Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Poruszająca fabuła wojenna.
Rok 1943. Na przeciwległych krańcach Europy dwie młode kobiety zmagają się z trudami wojny nie wiedząc, że kochają tego samego mężczyznę.
Anglia. Pomimo cudzoziemskiego pochodzenia i faktu, że jest kobietą, Vee Katchatourian zostaje pilotem RAF. Determinacja często skłania ją do brawury. W czasie awaryjnego lądowania poznaje mężczyznę, Stefana Bergela – a to przypadkowe spotkanie odmieni jej życie.
Poznań (Posen). W okupowanej Polsce Eva Hartman lawiruje, jak potrafi – w kontaktach z oficerami SS wykorzystuje pozycję volksdeutscha, a w tajemnicy pomaga AK i używa spolszczonej wersji imienia – jest Ewą. Jej ukochany Stefan Bergel zaginął, a ona wie tylko, że na początku wojny został pojmany przez Sowietów. Szukając go, Ewa nawiązuje romans z oficerem SS...
Ewa i Vee nie wiedzą, że Stefan zbiegł z niewoli – wykorzystując okazję, której do końca życia nie będzie potrafił sobie wybaczyć. A teraz ma tylko jeden cel: obnażyć prawdę o zbrodni katyńskiej.
Nie wie, że narazi obie kobiety na wielkie niebezpieczeństwo. Trzy życia odmieni w ułamku chwili jedna niewłaściwa decyzja.
Powieść historyczna w najlepszym wydaniu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 399
Wiele czołowych polskich osobistości, włącznie z Prezydentem Kaczyńskim, zginęło w katastrofie samolotowej w Rosji.
Polscy i rosyjscy urzędnicy państwowi oświadczyli, że nikt nie przeżył po tym, jak samolot uderzył w drzewa, gdy w gęstej mgle podchodził do lądowania na lotnisku w Smoleńsku.
Wśród co najmniej 90 osób, które zginęły, byli Szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, prezes Narodowego Banku Polskiego, parlamentarzyści i wybitni historycy.
Premier Donald Tusk powiedział, że ta katastrofa jest najtragiczniejszym wydarzeniem w powojennej historii kraju.
Polska delegacja leciała z Warszawy dla upamiętnienia 70 rocznicy masakry w Katyniu, dokonanej przez Sowietów na ponad 20 tysiącach polskich oficerów w latach II wojny światowej.
BBC News, 10 kwietnia 2010 roku
10 kwietnia 2010
Powietrze
Sobota, 10 kwietnia 2010
Głos radiowej spikerki zacina się na nazwiskach zmarłych. Potyka się o obco brzmiące sylaby, jakby o ciała rozrzucone wśród szczątków samolotu. Serce mi się ściska na dźwięk jednego z tych niemożliwych do wymówienia nazwisk. Czy właśnie wspomniała o tobie? Jednak nie. Niemal całe życie minęło, odkąd po raz ostatni słyszałam, jak ktoś wymienił twoje imię. Potem prezenterka bez wahania wypowiada rosyjską nazwę „Katyń”. Miejsce w lesie. Narasta we mnie poczucie winy i pstrykam wyłącznikiem.
Na zewnątrz, za kuchennym oknem, wysokie chmury rozciągają się po niebie jak miękkie dziewczęce włosy. Te lekkie cirrusy są tak daleko od nas, że ich ruch wydaje się nieznaczny, ale gdy odwrócisz od nich oczy na dłużej niż na chwilę, ich lodowe kształty odmienią się na zawsze.
Powiedziałeś mi o tym, kiedy staliśmy na rozległym trawiastym lądowisku tego ranka, gdy po raz pierwszy zabrałeś mnie w powietrze.
– Spójrz! – powiedziałeś, a gdy wskazałeś na chmury, opadł ci podwinięty rękaw koszuli. – Poruszają się po niebie szybciej niż cokolwiek innego.
Ubrana w skórzany lotniczy kask i męskie spodnie, sceptycznie nastawiona, bębniłam palcami po ramieniu.
– Nie wierzę ci – odparłam – wcale się nie poruszają.
Miałeś chłopięcy uśmiech, gdy tak mrużyłeś oczy od słońca.
– W porządku. A więc zabiorę cię, byś przyjrzała się z bliska.
I zrobiłeś to. Stary dwupłatowiec wzbijał się pionowo w górę na tyle szybko, że to nie mogło długo potrwać. Na wierzchołku pętli silnik zwolnił, zakaszlał i zamilkł. Siedzieliśmy zawieszeni w powietrzu. Potem zaczęliśmy spadać, najpierw powoli, potem coraz szybciej, aż do przerażającego lotu nurkowego. Zmuszałam się, by trzymać oczy otwarte. Poniżej wyłoniło się gospodarstwo, na sznurze powiewały białe prześcieradła.
Trzymaj się – pomyślałam – to chyba jednak nie jest żart.
Białe płachty powiększały się, ich widok wypełniał mi całe gogle. Wyobraziłam sobie, jak rozbijam się o pomarańczowy dach domu, zobaczyłam białe lilie na własnej trumnie i łzy toczące się po wąsach mojego taty. Ale wtedy, gdy niewiele brakowało do upadku, silnik zawarczał i samolot, tak jak się tego spodziewałeś, wzleciał ponownie w czyste niebo.
Musiałeś pomóc mi wysiąść z otwartej kabiny. Nie mogłam chodzić.
– Nie podobało ci się? – spytałeś ze złośliwym uśmieszkiem.
– Dość przyjemne, można powiedzieć – odrzekłam z podobnym spokojem.
Uniosłeś brwi, mierząc mnie jasnobłękitnym spojrzeniem.
– Więc będę musiał wymyślić coś jeszcze bardziej ekscytującego.
Mój wzrok, zuchwały jak zawsze, nie cofnął się przed twoim. I pozwoliłam sobie na dotknięcie czubkiem palca twojej opalonej skóry w trójkątnym wycięciu rozpiętego kołnierzyka.
Na całym świecie nie ma żadnej twojej fotografii. Zawsze myślałam, że nie zniosę dalszego życia, gdybym miała nigdy więcej nie zobaczyć twojej twarzy, gdy przez zmrużone oczy wpatrujesz się w cirrusy.
Nieprawdopodobne, ale jednak nadal żyję. Mając jedyną zachowaną pamiątkę po tobie.
