Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zwyczajne rzeczy, których tak łatwo nie zauważyć, dopiero z perspektywy czasu nabierają znaczenia.
Jaga czuje się już bezpiecznie w willi Pod Jodłami, gdyż Damian, jej chłopak, wytropił prześladującego ją stalkera. Jednak pewnego zimowego wieczoru otwiera drzwi i widzi swego prześladowcę. Sterroryzowana wsiada do jego auta. Lecz w Zagórzu nic nie umyka uwagi mieszkańców i wieść o porwaniu roznosi się błyskawicznie. Zmontowana naprędce ekipa pod wodzą pani Anieli rusza na ratunek.
Mela także przeżywa ciężkie chwile. W szpitalu mobbinguje ją ordynator, przygotowania do ślubu ją stresują, w dodatku na horyzoncie znowu pojawia się Aleksa, pierwsza miłość jej narzeczonego. Mela ma coraz więcej wątpliwości co do swoich uczuć i uczuć Mateusza. Już raz uciekła sprzed ołtarza, czy zrobi to po raz drugi?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 247
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Podróżą każda miłość jest
Za dużo każda miłość chce
Choć gubią nas bezdroża serc
Nie zawahamy się
Podróżą każda miłość jest
Co różą wiatrów znaczy cel
Poniesie nas, gdzie – nie wie nikt
W jakie noce i dni (…)
Bez miłości czas policzony
Los nam bilet dał w jedną stronę
A na drogę w nieznane – nadzieję
Że znajdziemy ją, jeśli istnieje…
Jonasz Kofta, Podróżą każda miłość jest
1
Nie rzekł jako żyw żaden więtszej prawdy z wieka,
Jako kto nazwał bożym igrzyskiem człowieka.
Bo co kiedy tak mądrze człowiek począł sobie,
Żeby się Bóg nie musiał jego śmiać osobie?
On, Boga nie widziawszy, taką dumę w głowie
Uprządł sobie, że Bogu podobnym się zowie.
On miłością samego siebie zaślepiony,
Rozumie, że dla niego świat jest postawiony;
On pierwej był, niżli był; on, chocia nie będzie,
Przedsię będzie; próżno to, błaznów pełno wszędzie.
Jan Kochanowski, Człowiek boże igrzysko
„Jedni rodzą się do harówki, inni, żeby się bogacić” – myślał, patrząc na starą kobietę w ceratowym fartuchu myjącą ławki na peronie.
Idący do pociągu młodzi ludzie, wszyscy jak spod sztancy, w błyszczących butach i wełnianych płaszczach, ze skórzanymi aktówkami i torbami na laptopy, mijali ją, nawet nie patrząc w jej stronę, jakby bieda tworzyła zaklęty krąg albo była zakaźną chorobą. W Warszawie łatwiej było to zrobić niż w Dhace, Delhi czy Colombo – tu bieda rzadko wypływała ze slumsów i mieszała się z bogactwem. Bezdomni nie spali pokotem na ulicach, tylko znikali w jakichś zakamarkach, jakby wsiąkli w ziemię, żebracy nie łapali przechodniów za poły, nie siedzieli pod restauracjami, gestem pokazując zaczerwienionym od jadła gościom, że są głodni.
Kiedyś całymi nocami oglądał stare kroniki filmowe. Patrzył na angielskich arystokratów idących w kondukcie podczas pogrzebu królowej Wiktorii, na Hitlera jadącego wśród wiwatujących tłumów, rodzinę cara Mikołaja II na dworskiej paradzie, na Jerzego V i królową Marię usadzonych na wysokich tronach pod błyszczącą kopułą, odbierających hołd tysięcy Hindusów, Roosevelta przemawiającego na wiecu wyborczym, Edwarda VII spacerującego po Marienbadzie. Wszyscy wielcy tego świata, zamknięci w bańce luksusu, patrzyli na otaczający ich tłum jak przez szybę.
„Od szlachcica zaczyna się człowiek, a niżej są istoty do ludzi podobne” – napisał z goryczą Wincenty Pol. Płonął chęcią oświecenia chłopów, oni tymczasem brutalnie zgasili ten ogień, tak samo jak kaganek oświaty, który im niósł, i o mało go nie zarżnęli podczas rzezi galicyjskiej.
Czy współczesne bajeczki o równości wszystkich są lepsze niż dawna wiara, że Bóg taki właśnie świat stworzył, że pan i chłop to dwa ludzkie gatunki o całkiem innym pochodzeniu? A jeśli tak, to skąd się bierze zgoda ludzi na zniewolenie, byle chleba i igrzysk było pod dostatkiem, byle państwo dało jakąś pracę, mieszkanko ze ślepą kuchnią, tanie wczasy w domkach kempingowych i talon na pralkę? „I nic się nie zmieni, póki istnieją istoty dość ciemne, by schylić głowę pod jarzmem i sprzedać się za cenę złota”. Kto to powiedział? Pol? Węgierski? Nie pamiętał.
Pomyślał o ludziach, którzy dla niego pracowali. W mrówczym trudzie tworzyli maleńkie iskierki, które on zbierał w piorun wstrząsający technologicznym światkiem.
„Zeus gromowładny! Sodówa ci odbija, Wiktorku!”
Kim byłby, gdyby nie pieniądze ojca i jego ambicja, by wykształcić synów, najlepiej w Ameryce? Kim byłby bez książek mamy i odziedziczonego po niej chłonnego umysłu, bez intuicji, którą dostał po babci? Zakompleksionym rudzielcem czytającym we wszystkich oczach, że rudy to fałszywy.
