Miłość, szkielet i spaghetti - Marta Obuch - ebook + audiobook + książka

Miłość, szkielet i spaghetti ebook i audiobook

Marta Obuch

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Włoska mafia, zrzucony z jasnogórskiej wieży trup i kobiety, które nie dają sobie w kaszę dmuchać. Ostrzegamy, czytanie tej książki w miejscach publicznych grozi niekontrolowanymi wybuchami śmiechu albo… napadami głodu!

Dorota zatrudnia się w domu zabójczo przystojnego włoskiego biznesmena jako pielęgniarka, szybko jednak się okazuje, że będzie musiała dla niego również gotować. Zresztą nie tylko dla niego, ale także dla bandy jego pracowników, a Włosi mają żołądki jak spadochrony i lubią dobrze zjeść. Problem w tym, że Dorota potrafi przyrządzić jedynie herbatę, do czego w strachu przed utratą pracy nie może się przyznać. Na szczęście ma przecież siostry, mamę i ciocię – wszystkie panie są wyśmienitymi kucharkami, choć charaktery mają wredne. Wydaje się, że to nie ma nic do rzeczy, wystarczy w tajemnicy wpuścić rodzinkę do kuchni, włączyć głośno radio, a reszta dokona się sama… Nic bardziej mylnego! Jednocześnie z jasnogórskiej wieży spada trup, a pod murami klasztoru grupa antropologów odkopuje wiekowy szkielet człowieka. Co łączy te wydarzenia? I czy naprawdę istnieje podziemne przejście między Jasną Górą a pobliskim zamkiem? A może znowu sprawdzi się powiedzenie, że gdzie diabeł nie może, tam babę pośle...?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 430

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 3 min

Lektor: Marta Obuch
Oceny
4,1 (136 ocen)
70
31
24
7
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
krarad

Nie oderwiesz się od lektury

Zwariowana komedia kryminalna, trochę jak skrzyżowanie Chmielewskiej z Panem Samochodzikiem. Podmienione zwłoki, skradzione kości, mafia włoska pod samą Jasną Górą i jeszcze bazooka zamiast kolubryny...
10
senioritag

Z braku laku…

Pani lektorko! 🥵
00
Izantek

Nie oderwiesz się od lektury

Wciąga od pierwszych stron. Zabawna i lekka.
00
MiriHa

Nie polecam

Cztery zdania lektorki i odpuszczam. Nie da się jej słuchać.
00
Sawka64

Nie oderwiesz się od lektury

urocza
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Niniejsze kryminalne dziełko dedykuję mojej siostrze,

Ewelinie, w której mam zawsze wierną czytelniczkę

i przyjaciółkę. Te kuchenne pogaduszki…

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Korpulentna blondynka smarknęła energicznie w chusteczkę dla dodania sobie animuszu, wytarła czerwony zapuchnięty nos i podjęła decyzję:

– Otworzyć trumnę!

Okrzyk zelektryzował stadko żałobników z mimowolną fascynacją wpatrzonych w grabarza, który wywijał łopatą tak sprawnie, jakby przekopywał grządkę kapusty. Kiedy w zapylonej ciszy cmentarza św. Rocha rozległ się sopran pani Smolikowej, grabarz dosłownie zamarł. Po chwili jednak poprawił beret z nieśmiertelną antenką, obrzucił kobietę spojrzeniem wyrażającym obrzydzenie i jak gdyby nigdy nic wrócił do przerwanej czynności. Nie omieszkał przy tym wymownie splunąć, aż hortensja, na którą padło, płochliwie się zagibała. Jednocześnie od bramy odgradzającej cmentarzysko od miasta doleciało tak nagłe i świdrujące wycie erki, że wszyscy naraz drgnęli.

– Karetka… – Kobieta popatrzyła z przejęciem po twarzach zebranych. – Słyszycie? To znak!

Pan Smolik starał się uspokoić małżonkę i tym samym nie dopuścić do skandalu.

– Kasiu, co ty mówisz, kochanie…

– Otwórzcie trumnę! – Żona jednak dopiero się rozkręcała.

– Kasieńko…

– Słyszycie?! Otwórzcie tę cholerną trumnę!

Strumień łez znowu rozlał się pani Smolikowej od oczu aż po falujące popiersie, do którego przywarła bluzka mokra od wcześniejszych ataków rozpaczy. Nieszczęsna żałobnica wyglądała teraz jak ogarnięta furią. Smarkała, wyła i przewieszała się przez ramię zdezorientowanego małżonka, który już ledwie zipał pod naporem jej pulchnego ciała.

– Dlaczego nie chcecie mi pomóc? Ja muszę sprawdzić!

Z odsieczą ruszono w samą porę. Gdyby nie pomoc rodziny, wątły jak rabarbar pan Smolik wziąłby się i złamał w pół, a nie dałby rady. Widać było, że pani Kasia była gotowa wskoczyć do grobu choćby po jego trupie.

– Synku! – krzyknęła w ostatnim akcie desperacji, wyrzucając przed siebie rękę. Wieko trumny powoli przestawało być widoczne. Łopata szurała o kamienie, a chmura pyłu otoczyła zgromadzonych tak szczelnie, że niektórzy zaczęli pokasływać.

Pani Smolikowa, przytrzymywana teraz dla odmiany przez hożych i rosłych bratanków, w końcu pojęła, że jej wysiłki są raczej daremne. Nie da nura do dołu, nie rozgrzebie ziemi i nie rozwali sosnowej dechy pięściami. Już się poddała, oklapła, choć nadal żałośnie pochlipywała.

Dlaczego czuła się tak niespokojna?

Coś jej kazało ostatni raz spojrzeć na syna.

Upewnić się.

Tymczasem grabarz napiął mięśnie. Przyspieszył. Nie będzie żadnego otwierania. Nie dopuści do tego, zresztą fanaberie baby tamci wzięli za histerię. I dobrze. Zamienił się w spocony automat do zasypywania grobów. Czuł, że ręce jakby przyrosły mu do łopaty. Tak jeszcze chyba nigdy nie zasuwał, choć robił tu już kilka lat.

Trzeba zamknąć tę paskudną sprawę.

Zamknąć.

Zasypać.

Zapić.

Że też dał się namówić…

 

 

Julka jeszcze raz spróbowała zniechęcić siedzącego naprzeciwko mężczyznę:

– Będzie pan moim niewolnikiem. – Zajrzała mu w oczy, ale wyczytała w nich takie błaganie, że nieco się zmieszała.

Nie bez znaczenia pozostawał fakt, że olbrzymi facet przypominał wyglądem dorodnego niedźwiedzia, ale spojrzenie miał raczej sarenki. Ewentualnie łosia. Łagodnego. Pożywiającego się leśną jagodą i grzybkami (jeśli łosie biorą coś takiego do gęby) i stąpającego delikatnie po runie. W każdym razie z lica patrzyły panu Piotrusiowi dobro, łagodność i inne takie pluszowe rzeczy. I nie udawał, Julka potrafiłaby to przecież odkryć. Chociaż wyraźnie się czymś denerwował, bo ciągle zerkał w okno. Wiercił się, nachylał nad wiklinowym koszem przy witrynie i wyglądał na ulicę. Ciekawe, co go tak niepokoiło. Może burza?

Na zewnątrz trwał wściekle upalny poranek, po alei dreptały pojedyncze jednostki ludzkie wpatrujące się to w jasnogórską wieżę, to w niebo, które groziło spacerowiczom nastroszonymi granatowymi chmurami. Bezruch i zaduch wręcz porażały.

– Jestem do pani dyspozycji. – Piotruś uśmiechnął się w końcu nieznacznie i znów poprawił na miejscu, ale jego postawa nadal wyrażała tę samą… desperację.

Tak, nie wiedzieć czemu, wyglądał na zaciętego w swoim postanowieniu. Wręcz uparcie pchał się pod nóż. Zadziwiające. Julka chrząknęła i dalej badała grunt. Była ciekawa, ile facet zniesie. Ciekawa? A może to ta legendarna w jej rodzinie złośliwość?

– W zasadzie to się do pana wprowadzę – palnęła.

– Nic nie szkodzi.