Wyciągam krzesło spod kuchennego stołu i jakoś się na nie wdrapuję. Jednak nawet stojąc na palcach, nie mogę sięgnąć w głąb górnej półki kredensu. Palcami przebieram w niewidocznych szpargałach i zapomnianych papierach; takich jak gruby plik rachunków za South Coast School of English sprzed trzydziestu lat czy zgnieciony list lotniczy z zachodnioniemieckim znaczkiem. Mój pierścionek uderza o gładkie, zaokrąglone szkło figurki latarni morskiej wypełnionej różnokolorowym piaskiem. Ten pierścionek nie przypomina zaręczynowego: zwykła miedź jest matowa i zniszczona, a noszę go na niewłaściwej ręce. Jednak jego obecność upewnia mnie, nawet jeśli to nieprawda, że kochałeś mnie bardziej niż tamtą cudzoziemską dziewczynę.
Grzebiąc w stosie papierów, wyławiam kciukiem i palcem wskazującym książkę lotów i chwytam ją jakoś za ziarnistą okładkę. W środku twoje pismo nadal wypełnia całą kartkę z czasami przelotów i typami samolotów. Młodzieńcza elegancja tego pisma dobrze cię charakteryzuje.
Pociągam mocniej i dziennik lotów się wysuwa. I nagle wyskakuje. To wywołuje lawinę spadających starych rachunków i niewysłanych listów, wskutek czego chwieję się w tył. I w przód. Początkowo wolno, ale nieuchronnie, tracę równowagę i zaczynam spadać. Staję się tak wolna i oderwana od ziemi jak tamta dziewczyna w dwupłatowcu, lecz tym razem uderzam o ziemię, i to z taką siłą, jakbym spadała z wysokości tysiąca stóp, a nie zaledwie z dwóch.
Czuję pod policzkiem chłód kafelków. Przed oczami tańczą mi czarne plamy. Potem te kropki zaczynają rosnąć, łączą się i prawie przesłaniają porozrzucane na kuchennej podłodze papiery. Jednak zanim zamknie się nade mną ciemność, coś prześwieca przez potłuczone szkło i rozsypany piasek. Na wyblakłej niebieskiej okładce dziennika lotów Royal Air Force błyszczą złotem twoje inicjały: SB.
Wiosna 1943
Stratus
Niska warstwa gęstych, szarych chmur, powyżej czyste niebo. Jeśli leżą bardzo nisko, stratusy przekształcają się w wilgotne opary lub mgłę.
Środa, 31 marca
Żółte skrzydła samolotu Tiger przesuwają się nad rozmokłymi polami. Vee spogląda w dół, by ponownie sprawdzić mapę, ale wszystko zdaje się w porządku. Czerwone drogi na wydruku odpowiadają szarym szutrówkom wijącym się na ziemi. Jeszcze dziesięć minut i w zasięgu wzroku powinna znaleźć się baza RAF Birch.
Jednak na wschodzie powietrze jest nieprzeniknione; morze, niebo i wybrzeże zlewają się w jedno. Gdy Vee rzuca okiem na ślad śmigła, biel zaczyna spowijać ziemię. Jej puls przyspiesza. Może powinna była posłuchać rady oficera dyżurnego ze Stradishall, żeby zrezygnować z lotu do Birch. Jednak jak by to wyglądało w jej rejestrze szkoleniowym? Pomyśleliby, że jest leniwa lub tchórzliwa. Nie na poziomie.
Potem przez nagły prześwit w chmurach wśród rozległych zabudowań widać kręte drogi, a Vee znowu zerka na mapę. Może to Halstead? Ale mgła, do diabła, już zasłania wieś. Gęste chmury kłębią się wokół kokpitu, i Vee wsuwa bezużyteczną mapę pod fotel. Teraz leci na ślepo, nie ma już czego oglądać.
Pot sączy się jej do stanika, a jakaś cząstka jej mózgu odczuwa przyjemny przypływ adrenaliny – zwiększającej koncentrację, wyostrzającej zmysły. Przecież w końcu tego właśnie pragnęła w te nudne popołudnia, gdy przez okna w dachu fabryki obserwowała krzyżujące się na niebie smugi kondensacyjne. A uczucie gorąca wewnątrz jej kombinezonu lotniczego pochodzi raczej z irytacji niż ze strachu; irytacji na oficera dyżurnego, który nie ostrzegł jej przed niskim pułapem chmur na wybrzeżu na tyle zdecydowanie, by zmieniła trasę, i irytacji na kapitana Millsa, który z dezaprobatą przyjął jej zeszłotygodniowe pytanie, czy będą się szkolić w lataniu według wskazań przyrządów.
– Och, nie – fuknął. – Nie będziemy zawracać sobie tym głowy. Będziesz zbyt zajęta, by jednym okiem patrzeć na ziemię, a drugim na mapę na kolanach.
Dzisiaj z trudem dostała nawet mapę samochodową, przypominającą raczej coś w rodzaju przedwojennego darmowego dodatku do niedzielnej gazety. Jednak teraz każda mapa stałaby się bezużyteczna.
Silnik warczy, nieczuły na niebezpieczeństwo. Twarz Vee, jej gogle i kołnierz z flauszu są całe mokre. Jedna dłoń w lepkiej od wewnątrz rękawiczce ściska drążek sterowy, próbując utrzymać go w bezruchu i w odpowiednim położeniu, druga unosi okulary. Jednak to nie pomaga. Ziemia może być wszędzie. Wilgotne powietrze pokrywa powieki Vee, ale jej usta są suche.
Ile czasu minęło, odkąd ostatni raz widziała ziemię? Minuta czy trzy? Gdzieś czytała, że czas jest najważniejszym czynnikiem, gdy nie trzyma się toru podczas lotu na ślepo, ale nie ma pojęcia, co teraz robić. Sprawdza wysokościomierz. Pięćset stóp. Za nisko. Jednak wzbijanie się jest niedozwolone. Kapitan Mills podkreślił, z poczuciem wyższości, w instrukcji napisanej drukowanymi literami w książce regulaminów ATA (Air Transport Auxiliary): W ŻADNYCH OKOLICZNOŚCIACH NIE PRÓBUJCIE ODNALEŹĆ WYJŚCIA Z MGŁY PRZEZ WZBICIE SIĘ PONAD NIĄ. Słońce może świecić tuż nad warstwą tych kłębiastych chmur, ale Vee wie, że bez odpowiednich przyrządów i przeszkolenia w ich użyciu kusząca perspektywa dotarcia do czystego nieba jest śmiertelną pułapką. Paliwo może skończyć się szybciej niż warstwa chmur przesłaniająca ziemię.
