Sierpień - Paweł Sołtys - ebook + audiobook + książka

Sierpień ebook

Paweł Sołtys

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Sierpień w Warszawie jest upalny. Na podwórkach stoi skwar i przechodzą burze. Melancholijny narrator krąży po zakamarkach, przedmieściach i bramach. Zawieszony w czasie, rozkleja siatkę ulic, snując własne wspomnienia i wspomnienia miasta. Pod jego spojrzeniem, podniesionym z książek, ożywają wnętrza kościołów, zajezdnie tramwajowe i martwe witryny sklepów. Odzywają się ludzie – ci wielcy, o których pisze się monografie, i ci zwyczajni, zrośnięci z miastem tak ściśle, że sami stali się jego historią, ale żeby o nich przeczytać, trzeba znać język chodników i ulic.

Proza Pawła Sołtysa prowadzi nas w miejsca, które myśleliśmy, że znamy, i przypomina o rzeczach, o których nie wiedzieliśmy, żeśmy je zapomnieli.

„Wiedziałem, że sierpień jest najlepszym miesiącem do życia w Warszawie. Jednak nie wiedziałem, że jest też najlepszym do pisania; Paweł Sołtys mnie przekonał. To świetna proza. Opowiedzieć w jednym zdaniu? Paweł Sołtys ładuje całe miasto w swój włóczykijski plecak i wędruje z nim przez różne czasy i przestrzenie. Na koniec rzuci to jedno słowo: dalej. Tak, pisz dalej, będę czekał. ” Marek Bieńczyk

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 119

Oceny
4,6 (22 oceny)
15
5
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Agatokles

Nie oderwiesz się od lektury

Kawiarniano-warszawski strumień świadomości. Najlepsze, co Sołtys dotąd napisał.
00
jamaica88

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna, liryczny podróż na karuzeli czasu pośród szarej warszawskiej rzeczywistości
00
olivialasocka

Nie oderwiesz się od lektury

Zachwycająca lektura
00
juliacisek

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna opowieść, ale dlaczego tak krótka :) pozostawia wielki niedosyt
00

Popularność




Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Krzysztof Bielecki

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografia na okładce © Zbyszko Siemaszko, Narodowe Archiwum Cyfrowe

Copyright © by Paweł Sołtys, 2024

Redakcja Magdalena Budzińska

Korekta Katarzyna Juszyńska, Małgorzata Poździk

Skład Robert Oleś

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8396-009-8

Tacie

Padał drobny, uporczywy deszcz. Szare niebo odbierało barwy miastu, jakby kilkanaście godzin wcześniej nie było słońca i wesołych niedzielnych tłumów na Saskiej Kępie. Może nawet jakby nigdy tego nie było. Nad jedną z tworzących się powoli kałuż przystanął gołąb. Jego nieruchoma przez chwilę głowa odbiła się w mętnej wodzie i dość szybko wyobraziłem sobie państwo, którego byłby to herb – dwugłowy szary gołąb. Musiałoby być niewielkie, jak Lichtenstein albo Luksemburg, ale oczywiście nie tak zamożne. Słowiańskie gburowate państewko z zimami, podatkami i kuchnią pełną podrobów. W moim wyobrażeniu przypominało Targówek Fabryczny sprzed trzydziestu lat. Na którym zresztą od bardzo dawna nie byłem, więc jego istnienie pozostawało dla mnie równie mało pewne jak tego hipotetycznego kraju. Ideologią panującą byłby w nim głęboki gołębizm, w święta państwowe jeden z mieszkańców o imieniu Bogdan albo Mieczysław przeganiałby ptaki, machając flagą z herbem osadzoną na kiju, tak by ruchomy cień stada mógł kłaść się na ulicę Dziewanny, na Siarczaną i Ciemną. I dopiero gdy nawet najmniejsza z przecznic poczułaby na sobie szarą plamę cienia, strzelano by z korkowców, kapiszonów i kalichlorku i wytaczano beczki z piwem, i ktoś by przemawiał, ale słuchano by go piąte przez dziesiąte, bo i tak gruchanie zagłuszyłoby połowę przemowy. Ten kraj – Targówek Fabryczny – tak jak dzisiaj sąsiadowałby z Utratą, ale ta byłaby nią nie tylko z nazwy. Ciągnęłyby się tam cmentarze ludzi i ptaków. Naprzemienne aleje małych i dużych nagrobków.