– A przemeblowanie? Całkowite i zupełne. Przemebluję panu mieszkanie. Co pan na to? Od kibelka po balkon. Wszędzie rokoko. – Z fantazją sypnęła sobie cukru do kawy, bacznie obserwując reakcję rozmówcy. – Nawet pana własna mydelniczka będzie mieć więcej z Ludwika XV niż on sam. A swoją drogą fascynujące, jak to działa. Ludwik żył sobie spokojnie i nie miał zielonego pojęcia, że pod nosem rozkwita mu takie wynaturzone coś. Rokoko… No dobrze… – Szczęśliwie dla pana Piotra zreflektowała się i wróciła do głównego wątku: – Prze-me-blo-wa-nie. Człowiek w zasadzie potrzebuje zmian. Chyba że ma pan jakieś obawy.

– Nie mam żadnych obaw – zaprzeczył gorliwie Piotruś, patrząc przy tym na Julkę z prawdziwym oddaniem. – A z Ludwikiem to była bardzo interesująca dygresja.

Ależ się głupio poczuła.

Ten poczciwiec zwyczajnie potrzebuje pomocy, a ona stroi sobie żarty. Przecież gdyby sama zwróciła się do psychologa z prośbą o terapię i usłyszała podobny stek bzdur, odwróciłaby się na pięcie i rozpaczliwie szukała pomocy choćby w przychodni państwowej. Ma facet samozaparcie, pogratulować. Ale, z drugiej strony, odmówiła mu już kulturalnie i wprost i nawet uprzejmie podała przyczynę decyzji: wreszcie zamierzała odpocząć. Rzetelnie się pobyczyć. Wziąć wolne, zrobić sobie pod pępkiem tatuaż, żłopać szklankami piña coladę i czytać, czytać i czytać. No, no, bez przesady, tatuaż mogła sobie ewentualnie darować, ale spokojuuu! Chce świętego spokoju!

– Widzimy się trzy, cztery razy w tygodniu. Możliwe, że wkroczę nawet w pana jadłospis – zaznaczyła groźnie, usiłując nie pokazać po sobie złości. – Dieta wpływa na nasze samopoczucie. Tak samo jak sen i ruch. Każę panu też codziennie… hm… biegać.

Tu jej rozmówca chrząknął niemrawo znad sporego brzuszka, pomyślał chwilę, ale znowu się zgodził.

– W porządku.

– Panie Piotrze. – Julka opadła nagle z sił. Toczona dyskusja powoli robiła się co najmniej nieetyczna, dodatkowo w powietrzu zaczynało drastycznie brakować tlenu. – Będę z panem szczera. Muszę wyznać, że na co dzień jestem wredna. Nawet sobie pan nie wyobraża jak bardzo. Trudno ze mną wytrzymać. Straszna ze mnie… – szukała jakichś paskudnych słów, ale jedyne, co przychodziło jej do głowy, to małpa, krowa i wydra.

– Pani? Wredna? Nie wierzę – stanowczo zaprzeczył Piotruś.

Co miała robić, straciła cierpliwość.

– Człowieku, ja nie byłam na urlopie od roku! – wyjęczała przejmująco. – Już nawet przestałam o tym marzyć. Niedługo znienawidzę swoją pracę. Praca ma sens, jeśli można od niej odpocząć.

– Ale ze mną nie będzie żadnego kłopotu. Obiecuję.

– Akurat.

– Naprawdę. Żadnego kłopotu! – Piotruś złapał się za włochatą pierś i tym samym prawie dokonał miejscowej autodepilacji. – Tylko miesiąc. Proszę!

– Yhm. Godzić się na takie kretyństwa, jakie wygaduję? To ma nie zwiastować kłopotów?

– Bardzo mi zależy…

– Ale na rokoko pan się zgodził? – Julka załamała ręce. – Przecież ja żartowałam. W życiu bym na takie coś nie wpadła, żeby się szarogęsić w cudzym domu! I poza tym rokoko odpada. Okropność.

– Uff, trochę mi ulżyło. – Piotruś nieznacznie potarł czoło, a następnie wykonał taki ruch, jak gdyby zamierzał paść na kolana. – Pani Julianno, ja pani potrzebuję, pani jest najlepsza! – wyartykułował z prawdziwą rozpaczą. – Czy jest coś, co by mogło panią przekonać?

Julka miała dość.

Tak, pozostawało jej przybrać postawę kategoryczną, zapłacić rachunek i grzecznie się pożegnać.

Tylko co dalej?

Podrepcze umęczona na przystanek i wsiądzie do autobusu, gdzie aromat kilkunastu spoconych ciał pozbawi ją węchu na resztę dnia. Wywalczy miejsce siedzące, powachluje się gazetą, a następnie ze wszystkich swoich sił postara się w tym upale nie skonać. Na samą myśl, że wieczorem znowu musi wrócić do centrum, aż się wzdrygnęła.

– Jest coś – wypaliła z głupia frant. – Poproszę o samochód. Ewentualnie o dorożkę. Z klimatyzacją i bacikiem. Obowiązkowo. Bez klimatyzacji i bacika odpada.

– Z dorożką byłby kłopot, ale… może być alfa romeo? – W oczach Piotrusia rozszalała się nadzieja.

– Nie jestem wybredna – łaskawie wyraziła zgodę. – Może być. Czy aby sprawna?

– Przecież nie dałbym pani jakiegoś gruchota.

Zbystrzała. Dotarło do niej, że znowu ktoś tu nie zrozumiał żartu.

– Momencik. – Odsunęła filiżankę. – Nie chcę ani gruchota, ani…

– O, przepraszam, to cudowny samochód. Mam go od dwóch tygodni. Będzie pani bardzo zadowolona.

– Panie Piotrze…

– Pani Julianno!

O rany. Czy ten uroczy mężczyzna nie postradał czasem zmysłów? A może to z nią jest coś nie tak. Zdecydowanie upały jej nie służą.

– Przecież z tą dorożką i samochodem nie mówiłam poważnie!

– Ale dlaczego? Pieniądze to nie jest problem – zapewnił rozbrajająco. – Naprawdę. Proszę to potraktować jako miesięczną zapłatę za ciężką pracę. Poza tym – dodał z ociąganiem – ja nawet miałbym interes w tym, żeby pani to auto przyjęła, bo… tego jeszcze nie mówiłem. Chciałem prosić, żeby przyjeżdżała pani do mnie. Do Katowic.

– Słucham? – Uniosła w zdziwieniu brwi.

– Wiem, pewnie to brzmi mało zachęcająco. Katowice, Częstochowa, odległości, ale… – Zaczął się kręcić, postękiwać i ogólnie czynić rozmaite krygujące sztuki. Aż żal było patrzeć. Przy zwiniętej w rulonik serwetce Julka westchnęła, ale zawzięła się. Nie pomoże mu, poczeka na dalszy rozwój wypadków. – Nie znoszę tego miasta – padło wreszcie spod okna tonem usprawiedliwienia.

– Częstochowy? O, nie ma pan przecież obowiązku. Ja dla odmiany nie znoszę Katowic.

– Ale pani Julianno… Może alfa romeo… Czerwona… Może by pani polubiła?

– Czerwonym jeżdżą strażacy.

– To przemalujemy! – Uradowany pan Piotruś rozłożył ręce i Julka zgłupiała do reszty. – Białym jeździ pogotowie, niebieskim… policja, to może zielony? Kolor nadziei. Proszę, jak pięknie. Może być zielony?

 

 

Musi ją przekonać.

Ta kobieta to jego jedyna nadzieja.

Wiele o niej słyszał. Julianna Rzepka. Młoda, ale już znana psychoterapeutka. Stypendia zagraniczne, własna praktyka i, co najważniejsze, nowatorska terapia polegająca na ścisłym kontakcie z pacjentem. Żadnych klinicznych dystansów. Przyjaźń. Na tym mu właśnie zależało – żeby spędzała z nim jak najwięcej czasu. Na razie nie szło najlepiej, ale auto mogło przechylić szalę. Przyda się jej samochód. Z tym rzeczywiście nie było żadnego problemu. On sam w obecnej sytuacji już go nie potrzebował.

– Pani Julianno, mam pomysł. Chodźmy na parking. Wtedy zadecydujesz… To jest, przepraszam, wtedy pani zadecyduje.