Ale czy ośmieli się zejść w dół? Na samą myśl serce bije jej dwa razy szybciej. Przejrzyste powietrze może być zaledwie kilka stóp poniżej kół Tigera. Albo mgła może zalegać aż do podmokłego gruntu. Vee spogląda na niewielką drewnianą tablicę przyrządów, mimo że wie, że na tej wysokości nie można ufać wskaźnikom samolotu. Wyrównuje oddech. Warto spróbować zejść o pięćdziesiąt stóp.
Z oczami na wysokościomierzu Vee popycha lekko w przód drążek sterowy i czuje znajomy skurcz żołądka. Wskazówka opada. Pięćset stóp, czterysta pięćdziesiąt. Mgła jest gęsta od wilgoci. Czarne plamy przesłaniają jej pole widzenia, gdy się tak wpatruje. Czy coś ciemnego rusza się tam nieco poniżej samolotu? Czy tam coś jest? Dobry Boże. Opary nagle opadają i ukazują się czarne skiby. Samolot nie leci na wysokości czterystu pięćdziesięciu stóp. Znacznie niżej. To chyba dwieście stóp, a może mniej. Vee odruchowo przyciąga drążek i Tiger wzbija się, a jego górny płat przecina dywan chmur. Prostuje drążek i poziom przelotu. Trzeba to zrobić tuż nad słupami telegraficznymi.
Jednak nie ma tu żadnych słupów telegraficznych i raczej niczego innego. Orne pola ustępują miejsca grząskim mokradłom, a dalej, za pasem jałowego gruntu, ziemia przechodzi w morze. Tiger krztusi się, jakby chciał grzecznie spytać, czy to jest rzeczywiście trasa, którą Vee zamierza lecieć. Pot zbiera się jej pod pachami i w zgięciach kolan.
Znowu pojawia się ziemia, szarozielona, poprzecinana błotnistymi rowami, a za nią kolejny rozległy obszar wody. Wzrok Vee wędruje ku horyzontowi. Woda. Moczary. Znowu woda. A w dali, za zasłoną oparów, dziwne zielone światło. Dziewczyna mruży oczy. Blask staje się wyraźniejszy i bardziej zielony. Odbija się lekko w coraz bliższej tafli wody. Coś na morzu musi być oświetlone. Ale jaki statek wystawiłby się na łatwy cel dla Luftwaffe? Wtedy zielone światło przyjmuje kształt prostokąta złożonego z zielonych punktów. Światła lądowiska. A wewnątrz rozciąga się prościutki pas betonu z przysadzistą wieżą kontrolną z boku.
Vee czuje głęboką ulgę. To nie baza Birch, za blisko brzegu jak na nią, ale jakiekolwiek lądowisko jest lepsze od pola rzepy. Naciskając butem pedał steru, zatacza niski krąg wokół lotniska. Zwiotczały żółty lotniczy rękaw nadyma się, jakby witając ją z ociąganiem, gdy nalatuje na pas. Vee ustawia maszynę dziobem do słabego przedniego wiatru. Koła lekko dotykają gładkiego betonu. Czuje wstrząs przy zetknięciu się z płytą, ale dalsza droga hamowania jest wystarczająco gładka.
Vee zatrzymuje Tigera, ale nie wyłącza silnika. Na szczycie wieży kontrolnej, wewnątrz oszklonej sali obserwacyjnej, błyszczy lornetka. Nie mogą oczywiście zabronić jej lądowania. Każdego może zaskoczyć mgła. Vee sięga po mapę i przebiega wzrokiem układankę zielonych i niebieskich oznakowań lotniska.
Potem samolot przechyla się jak pijany na jedną stronę. To lotnik w nienapompowanej kamizelce ratunkowej stanął na dolnym płacie, przechylając go. Dłonią przeciąga wzdłuż gardła, dając Vee do zrozumienia, by odcięła silnik, ale się uśmiecha. Ona sięga do wyłącznika obok szyby i gasi silnik. Kiedy warkot milknie, spogląda na lotnika. Gdy chłodne spojrzenie jego jasnoniebieskich oczu napotyka jej wzrok, jego uśmiech zamiera.
– Mein Gott!
Twarz mu blednie.
Vee przebiega dreszcz i czuje niemiłe ukłucie w kark. Ta ostatnia tafla wody… przecież to nie może być Morze Północne, prawda? A ten bombowiec na pasie startowym to z pewnością jest Bristol Blenheim, a nie Junkers 88… Jej oczy szukają znajomego czerwono-niebieskiego, kolistego oznakowania. I oczywiście na kadłubie Blenheima widnieje symbol RAF. Czyż mogłaby znajdować się gdziekolwiek poza Anglią?
Odwraca się do lotnika i zdaje sobie sprawę, jak długo wstrzymywała oddech. Odzywa się ochrypłym i piskliwym głosem:
– Co to za miejsce?
Lotnik ponownie niepewnie się uśmiecha.
– Pani nie wie?
– Nie.
– Naprawdę?
– Po co zadajecie sobie trud oświetlania pasa startowego, jeśli nie spodziewacie się kogoś, kto zgubił drogę?
– No tak. – Uśmiecha się szerzej. – Ma pani rację.
– A skoro kazał mi pan wyłączyć silnik, mógłby pan po prostu pokazać mi właściwy kierunek i zeszłabym panu z drogi.
– Ale mgła nad morzem jest teraz zbyt gęsta, by odlecieć.
Nie ma zbyt wyraźnego obcego akcentu, ale jednak słychać jakiś ślad, a ona nie potrafi go jednoznacznie określić. Czy to rzeczywiście może być niemiecki? Słyszy, że jej własny głos staje się drżący.
– Wydaje mi się, że raczej nie chce pan ujawnić naszego położenia.
– To tajna informacja.
– Słucham?
On się śmieje. Brzmi to uspokajająco, ale jednocześnie irytująco.
– Nie, nie, przepraszam, to żart. Bradwell. To baza RAF Bradwell Bay.
– Dziękuję.
Vee ponownie spogląda na mapę i czuje, że oblewa się rumieńcem, chociaż on nie ma przecież pojęcia, że wyobraziła sobie miejsce w okupowanej przez Niemców Belgii. Ma nadzieję, że mężczyzna odejdzie, ale on pochyla się ku niej i wskazuje palcem. To musi być pilot; oni nigdy nie oprą się mapie.