Usiadłem w kawiarni i myślałem o pisaniu. O starym, odręcznym pisaniu. O sygnałach w ciele, które idą z mózgu do ścięgien i mięśni, by słowa pojawiały się na kartce. O tym, jak te sygnały mkną nerwem pośrodkowym i łokciowym z niebywałą prędkością. W tym momencie prawie równie szybko przed oknami kawiarni przedefilował mężczyzna. Właśnie „przedefilował”. Prędko, ale z jakąś sztywną gracją, jakby był wojskowym albo dyplomatą. Szedł w dżinsowej naddartej kurtce, a piórowata czupryna podskakiwała mu przy każdym sprężystym kroku. Nie mógł być to nikt inny jak ambasador gołębiego kraju z pozornie ważną, a w istocie groteskową misją. Nie widziałem jego butów, ale dałbym głowę, że były upstrzone ptasimi odchodami, a w jego kieszeniach przesypywało się ziarno, połówki żółtego grochu i owoce krokoszu, którego kwiaty udają szafran. I gdy tak szedł, to wszystko działało jak grzechotki, i to był jego marsz generalski. Zwyczajem wyższych urzędników swojej ojczyzny miał pewnie w pachwinie tatuaż z Izajasza: „Jak pisklę jaskółcze tak kwilę, wzdycham jak gołębica”. Byłem nawet gotów pójść za nim, spróbować wyśledzić, co go do nas sprowadza, ale zniknął szybciej, niż to wszystko zdążyłem wymyślić. A po chwili zawrócił i stanął twarzą do kawiarnianej witryny. Byłem tym tak zaskoczony, że na moment myśli splątały mi się w bezkształtny węzeł. Ale nie patrzył na mnie, tylko na kobietę siedzącą w głębi kawiarni, zaabsorbowaną telefonem. Patrzył, jakby znał ją przed laty, a teraz zobaczył jej profil przypadkiem, krocząc tym swoim uroczystym marszem, i nagle jakieś wspomnienie kazało mu się zatrzymać i zawrócić. Nasze warszawskie gołębie oczywiście od razu zaczęły się kręcić wokół jego stóp, wyczuwając, kim jest naprawdę. Widziałem go teraz lepiej. Był dużo starszy, niż mi się początkowo zdawało. I jednak mocno zaniedbany. Niedogolone policzki z siwą szczeciną nadawały mu nieco proroczego wyglądu, który osiada niekiedy na twarzach bezdomnych, koszulę pod dżinsową kurtką miał pełną dziur, jakby ktoś dziobał ją miesiącami, a oczy zastygłe. Wpatrywał się w kobietę, próbując być może ją tym spojrzeniem przywołać, i grube szyby nie pozwalały mi widzieć na pewno, ale w kącikach oczu miał albo łzy, albo krople deszczu. Spojrzałem teraz na kobietę: ciemnorude, farbowane włosy obramowywały starannie umalowaną twarz. Elegancki kremowy żakiet leżał na niej, nawet teraz, siedzącej w fotelu, idealnie. Cóż mogło ich łączyć? Może nic, może była tylko do kogoś z jego świata, z jego kraju, z jego wspomnień podobna? Pomyślałem nawet, że jeśli był dyplomatą Targówka Fabrycznego, to dawno zdeklasowanym. A może jedynie wyobrażał sobie, że nim jest. Może to zwykły mieszkaniec jednej z okolicznych dzielnic, który zmyślił sobie małe gołębio-ludzkie państwo, tak jak ja, i zdaje mu się, że jest jego obywatelem, urzędnikiem, bo niewiele więcej mu pozostało? Gdy kobieta podniosła wzrok, spłoszył się. Odwrócił i znów pomaszerował tak szybko, że dla niej mógł być tylko ciemniejszą plamą na tle ulicy. Wstałem, wyszedłem i patrzyłem za nim, jak znika w perspektywie Francuskiej w tym niebywałym tempie, jakby nagliły go sprawy ogromnej wagi, jakby naczytał się Płatonowa i szedł po małą, ale nieodwołalną prawdę.

Nazajutrz z tej samej kawiarni miałem zamiar ruszyć w odwiedziny na kilka dawno niewidzianych ulic. Powietrze stanęło w strachu przed wyczuwalną burzą, dopijałem kawę i planowałem trasę: najpierw 117 do dworca, potem 33 do Nowolipek. I dalej pieszo. Chciałem obejść wąskim przesmykiem kościół Świętego Augustyna i ponieważ podwiózł mnie ten 33, spojrzeć w oczy Chrystusa na krucyfiksie powieszonym z tyłu świątyni. Przeczytać jeszcze raz tabliczkę o więźniach Pawiaka patrzących na ten dom boży z okien cel. Potem przejść przez skwer, przespacerować się do Miłej i dalej Smoczą, Okopową dojść do Dzikiej, gdzie przez okrągły otwór w betonowym murze chciałem spojrzeć, tak jak spogląda się przez wizjer, na opuszczoną fabrykę Temlera i Szwedego, nim spalą ją do szczętu czyhający na ten grunt deweloperzy. Później może powąchać łąkowe kwiaty na Stawkach, przekroczyć ostrożnie wytyczoną specjalną kostką linię muru getta i na koniec sfotografować ostatki zabudowań przemysłowych na Burakowskiej, próbując zgadnąć, gdzie tu stały samowole biedniackie, a gdzie mieszkał wielki polski pisarz Ludwik Hering.

