Wschodnim i rozkołysany jak pelargonie w wichurę. Raz pił, raz nie pił, wszywali mu bezpieczniki i odtruwali. Ale prawdziwej trucizny nie udało się z niego wypompować. Nie wiedzieli po prostu, gdzie ona jest, szukali w złych miejscach. Marian handlował antykami i grał na koniach. Kiedy pił, próbował stawiać na wskazówki starych zegarów i sprzedawać turystom araby na padoku. Bił swoje kobiety i płakał, gdy ktoś mu przyniósł piękną szablę albo krzesło. Jemu dzieciaki napisały na drzwiach: „Pojeb”. Bo to był pojeb. Zapił się. Inny facet, który zawsze łaził z reklamówką, powiedział mi, że tego „Pojeba” to mu własne dzieci napisały.
Czy to prawda – nie wiem. Bo ten od reklamówki gadał więcej, niż trzeba, mówił więcej, niż jest, gęba mu się nie zamykała jak rybie, gdy ją z kanałku wyciągniesz za Wedlem. Był czas, że nocował na Centralnym. Nie wiem, czemu tak daleko, może tu miał za krzywo wtedy. W każdym razie on opowiedział mi historię o facecie, którego nie znałem. Na Centralnym zaczął się pojawiać jesienią. Chodził między bezdomnymi i się rozglądał, i przechodził tym zapachem, którego na raz nie zmyjesz. Myśleli, że tajniak, ale co mają tajniacy do takich ludzi? A zimą zaczął niektórym dawać forsę. Za nic, za frajer. Poszły plotki, że pewnie zboczeniec, jeden z wielu, którzy wtedy szukali na dworcu. Ale to też nie była prawda. Całą zimę dziewięćdziesiątego trzeciego tak przychodził. Temu dał dychę, tamtemu dwie, i szedł dalej. Ponoć nijaki. Urzędnik niskiego szczebla z drobnym wąsem i czarnym plecaczkiem. Potem się mówiło, że gość wygrał w totka i z jakiegoś porywu serca, obietnicy czy czegoś zaczął tę wygraną rozdawać. Przyjeżdżał tramwajem i buty miał eleganckie, robione na miarę. A resztę już normalną. Policja go parę razy zaczepiała, ale nie ma paragrafu na faceta, który daje po kilka złotych tym, co liżą dno. A w lutym trzech młodych wykoncypowało, że jak daje po dyszce albo dwóch, to w tym czarnym plecaku musi mieć całkiem sporo. A że heroiny nikt za darmo nie rozdaje, to go pod ruchomymi schodami wzięli w kółko. Scyzoryk mieli raczej na postrach, ale któryś się zagotował, czy może facet nie chciał oddać plecaka… Jak było, mój koleżka nie wiedział, ale widział go potem, jak leżał. Na boku, jakby chciał się przekimać, jakby go zarazili bezdomni tym Centralnym. Dlaczego nie chciał oddać plecaka, skoro i tak rozdawał pieniądze? Tego żaden facet, jakiego znałem, nie wiedział. Przez megafony ogłoszono ekspres do Wrocławia, a tamten facet, którego nie znałem, umarł. I teraz, jak ci to opowiadam, to mogę się przyznać, że szkoda, że chciałbym znać tamtego faceta.
– Ten facet ma coś z kolanami – wymruczał Maciek.
– Ten facet mruczy jak kot! – wykrzyknął Mareczek.
I obaj mieli rację, nogi Mareczka były najprawdopodobniej z modeli ikarusów w skali 1:20. Z przegubami tam, gdzie inni mają kolana. Głupio byłoby go prosić, żeby zdjął spodnie, więc wierzyłem w te przeguby, bo to zawsze lepsze niż zwyrodnienia rzepki, łąkotki czy co tam może boleć między łydką a udem. A Maciek mruczał od roku.
– Gronkowiec – mruczał zadowolony z siebie, jakby mówił „gronostaj” i miał na sobie królewski płaszcz, a nie ten szary strzęp, który nazywał kurtką.
– To wszystko przez to, że tu nie było porządnego dada. Nie było porządnego dada w tym kraju! No sami powiedzcie! Było?! – Mareczek nakręcał się, rozbujany już jak na resorach.
– Wsiądź sobie w jakikolwiek autobus – odmruczał Maciek – tam sami Ukraińcy prowadzą. I ciągle gadają przez telefon, pewnie z żonami i dziewczynami we Lwowie czy w innym Łucku. To da, da, da, będziesz miał skolko ugodno, przeskok będziesz miał od razu przez połacie awangardy: miasto, masa, maszyna i dada. – Odwrócił się do mnie. – Skąd ty wziąłeś faceta z takimi kolanami?
Co miało znaczyć: skąd wziąłeś faceta z takim krzykiem i pretensjami? Zrozumiałem go dobrze, ale nic nie odpowiedziałem, bo zamiast serca miałem zegarek, który stanął.
– Ty, daj mi telefon, muszę zadzwonić! – krzyknął Mareczek i od tego krzyknięcia wychyliło go na przegubach o czterdzieści pięć stopni.
– Nie masz swojego?
– Nie mam, ale ważną sprawę mam za to!
Maciek niechętnie wyjął, odblokował i podał. Za chwilę Mareczek darł się już do słuchawki, trzymając telefon przed sobą tak, że nie mógł usłyszeć odpowiedzi, zresztą chyba żadnej nie oczekiwał.