– Jesteśmy tutaj, proszę spojrzeć. Bradwell. Skąd pani przyleciała?
– Przykro mi, to tajna informacja.
On przechyla głowę zakłopotany, jakby dając do zrozumienia, że już wyrównali rachunki. Jednak gdy Vee próbuje spojrzeć na mapę, jego wzrok ją powstrzymuje. Ciemna otoczka wokół jego bladej twarzy nadaje mu dziwny, obcy wygląd. Uśmiecha się teraz cieplej.
– Nie, przepraszam. I muszę jakoś zrehabilitować się za mój kiepski żart. Może herbatki?
– Nie ma potrzeby.
– Proszę, niech pani przeczeka tutaj jakiś czas. Proszę mi wierzyć, że za pół godziny może się wszystko zmienić.
– Chodzi panu o widoczność?
On przytakuje.
– Chmury wkrótce znikną.
Vee stuka palcem w klamerkę w talii. On prawdopodobnie ma rację. Nie miałoby sensu, gdyby jeszcze bardziej zmarzła, siedząc na zewnątrz przez pół godziny.
– W porządku.
Vee odpina rzemyki uprzęży pilota. Lotnik wyciąga rękę, by jej pomóc wysiąść z kabiny, ale ona ją ignoruje, ciągnąc za sobą spadochron i torbę lotniczą. Nie będzie ryzykować, zostawiając je tutaj. Wszystko może się zdarzyć z niestrzeżonym samolotem, szczególnie tak blisko wrogiego wybrzeża.
Dopiero kiedy Vee staje na betonie, zdaje sobie sprawę, że ma zdrętwiałe stopy. Lotnik unosi ramię, wskazując drogę, a ona usiłuje utrzymać się na nogach, idąc za nim. Lepiej byłoby, gdyby zaproponował pomoc w niesieniu bagażu. Vee czuje się winna, że była zbyt ostra.
– Stradishall – mówi.
– Słucham?
– Stamtąd jestem, baza RAF Stradishall. A przynajmniej tam ostatnio stałam na ziemi. Rano wyleciałam z Luton na oblot kraju.
Patrzy na nią z ukosa.
– Więc… więc kim pani jest?
– Pilotem.
On się lekko wstrząsa, a ona ponownie zdaje sobie sprawę, że zareagowała zbyt ostro.
– Jestem Vee.
Lotnik mocno marszczy brwi.
– V jak „Victory”?
– Jak Valerie.
– Va-le-rie – miele w ustach sylaby.
– Vee – poprawia.
– Proszę mi wybaczyć. Powinienem był się przedstawić. – Strzela obcasami i robi mocny skłon głową. – Sierżant pilot Stefan Bergel, Dywizjon 302. Witam panią.
Vee próbuje się nie roześmiać.
– Miło mi pana poznać. Vee Katchatourian.
Idzie dalej i przygląda mu się przez ramię, gdy on ją dogania. Jest wysoki, nawet jak na pilota. Jego ruchy w workowatym kombinezonie sugerują tłumioną energię. Wygląda na przejętego.
– Jest pani Ormianką, Vee?
Nie traci rytmu.
– Nie, jestem Angielką.
Mówi trochę ostrzejszym tonem, ale właściwie jest pod wrażeniem. Nie pamięta, kiedy ostatnio ktoś się nie pomylił. A jest to zupełnie uzasadnione pytanie; wielu kadetów pochodzi z zagranicy. Jednak zawsze jest przygotowana na najczęstszą reakcję na jej nazwisko: lekkie zmarszczenie brwi oznaczające brak zrozumienia; grymas zakłopotania w związku z jej obcością, mimo że niezależnie od oliwkowej cery i orzechowych oczu Vee jest tak samo Angielką jak wszyscy, których zna.
Vee zerka w bok na Stefana Bergla.
– Ale pan nie. Nie jest pan Anglikiem.
– Nie, nie! – Chichocze i podstawia jej ramię, unosząc sztywny, żółty skraj kamizelki ratunkowej. Na ramieniu kombinezonu ma wyszyte „Poland”.
– Rozumiem.
Zatem to, co powiedział wcześniej, musiało być po polsku, a może było to My God z tym jego dziwnym akcentem.
Szara mgła kłębi się wokół zielonych świateł. Na wieży kontrolnej jakieś cienie przesuwają się za dużymi oknami, zaklejonymi taśmą na krzyż. Stefan unosi kciuk w ich kierunku, a potem prowadzi ją do poczerniałego drewnianego baraku, który nawet wewnątrz śmierdzi kreozotem.
W kącie byle jak umeblowanego pomieszczenia dym unosi się z popielniczki stojącej na poplamionej ławce. Jakiś pilot chrapie wciśnięty w zapadnięty fotel. Vee rzuca spadochron na podłogę i siada przy porysowanym stoliku do kart. Pije łyk z filiżanki, którą postawił przed nią Stefan. Herbata nie jest zbyt gorąca, chociaż paruje.
Stefan wierci się na krześle.
– No tak. I co pani myśli o naszej kantynie?
– Niechlujna.
– Powinno nas odwiedzać więcej kobiet.
– Żeby posprzątały?
Reaguje śmiechem, a ciemne włosy, wilgotne od mgły, spadają mu na czoło. Jednak niezależnie od tego jego jasne oczy są nieruchomo utkwione w Vee. Ona czuje się zakłopotana, ale także lekko podniecona. Na szczęście w baraku jest zbyt zimno, by mogła rozpiąć kołnierz swego ocieplonego kombinezonu czy nawet zdjąć skórzany lotniczy hełm. Nie wolno jej się skusić na dłuższy pobyt tutaj. Biorąc pod uwagę, że nie wykonała zaplanowanego lądowania w Birch, kapitan Mills już może się zastanawiać, gdzie się podziali ona i jej Tiger.
Stefan pochyla się nad stolikiem i niemal szepcze:
– Okay. Poddaję się. Wiem, że nie jest pani z Women’s Auxiliary Air Force, więc proszę powiedzieć, kim pani jest? Z dowództwa ochrony wybrzeża czy jakiegoś rodzaju lotnictwa cywilnego…?
– Tak, coś w tym rodzaju. Z Air Transport Auxiliary.
– Ach, tak. Pani dostarcza nam nowe samoloty i uprząta z drogi zdezelowane.