Zamrugała niepewnie rzęsami, które chyba przyciemniała jakimś kosmetycznym mazidłem, bo nie przypominały w słońcu płynnego miodu tak jak włosy. Zauważył, że pod wpływem rozmowy albo panującego w kawiarni skwaru zaróżowiły się jej policzki. Ładna. I wzbudzała zaufanie.

– Proszę mi tu nie paniować. Julka jestem. – Wyciągnęła energicznie rękę i dopiero wtedy odetchnął.

Coś zaczynało się w tym impasie przełamywać.

Dobra nasza.

– Piotr. – Tak się ucieszył, że chciał tę kształtną kobiecą rękę ucałować, ale pani psycholog ofuknęła go jak rozeźlona kotka.

– Nie znoszę cmokania. Cmoknij coś innego, jeśli musisz, Piotrusiu. Nie wiem, stolik, lampę… Ale mnie oszczędź, ja cię proszę.

Zabawna osóbka.

– Oczywiście, zapamiętam. Żadnego cmokania. Julianno, zapraszam. – Wstał, ukłonił się z galanterią i wskazał wyjście. – Zaparkowałem na sąsiedniej ulicy.

Nareszcie. Siedział tu jak na szpilkach. To Julka wybrała Bliklego, nie wypadało kręcić nosem. I to jak wybrała. Aleja! Samo serce Częstochowy. Wręcz główna arteria tętniąca ciekawskim, natrętnym tłumem. Na szczęście dzisiaj ziało tu pustką, pewnie ze względu na pogodę – już rankiem każdy szukał choćby skrawka cienia, spacer po zalanej słonecznym żarem ulicy nie wydawał się najlepszym pomysłem.

– I nie myśl, że skoro przechodzę z tobą na „ty”, to oznacza, że się zgodziłam – zastrzegła pospiesznie.

– Nic podobnego nie myślę.

– Autobusy to jest generalnie bardzo wyyygodne rozwiązanie – szczebiotała. – Nie muszę się martwić o parking, o benzynę i takie tam. Yyy… Radio oczywiście ma? Ten twój wóz?

Piotr właśnie zastanawiał się, czy on aby nie jest zbyt radosny jak na kogoś mającego problemy emocjonalne. Szczerzył zęby, a powinien wyglądać na człowieka zagubionego i potrzebującego wsparcia. Jeszcze Julka pomyśli, że udaje.

A otóż nie udawał.

Od miesięcy trawił go tak nieznośny niepokój, że jedynym skutecznym sposobem odzyskania równowagi okazywało się odpalenie komputera, choć próbował spotykać się ze znajomymi, a nawet zapisał się na jogę. Nic z tych rzeczy. Najlepiej pomagała jego ukochana gra. Heros V. W tym świecie rządziły zupełnie inne prawa. Wszystko proste jak drut. Dobro i zło. Włócznie mokre od krwi wroga zabitego w uczciwej walce. Miecze, maczugi, artefakty i czary. Sam miód i łopot rycerskich szat. Żadnych Włochów. Tylko ile można siedzieć przed komputerem? Terapia. Tak. Najlepszy z możliwych pomysłów.

A jeśli i to nie pomoże, strzeli sobie w łeb.

Albo skoczy z mostu.

Ewentualnie z wieży.

 

 

Cezary Trębacz przejeżdżał trasę z Katowic do Częstochowy w godzinkę. Czasem pokonywał ją dwa razy dziennie, jeśli akurat musiał coś skonsultować na uniwersytecie. I tak przez cały ostatni tydzień. Katowice – Częstochowa, Częstochowa – Katowice.

Ale nie narzekał.

W ogóle nieźle to sobie w życiu wykombinował. Ma pracę, która daje mu satysfakcję i zapewnia przygodę. Nie siedzi zmartwiały za biurkiem, nie obsługuje rozchimeryzowanych klientów i nie wyczekuje osiemnastej jak zbawienia. Grzebie sobie w ziemi, a co! Znaleźć fragment szkieletu i na jego podstawie określić choćby przyczynę śmierci, to dopiero frajda. Oczywiście, byli i tacy, dla których frajda wiązała się z przewidywaniem hossy czy bessy, ale on nie zamieniłby swojej genetyki i paleoantropologii na żadne pieniądze. Zresztą, po wyprawie do Kenii i odnalezieniu kości gnykowej Homo erectus stał się w Polsce… hm, bez fałszywej skromności, stał się po prostu sławny! Znalezisko nad Logipi otworzyło mu już niejedne drzwi. Jak choćby te w Częstochowie. Kiedy podczas prac ogrodniczych na klasztornych wałach odkryto wiekowy szkielet człowieka, kogo wezwano na miejsce?

Cezarego Trębacza, rzecz jasna.

To on wraz z profesorem Lesiakiem z Wrocławia zajął się organizacją prac. A ponieważ profesor, a zarazem jego serdeczny kolega, nie mógł codziennie bywać w klasztorze, właściwą pieczę nad przedsięwzięciem trzymał on. Aż do dzisiaj.

O ósmej rano pewnie już wszyscy byli na swoich stanowiskach. Wszyscy z wyjątkiem Cezarego. Tak bladym świtem uaktywniała mu się dopiero prawa półkula mózgowa. Lewa trwała w umysłowym odrętwieniu i miała ochotę podrapać się po tyłku ewentualnie zakurzyć papierosa. Obie zaczynały współpracować w miarę kompatybilnie znacznie później. Dlatego dla zastępcy kierownika wykopalisk odpowiednią godziną do rozpoczęcia pracy była jedenasta. Postanowił, że powrót Lesiaka tego nie zmieni.

Przed pracą zawsze można przecież tyle zrobić. Teraz na przykład objeżdżał miasto w poszukiwaniu skrótu, a za chwilę sobie elegancko zaparkuje i skoczy na śniadanko do Skrzynki. Rozpustnie wrzuci do żołądka dwa naleśniory mediolańskie (słowo „naleśnik” za bardzo nie oddawało rozmiaru potrawy) i popije je kawą.

Z głównej ulicy skręcił w Szymanowskiego, gdzie koła turkotały, uderzając o kocie łby. Z architektury budynków wciąż spozierał ponury duch komunizmu, za to bełkot miasta prawie tu milkł, betonowe kolosy po obu stronach drogi działały jak stopery. Ucinały dźwięki, pozwalały słyszeć własne myśli.

A Cezary myślał o swojej byłej dziewczynie.

I o tym, jaki był głupi. Wiedział, że Lutka chce się rozmnażać i marzy o rodzinie. To nie! Władował się w ten związek, pomimo że przewidział finał. Klapa. Od początku powinien był omijać Lutkę szerokim łukiem i szukać jakiejś babeczki, która nie domagałaby się cyrografu w postaci wspólnego kredytu. Już się rozpędził.

O nie, nie, nie.

Żadnych formalnych deklaracji i dobrowolnych podpisów pod pismami odbierającymi wolność. Kiedy wyraził swój sprzeciw, do Lutki wreszcie dotarło. Nie będzie żadnego „Żyli długo i szczęśliwie”. Poszukała więc sobie jakiegoś safanduły z mniejszym stężeniem testosteronu, który ją jednak należycie zapłodnił. Oczywiście to ostatnie odbyło się w tajemnicy. Cezary został postawiony przed brzemiennym faktem.

I dobrze.

Świat jest pełen kobiet.

Pełen chętnych i słodkich niewiast.

Przy tym niektóre dziewoje (Cezary zaryzykowałby nawet stwierdzenie, że jest ich zastanawiająca większość) mają wypisane na czole mieniącymi się literami: PRO VAGINAS IN CORDIS. I z wyraźną przykrością stwierdzał, że podboje przestały być jakby aktualne. Dawniej to człowiek przynajmniej się rozwijał, układał programy artystyczne: wiersze, gitara, kwiaty… A teraz nastała cielesna jednomyślność. Ale znowu do czasu. Baby jak to baby. Po wszystkim prawie każda rozładowana kobiecość dostaje romantycznego kociokwiku i ma nadzieję na wspólne śniadanie, potem na wspólne mieszkanie, a w końcu na dorodny owoc miłości w postaci rozdartego oseska w różowym beciku.

W mordę! Jakoś nie czuł potrzeby przedłużania linii Trębaczów i gmerania w ciepłych kupkach. Miał w życiu ważniejsze rzeczy do zrobienia. O!