– Do you speak English?
Pulchna ciemnowłosa dziewczyna o dużych brązowych oczach zatrzymała się przy jego ławce. Szelki plecaka wrzynały się w puchową kurtkę.
– Czy można kupić bilet w pociągu? – spytała, gdy pokiwał głową. – Do kas są kolejki, nie zdążyłabym na ten pociąg.
Pokazał na konduktora stojącego blisko początku składu.
– Zgłoś się do niego. Sprzeda ci bilet za parę dolarów więcej niż w kasie.
– Mogę zapłacić w dolarach?
– Nie, tak mi się tylko powiedziało.
Przestąpiła z nogi na nogę. Była Amerykanką i nie mogła odejść, nie rewanżując się za pomoc choćby przelotnym zainteresowaniem.
– Wakacje w Indiach? – spytała, patrząc na jego kolorową torbę, patchworkową kurtkę i bawełnianą chustę okręconą wokół szyi. – Fajnie było?
– Dwa razy mnie okradli, raz o mało nie pobili i ugryzła mnie małpa. – Wyciągnął dłoń, żeby mogła zobaczyć niewielką bliznę u nasady kciuka.
Spojrzała na niego spłoszonym wzrokiem.
– Ale poza tym było fajnie?
– Super! – Uśmiechnął się szeroko.
– Indie są super – przytaknęła z entuzjazmem. – Szczęśliwej drogi do domu! Dziękuję za pomoc!
Poprawiła szelki plecaka, pokazała w uśmiechu ładne zęby i potruchtała w stronę konduktora.
„I po co ta zgryźliwość? – zganił się w duchu. – O co miała cię spytać? O buddyzm tantryczny? Spytała o Indie, bo na kilometr widać, skąd wracasz. Może nawet czuć. Pewnie woniejesz kadzidełkami jak hinduski sklep, tylko nos masz już znieczulony”.
Podniósł rękaw kurtki do twarzy i wciągnął powietrze. Olejek sandałowy, eukaliptus…
Rozejrzał się, ale mijający go ludzie nie marszczyli nosa, gdy przechodzili obok. Byli zbyt zajęci sobą, a może przelatujący chwilami po peronach lodowaty podmuch skutecznie rozwiewał zapach Indii.
Do odjazdu ekspresu zostały trzy minuty, a on ciągle nie podjął decyzji, czy wsiąść i jechać do mamy, czy raczej wyjść z dworca, złapać taksówkę i kazać się zawieźć na Saską Kępę, do ojca. Siedział tu prawie od godziny, czekając nie wiadomo na co. Nauczył się jednak polegać na swej intuicji – czuł, że musi siedzieć na tej ławce, więc siedział.
Nagle ją zobaczył. Biegła peronem. Rozwiane włosy płynęły za nią złotą falą, mieszając się z fioletowymi frędzlami szalika. Od razu ją poznał, choć była dużo ładniejsza niż w jego śnie.
Kątem oka zarejestrował inny ruch i zanim odwrócił głowę, wiedział, co się stało: sprzątaczka upuściła mop na długim kiju. Dziewczyna zaraz o niego zawadzi, złamie wysoki obcas kozaka i z całym impetem wpadnie na puste tory po prawej, a on z przerażeniem zobaczy, jak jej włosy rozsypane na betonowych podkładach robią się rude od krwi.
Zerwał się z ławki, dwoma susami dopadł mopa i podniósł go, gdy dziewczyna była tuż-tuż. Poczuł jej zapach, ruch powietrza, gdy przebiegła obok, i usłyszał: „O matko!”.
Z megafonów rozległa się zapowiedź odjazdu ekspresu do Krakowa. Konduktor, który jedną nogę miał już w wagonie, a drugą ciągle jeszcze dotykał peronu, przysunął do twarzy krótkofalówkę, mówiąc coś do niej.
Wiktor chwycił bagaże i wskoczył do pociągu. Nie wiedział, co będzie dalej – zawsze się budził, gdy zobaczył krew na torach. Zastanawiał się, czy szukać dziewczyny, czy konduktora, gdy rozsunęły się drzwi między wagonami i ten drugi pojawił się w nich jak na zawołanie.
Z biletem w kieszeni ruszył korytarzem, zerkając do przedziałów. Konduktor sprzedał mu miejscówkę, pozwolił jednak usiąść na innym miejscu, bo pociąg był w połowie pusty – o tej wczesnej popołudniowej porze zwykle tak było.
Siedziała w pierwszej klasie, przy oknie, z nogą założoną na nogę. Młody mężczyzna naprzeciwko niej wlepiał wzrok w jej kolana w cienkich rajstopach.
Wiktor oparł się o ścianę korytarza i wziął głęboki wdech. Miał trzy godziny, żeby zbliżyć się do kobiety, która od pół roku śniła mu się prawie co noc – zwykle spadała na tory, ale czasem pływała w jeziorze, szła przez las albo siadała koło niego w kinie, gasło światło, i wtedy on zamiast na ekran patrzył na nią, jednak w ciemnościach widział tylko błyszczące niebieskie oczy.