Vee śmieje się. Jego angielski jest dobry, ale dziwaczny.
– Zgadza się.
– I Luton jest pani bazą?
Vee kręci głową.
– White Waltham.
– No tak, blisko Northolt.
Kiwa głową i pije łyk herbaty.
– A wyposażenie pilotek ATA w odbiorniki radiowe sprawiłoby, że latanie stałoby się dla nich zbyt łatwe?
– Myślę, że raczej pozbawiłoby je przyjemności.
– Poważnie?
Vee śmieje się.
– Oczywiście, że nie.
Chyba go to trochę dotknęło i Vee znowu czuje się winna. Nie pamięta, żeby jakiś facet tak poważnie traktował jej słowa. Jego reakcja sprawia, że czuje się starsza od niego, chociaż z pewnością tak nie jest. Wypija łyk zimnej herbaty i odstawia pozbawioną spodeczka filiżankę na stolik. Wygląda na to, że stalowe ogniwa zegarka przycięły Stefanowi kilka ciemnych włosków na nadgarstku. Wystarczyłoby złapać palcem za brzeg paska, aby je uwolnić. Odrzuca tę myśl. Musiała stracić rozum od tej mgły. Ściska filiżankę obiema rękami.
– Nie mamy radia z wielu powodów. ATA często lata nowymi modelami samolotów z fabryki do warsztatów, w których są montowane odbiorniki. Więc musimy uczyć się latać, obserwując teren pod nami, a nie polegając na sygnałach radiowych. Poza tym kanały radiowe muszą być dostępne głównie dla was.
– Więc nieważne, że kiedy przyjdzie mgła, mogą stracić samolot i pilotkę?
– Nie stracili mnie, prawda? Jestem tutaj.
– A ja się cieszę, że pani tu jest.
Przez zawstydzającą chwilę Vee myśli, że on chce złapać ją za rękę, tak jak wcześniej w wyobraźni zrobiła to ona. Jednak on po prostu odgarnia mokre włosy z czoła.
Po przeciwnej stronie pomieszczenia lotnik w fotelu donośnie puszcza bąka, a głowa opada mu na ramię. Stefan podnosi płaską poduszkę i rzuca w niego, warcząc jakieś szeleszczące słowa. Pilot chrząka, rusza się i otwiera oczy, widzi Vee i zrywa się na równe nogi. Bez słowa podchodzi, chwyta jej dłoń i podnosi do ust, zanim Vee może zaoponować. Potem robi ten sam niemiecki skłon głową i stuka obcasami jak Stefan, ale z większym rozmachem.
Mówi coś niezrozumiałego, a potem:
– Miło mi panią poznać.
Vee uwalnia rękę i uśmiecha się.
– Cześć.
Stefan unosi podbródek i głośno zwraca się do lotnika, który natychmiast odpowiada tak samo i zaraz ich słowa krzyżują się w powietrzu. Vee widzi, że nie miała racji: polski wcale nie brzmi jak niemiecki. Ten język trzeszczy i zlewa się w nieznany, niezrozumiały strumień. Ani jedno słowo w niczym nie przypomina angielskiego.
– On próbuje pani powiedzieć, że nazywa się Piotr Drzewiecki. Ale wszyscy tutaj mówią na niego Double Whiskey i musiał się do tego przyzwyczaić.
– Musiał? Dlaczego?
– Bo staramy się ułatwiać życie naszym angielskim gospodarzom.
– Nie każdy może mieć nieskomplikowane nazwisko.
Stefan odwraca się, by na nią spojrzeć, rozumiejąc, co ma na myśli. Mruga pomału.
– Pani nazwisko…
– …jest ormiańskie. Miał pan rację. Mój ojciec przyjechał do Anglii jako bardzo młody człowiek i potem spotkał moją matkę. Katchatourian może być trudne do wymówienia, ale ojciec zachował to nazwisko, bo tylko tyle zostało mu z ojczyzny.
– Która teraz należy do… Związku Radzieckiego?
– Miasto, w którym się urodził, jest zdaje się w Turcji. Ale on dawno temu zerwał z nim wszelkie związki. Osoby z takimi nazwiskami jak jego były tam strasznie traktowane.
Vee dziwi się sama sobie, że tak dużo mówi. Zazwyczaj rzuca swym nazwiskiem wyzywająco, bez wyjaśniania czy tłumaczeń, i jest gotowa do ataku, kiedy ktoś źle na nie zareaguje.
Stefan intensywnie się w nią wpatruje, co ją zawstydza. Vee podnosi filiżankę i kończy chłodną herbatę. Spogląda na zegarek, ale Stefan jest szybszy.
– Za piętnaście druga.
– Tak.
– Jest pani tutaj dopiero dwadzieścia pięć minut. A widoczność niewiele się poprawiła.
– Powiedziałabym, że znacznie się poprawiła.
Okno jest zbyt zaparowane i brudne, by stwierdzić, czy pogoda jest lepsza, czy gorsza.
– A dlaczego nie zostać tutaj? Ma pani ze sobą swoje rzeczy.
Stefan wskazuje głową jej dyżurną torbę.
– To tylko na wypadek prawdziwego niebezpieczeństwa.
– Może jeśli pani tu zostanie, uniknie pani prawdziwego niebezpieczeństwa. Piotr mówi, że już do końca dnia nie będzie dziś zezwolenia na rutynowe starty.
Czy to o tym właśnie rozmawiali? Wyglądało, że było w tym więcej ognia niż w zwykłej rozmowie o pogodzie. Vee używa swego najostrzej i najczyściej brzmiącego angielskiego.
– Cóż, ATA upoważnia mnie do podejmowania samodzielnych decyzji. Więc teraz odlecę i wrócę do siebie, gdy jeszcze jest dość jasno. – Drewno skrzypi, gdy wstaje. – Lepiej nie dopuścić, by silnik zanadto wystygł.
Stefan nadal siedzi oparty o stół i zaczyna szukać innych argumentów za tym, by pozostała, ale Vee jest już za drzwiami, zanim za nią nadąży.
Mgła jest teraz wyraźnie rzadsza i Vee czuje dreszcz satysfakcji, że miała rację. Zwalnia kroku, gdy dostrzega koło siebie duży cień Stefana.
– Proszę nie robić sobie kłopotu i nie iść ze mną.
– Ale będzie pani potrzebowała kogoś, kto zakręci śmigłem.
– Nie macie obsługi naziemnej?
– Z wielką radością sam to zrobię.