Jak na zawołanie na chodniku dostrzegł jędrnego rudzielca o krągłych kształtach. Miedziane włosy tworzyły wokół jej głowy płomienną aureolę i przy każdym ruchu leciutko muskały ramiona. Skóra biała, perłowa. Piersi pełne, nogi pierwsza klasa. Buzię miała drobną, błąkał się po niej rozbrajający grymas, jakby się nad czymś mocno zastanawiała. Znaczy się: rozumna bestia. Mniam, mniam. Ogólnie rzecz biorąc – potężny ładunek zmysłowej energii i tryskający okaz zdrowia w jednym ciele. Chyba dlatego dziewczyna skojarzyła mu się naraz z kubkiem parującego mleka. Aż go coś w środku oparzyło.

Zagapił się i…

Ciach!

Wjechał cofającemu właśnie facetowi w zderzak i jak nic rozwalił mu światło. Co za pacan! Nie widział go? Na moment wszyscy zamarli. Cezary, ruda (zdążyła strzelić w niego zielonym okiem) i wielkolud z alfy romeo, który kurczył się za kierownicą, zamiast w amoku wyprysnąć z auta i co najmniej rozdyźdać sprawcy mózg na masce samochodu.

Nie do wiary. Cezary już szykował się, żeby wyjaśnić sprawę, ale w tej samej chwili nastąpiło kolejne nieoczekiwane zdarzenie: rozległ się potężny grzmot, a budynki zalśniły w blasku pioruna, jak podczas ulicznego przedstawienia. Jednocześnie miliony deszczowych pocisków posypały się na świat z taką siłą, że ruda w ciągu paru sekund zupełnie przemokła. Sukienka zrobiła się na niej wymownie przezroczysta i nie trzeba się było zbytnio przyglądać, żeby ocenić rodzaj bielizny, która, ku radości Cezarego, nie przypominała pseudobikini pamiętającego szóste życie pralki. Wizualnie doznał ukojenia. Jednak szczęście nie trwało długo. Przemoczona rusałka zadygotała z zimna, posłała mu ostatnie spojrzenie, po czym dała nura do auta. Trzasnęły drzwi, alfa romeo zapierdziała pospiesznie i pognała przed siebie.

Cezary nie rozumiał.

Skasował facetowi lampę.

Gdzie furia, policja i całe zamieszanie?

I gdzie rudzielec?

I czemu, do cholery, właśnie teraz przyszło mu do głowy, że w deszczu można powyczyniać we dwójkę rozmaite sprytne sztuczki? Jak to dwa miesiące dotkliwej samotności potrafią mężczyźnie zmasakrować psychikę… Westchnął z głębi sprawnego układu płciowego, uruchomił samochód i zaparkował. Na takie rozważania nie ma nic lepszego niż kufelek zimnego piwa. A wieczorem skoczy na balety.

Może tam przytuli się do jakiegoś współczującego, kobiecego ciała.

 

 

Złamanie kości łódeczkowatej nadgarstka.

W prawej ręce!

W lewej poważne stłuczenie.

Alessandro, znany w gronie przyjaciół jako Aldente, czułby się z pewnością tym faktem zdruzgotany, gdyby nie był tak okrutnie zły. Na siebie. Początkowo nic go nie bolało. Zresztą trudno, żeby bolało, skoro znieczulił się skutecznie grappą. Tak skutecznie, że dopiero następnego dnia zaczęło do niego docierać, że oprócz ciała astralnego został wyposażony także w ciało fizyczne. I to ciało, a konkretnie kończyny górne, odmówiło mu posłuszeństwa. Na pewno miało z tym związek zdarzenie, do którego doszło w nocy. Musiał chyba pomylić balustradę balkonu z ogrodzeniem. Chciał przeskoczyć przez płot, tymczasem okazało się, że po skoku, na marginesie bardzo efektownym, zbyt długo leciał, a lądując, spadł na cztery litery i podparł się rękami. No i masz. Nazajutrz nie był w stanie podnieść ze stołu głupiej szklanki z sokiem.

Prześwietlenie nie pozostawiło żadnych złudzeń.

– Rękawiczka balowa dla pana. – Zaproszono go do gipsowni, gdzie jego masywna dłoń została wbita w białe truchło aż po łokieć. – Proszę się przyzwyczajać, bo to może potrwać nawet dwanaście tygodni. Łódeczkowata to jest upierdliwa kostka, źle się zrasta. Palce ma pan na wierzchu, ale nie wolno ich nadwyrężać.

Życie bez ręki, a w zasadzie bez dwóch rąk, bo lewą też nie potrafił niczego mocniej chwycić, zaczynało być nieznośne.

Męczył się tak od tygodnia.

Tyle właśnie czasu zajmował się nim Rico, jego najbliższy współpracownik i kumpel. Już to wystarczyło, żeby strzelić sobie w łeb. Jednak najgorzej Aldente znosił wyprawy do łazienki. Owszem, chwil intymności nikt mu nie mącił, zapinanie rozporka też jakoś szło, choć trwało wieki i kosztowało wiele bólu, ale czynności pielęgnacyjne, które były nieodzowne, żeby wyglądać atrakcyjnie, ktoś musiał za niego wykonać. Nigdy nie był zbytnio rozgarnięty manualnie – z wyjątkiem oczywiście posługiwania się bronią i brylantyną – a teraz szampony, mydła czy choćby pasta do zębów zaczęły go wręcz przerażać. Wolał pochłaniać gumy do żucia niż pokornie prosić Rica o przygotowanie szczoteczki. Był przez to bardzo, ale to bardzo sfrustrowany.

Postanowił ratować twarz.

Oczywiście żaden z kumpli nie odważyłby się niczego po sobie pokazać, ale znał ich. Za jego plecami na pewno pękali ze śmiechu, zresztą najlepszy dowód, że mina Rica rzedła coraz bardziej. Nie odmówił pomocy, ale patrzeć na tę jego cierpiącą gębę Aldente nie miał więcej ochoty.

Rozesłał więc po mieście wici, że poszukuje pielęgniarki.

I kucharki. A najlepiej dwóch w jednej. Pielęgniarko-kucharki. Z opcją biurową, bo przydałaby się też pomoc przy załatwianiu interesów, jeśli Rica nie będzie w pobliżu. Co do komunikacji, najlepszy byłby jego język ojczysty, czyli włoski. Angielski też ewentualnie ujdzie, nie będzie się upierał. Teraz dizajn. Jeśli już ktoś ma się znaleźć tak blisko, najlepsza byłaby klasa A. Najchętniej wersja limitowana z dodatkowymi gadżetami, choćby w postaci apetycznie rozkwitających poduszek powietrznych.

Żeby kumplom żal tyłki ściskał.

I wtedy będzie miał problem z głowy.

Skończą się uśmieszki po kątach.

Tak, złamana ręka nie przeszkodzi mu też dopiąć innych ważnych spraw.

– Rico! – wrzasnął w głąb domu. – Przynieś mi z gabinetu starą mapę klasztoru. Ale szybko!

 

 

Dorota szczerze nie znosiła swojej pracy.

Ale pracować musiała, pieniądze jakoś z nieba kapać nie chciały, a ona, studentka i pełnokrwista kobieta, miała swoje potrzeby. I tak od końca sesji ćwiczyła spacery między stolikami jako kelnerka w Café Skrzynka. Bardzo inspirujące zajęcie. Zwłaszcza kiedy ma się poprawkę i złośliwy stary cap z językoznawstwa pragmatycznego chce człowiekowi obrzydzić życie i udowodnić, że piękne i zadbane studentki mają w głowie jedynie sieczkę.

Czy to sprawiedliwe?

Ładne mają lepiej? Taką brednię musiała chyba wymyślić jakaś niezorientowana w temacie brzydula. A szykany ze strony koleżanek? Dorota zawsze miała problem ze znalezieniem bratniej duszy, która nie czułaby się przy niej gorsza. Dystans. Z taką postawą ze strony kobiet spotykała się najczęściej, jeśli nie liczyć podszytej zazdrością niechęci. Mężczyźni dla odmiany widzieli w niej laleczkę, tylko niektórzy traktowali ją jak istotę ludzką. A ta istota trochę się w życiu nacierpiała i choć może nie była zbyt komunikatywna, może nawet zachowywała się nieco wyniośle, ale nie był to jednak powód, żeby podziwiać ją przez szybę i traktować jak manekina na wystawie.