Pociąg zbliżał się do Warszawy Zachodniej i jak zawsze w pobliżu dworca krajobraz się zepsuł, znikły ogródki, pojawiły się magazyny z blachy falistej, betonowe place, mury popstrzone graffiti. Obok namalowanych sprayem chłopaków w czarnych bluzach z kapturami i dziewczyn w mini, z nienaturalnie długimi nogami, ktoś napisał zieloną farbą: „Annuszka już kupiła olej, i nie dość, że kupiła, to właśnie go rozlała”.
Wiktor się uśmiechnął: młodzież nadal czyta klasykę.
I bez tego wiedział, że biegu zdarzeń nie da się odwrócić i tak jak bohater Bułhakowa musiał się pośliznąć w kałuży oleju i wpaść pod tramwaj, tak on musi wejść do tego przedziału i się przekonać, czy kobieta, o której śnił, jest tą, na którą czeka.
„Czy moja księżniczka mieszka w tym zamku?” – pomyślał i aż się zdziwił, że pamięta kwestię z tak starej gry.
Rozsunął drzwi.
– Dzień dobry.
Ona skinęła głową w odpowiedzi, facet uśmiechnął się krzywo. Już nie był jedynym kogutem na podwórku.
Wiktor położył bagaż na półce, powiesił kurtkę i usiadł przy drzwiach. Miał stąd doskonały widok na oboje.
– Och, to przecież pan usunął mi przeszkodę z drogi! – zawołała dziewczyna. – Dziękuję, niewiele brakowało, żebym się potknęła o ten mop.
– Cała przyjemność po mojej stronie. – Wykorzystując okazję, wstał i się przedstawił: – Wiktor Czajka.
Wyciągnęła rękę o sekundę za późno i choć uścisk był silny i szczery, wyczuł, że niechętnie zawarła znajomość.
– Jadwiga Barska. Miło mi – powiedziała chłodnym tonem.
– Bartek. – Siedzący naprzeciwko niej facet zerwał się z miejsca i przyłączył do prezentacji. – Bartek Chlebowski.
– Jaga.
Obdarzyła ich obu nikłym uśmiechem, wyciągnęła z torebki książkę i zagłębiła się w lekturze.
Wiktor spojrzał na okładkę. Sleeping, Dreaming, and Dying. Znał tę książkę, zapis rozmów Dalajlamy z naukowcami na konferencji Umysł i Życie, niedawno nawet przeczytał ją po raz drugi.
– „Sen, śnienie i umieranie”. Czytasz takie trudne książki? Serio? – Bartek nachylił się do Jagi.
Podniosła głowę i spojrzała na niego ostro.
Wiktor, który przez moment czuł się nie na miejscu w towarzystwie tych dwojga ludzi ubranych po korporacyjnemu, przedstawiających się zdrobnieniami i młodszych od niego przynajmniej o dziesięć lat, odzyskał kontenans.
– Nie, skąd, tylko przewracam kartki. To rekwizyt, stylistka mi ją dobrała do szalika.
Rzeczywiście, fioletowo-żółta okładka miała taki sam kolor jak jej szalik.
Bartek roześmiał się z przymusem, a Wiktor mu zawtórował, szczerze i głośno.
– Jesteś psychologiem?
Jaga pokręciła głową.
– Lekarzem? – drążył Bartek.
Z westchnieniem złożyła książkę.
– Nie. Po prostu interesuję się Indiami. – Spojrzała na leżącą obok Wiktora bawełnianą torbę obszytą koralikami. – Wracasz stamtąd? – spytała, chowając książkę do torebki.
Ucieszył się, że przeszła na ty, że nie traktuje go jak zgreda.
– Tak.
– Byłeś z jakimś biurem? Długo?
– Ja byłem rok temu, dwa tygodnie, objechaliśmy całe Indie – wtrącił się Bartek.
– Imponujące tempo – powiedziała Jaga z westchnieniem, potem pytająco spojrzała na Wiktora.
– Półtora miesiąca, po raz drugi, skończyłem objeżdżać Keralę, głównie w pojedynkę.
– Prawie jak Mikołaj.
Tym razem on rzucił jej pytające spojrzenie, nie wyjaśniła jednak, o kim mówi.
Bartek prychnął drwiąco.
– Nie widziałeś Delhi, Dżajpuru ani Tadż Mahal, to jakbyś nie był w Indiach.
– Byłem, zapewniam cię, że byłem.
– Kerala? To ten wąski paseczek na zachodzie, przy czubku Indii, prawda? Byłem, widziałem. Do żadnej świątyni nie wejdziesz, bo tylko Hindusów wpuszczają, w rezerwacie tygrysów nie zobaczysz ani pół tygrysa, najwyżej pawie, do tego gorąc i wilgoć jak w saunie. Fajna była tylko ta ciuchcia w górach, jak im tam…
– Ghaty – podpowiedziała Jaga.
– Nie, jakoś inaczej.
– Nilgiri? – spytał Wiktor.
– O, właśnie!
– To część Ghatów, a ta kolejka jest w Tamilnadu.
– No przecież mówię, że w tej twojej Kerali nie ma nic ciekawego.
Jaga wodziła wzrokiem od jednego do drugiego, jakby grali w tenisa. Wiktor uznał, że prowadzi w tym meczu, chciał jednak zwiększyć swoją przewagę.
– W Kerali są najlepsi masażyści w Indiach – powiedział.
– Masażyści? Chodziłeś tam na masaż? Nie brzydzi… – Bartek ugryzł się w język. Korpoludek poprawność polityczną ma we krwi. – Nie bałeś się, że… no, że się czymś zarazisz? – Przesunął się na siedzeniu bliżej okna. – Widziałem w Triwandrum trędowatego, żebrał na ulicy… Masakra.