I może, gdy teraz o tym myśli, tak będzie najlepiej. Ktoś inny mógłby zażądać oficjalnych zezwoleń i może nawet zadzwoniłby do kapitana Millsa. A to by wszystko skomplikowało. Jeśli dobrze pójdzie, nie będzie musiała w ogóle wspomnieć o tym przymusowym lądowaniu, po prostu powie, że pominęła Birch ze względu na gęstą mgłę nasuwającą się znad morza. Dzięki temu zachowa czysty rejestr przelotów po kraju.
Mgła się na tyle podniosła, że Vee widzi w dali na płycie lotniska rząd Hurricane’ów i Spitfire’ów. Nie może powstrzymać się przed pytaniem.
– Pan lata na myśliwcach?
Stefan potakująco kiwa głową.
– Pani także?
– Och nie, przynajmniej jeszcze nie. Muszę najpierw zdobyć Skrzydła Pilota.
– Zapewne niebawem.
– Może nie po dzisiejszym przypadku.
– Ach! Wszyscy piloci gubią się w chmurach. Czego oczekuje ATA, skoro nie ma pani radia?
Vee uśmiecha się. On robi wrażenie oburzonego jej ewentualną krzywdą.
– Czy sądzi pan, że ktoś poinformuje ATA, że byłam tutaj?
– A dla pani lepiej, gdyby się tak nie stało?
– No cóż, przymusowe lądowanie nie wygląda najlepiej, prawda?
– Wobec tego zapewniam, że dziś nie wylądował tutaj żaden Tiger Moth.
– Naprawdę? Ślicznie dziękuję.
Stefan wzrusza ramionami.
– Nie ma sprawy.
Na moment łapie ją za rękaw.
– Proszę, niech pani stanie tutaj na chwilę.
Podchodzi bliżej, bacznie obserwując jej twarz. Vee czuje lekki cynamonowy zapach jego mydła i skórzanej kurtki lotniczej pod kombinezonem. Serce bije jej szybciej, gdy on wyciąga z kieszeni nieskazitelnie białą chusteczkę.
– Tu jest grudka tłuszczu. Proszę zamknąć oczy.
Vee bez zastanowienia robi, co on każe, i jak dziecko nadstawia ku niemu twarz. Ma zamknięte oczy. Miękka tkanina pociera raz za razem to samo miejsce tuż pod jej brwią.
– Już.
Otwiera oczy i czuje powiew powietrza, gdy on odchodzi. Wyraz jego twarzy się zmienia; jest poważny, trochę zażenowany, a w jego spojrzeniu jest jakiś głęboki smutek.
Vee uśmiecha się niepewnie.
– Czy to naprawdę dla pana taki problem zobaczyć kobietę w kokpicie?
– Nie. Dlaczego pani pyta?
– Patrzy pan na mnie tak dziwnie, a kiedy pierwszy raz pan mnie zobaczył, wyglądał…
– Jak?
– Na zaszokowanego.
– Nie. Pani się myli. Nie mam nic przeciwko kobietom pilotom. Wręcz przeciwnie, w gruncie rzeczy…
Vee widzi, jak porusza mu się grdyka, gdy przełyka ślinę.
– Tak naprawdę, ja…
Otwiera usta, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze, ale po chwili potrząsa głową. Jego twarz natychmiast przybiera szarawy odcień.
Czując nagłe zażenowanie, Vee podnosi rekę do czoła, by spojrzeć na pas startowy.
– Sądzę, że podstawa chmur podniosła się do jakiegoś tysiąca stóp.
On wzdycha.
– Ma pani rację.
Idą do Tigera i Stefan staje obok kabiny. Vee ładuje złożony spadochron do schowka w fotelu pilota, a sama siada ponad nim. Bierze mapę, a Stefan ponownie pochyla się nad nią, pokazując trasę.
– Niech pani leci całkiem na wschód, aż zobaczy pani tory kolejowe. Potem, jeśli widoczność nadal będzie kiepska, niech pani leci wzdłuż torów na północ aż do Rivenhall i tam wyląduje, widzi pani?
– Dziękuję.
Kolejne awaryjne lądowanie? Nie zrobi czegoś takiego. Vee włącza stacyjkę.
– A teraz, jeśli nie ma pan nic przeciwko? Śmigło?
Stefan potakuje i idzie w kierunku dziobu samolotu.
– Przepustnica otwarta.
– Przepustnica otwarta. Dalej!
Ciągnie łopatkę obiema rękami i podmuch śmigła zrzuca mu włosy na oczy. Silnik terkocze jak maszyna do szycia, a Stefan cofa się o kilka kroków, czekając, by Vee dociągnęła rzemyk w pasie i włożyła rękawiczki. Jest tam nadal, z rękami w kieszeniach i grymasem na twarzy, gdy ona, rozgrzewając silnik, sprawdza klapy i kontrolki.
Może przypomina mu kogoś, kogo znał. Może kogoś z Polski. Może nawet inną kobietę pilota. Tak przystojny facet miał z pewnością dużo dziewczyn. Jednak coś w zrezygnowanym wyrazie jego twarzy sugeruje, że nie bardzo chce myśleć o osobie, którą Vee mu przypomniała.
Vee uprzejmie macha ręką, gdy Stefan kieruje Tigera na betonowy pas. Rzuca ostatnie ukradkowe spojrzenie, przesuwając w przód dźwignię przepustnicy. On nie macha do niej w odpowiedzi. Rękaw lotniczy wypełnia się lekką bryzą znad morza i Tiger jak zawsze lekko wzbija się w powietrze.
Gdy tylko koła samolotu tracą kontakt z ziemią, słabe promienie słoneczne rozpraszają powietrze wokół dwupłatowca. Vee zatacza kręgi w kierunku wschodnim, stale przecinając pas niewielkich fal przy ujściu rzeki. Gdy wchodzi na odpowiednią wysokość, pas czystego nieba otwiera się pomiędzy mgłą na ziemi a wysokimi chmurami na sklepieniu. Na wschodzie linia kolejowa wcina się w monotonię pól. Daleko na horyzoncie widnieje brązowa łuna Londynu. Potem, gdy Vee ogląda się na lotnisko, które właśnie opuściła, ściska jej się serce. Oświetlony światłami pasa startowego Stefan ciągle tam stoi, z rękami w kieszeniach, przygarbiony. I nadal patrzy w ślad za nią.