Na szczęście miała rodzinę. Na myśl o matce poczuła zwykłą irytację, ale zostały jeszcze siostry. A, właśnie. Musi się upewnić, czy pamiętają o zaplanowanej na dziś akcji. Żegnajcie żylaki, żegnaj kelnerski fartuchu i fuchy na zmywaku! Może już niedługo dostanie pracę swoich marzeń. Siostry obiecały jej przecież w tym pomóc.

Sięgnęła po komórkę, ale ta jak na złość pisnęła żałośnie i wydała przy dźwiękach muzyki ostatnie tchnienie. No tak, zapomniała ją naładować. W sumie żaden problem. Obok Skrzynki, na ścianie łączącej Świat Książki z letnim ogródkiem, wisiał aparat telefoniczny. Skoczy tam szybciutko, nikt nie zauważy.

Dorota wymknęła się z lokalu, dopadła budki i wystukała numer.

– Cześć, siostra. Pamiętasz, że masz dla mnie coś dzisiaj zrobić? – zapytała już na wstępie.

– Cześć młodzieży! – W słuchawce zabrzmiał pełen radości głos, który teraz nieco zmarkotniał, ale nadal słychać w nim było dziwną… ekscytację. Czyżby siostra aż tak paliła się do pomocy? – Pamiętam, ale wystąpiły… eee… nieprzewidziane komplikacje. Właśnie miałam do ciebie dzwonić.

Słowo „komplikacje” bardzo się Dorocie nie spodobało, co jednak nie przeszkodziło jej w odnotowaniu, że z restauracji wyszedł klient i ze znudzoną miną podparł obok ścianę. To chyba ten brunet ze stolika przy drzwiach. Wydawał się całkiem interesujący, ale poprzednie dobre wrażenie rozwiało się jak papierosowy dym, który przystojniak właśnie niedbale wypuścił kącikiem ust. Chyba również zamierzał skorzystać z telefonu, co najwyraźniej oznaczało, że była zmuszona brodzić w jego nikotynowych wyziewach. Za grosz wyobraźni! W dodatku stał zaledwie dwa metry dalej i nawet nie starał się ukrywać, że podsłuchuje.

– Jakie komplikacje? – chrząknęła, po czym ostentacyjnie odwróciła się tyłem do bezczelnego intruza.

– Powiem ci wieczorem, jak się spotkamy.

– Czy ty mnie właśnie wystawiasz? – Aż nie chciało się jej wierzyć. Przecież siostra wiedziała, ile znaczy dla niej nowa praca. I jeszcze to irytujące zadowolenie, które ciągle błąkało się po złączach.

– Dorota, masz jeszcze Ewelinę. Ona uwielbia takie szopki, a ja byłabym mało przekonywu…

– Przekonująca się mówi. – Dorota nie wytrzymała i pozwoliła sobie na zawodową poprawkę, choć w obecnej sytuacji czuła się opuszczona i pozostawiona na pastwę losu. Pastwa losu, czyli najmłodsza latorośl w rodzinie, była zupełnie nieprzewidywalna, co całe przedsięwzięcie stawiało pod wielkim znakiem zapytania.

– Wiesz, w co mnie polonistycznie ugryź? – zaburczała siostra. – Mam teraz rozdygotany umysł, a muszę go zewrzeć. Sprawy urzędowe mi wyskoczyły, jestem uwięziona przez parę godzin w wydziale komunikacji. Dlatego ci nie pomogę, wybacz. Siła wyższa.

– W wydziale komunikacji? A co się stało? – Dorota zapomniała, że powinna się wściekać.

– Coś się stało, ale samo dobre – sapnęła zaaferowana. – I tyle tego dobrego, że nie wiem, co robić. Ale to nie na telefon.

– Aaa, szkoda, bo mnie zaciekawiłaś. Czyli widzimy się na Sportowej? – zakończyła już nieco spokojniejsza. Z Eweliną postanowiła po prostu poważnie porozmawiać.

– PRZYJADĘ. – Nie wiedzieć czemu, siostra zaakcentowała ostatnie słowo. – Chcę wam coś pokazać, pewnie się zdziwicie. Niech młoda zrobi jakąś smaczną kolacyjkę.

– A nie wolimy zjeść kolacyjki, a potem iść do Don Kichota potańczyć? – zasugerowała Dorota, której wizje egzaminu i czekającej ją rozmowy kwalifikacyjnej bynajmniej nie uszczęśliwiały.

– Zobaczymy.

– Pomyśl, bo ja bym się zrelaksowała. A do młodej wydzwaniam od bladego świtu i nic. Chyba spytam mamy, czy nie wie, gdzie jest – postanowiła, słysząc za sobą pomruk niezadowolenia – bo zaczynam się martwić. To pa, pa. Buźka. Do wieczora.

 

 

Owszem, kumple z uczelni mówili mu, że w Częstochowie mieszkają ładne kobiety. Do tej pory Cezary kojarzył z występowaniem piękności na kilometr kwadratowy raczej Wrocław i Kraków, ale musiał zmienić zdanie. Widział w tej świętej mieścinie naprawdę wiele urodziwych dziewczyn, ale dwie dzisiejsze przebiły całą resztę.

Ta kelnerka… Musiał przyznać, że robiła wrażenie. Innego rodzaju niż rudzielec, który miał w sobie coś miłego, miękkiego, ale i obok tej nie można było przejść obojętnie. Nawet w firmowym, niezbyt gustownym zgrzeble wyglądała jak w specjalnie zaprojektowanym fartuszku. Zawodowe modelki mogły się przy niej schować w gospodarstwie rolnym i w gumofilcach doglądać trzody chlewnej.

Tylko, cholera, ile można ględzić do słuchawki?

Obiecał Lesiakowi, że zadzwoni, a wolał nie ryzykować prób z własnej komórki, ponieważ profesor był okropnym gadułą i wejście mu w słowo graniczyło z cudem, nie mówiąc już o cudownym rachunku za połączenie. Przy czym nie liczyło się, że za godzinę uścisną sobie dłonie i nagadają się do woli.

Cezary od razu wyczuł, że blondynka przymierza się raczej do konferencji telefonicznej na szczycie niż do zwykłej rozmowy, więc stwierdził, że przynajmniej sobie zapali.

I nie pomylił się.

Paplała jak najęta.

Tak jakby telefon służył do wywlekania wnętrzności.

A już pożegnania uważał w kobiecych teledyskutacjach za szczególnie fascynujące. Ileż można wylać z siebie słów na zakończenie rozmowy, chłop nigdy nie pojmie. „W takim razie będę kończyć. Pa, pa. Hejka. No to do zobaczenia, pa. Buziak”.

Cezary uwielbiał przyglądać się ludziom, zawsze szczerze go interesowali, a już za obserwowaniem kobiet wprost przepadał, więc teraz również sobie nie żałował i dosłownie nie odrywał od blondynki oczu. Zwłaszcza ciekawiły go aspekty wskazujące na odmienności między płciami.

To, co w chwilę potem nastąpiło, było odmienne bardzo.

Kiedy dziewczę wreszcie odłożyło słuchawkę, ze zwykłej ciekawości chciał sprawdzić, ile czasu zajęły jej te słowotoki i zerknął na zegarek. Tu czekała go niemiła niespodzianka.

– O! – Spontanicznie wyraził na głos zdziwienie. – Stanął mi…

Blondynka odwróciła się i chlasnęła go miażdżącym spojrzeniem.

Słowo „świnia” nie padło.

Ale w powietrzu coś tak jednoznacznie zaczęło chrumczeć i zalatywać słoniną, że dał spokój tłumaczeniom.

 

 

Jasna Góra majaczyła pośród parkowych drzew oraz habazi i dźgała rozpogodzone po ulewie niebo.

Wybornie.