Wiktor pokiwał głową.
– Tak, niektóre widoki nie są przyjemne. Ale mimo wszystko gdybym był lekarzem, przepisywałbym Indie ludziom z depresją.
Bartek spojrzał na niego drwiąco, jakby mówił: „Złapałeś tam nie wiadomo co, a do tego jesteś psychiczny? Super!”.
– Dlaczego? – spytała Jaga.
– Dlaczego? – powtórzył. – Bo po tygodniu albo dwóch, gdy człowiek już się oswoi z indyjskim zamętem, przyzwyczai się do kuchni i wody, a mówiąc wprost, gdy mu minie biegunka albo zaparcie… – Spojrzał na Jagę, ale się nie skrzywiła, więc mówił dalej: – …wtedy każdy, kto ma choć odrobinę wrażliwości, musi się otworzyć na Indie, bo one tak hipnotyzują, uwodzą, zachwycają, a jednocześnie dręczą, że nie sposób się przed tym obronić. No i się otwieramy, a one w nas wchodzą i wypierają problemy, jakieś głupie obsesje… I wcale nie chodzi o to, że tam człowiek widzi, ile ma tutaj, jak wygodnie mu się żyje, tylko że otwierając się, wpuszczamy pranę, nową energię, jakby Indie były oczyszczającym obrzędem, spektaklem…
– Jesteś buddystą? – przerwał mu Bartek. – To znaczy wiem, że Europejczyk, katolik czy protestant, nigdy nie będzie prawdziwym buddystą, czytałem nawet, że któryś dalajlama odradzał białym zmianę wiary…
– Nie – tym razem Wiktor wszedł mu w słowo. – Skąd.
– Uff, co za ulga! Obrzęd, mówisz? Gruba przesada. Na spektakl ostatecznie mógłbym się zgodzić, z namolnymi żebrakami i podstarzałymi hipisami w roli głównej, a rupieciarnią jako scenografią. O, właśnie! Indie jako teatr kathakali! Byłem, widziałem. To w Kerali, prawda? Grubi faceci, którzy udają kobiety, chodzą na ugiętych nogach, machają rękami i wytrzeszczają oczy jak w niemym filmie. Normalny człowiek tego nie zrozumie. Więc gdy mi mówisz, że trzeba się otworzyć… Daruj, ale nie. Niech każdy zostanie przy swoim. Oni przy biernym czekaniu na nirwanę, my przy staraniach, by zmienić ten świat.
– Byłaś w Indiach? – Wiktor zwrócił się do Jagi.
Potrząsnęła głową.
– Tak naprawdę nie masz czego żałować. Brud, smród i ubóstwo! – Bartek chrząknął. – Nie żebym krytykował, ale te wałęsające się krowy, ten marazm… Pewnie miałaś kiedyś jakiś departament pomocniczy w Indiach, to wiesz, o czym mówię.
Jaga patrzyła na niego nieporuszona.
– Ja bym tak nie mógł – ciągnął Bartek, już mniej pewnie. – Zero inicjatywy, czekanie nie wiadomo na co, chyba na trzęsienie ziemi…
– À propos. Kilka lat temu widziałem w telewizji migawkę z Gudżaratu. Podczas trzęsienia ziemi zawaliło się więzienie i dwustu więźniów uciekło. Jego dyrektor powiedział wtedy, że trudno mówić o ucieczce, oni po prostu musieli poszukać jakiegoś schronienia, bo bali się o swoje życie.
– Indyjska logika! – parsknął Bartek, szybko jednak zmienił ton, widząc minę Jagi. – Dobre! – I roześmiał się głośno.
– Chodzi o to, że oni inaczej widzą świat – poważnie powiedział Wiktor. – Według nich bogowie stworzyli go dla własnej zabawy, a my jesteśmy tylko marionetkami w ich teatrzyku.
– Nie wierzę w bogów, na szczęście, i nigdy bym się nie zgodził być marionetką. Tylko Hindusi mogli coś takiego wymyślić.
„Mam cię!” – pomyślał Wiktor.
– Czytałeś Boże igrzysko Daviesa?
– Przejrzałem. Nie interesuję się aż tak historią, żeby przebrnąć przez dwa tomy.
– To pewnie wiesz, skąd wziął tytuł.
A gdy Bartek nie odpowiedział, ciągnął dalej:
– Jest taka fraszka Kochanowskiego, która się zaczyna od słów: „Nie rzekł jako żyw żaden więtszej prawdy z wieka, jako kto nazwał bożym igrzyskiem człowieka”.
Bartek nerwowo poprawił się na siedzeniu.
– Średniowiecze! – rzucił. – Wróćmy do naszego wieku albo chociaż dwudziestego.
„Trzy zero” – pomyślał Wiktor.
– Kochanowski rzeczywiście brzmi archaicznie. Pamiętasz początek Mistrza i Małgorzaty?
– No pewnie – odrzekł Bartek, ale w jego głosie nie było pewności.
– Woland pyta Berlioza, kto kieruje biegiem ziemskich zdarzeń, a gdy słyszy, że człowiek, mówi, że aby móc czymś kierować, trzeba mieć plan tego, co ma się wydarzyć. To logiczne, prawda?
Bartek pokiwał głową.