Czwartek, 1 kwietnia
Po sposobie, w jaki ojciec smaży jajecznicę, Ewa orientuje się, że jest w złym humorze. Zbyt gorący tłuszcz pryska na kuchenkę, na białku tworzą się przypalone, czarne pęcherzyki. Gniewnie spogląda na nią przez ramię. Na siwych wąsach ma resztki piany z piwa.
– Wyspana?
– Ledwie, ledwie.
– Wiesz, ile jest roboty. A dziś rano przyjeżdża kolejny oficer Schutzstaffel.
– Tak bez uprzedzenia? Oni to mają nerwy.
Ojciec rzuca szybkie spojrzenie.
– Cicho bądź, Myszko.
Ewa stuka wycieranymi nad zlewem naczyniami i głośno odstawia na kuchenkę do połowy napełniony dzbanek do kawy.
– Gdzie go umieścimy? W szczytowym pokoju?
– Nie, to SS-Obersturmführer. Pójdzie do pokoju z dębowym łóżkiem.
Ewa kiwa głową. Przynajmniej ten na poddaszu, sąsiadujący z jej pokojem, dłużej pozostanie pusty. Czasami ogarnia ją panika, kiedy myśli o tych kilku centymetrach gipsu i drewna, które oddzielają jej tajną szufladę od głowy chrapiącego niemieckiego oficera.
Nadmiernie wysmażone jajka podskakują, gdy ojciec zsuwa je na popękany talerz. Umieszcza go na stosie papierów na kredensie i nadal stojąc, sieka gumowatą masę łyżeczką. Ewa opiera się plecami o zlew i zakłada ręce na piersiach.
– Czy policzymy coś ekstra za ten większy pokój?
Ojciec potrząsa głową i wkłada kromkę czerstwego czarnego chleba w twardniejące żółtko.
– Opłata za kwaterę była uzgodniona. Cieszmy się, że biznes się kręci.
– I z dodatkowej pracy?
– Tak, czemu nie? Nowy lokator trochę zapełni pustą restaurację.
– A czego się spodziewałeś, papo, gdy dałeś na drzwiach wywieszkę „Tylko dla Niemców”?
Jego dłoń z kromką czarnego chleba zawisa w powietrzu, gdy spogląda na córkę. Ewa posunęła się za daleko. Wie, że ojciec czuje się niezręcznie ze względu na zakres ich kolaboracji z okupantem. Ale jeśli Ewa może traktować swoją uprzejmość wobec lokatorów jako przykrywkę dla swej tajnej działalności w Podziemiu, jej ojciec, Oskar, musi przekonywać sam siebie, że nie ma innego wyboru. Twierdzi, że niemiecka inwazja była nieuchronna, bo Rzeczpospolita Polska była bardzo słaba. Państwo istniało zaledwie dwadzieścia lat, zanim ponownie zostało włączone w obręb granic potężnych sąsiadów. Jak więc może być zdrajcą tak nietrwałego kraju, który już nie istnieje?
Ewa podejrzewa, że jej ojciec w gruncie rzeczy poczuł ulgę, gdy Wehrmacht wkroczył do Poznania i natychmiast zamienił wszystkie miejskie oznakowania na Posen. Miasto od razu zaczęło trochę bardziej przypominać wyglądem i atmosferą to z czasów młodości Oskara Hartmana. A on sam już więcej nie czuł się zakłopotany swym niemieckim imieniem ani nie musiał śpiewać ulubionych kolęd w odosobnieniu.
Chociaż nigdy by się jej do tego nie przyznał, Ewa zastanawia się, czy ojciec nie wolałby być po prostu prawdziwym Niemcem niż niemieckojęzycznym Polakiem. Oskar urodził się i dorastał w mieście, które stanowiło część Niemiec, i nawet niezłomnie walczył za Kaisera podczas pierwszej wojny światowej. Ewa sądzi, że ojciec sam nie wie dokładnie, wobec kogo naprawdę powinien być lojalny, a ona nie potrafi mu pomóc, rozdrapując tę dolegliwość jak na wpół zagojoną ranę.
– Eva, dosyć.
Dźwięk błędnej wersji jej imienia w jego ustach, z twardym niemieckim E, sprawia, że Ewa znowu chce zerwać strup z rany.
– Nie powinniśmy byli wcale podpisywać volkslisty.
– Nie zaczynaj znowu, Eva. I mów cicho.
– Nie nazywam się Eva. Brzydzę się tym imieniem.
Jednak by zapewnić im miejsce w kategorii pierwszej na volksliście i by móc nadal prowadzić pensjonat po objęciu władzy przez okupantów, pan Hartman przysiągł, że to nie on wybrał imię dla córki zapisane w akcie urodzenia. W 1919 roku, gdy dziewczynka przyszła na świat, nowo mianowany polski urzędnik, który wypełniał jej świadectwo urodzenia, automatycznie zmienił niemieckie imię Eva na polską Ewę. Jednak w domu, jak przekonująco zapewniał Oskar życzliwego SS-Scharführera, córkę zawsze nazywano Eva.
Oskar odnosi pusty talerz do zlewu i syczy:
– Gdybyś nadal była Ewą, nie moglibyśmy już mieszkać w tym pensjonacie. Na moim miejscu stałby teraz jakiś zadowolony z siebie osadnik, gotujący śledzie na każdy posiłek i mówiący po niemiecku z rosyjskim akcentem. Wyobraź to sobie!
Ona wzrusza ramionami, ale wie, że ojciec ma rację. Nie mieli żadnego wyboru poza volkslistą. Trudno sobie wyobrazić, jak by żyli, gdyby zostali uznani za Polaków, potem wysiedleni i pewnie wysłani do Rzeszy jako robotnicy przymusowi. I jak ona mogłaby być przydatna AK, gdyby pracowała pod przymusem w jakiejś niemieckiej fabryce, nosząc czerwoną gwiazdę z naszywką „P”?
Ewa nalewa ledwie ciepłą kawę i podnosi do ust czarkę, by ukryć swoją porażkę. Naprawdę szkoda, że kłóci się w ten sposób z własnym ojcem. Mówi, jakby miała piętnaście lat, a nie dwadzieścia trzy. Ale wygodnie jest być w złym humorze; przestaje wtedy myśleć o tym, jak wyglądałoby jej życie, gdyby nie wojna.
– Przepraszam, papo. Powlekę to dębowe łóżko najlepszą pościelą.