Ale czy to z powodu nadchodzącej burzy, czy z innych nieoczywistych przyczyn, wyobraziłem sobie to wszystko. Odbyłem tę podróż, siedząc nad kolejną kawą i bazgrząc nieistniejące słowa długopisem w zeszycie. Pod spojrzeniami przechodniów czułem się, jak gdybym rył na glinianej tabliczce, wszyscy wokół wciskali klawisze i stukali w ekrany. Ręka odwykła od tej czynności, której przecież uczyłem się tyle lat, zaczęła mnie boleć i sam drwiłem z siebie, jakbym próbował wejść do wczoraj przez bramę z rozłożonych kartek. Pamiętam, udzielając kiedyś wywiadu dla telewizji, skleciłem podobną frazę: zajmuję się wchodzeniem do wczoraj i potem dalej, ile się da, pod prąd czasu. Wtedy wydawało mi się to bardzo błyskotliwe, dziś, czując, jak nieprzechodnie, twarde i oporne są wczoraj, przedwczoraj i wszystkie stojące z tamtej strony czasu tygodnie, miesiące i lata, uśmiechnąłem się nad swoją naiwnością. To pewnie przez to ściśnięte ze strachu powietrze poczułem, jak teraźniejszość trzyma mnie w uścisku. Jak z żadnej sekundy i minuty życia nie ma ucieczki.

Następnego dnia, chyba we wtorek, zwyczajem wszystkich zrozpaczonych – czytałem. W miejscu tym samym co wczoraj i przedwczoraj. Znowu siąpiło. Pacnięcie kropli w biel papierosa najpierw tworzyło szarą plamkę, która przy następnym zaciągnięciu się brązowiała, by w końcu zniknąć pod czerwienią żaru. Taki dym smakował trochę jak ziemia. Złośliwie zapowiadając, co zasadzi w płucach. Natchnięty jakąś niespodziewaną posępną energią brnąłem mozolnie przez strony Zarysu monograficznego o Sebastianie Grabowieckim autorstwa Andrzeja Litworni. Był to jeden z tych spontanicznych zakupów, do których pcha żółć okładki z reprodukcją siedemnastowiecznego drzeworytu albo nazwisko autora przypominające nazwę jakiejś maszynerii sprzed rewolucji przemysłowej, z czasów okrutnej i krwawej niewinności. Długi wstęp z opisem epoki, w której kontrreformacja brała górę nad innowierstwem, zdawał mi się ciemnym, suchym tunelem, a zawiły wywód genealogiczny pełen imion typu Samuel i Agata, pełen nazwisk szlacheckich zmieniających się po przenosinach rodzin do nowych gniazd, był jak zwisające w tym tunelu pajęczyny sięgające niemal czarnego klepiska. Pozwalałem się nieść nieskończonym przypisom z cytatami z ksiąg i listów, ślizgając się po jako tako zrozumiałej łacinie. Być może próbowałem sam sobie udowodnić, że jednak da się przez zadrukowane kartki wejść w przeszłość. Szedłem przez mrok, usiłując wyobrazić sobie twarze tych dawno umarłych ludzi, pozwalałem, by szybkie śmierci w gorączce połogowej kobiet i spory o naturę boską mężczyzn wiodły mnie w ciemności, by były jak ręka wystająca z czerni korytarza, który prowadzi wciąż dalej i dalej, i nie wiadomo już, skąd się tu przyszło i kim się dokładnie było przed początkiem lektury.

Gdy przewracałem stronę czterdziestą czwartą, a przewracałem ją powoli, jak człowiek bardzo słaby, być może, by nie uronić żadnego z tych niemal zapomnianych i ledwo opisanych żyć, z książki wypadła fiszka. Rewers z Biblioteki Narodowej, z Czytelni Zbiorów Specjalnych. Pierwsze, co zwróciło moją uwagę, to data: 14.03.1984. Czyli niemal czterdzieści lat czekaliśmy na to spotkanie. Ja i pożółkła, cienka kartka. Mimo żądania wydrukowanego w dwóch trzecich papierka: „Uwaga: Rewers należy wypełnić dokładnie i czytelnie”, odcyfrowane czyjegoś pisma zajęło mi chwilę.