Wiktor niemal słyszał jego myśli: „O co ci, do diabła, chodzi? Skończ te popisy. I tak jesteś dla niej za stary. Poza tym to nie twoja liga”.
– Tylko jak człowiek może planować choćby na tak śmiesznie krótki okres w historii jak sto lat, gdy nie wie, co się z nim stanie jutro. Może lekarz stwierdzi u niego raka albo potknie się o mop i spadnie na tory… Człowiek jest śmiertelny, ale, co gorsza, jest śmiertelny znienacka.
Zapadła cisza.
– Jesteś księdzem? – spytał w końcu Bartek.
– Nie.
– Uczysz polskiego.
– Nie.
– To co robisz?
– Różne rzeczy. Lubię odnawiać stare meble. Mój brat ma stolarnię.
– Stolarski filozof.
Bartek powiedział to bezgłośnie, lecz Wiktor bez trudu odczytał te słowa z ruchu jego warg. O to zresztą chodziło – żeby ta wiadomość do niego dotarła, omijając uszy Jagi.
– Po co pojechałeś do Indii? Na handel? Po egzotyczne drewno?
„To już chyba będzie pięć zero” – pomyślał Wiktor.
– Dla kobiet, pieniędzy i sławy.
– Co? – zdumiał się Bartek.
– Na głupie pytanie głupia odpowiedź – mruknęła Jaga. – Choć może nie całkiem głupia.
Sięgnęła do torebki i wyjęła książkę z okładką w kolorze swojego szalika.
– Czytaliście?
– Inny zestaw pytań proszę – z uśmiechem odrzekł Bartek. – Najlepiej o nowe technologie, może być coś o konfiguracji sprzętu i oprogramowania, tworzeniu stron www, coś w tym stylu.
„Kolega po fachu – pomyślał Wiktor. – Z tych nieczytających”.
Gdy Szymborska dostała Nobla, okazało się, że żaden z pięciu pracujących w jego zespole Polaków nigdy o niej nie słyszał.
– Świetnie byś się dogadał z moim chłopakiem – powiedziała Jaga. – Też robi w tej branży.
„Chłopakiem?” – Wiktor aż zesztywniał, zaraz jednak się pocieszył, że mogło być gorzej, mogła przecież być mężatką.
– Ty znasz tę książkę, prawda? – Jaga spojrzała mu prosto w oczy i przez moment bał się, że wyczytała w nich więcej, niżby chciał. – Co o niej myślisz?
– Dla mnie trochę za trudna – powiedział szczerze. – Nie rozumiałem wielu terminów, szczególnie neurobiologicznych, musiałem sprawdzać… Ale fascynujące jest samo spotkanie zachodniej nauki z tradycją buddyjską i wniosek, że postęp technologiczny to za mało, że musi się łączyć z rozwojem duchowym, by dać to, o co chodzi wszystkim, i Wschodowi, i Zachodowi: wewnętrzną harmonię, wolność i szczęście… – zająknął się, bo zabrzmiało to tak górnolotnie, że aż fałszywie.
Jaga jednak się uśmiechnęła – rozpromieniła się cała, oczy jej zabłysły.
Wiktor patrzył na nią oczarowany. Tak, była kobietą jego życia. W myśli podziękował losowi, że wybrał mu właśnie ją.
– A jeśli pytasz o szczegóły – dodał z uśmiechem – to podobały mi się kawałki o ciele snu, że może się ono oddzielać od ciała fizycznego i odwiedzać różne miejsca, gdy innym się wydaje, że po prostu śpimy.
Drzwi przedziału się rozsunęły.
– Kawa, herbata dla państwa? – spytała kobieta w mundurze Warsu. – Batoniki? Sok?
– Napijesz się czegoś, Jaga? – Bartek sięgnął po portfel.
– Espresso, ale prawdziwego, z ekspresu.
– To musi pani iść do Warsu, ja mam tylko kawę rozpuszczalną.
– Idziemy, Wiktor? – spytała Jaga, biorąc torebkę. – Bartek, będziesz tak miły i zerkniesz na bagaż?
– Jasne.
Kobieta przesunęła wózek i oboje wyszli na korytarz. Wiktor zobaczył jeszcze, jak Bartek podnosi pięść do brody. Poruszał wargami, wyglądało to jak: „Już nie żyjesz”.
– Opowiedz mi o Indiach – poprosiła Jaga, gdy usiedli przy stoliku.
Czuł, że to coś w rodzaju sprawdzianu, tylko nie wiedział, o co jej chodzi – o barwność historii, o sprawdzenie, czy stolarz dorównuje jej poziomem, czy może o praktyczne wskazówki, bo planowała podróż do Indii.
– Czym się zajmujesz? – spytał.
– Potem ci powiem. Opowiadaj. Zacznij od Indii na receptę.
Ucieszył się, że o to spytała, że zapamiętała jego słowa.
– Uprościłem to trochę. Indie to nie Paryż, nie wszystkim się podobają. Według mnie to kraj dla tych, co lubią ludzi. Ci, którzy boją się tłumu, kontaktów z obcymi, powinni zrobić tak jak Bartek: kupić wycieczkę, przejechać klimatyzowanym autokarem od jednego zabytku do drugiego, a wieczory spędzać w pięciogwiazdkowych hotelach.
– Dlaczego?
– Bo Indie to ludzie. Żaden indyjski krajobraz nie dorówna im barwnością. Tam jest monotonnie, tak naprawdę niezbyt ładnie, no chyba z wyjątkiem Himalajów. Na własne oczy widziałem tylko Bombaj i Keralę, ale przeczytałem wszystko, co mi wpadło w ręce, obejrzałem masę filmów… Kto zresztą mógłby twierdzić, że zna Indie.