Cezary miał wreszcie wolną chwilę. Powietrze stało się chłodne, zerwał się nawet wiatr, z lubością więc urządził sobie spacerek po klasztornym wzgórzu, myśląc o pątnikach, którzy przed wiekami docierali tu na kolanach. Jeśli o niego chodziło, do religii miał raczej stosunek umiarkowany, choć na pewno nie obojętny. Szanował przekonania innych, doceniał autorytet wiary, ale nie ufał żadnym organizacjom, nawet kościelnym. I nieważne czy byli to muzułmanie, buddyści czy chrześcijanie. Wolał wytyczać sobie drogę sam. Oczywiście wybrana przez Cezarego ścieżka nie wiodła przez cuchnące grzechem bagna i wądoły, chociaż i tak się zdarzało, jego założenie było jednak jak najbardziej zacne: kroczyć jasnym szlakiem mocy. A jeśli nie pomagać bliźnim, to przynajmniej im nie szkodzić.

I gdzie go rzucił przekorny los?

A otóż rzucił go do chrześcijańskiej stolicy Polski.

O dziwo, nawet się Cezaremu tutaj podobało.

Szybko znalazł wśród braciszków kilku dobrych znajomych i z ich pomocą poznawał klasztor od podszewki. Zaglądał w takie miejsca, gdzie nie wpuszcza się ani turystów, ani wiernych. Nie była to wprawdzie Kenia, ale spędzać lato na wykopkach i w chłodnych klasztornych murach, w których każda cegła szeptała o historii, to również niezła gratka.

Czuł się więc usatysfakcjonowany.

Jego poobiedni obchód po wałach z wolna stawał się rytuałem podsumowującym dzień pracy, który około szesnastej kończył się herbatką u przeora. Zwykle herbatka aż pieniła się Cezaremu w ustach, ponieważ dyskutował ze świętym mężem na tematy ewolucyjne, a ojciec przełożony był diabelnie cięty na Darwina, choć rozumiał znaczenie jego myśli dla nauki. Od ewolucji do teologii był więc krok, mimo że teoretycznie dziedziny nawzajem się wykluczały. Wczoraj do kompanii dołączył profesor Lesiak, który nazywał siebie buddystą, i działy się rzeczy arcyciekawe. Poglądy krzyżowały się w refektarzu jak szpady, emocje pęczniały, a ślina dysputantów tryskała obficie. Zajedzono więc herbatkę winem. Kulturalnie, oczywiście. Tak, zajedzono. Podane wino było tak stare, że zaserwowano je na spodeczkach w postaci galaretki, którą spałaszowali łyżeczkami.

Ach, te klasztorne specjały…

Wspominając z nostalgią wino, Cezary schował się na ławce pod Skarbcem, gdzie zamierzał dyskretnie zakurzyć i zaplanować resztę dnia. Przed obiadem wytypował kostkę do pobrania DNA, a jeszcze dzisiaj profesor miał podjąć zdecydowane działania i ciachnąć Bruna. Nie będą czekać. Ciekawe, ileż to lat liczył sobie szacowny umarlak, którego kości odkryto podczas renowacji murów. Nazwali go Bruno, bo ze starości cały był poczerniały. Jutro ostatecznie kończą przenosiny – bardzo ważny etap prac, trzeba to jakoś zorganizować, ustalić z Lesiakiem szczegóły, wydać polecenia…

Cezary zatopił się w zawodowych rozmyślaniach, nie zdając sobie zupełnie sprawy z faktu, że ma towarzystwo. I to jakie! Tuż za nim znajdowała się uwieńczona murkiem ściana, ponad którą górowała sławna wieża. Właśnie na tym murku balansowała od jakiegoś czasu patykowata panna z okiem przyklejonym do aparatu fotograficznego. Świata poza cykadłem nie widziała. A raczej świat ograniczał się dla niej do kadru. Natomiast taniec, jaki wykonywała, był godzien podziwu. Jego rytm wyznaczały coraz to nowe ujęcia. Wieża w poprzek, wieża pod kątem czterdziestu stopni, wieża przy zmianie ogniskowej. Przykucnięcie, pstryk. Powiew sierpniowego wiatru, prezentacja tyłozgięcia i innych wdzięków pod wydymaną sukienką, trzy pstryki. Odchył w prawo, cyk.

Cezary czuł kawałkiem świadomości, że coś się tam za nim wyrabia, słyszał szurania, chroboty, ale wciąż nie przeczuwając nadciągającej katastrofy, zastanawiał się właśnie nad koniem. Zasadniczo odkopali człowieka, ale w piątek okazało się, że niedaleko Bruna poniewierają się po błoniach kolejne kostki. Dokładna penetracja stanowiska wykazała, że należą do zwierza zaprzęgowego, co by się nawet zgadzało, bo wcześniej znaleźli w pobliżu Bruna drewniany wóz.

Patataj, patataj.

Kątem oka dostrzegł wycieczkę emerytów, których mijał, kiedy przemierzali drogę krzyżową. Tworząc liczne gromadki z nabożnym skupieniem dzielili się uwagami albo robili zdjęcia i podziwiali widok miasta ścielącego się u stóp klasztoru. Kiedy dotarli w okolice ławeczki, gwałtownie wyhamowali. Wesoły gwar cichł z chwili na chwilę, aż przeszedł w pełną napięcia ciszę.

Co jest?!

Odruchowo schował papierosa.

Kilkunastu staruszków z rozdziawionymi buziami może jednak skutecznie zmącić spokój ducha. Zaraz, bez paniki. Nie gapili się na niego! Raczej w coś ponad nim. Wreszcie prowadzący gromadkę paulin przecisnął się do przodu i ocenił sytuację, po czym załamał ręce. Był posiadaczem gigantycznego nosa przypominającego kształtem dorodną, przejrzałą gruchę. Ze zdenerwowania zaczął nią kręcić, a kiedy na twarzach nobliwych pielgrzymów płci męskiej ujrzał, o zgrozo, najzwyklejszą w świecie uciechę, nie wytrzymał. Przemówił. A był to wyjątkowo donośny bas, słyszalny pewnie nie tylko po drugiej stronie fortyfikacji, ale i na światłach pod parkiem:

– A to co? Proszę pani! Proszę paaani!

Okrzyk miał taką siłę rażenia, że z drzew zerwało się spłoszone ptactwo, co dodatkowo przestraszyło pląsającą po murku dziewczynę. Cezary gwałtownie się obrócił, ale nie zdążył zareagować. Wszystko działo się błyskawicznie. Długaśne ręce już kręciły w powietrzu młynka, zaraz potem dał się słyszeć kwik przerażenia i w tej samej chwili spadło mu na kark parędziesiąt kilo kobiecej wagi. Plus aparat.

– Aaa! Cholera! – Kilogramy na szczęście pozbierały się do kupy, choć nie od razu. Dziewczyna wgramoliła się w końcu na ławkę i odruchowo szacując straty, zrobiła kilka pospiesznych zdjęć. Uspokojona sprawdziła efekt na wyświetlaczu. – Bardzo przepraszam – wydukała w kierunku nieco zaskoczonego zajściem Cezarego, ale zakonnikowi nie darowała. Najwyraźniej temperament również nie ucierpiał w wypadku, bo zerwała się na równe nogi i ruszyła do natarcia. – A ksiądz co? Przecież mogłam się zabić! Po co ksiądz się tak darł? Prawie dostałam zawału.

– Co za ulga. – Duchowny najwyraźniej uznał, że jeśli ktoś potrafi się tak awanturować, nic mu nie jest. Otarł pot z czoła i obrzucił dziewczynę niepewnym spojrzeniem. – Jest pani cała? Nie chciałem…

Cezary również już doszedł do siebie. Braciszek, zdaje się, potrzebował pomocy, ta mała nieźle sobie radziła. Zlecieć z wysokości i jeszcze dokazywać? Pogratulować rezonu.

– Zawsze wiedziałem, że babki na mnie lecą, ale żeby aż tak… To mi się zaczął dzień! – podsumował i spróbował pokręcić głową. – Ja też cały.

Zakonnika często widywał w ogrodzie, choć nie znali się osobiście. Zawsze, kiedy Cezary zamierzał do niego zagadać, nieśmiały braciszek jakby włączał urządzenie nawigacyjne ustawione na opcję „unikać faceta od wykopalisk”. Odwracał się na pięcie, zarzucał motykę na wychudzone plecy i szukał najbliższego klombu. Był pomocnikiem zmarłego w tamtym tygodniu brata Pawła. Od jego śmierci sam zajmował się klasztornym parkiem i z tego, co Cezary zaobserwował, czynił to z wielkim oddaniem. Pieścił te rośliny, nawet do nich gadał i spędzał w ogrodzie każdą wolną chwilę. Cóż więc robi tutaj? Przecież zwiedzających oprowadzają osoby z centrum informacji. W sumie, co za różnica, ważne, że w końcu nadarza się okazja do nawiązania znajomości. Już się płochliwiec nie wymiga. Zresztą, jaki tam z niego płochliwiec. Takim głosem mógłby podnieść z grobu umarłego.