Autor: Piotrkowczyk A.

Tytuł: Uczta zbawienna…. Właśnie tak, z dodatkową kropką, dla podkreślenia, jak stary druk jest pożądany.

Nazwisko i imię czytelnika: Janusz Maciuszko.

Musiałem uruchomić internet w telefonie, żeby dowiedzieć się więcej. Najpierw rozwinął się wielokropek tytułu: Vczta zbawienna Albo Sposob Gotowania się do stołu Pańskiego W ktorym Naprzod Rachunek Sumienia z przygotowaniem się do Spowiedzi Potym Akty Pomyślne na Niedziele Przednieysze y Swięta doroczne Przez Iednego Zakonnika Zakonu S. Franciszka Oycow Bernardynow Porządnie są opisane. Później przypomniałem sobie, że przecież czytałem o autorze, a właściwie wydawcy i drukarzu Piotrkowczyku Andrzeju. Naprawdę nazywał się Byk vel Byczek i przez długie lata parał się wędrownym księgarstwem. Poczułem sympatię i zazdrość. Czyż nie byłby to mój wymarzony zawód? I czyż nie tym samym, choć nosząc książki w zgoła innym języku, zajmował się mój ulubiony bohater Snu Azrila Stryjkowskiego? Któregoś dnia jednak sprzykrzyły się panu Byczkowi handel i wędrowanie. Osiadł w Krakowie, przyjął nazwisko Piotrkowczyk, od Piotrkowa, skąd pochodził, i założył słynną w swoim czasie drukarnię. Która przetrwała trzy pokolenia, wydawała Kochanowskiego, Wujkową Biblię, Roxolanię Sebastiana Klonowica i wiele druków religijnych, sejmowych, politycznych. Jego syn został wychłostany za wydrukowanie antyjezuickiego pamfletu, ale jeszcze wnuk zajmował się układaniem drewnianych klocków drzeworytowych, które były starsze od jego przedsięwzięcia, pochodziły z zakładów Hallera, Unglera, Szarffenbergów, Łazarza i Macieja Wierzbięty. Uderzyło mnie, że musiały być wiele warte i niełatwe do odtworzenia, a przy tym tolerancyjne w swojej rzeczowości: służyły do zdobienia tyrad w obronie Kościoła i do bezlitosnej tego Kościoła krytyki, wydobywały ze swoich żłobień urodę i poezji, i opisów peregrynacji, i podręczników hippicznych. A przede wszystkim istniały setki lat, bo przeszły potem w posiadanie drukarni Akademii Krakowskiej i najpewniej spłonęły dopiero w 1850 roku w wielkim pożarze tejże. Zakręciło mi się w głowie od wyobrażeń setek ksiąg, które ozdobiły, poczułem zapach spalenizny, jak ponoć ludzie tuż przed udarem. I okazało się, że słusznie, bo po dokładniejszym sprawdzeniu wyszło na jaw, że pomyliłem Piotrkowczyków: Andrzeja i Bogu ducha winnego Aleksego, prawdziwego autora Uczty. Skleciłem historię tyleż piękną, co nieprawdziwą.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Jul Łyskawa

Prawdziwa historia Jeffreya Watersa i jego ojców

Literacki pocisk, językowa bomba, powieść totalna.

Welcome to Copperfield! Wjeżdżacie do miasta wirtuozów stolarki, mistrzyń ciasta z wiśniami i zachwycających daglezji.

Szalony i odważny debiut Jula Łyskawy jest groteskową sagą o przedziwnych mieszkańcach pewnej mieściny – rodzinach drwali i stolarzy, ukrywającym się przed światem rzeźbiarzu czy tajemniczym irlandzkim księdzu, któremu Matka Boska objawiła się pod postacią foki.

Patryk Zalaszewski

Luneta z rybiej głowy

Na dnie żyją olbrzymy, choć tak naprawdę nikt ich nie widział. A w nadmorskiej wsi dziwy: ksiądz, który zgubił czarnowłose dzieci, Basia, która stała się polną myszą, Gienio, który chciał wypłynąć za horyzont, pies, nad którym było tylko niebo.

Debiut Patryka Zalaszewskiego to czarujące i pełne melancholii literackie zaproszenie do nadbałtyckiej wioski. Nad tymi pulsującymi niepokojem historiami nieustająco unosi się pytanie o istotę życia: i to już wszystko?

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2024

Wydanie I