– Na przykład Bartek.
– No tak. Na pewno widział najważniejsze zabytki. Ale póki człowiek nie zmiesza się z tłumem, nie zje zawiniętych w gazetę placków z cukinii smażonych na ulicy w kotle z olejem, nie zrobi zakupów na targu… Chodzi mi o to, że w takich krajach trzeba się zanurzyć, nawet jeśli trochę śmierdzą, nie porównywać, pozwolić, by wyparowała nasza przyrodzona wiara w racjonalność świata, a wtedy spóźnienie się autobusu o godzinę albo sprzedawca, który zamiast pakować towar, zaczyna opowiadać o swojej rodzinie, nie będzie żadnym problemem. Wiesz, ja interesuję się historią, ale historia to było dla mnie coś zamkniętego, nieodwołalnie przeszłego. Dopiero tam otworzyły mi się oczy. Bo w Indiach przeszłość jest równie rzeczywista jak teraźniejszość, niczego się nie usuwa, tylko wchłania, oni nie wypierają się ani panowania Wielkich Mogołów, ani Portugalczyków czy Holendrów. Potrafili wchłonąć nawet Anglików i Brama Indii czy Dworzec Wiktorii są po prostu indyjskie… Ależ się rozgadałem! – Roześmiał się, by pokryć zmieszanie.
Jaga nie odrywała od niego wzroku.
– Mam małe biuro podróży – powiedziała. – Nietypowe. Dla ludzi, którzy lubią takie podróże jak twoja. A przynajmniej tak im się wydaje. Kto to powiedział, że każda podróż jest złudzeniem, a każda opowieść o podróży kłamstwem?
– Nie mam pojęcia.
– Uf! Już się bałam, że wiesz wszystko.
– Zawsze mogę sprawdzić, jeśli chcesz.
– Nie chcę. – Upiła łyk kawy. – Krótko mówiąc, większość moich klientów jest turystami, a ja sprawiam, że czują się jak podróżnicy.
– Rozumiem. Wielu ludzi chce dostać coś, tylko nie wiedzą co.
– Ja im to daję. To nie są ludzie z gatunku: „Czy to na pewno ten pokój? Na zdjęciu wyglądał lepiej. Nie dam się wykiwać”, oni chcą nurkować na rafie, zobaczyć rekina i mieć pewność, że nic im nie zrobi. Muszą więc mieć niewidzialnych pomocników.
– Ktoś musi też troszczyć się o bagaże, ustawić leżaki na plaży…
– No właśnie. Chciałbyś być kimś takim w Indiach? Moim dragomanem?
„Chcę być twoim mężem” – pomyślał.
– Przyjmiesz mnie do pracy ot tak? – Pstryknął palcami. – Bez żadnego sprawdzania?
– Coś bym tam sprawdziła, a właściwie zleciłabym to Damianowi, mojemu facetowi.
– Też u ciebie pracuje?
– Skąd. Ale jest świetny w wyszukiwaniu informacji.
Pomyślał, jak łatwo stworzyć w sieci historię nieistniejącej podróży, dorzucić do tego garść referencji… Nie wyglądała jednak na pierwszą naiwną, która bierze człowieka z ulicy i ufa mu, bo ją zbajerował w pociągu.
– Może mimo wszystko jakiś egzamin? – spytał. – Na przykład pojedziemy na tydzień do Kerali i pokażę ci, jak bym się opiekował kimś, kogo mi powierzysz.
Zamyśliła się.
– Opowiedz mi o naszej podróży – poprosiła, opierając brodę na dłoni.
– A więc… – Uśmiechnął się. – Tak, wiem, nie zaczyna się zdania od „więc”.
– A więc… – Jaga też się uśmiechnęła.
– Zaczęlibyśmy naszą podróż od Bombaju, ale bym ci go nie pokazał, tylko od razu byśmy polecieli do Koczinu.
– Dlaczego?
– Bo po kilku kilometrach kazałabyś zawrócić, wskoczyłabyś do powrotnego samolotu i tyle bym cię widział.
– Dlaczego?
Pytała jak dziecko, lecz wydało mu się to urocze.
– Ta droga z lotniska do Bombaju to trzydzieści kilometrów slumsów, smutku i beznadziei. Gdybyś zobaczyła te nędzne lepianki połatane plastikowymi workami na śmieci, siedzących w pyle przy drodze żebraków, uciekłabyś i nigdy byś nie chciała tam wrócić. To ciemna strona Indii w miniaturze. Ale w Indiach są też inne drogi…
Opowiedział jej o pomalowanych w różnokolorowe wzorki ciężarówkach, ozdobionych sznurami jaskrawych lampek, o jeździe na styk, przeraźliwych klaksonach, motocyklistach wiozących naręcza trzciny cukrowej przymocowane do bagażnika albo posadzoną na baku kozę. O tym, jak rzadko widuje się zabite przez samochody zwierzęta, a jeśli już, to taki nieszczęśnik, najczęściej pies, leży z boku, odgrodzony od jezdni kamykami, często obsypany płatkami kwiatów.