– Cieszę się, że wyszliśmy z tego bez obrażeń, przynajmniej na ciele. Może się przedstawię – zaproponował ochoczo. – Trębacz. Cezary Trębacz. Genetyk i paleoantropolog. Nadzoruję prace pod murami.

Dziewczyna zawiesiła na szyi aparat i z szelmowskim uśmiechem wyciągnęła przed siebie rękę.

– Fajnie wiedzieć, na kogo się spada. Rzepka. Ewelina Rzepka.

Zakonnik zakręcił się w miejscu, usiłując uciec przed wiatrem, który miał ochotę na kolejne igraszki, tym razem pośród mnisiej szaty.

– Zygmunt. – Wykonał pospieszny ukłon, nawet nie patrząc na Cezarego, i zrobił krok w tył. A do dziewczyny rzucił niezbyt uprzejmie: – Brat, nie ksiądz. To co? To ja już… to my już pójdziemy. A pani… proszę nie siać zgorszenia tą swoją sukienką. Wiatr wieje, pani robi zdjęcia, a wszystko na wierzchu. Trzeba się czasem oglądać za siebie.

– No i masz. – Chudzina odprowadziła go rozbawionym wzrokiem. – Zygmunt. Ten to potrafi uderzyć w wielki dzwon. Tak jakbym specjalnie wystawiała tyłek na podmuchy.

Cezary łypnął na swoją towarzyszkę. Do diabła z bratem, przydybie go kiedyś pod jakimś klombem i spróbuje wybadać, dlaczego wzbudza w nim taką antypatię. Teraz ważniejsza była ta mała. No, no. Najwyraźniej zleciała mu na głowę osóbka z poczuciem humoru. Zdecydowanie lepiej radził sobie z datowaniem kości niż z określaniem wieku nastolatek, bo kompletnie nie potrafił odgadnąć, ile może mieć lat. Ale od razu stało się jasne, że ma tak zwany charakterek. Albo jeszcze lepiej: charakterzysko. Była cienka jak plasterek salami i bardzo bezpośrednia. Obcięte na pazia włosy spadały jej na twarz, przesłaniając brązowe oczy, więc co chwilę potrząsała głową i dmuchała niecierpliwie w grzywkę.

– Skoro już na ciebie spadłam, będziesz mi pozował – oświadczyła tonem niedopuszczającym sprzeciwu.

Bynajmniej nie marzył o kobiecie wijącej się u jego stóp, ale gdyby utrzeć nieletniej nosa i trochę się poprzekomarzać? Młode to, pyskate, niech się uczy, jak postępować z mężczyznami.

– Tak gorąco błagasz, że chyba się nie oprę… Wykluczone!

 

 

Na widok bruneta z niebezpiecznym błyskiem w oku Ewelina straciła na chwilę kontakt z rzeczywistością, jak zwykle, kiedy spotykała osobnika płci odmiennej, który nie śmierdział i był nieco ładniejszy od diabła. Zmącenie jej kobiecego umysłu dokonało się niemal natychmiast, ale zaraz zadbała, żeby niczego po sobie nie pokazać. Zaczęła być niemiła. To, co Cezary nazwał rezonem, było zaledwie cieniem możliwości tej panny, która w jego towarzystwie lekko się zacukała i tylko dlatego nie urządziła na jasnogórskich wałach takiej awantury, na jaką ją było stać.

A było ją stać na dużo więcej.

Bruneci zawsze jednak działali na nią wręcz histaminowo. Niejeden ciemnowłosy przystojniak przyprawił ją już w ciągu dziewiętnastoletniego żywota o skoki ciśnienia i palpitacje serca, przy czym te ostatnie gwarantowała różnica wieku. Nie wiedzieć czemu starsi panowie (co najmniej po trzydziestce) okazywali się najlepszymi partnerami do rozmowy. Wiedzieli, czego kobieta chce, potrafili o nią zadbać zarówno intelektualnie (Ewelina uwielbiała toczyć dyskusje i miała wiele, doprawdy wiele zainteresowań), jak i materialnie, bo przecież dysponowali już własnymi funduszami. Rówieśnicy mogli więc liczyć u tej panny co najwyżej na wspólne wagary w zamku w Olsztynie – miasteczku pod Częstochową, gdzie uczeń technikum gastronomicznego trafiał, mając w kieszeni zaledwie złoty dziewięćdziesiąt.

Zachwyt nowo poznanym może i byłby mniejszy, gdyby Ewelina nie pokłóciła się rankiem ze swoim chłopakiem Gabrysiem, skądinąd blondynem o rozczulającym wyglądzie amorka. W historii rozstań i zstań tej pary dzisiejsza różnica zdań była mało znaczącym szczegółem, choć pani fotograf zrobiła z niej co najmniej schizmę i poprzysięgła rozmawiać z Gabrielem tylko przez posły. Tym głębiej tonęła teraz w oczach bruneta, który przestał się wygłupiać i chyba wreszcie pojął, że ma do czynienia z postacią co najmniej niebanalną.

– Masz papierosa? – zagadnęła. Znajomy zapach wyczuła już na samym początku, ale z niedyskretnym pytaniem wolała poczekać do odejścia brata Zygmunta.

– Taka młoda i paląca? – wymamrotał z dezaprobatą, ale ukradkiem wyciągnął paczkę i krytycznie przyjrzał się jej sylwetce. – Proces wzrostu…

– Zakończony, mam nadzieję. Mleczaki też mi już dawno wypadły. – Wyszczerzyła się w uśmiechu. – Tu chyba nie wolno palić?

– Zgadza się.

– Ale ty paliłeś.

– Okoliczność przymusowa, że tak to ujmę. Głęboko nad czymś myślałem. Nigdy tu nie palę.

– W takim razie też chyba sobie daruję. – Nagle zmieniła zdanie.

– I słusznie.

– Miałam dzisiaj rzucić. Palenie. Ale jak na razie skończyło się na… rzuceniu faceta – rzekła lekko i zerknęła, czy jej słowa wywarły oczekiwane wrażenie. – Jedno wyklucza drugie, jak się okazuje.

Cezary popatrzył spod byka i mało wdzięcznie przy tym zakaszlał. Brakowałoby tylko, żeby splunął, a przynajmniej wyglądał tak, jakby miał na to wielką ochotę. Ciekawe, czy powstrzymał się ze względu na święte miejsce czy towarzystwo.

– Taaa. Rzuciłaś, ale widzę, że już szukasz następnego? Jakie te współczesne dziewczyny operatywne – podsumował, nie kryjąc obrzydzenia. – Logistycznie to jesteście takie obcykane, że hej. I zimne jak karp w galarecie. Albo jeszcze lepiej – jak pirania w galarecie. Marketing i zarządzanie, można powiedzieć, że wrodzone

– A ty masz dziewczynę niewspółczesną? – zapytała z ciekawością. Tyrada na temat moralności płci pięknej była jak dla niej znacząca. – Już wiem! – zawołała, obserwując jego kwaśną minę. – Rzuciła cię, tak? To stąd ten jad?

– Wiesz co? – Wstał. – Miło było i tak dalej, ale muszę wracać do pracy.

– Czyli rzuciła.

Nie żartował. Szykował się do odejścia i naprawdę stracił humor. Intuicja podpowiedziała jej więc, żeby zmienić temat.

– To co z tym pozowaniem? – zagadała, usiłując dotrzymać mu kroku. – Masz ciekawą twarz, zrobiłabym ci parę portretów. Może dasz się namówić.

Cezary teraz dla odmiany nieoczekiwanie wyhamował i zanim Ewelina się zorientowała, podszedł do blaszanej płachty, która zamknęła tę część wałów dla zwiedzających. Odchylił ją nieco i zerknął zachęcająco. Po jego złym nastroju nie było już śladu.