– Czy pan też uważa, że nie było dada w Polsce?! Co pan na to?! Na to przegapienie całkowite, co?! Na dziurę, z której nikt się nie może wygrzebać?! Tu jest tylko be-le-try-sty-ka! Słyszysz? Be-le-try-sty-ka, kurwa! – Potem nieco przytomniej spojrzał na wyświetlacz i półkrzyknął do nas: – Wyłączył się! Wyłączył się, wyobrażacie sobie?
– Ty, do kogo ty właściwie dzwoniłeś? – zaniepokoił się Maciek swoim murmurando, bo miał poważnych znajomych, poważnych naukowców w kontaktach, „ludzi, z których zdaniem się liczę”. – Do kogoś z mojej książki?! – Mruczący facet, który próbuje krzyczeć, brzmi jak zepsuta zasuwka, naraz warczy i skrzypi. – Kurwa, przegubowy człowieku, co ty masz z tymi kolanami?! Pokaż, do kogoś zadzwonił!
To już brzmiało jak ryk lwa puszczony z taśmy trzy razy za szybko. Musiałem interweniować, choć zamiast serca miałem trzy nieruchome wskazówki.
– Patrzcie, jakieś dziewczyny.
Bo naprawdę szły przez ten parczek. Jaskrawe kolory biły z nich w światłach latarni. Jedna była różowsza, druga zieleńsza, ale to się mieszało w stukocie szpilek i błyskach kolczyków wielkich jak bransoletki.
– Któraś z nich ma na imię Sandra – wymruczał Maciek. – Na bank Sandra.
– Założysz się?! – krzyknął Mareczek, który dopiero dziś poznał Maćka i nie wiedział, że nigdy, przenigdy nie wolno się zakładać z facetem, który mruczy i który trzy razy trafił piątkę w totka.
Ale Mareczek już podbiegł do odstawionych dziewczyn. Co w jego wykonaniu oznaczało serię skłonów przeplatanych chybotami.
– Idzie jak Dar Pomorza – powiedziałem, a wskazówka w miejscu mojego serca, ta najcieńsza, przesunęła się o sekundę i znowu stanęła.
– Skąd wiesz, zboczeńcu?! – krzyknęła pijana zdrowo, jak się okazało, Sandra i kopnęła Mareczka jakieś sześćdziesiąt centymetrów nad kolanami, w środek, że tak powiem, mężczyzny.
Teraz miałem dwóch leżąco-wijących się. Mareczek zwijał się, bo wiadomo, a Maciek ze śmiechu. Nie mógł przestać się śmiać. Mruczący facet, który nie może przestać się śmiać, brzmi jak star z urwanym tłumikiem dwie przecznice dalej. Mareczek też już przeszedł z pojękiwania w śmiech, tak jak przechodziło się w starych ikarusach z tylnej części do przedniej, wziął tylko przegub oddechu. Nawet ja się uśmiechałem, wziąłem łyk z piersiówki, ale żadna ze wskazówek, które miałem w miejscu serca, nie ruszyła się o milimetr.
Zresztą już nigdy się nie ruszyła, ale co ja wam będę opowiadał, ludzie miewają gorsze rzeczy w miejscu serc. Maciek z Mareczkiem potem bardzo się pokochali i łazili po mieście przynajmniej raz w tygodniu w dublecie mrucząco-przegubowym. Pewnie rok, może półtora. Bo to nie był gronkowiec, tylko Maciek nikomu nie powiedział. Widywałem potem Mareczka, ale starałem się go unikać. Za każdym razem, gdy chwiał się na tych swoich gumowych kolanach, zdawało mi się, że mruczy, że łazi za mną jakiś kot.
Staliśmy na tej idiotycznej warcie bardziej jak strachy na wróble niż jacykolwiek strażnicy. Zmoknięte strachy, padało jak cholera. Deszcz przelatywał przez noc i przez słabe światło latarni z wysokim pomrukiem, jakby chłopiec przechodzący mutację udawał chrapanie ojca. Staliśmy, dotykając plecami ściany po obu stronach niemal całkiem rozwalonych drzwi. Tinez oparł jedną nogę o mokre cegły i gdyby stał w pełnym słońcu, wyglądałby jak bohater westernu. Deszcz miał słodkawy, kwietniowy smak, im częściej zlizywałem go z warg, tym bardziej marzyłem o gorzkim piwie.
– Ty, chodź, idziemy, co tu się może wydarzyć, kto może przyjść? W nocy, w deszcz, to bez sensu.
– Prosił, żeby popilnować.
– Może jeszcze wejdziesz i im poświecisz? Nauki udzielisz przedmałżeńskiej, pokażesz pozycje?
– Spierdalaj.
– No ja o tym właśnie. Spierdalajmy! Do tego nocnego na Bonifacego, piwa się napijemy.
Byliśmy oczywiście pijani, ale wciąż tak młodzi, że staliśmy niemal prosto. Nasze mózgi jeszcze nie umiały się odurzyć na całkiem, na ciemność i bełkot. Zawsze jakiś rejon kontaktował, czegoś chciał, coś obliczał, kombinował.
– Ty, Tinez, ja idę. Oni się tam tego, a my stoimy jak chuj na weselu. Wyjdą i co? Opowiedzą nam ze szczegółami? Obrazki obcasem w tym błocie narysują? Na razie!
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, [email protected]
Wołowiec 2017
Wydanie I