O idących skrajem drogi stadach długorogich krów, których pilnują czarni jak heban pasterze ubrani jedynie w przepaskę na biodrach, o płowych chudych psach śpiących gromadami w cieniu przydrożnych drzew. O dostojnie sunących ambassadorach – autach najbardziej hinduskich z hinduskich, choć są bliźniaczymi braćmi brytyjskiego morrisa oxforda.
O dziwnej naturze dziwności, bo dziwne jest dla nas nie to, co jest dziwne, ale co nam się dziwne wydaje, dla miejscowych zaś może być najnormalniejsze na świecie, tak jak wszechobecne plakaty z napisem po angielsku: „Be proud to be an Indian” – Bądź dumny z tego, że jesteś Hindusem.
Dojeżdżali do Miechowa, gdy z torebki Jagi rozbrzmiały pierwsze takty marsza z Mostu na rzece Kwai.
– Przepraszam, to moja przyjaciółka, muszę odebrać.
Wiktor udawał, że patrzy przez okno, cały jednak zamienił się w słuch. Ciekawiło go wszystko, co dotyczyło Jagi.
– Dzień dobry, pani Anielo… Już wracam, zdążyłam na wcześniejszy pociąg… Naprawdę? Okropność!… Tak, tylko że Pareras został sam… Bardzo pani dziękuję! Do widzenia jutro.
Jaga się rozłączyła i przepraszająco spojrzała na Wiktora.
– Muszę zadzwonić.
– Nie ma sprawy.
Wybrała jakiś numer, czekała chwilę, ale chyba odezwała się sekretarka, bo powiedziała jednym tchem:
– Cześć, kochanie. Mogę u ciebie przenocować? Jak nie, to wproszę się do Meli. Daj mi znać. Pa.
Wiktor chłonął każde słowo.
„Kochanie” było miękkie, pełne słodyczy, komunikat krótki, jasny. Nie stawiała swego faceta pod ścianą, dawała mu wybór, miała przyjaciółkę, u której mogła się zatrzymać – wszystko świadczyło o niej jak najlepiej.
„Czemu myśli o spaniu u koleżanki, jeśli może spać u chłopaka?” – zastanawiał się. Nie chce się narzucać? Ale czy jakiś facet uznałby taką propozycję za narzucanie się? Jest zimna? Może tak naprawdę jej na nim nie zależy?
– Nie mieszkasz w Krakowie? – spytał, gdy odłożyła telefon. – Przepraszam, nie chciałem być wścibski.
– Nie jesteś. Jakiś czas temu przeprowadziłam się na wieś.
Miał wielką ochotę zapytać dlaczego, lecz się powstrzymał – to byłoby wścibstwo. Poza tym milczenie zwykle skłania drugą stronę do mówienia.
– Mieszkanie na wsi ma wiele plusów, ale też minusy. Na przykład teraz droga do mnie jest nieprzejezdna. Wszystkie siły drogowców i nasze, zagórzańskie, skupiły się na odśnieżaniu trasy bielskiej, drogi do szkoły, do sklepu i tak dalej.
Zagórze gdzieś koło drogi na Bielsko, Mela, Damian, Aniela, biuro podróży – sporo już o niej wiedział. Kim jest ten Pareras?
– A ty mieszkasz w Krakowie? Mówiłeś, że pracujesz w stolarni. Na etacie?
Ojciec Wiktora uważał, że każdą kobietę można mieć – za pieniądze, kolację, biżuterię, samochód, ostatecznie za pierścionek zaręczynowy. Powtarzał to tak często, że obaj synowie – i ten przystojny, i ten przystojny inaczej – mu uwierzyli. Zresztą Rafał nie potrzebował wspomagaczy, wystarczały jego ciemne loki, zielone oczy, wzrost i mięśnie koszykarza. Wiktor, sięgający starszemu bratu ledwie do ramienia, rudy, blady nawet w środku lata, zdobył tajną broń – by zainteresować dziewczynę, mówił po prostu, że pracuje w Dolinie Krzemowej. Resztę dopowiadały sobie same: Kalifornia, willa z basenem, góry pieniędzy.
– Dorywczo. Trudno mi usiedzieć w jednym miejscu. Krążę od ojca w Warszawie do mamy w Krakowie.
– Nomada? – Uśmiechnęła się. – Myślę, że da się pogodzić stolarnię z podróżami. Moje biuro to nie masówka, wypraw do Indii może być maks kilka na rok. – Wyjęła z torebki elegancki wizytownik. – Marzyłam o takim dragomanie jak ty. I pomyśleć, że mogłam się spóźnić na ten pociąg i nigdy byśmy się nie spotkali.
„Spotkalibyśmy się na pewno, jesteśmy sobie przeznaczeni”.
– To mój numer telefonu. Zadzwonisz, gdy się zastanowisz nad moją propozycją? Pogadamy.
– A pojedziesz ze mną do Koczinu? – Zabrzmiało to nachalnie, zaraz więc dodał: – Żeby zobaczyć mnie w akcji.
– Marzę o takiej podróży. Może kiedyś…
Jej telefon zawibrował na stoliku. Rozległy się dźwięki perkusji – Stevie Wonder I Just Called to Say I Love You.
Rzuciła mu przepraszające spojrzenie.
Uśmiechnął się w odpowiedzi, myśląc: „Ma kilka nietypowych dzwonków. Sama je ściąga czy robi to jej facet?”.
– Cześć, dzięki, że oddzwoniłeś… Super!… Nie, mam auto na Pawiej… Jeśli możesz… Pięć po wpół do piątej… Okej, do zobaczenia!