– Co robisz? – zaprotestowała, bo na ogrodzeniu wisiała czytelna informacja: „Zakaz wstępu”.

– Chodź, pokażę ci moje królestwo. Popatrzysz stąd, bo tam dalej nie widać.

Chociaż ten impertynent traktował ją jak młodszą, nieznośną siostrę, a nie jak dojrzałą kobietę z klasą, ciekawość zwyciężyła. Ewelina przecisnęła się za nim.

– Czemu to jest zagrodzone?

– Jesteśmy w Bastionie św. Trójcy – oznajmił z zadowoleniem Cezary. – Musieliśmy coś zrobić, żeby gapie nam nie przeszkadzali. Co prawda pielgrzymi to nie kibice, ale po wałach spacerują również dzieci, i to raczej one psocą. Mieliśmy już dość ogryzków i butelek po pepsi. Martwa świnka morska przeważyła szalę. – Uśmiechnął się. – Wyłączyliśmy ten fragment fortyfikacji ze zwiedzania.

– Mówiłeś, że jesteś genetykiem. Dobrze pamiętam?

– Tak.

– I paleo…

– Paleoantropologiem – dokończył bez zająknięcia.

– A kto to taki?

– Zaraz ci wyjaśnię. To moje wykopki. – Podprowadził Ewelinę do kamiennego parapetu i dumnie wystawił pierś. – Moje i profesora Lesiaka.

Ewelina zachłannie rzuciła się do oglądania. Na piaszczystej ścieżce przy stacji drogi krzyżowej przedstawiającej grób Jezusa uwijali się studenci. Kręcili się jak mrówki w obrębie szerokiego na kilkanaście metrów prostokąta ogrodzonego biało-czerwoną taśmą. Ziemia była tu rozgrzebana, różnokolorowa, upstrzona żółtawymi wapiennymi obłupkami. Pewną część terenu wygładzono i potraktowano jak tort urodzinowy – w równych odstępach tkwiły w niej niczym świeczki drewniane paliki, do których poprzyczepiano kartki z numerami. Za to przy murze widać było wykrojone w ziemi doły – obok jednego z nich stał pomarańczowy, sporych rozmiarów namiot.

– Tam leży Bruno – wyartykułował Cezary, a z tonu Ewelina domyśliła się, że chodziło o cenne znalezisko.

Zresztą lokalna prasa nie przestawała bębnić o znalezieniu na Jasnej Górze jakichś starych kości. Co za wspaniały zbieg okoliczności, że oto poznała kogoś, kto ma z tym wszystkim związek. Oczami wyobraźni już widziała siebie wywijającą łopatką pośród górek ziemi. Przecież tak tego nie zostawi! Ma oto jedyną szansę na tysiąc znaleźć się w antropologicznym wirze wydarzeń.

– Niesamowite! Przedpotopowy człowiek?

– Jesteśmy w trakcie ustaleń. Stary to on jest, na pewno. Żeby określić jego wiek, pobieramy dzisiaj próbkę DNA, chociaż do tego wystarczy analiza dendrochronologiczna.

– Czyli? – zapytała rzeczowo, starając się wyglądać na przejętą, chociaż nie musiała udawać. Była przejęta. Cezary zdawał się tylko czekać na podobny przejaw zainteresowania.

– Kilka miesięcy temu, zanim znaleźliśmy Bruna, odkopano tu drewniany wóz – zadowolony rozpoczął wykład. – W tej samej warstwie. Na szczęście koła miały dębowe osie, więc to się fajnie datuje. Chodzi o liczenie pierścieni w drzewie, tak w dużym skrócie. Wystarczy określić wiek osi, czym już się zajmuje pewien doktor z krakowskiej Akademii Rolniczej, i mamy datowanie z dokładnością co do roku. Oczywiście mówimy o roku, w którym ścięto drzewo użyte do zrobienia wozu.

– Masz fascynujący zawód.

– Też tak uważam. – Cezary błysnął zębami.

– Ale po co w takim razie jeszcze badanie DNA?

– Mielibyśmy sobie darować? Chyba żartujesz.

– Nie, nie, oczywiście. – Ewelina zaraz się poprawiła. – A ile ten Bruno może mieć lat? Co ci podpowiada twoje hm… doświadczenie?

– Jaka się stałaś nagle miła. – Cezary łypnął podejrzliwie, ale pokusa, żeby opowiadać o tym, co kochał, była zbyt wielka. – Odkopaliśmy też przy Brunie kilka narzędzi i coś mi się wydaje, że to może być siedemnasty–osiemnasty wiek. Ale głowy nie dam. Czemu pytasz?

– Mieszkam w tym mieście, więc chcę wiedzieć więcej. Poza tym trupy i kości to coś, co mnie fascynuje.

– Trupy, powiadasz? A mnie się wydaje, że ciebie przede wszystkim fascynuje zamieszanie – oświadczył stanowczo, świdrując ją wzrokiem.

Ewelina usiłowała przyjąć pozę pełną pewności siebie. Zdaje się, że ten zarozumialec dogadałby się z Julką, jej najstarszą siostrą. Ona też pozwalała sobie na podobne komentarze, tyle że jeszcze bardziej bezlitosne. Siostra mogła. Siostra chciała jak najlepiej i siostrę Ewelina z głębi swych trzewi wielbiła. Ale ten… Nie, złość zostawi sobie na kiedy indziej. Teraz musi być słodka jak mus malinowy, żeby Cezary pozwolił jej tu wrócić. Tu, z tym że kilka metrów niżej. Jeszcze nigdy nie widziała wykopalisk z bliska.

– A to coś złego, że nie lubię nudy?

– Niby nie, tylko na mnie nie licz. Nie zapewnię ci rozrywki, a widzę, że oczka aż ci się świecą. Kłopotów z małolatami nie potrzebuję – wyjaśnił z zimnym uśmiechem. – Na teren prac cię nie wpuszczę, nie ma mowy. Wracaj do przedszkola, bo tam już pewnie dzwonią na leżakowanie.

– W lutym skończyłam dziewiętnaście lat – wyrwała się, ale zaraz pojęła, jak to musiało głupio zabrzmieć. Zacisnęła pięści. Skoro tak, skoro ten przebrzydły paleojakiśtam chce jej rzucać kłody pod nogi, rozegra to inaczej. Pretekst. Potrzebuje pretekstu, żeby go znowu spotkać. Ale najpierw wypadałoby bruneta ugłaskać, żeby na jej widok nie odpalał haubicy.

– W porządku. – Pociągnęła nosem. – Zgadłeś. Chciałam się przyjrzeć waszej pracy, bo archeologia naprawdę mnie interesuje.

– To się odinteresuj. Wystarczy tego dobrego. Idziemy.

Ile kosztował Ewelinę uśmiech, wiedziała tylko ona. Ale uśmiechnęła się, jak potrafiła najładniej. Niestety na bruneta to nie podziałało. Poprowadził ją do wyjścia, a następnie skierował się do bramy. Ledwie za nim nadążała.

– Poczekaj. – Złapała go tuż przy schodach. – Skoro nie chcesz pozować, to może chociaż zrobimy sobie pamiątkowe zdjęcie? Będę się chwalić, że poznałam paleo… faceta, który odkrył Bruna.

– To nie ja go odkryłem.

– Ale kierujesz pracami.

– Tylko kogoś zastępuję. – Jeszcze próbował się wymigać, ale Ewelina dopięła swego. Przecież wystarczyło mieć fotografię i pomachać nią strażnikowi na ogrodowej furcie. Jako dobra znajoma kierownika prac zostanie wpuszczona na teren wykopalisk, a tam przekaże pamiątkę Cezaremu. Pretekst do kolejnego spotkania jak złoto.

– Czy to naprawdę takie wielkie poświęcenie? Sprawić dziewczynie odrobinę radości? Proszę pana! – zakrzyknęła na mężczyznę, który właśnie wszedł na wały. – Zrobi nam pan zdjęcie?

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

Copyright © by Marta Obuch, 2012

Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2022

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I FILIA, Poznań 2022

 

Zdjęcie na okładce: © HighKey/Shutterstock

 

Korekta: „DARKHART”, Marta Akuszewska

Skład i łamanie: „DARKHART”

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8280-357-0

 

 

Wydawnictwo FILIA

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.