Nie powiedziała „kocham cię” ani nawet „całuję”. Może nie była czułostkowa? Może jego obecność ją krępowała? A może… może tak naprawdę wcale nie kochała tego całego Damiana?
– Dasz mi swoje namiary? – spytała, odkładając telefon.
On też miał wizytówkę, było na niej jednak za dużo informacji. Chciał, by zakochała się w stolarzu.
– Puszczę ci sygnał. Wiktor Czajka – przypomniał na wszelki wypadek.
– Pamiętam.
Uśmiechnęła się tak pięknie, że aż zabolało go serce na myśl, że ten wieczór i tę noc spędzi z innym.
– Dziwna komórka. Nigdy takiej nie widziałam.
Rzeczywiście, był to jednostkowy prototyp, w którym spróbował połączyć telefon z niektórymi funkcjami peceta. Wiedział, że za kilka lat dyktafon, kamera czy odtwarzacz mp3 staną się standardem w telefonie, i miał zamiar podzielić się z nią tą wiedzą, ale jeszcze nie teraz.
– Duża, masz rację. Póki producent jej nie zmniejszy, nie będzie się cieszyła powodzeniem. Ale ja ją lubię.
Wybrał jej numer. Komórka Jagi zadzwoniła. Sygnał był zwyczajny, jeden z listy nokii. Od razu zaczął się zastanawiać, jaki wgra jej kiedyś do telefonu. „Gitarę Claptona z Wonderful Tonight” – postanowił.
– Wklepałeś mój numer, nie patrząc na wizytówkę – powiedziała, spoglądając na niego uważnie.
– Mam pamięć do liczb. – Uśmiechnął się.
Zrzuciła rozmowę i schowała komórkę do torebki.
– Wracajmy – powiedziała. – Bartek pewnie jest zły, że tak długo tu siedzimy. Może się przeniósł do innego przedziału, zostawiając twój plecak na łasce losu.
Bartek jednak siedział na swoim miejscu.
– Długo cię nie było – powiedział do Jagi z łagodnym wyrzutem, demonstracyjnie ignorując Wiktora. – Już się bałem, że więcej cię nie zobaczę, a tego bym nie przeżył.
– Naprawdę? Myślisz, że pociągowe znajomości mają przyszłość?
– No pewnie! Pamiętasz Nieznajomych z pociągu Hitchcocka?
Jaga się roześmiała.
– Daj mi listę swoich wrogów – ciągnął Bartek. – Wyeliminuję jednego po drugim.
„Naoglądałeś się za dużo filmów – pomyślał Wiktor. – I pewnie lubisz grać w strzelanki”.
Bartek, ze wzrokiem utkwionym w Jadze, przypominał mu psa proszącego, by pani się z nim pobawiła.
Uśmiech zniknął z twarzy Jagi. Jej oczy się zwęziły. Już otwierała usta, żeby coś powiedzieć, gdy z głośnika rozległ się chrypliwy komunikat, że dojeżdżają do Krakowa.
Pociąg minął Żabiniec, z niskimi nowoczesnymi blokami na wzgórzu, potem Politechnikę i wtoczył się na dworzec.
Bartek podał Jadze płaszcz i chyba był niepocieszony, że nie mógł nieść jej walizki – miała tylko torebkę.
Gdy wyszła na korytarz, zatrzymał się w drzwiach, blokując drogę Wiktorowi.
– Odczep się od niej, włóczęgo! – syknął.
Wiktor powoli założył plecak. Idąc do wyjścia, widział Jagę z Bartkiem na peronie.
Podszedł do nich.
– Miło było cię poznać. – Uśmiechnął się do Jagi.
Wyciągnęła rękę, tym razem bez wahania.
Uścisnął ją i poczuł biegnący od jej palców prąd, taki jak wtedy, gdy człowiek uderzy się w kostkę koło łokcia, na moment paraliżujący całe ramię. Ona też coś poczuła, bo zagryzła wargę i spojrzała na niego ze zdziwieniem.
– Jesteś! – Do Jagi podbiegł wysoki brunet w puchowej kurtce i dżinsach. Objął ją i pocałował. – Idziemy? – Obrzucił Bartka i Wiktora niechętnym spojrzeniem.
– Cześć, chłopaki! – powiedziała Jaga.
Patrzyli, jak oddala się peronem i znika na schodach.
– Mówiła ci, gdzie pracuje? – spytał Bartek.
– W biurze podróży.
– W którym?
– Nie wiem.
– Nie podała nazwy?
– Nie.
– Boże! Gdybym to ja z nią rozmawiał przez godzinę, wiedziałbym o niej wszystko. Ty pewnie nie dopuściłeś jej do głosu, tylko perorowałeś o tych głupich Indiach.
Wiktor wzruszył ramionami.
– Nie jesteś zbyt mądry, nawet jeśli ci się wydaje, że jesteś. – Bartek spojrzał na niego z góry.
– Nie. To znaczy tak. Cześć.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Bogumiła Ziembla-Ziembicka, 2022
Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek
formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także
fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem
nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2022
Zdjęcia na okładce:
© Svetlana Gorbacheva/Shutterstock
© Alena Nikitayeva/Shutterstock
Redakcja: Anna Sidorek
Korekta: Maria Armata, Wydawnictwo JAK
Skład i łamanie: Andrzej Choczewski, Wydawnictwo JAK, www.wydawnictwojak.pl
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8280-434-8
Wydawnictwo Filia
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.