– Dobrze, Myszko. – Ojciec odkręca kran. – Wiem, że ci trudno doglądać wszystkiego, zwłaszcza przy takich gościach, jakich teraz mamy…
Kładzie dłoń na jej ręce i ściska.
– Bez ciebie nie dałbym sobie rady z prowadzeniem pensjonatu.
Ewa czuje niespodziewane szczypanie w nosie i przytula się do ojca. Jego policzek drapie ją w czoło.
– Jestem zadowolona z tego, co robię, papo. A oni naprawdę nie sprawiają mi kłopotu.
Cofa się i wyjmuje odrobinę żółtka z czubka jego wąsów.
Ojciec kiwa głową i mówi cicho:
– Przynajmniej jestem zbyt stary, by dostać powołanie, nie tak jak część z tych, którzy wybrali volkslistę. Nie musisz się martwić, że jesteś tu sama.
Na dziedzińcu trzaskają drzwi i Ewie mocniej bije serce. Czyżby to był nowy lokator? Nie powiedziała ojcu całej prawdy na temat oficerów. Większość z nich, nawet jeśli nie są zbyt uprzejmi, przynajmniej trzyma ręce przy sobie. Jednak kilku z nich nie. Jakiś spokojny oficer w pokoju byłby manną z nieba. Zerka na dziedziniec przez siatkową firankę. Ale to tylko Scharführer Feldman zakłada szelki na kamizelkę, wychodząc z toalety w pensjonacie.
– Wiem, papo. Pójdę i posprzątam rzeczy po śniadaniu. Myślę, że już wszyscy skończyli.
Kiedy Ewa idzie z tacą do jadalni, widzi, że rzeczywiście wszyscy oficerowie wyszli, poza jednym. Siedzi do niej tyłem. Ma taką samą szarozieloną kurtkę jak inni, ale ona od razu wie, że go wcześniej nie widziała.
Nauczyła się odzywać pierwsza.
– Heil Hitler!
Przybysz odwraca się. Jego ciemnoblond włosy są ułożone do tyłu i jakby wilgotne. Uśmiecha się i Ewa dostrzega, że jest nadzwyczaj przystojny.
– Dzień dobry, panno Hartman.
Gasi papierosa i wstaje, robiąc szybki skłon głową.
– SS-Obersturmführer Beck. Miło mi panią poznać.
Ładnie z jego strony, że oszczędził jej pełnej procedury z Heil Hitler.
– Dziękuję, panie Obersturmführer. Jak rozumiem, jest pan naszym nowym gościem?
– Tak.
– Tak mi przykro, że musiał pan czekać. Powinien był pan zadzwonić po mnie lub mojego ojca.
– Drzwi wejściowe były otwarte, więc nie chciałem przeszkadzać pani w kuchni.
Ma przyjazny uśmiech i nie robi wrażenia tak przesadnie pewnego siebie jak większość z nich. Ewa zawsze musi zwalczać w sobie odruch, by zachowywać się oschle i ponuro wobec okupantów, bo wie, że życzliwość jest najlepszym kamuflażem dla konspiratorów. I stara się nie polubić żadnego z tych niemieckich oficerów. Ale widzi, że akurat w tym przypadku to może być trudne.
– Dziękuję, panie Obersturmführer, jest pan bardzo miły. Czy ma pan teraz ochotę na śniadanie? Jeszcze nie skończyłam szykować pana pokoju.
– Tylko kawę, jeśli mogę prosić.
– Oczywiście. Zrobiłam świeży dzbanek.
W rzeczywistości resztki kawy w dzbanku stoją na kuchence już dobrą chwilę, ale Ewa nalewa je do jednej z najładniejszych filiżanek Rosenthala. Mruga ze zdziwienia, przypominając sobie, że Beck przy powitaniu wymienił jej nazwisko. Skąd wiedział, że to właśnie ona, a nie jakaś dziewczyna na przychodne, która pomaga przy śniadaniu? A sposób, w jaki wślizgnął się do jadalni wprost z ulicy, wydaje się jeśli nie podejrzany, to przynajmniej dziwny. Jednak gdyby został tu specjalnie przysłany z zadaniem obserwowania jej, z pewnością byłby ostrożniejszy podczas spontanicznego powitania. Może po prostu rozpoznał ją na podstawie opisu, który dostał od innych lokatorów.
Ewa stawia filiżankę w jasnoróżowe różyczki napełnioną ziemistą kawą przy nakryciu przed Beckiem. On ma rozpiętą kurtkę. Pod spodem jego beżowa koszula wygląda, jakby była przyklejona do skóry i wilgotna. Ewa stara się omijać go wzrokiem, sprzątając inne stoły. Część lnianych, kraciastych serwetek jest już ciasno zwinięta i umieszczona we właściwych obrączkach, ułożonych pod lustrem na kredensie. Inne, zmięte, zostały pozostawione na stołach przez zadufanych użytkowników, przekonanych, że Ewa będzie wiedziała, w której obrączce należy umieścić serwetkę danego oficera. Ona oczywiście rozpoznaje najgorzej wychowanych po sposobie, w jaki rzucają serwetki.
Obersturmführer Beck bierze łyk z porcelanowej filiżanki.
– Dziękuję, panno Hartman. To taka zmiana na lepsze w porównaniu do kawy w koszarach.
Ewa nadal się miło uśmiecha, chociaż wie, że on kłamie.
– Był pan zakwaterowany w Zamku?
– Tak. I cieszę się, że moja prośba o przeniesienie tutaj została spełniona.
– Pan specjalnie prosił do nas?
– O tak, wszyscy mówią, że to najlepszy pensjonat w mieście.
Teraz już wyraźnie kłamie, ale Ewa uśmiecha się jeszcze szerzej.
– Pochlebia nam pan, panie Obersturmführer.
– Więc proszę wybaczyć, że zjawiłem się podczas śniadania, ale po tym, jak wstałem wcześnie, żeby popływać, nie mogłem po prostu znieść, że mam znowu przejść przez całe miasto i wrócić na pryczę w koszarach.
Ewa układa pozostałe zwinięte serwetki na kredensie. Pływak. To pasowałoby do wilgotnych włosów i chyba także do jego szerokich ramion.
– Lubi pan pływać, panie Obersturmführer?
– Bardzo.
– W tym nowym basenie?
– Zna go pani? Znakomite udogodnienie dla miasta. Już tam pani pływała?
Jej uśmiech nawet na moment nie słabnie, gdy kręci głową.
– Jeszcze nie, ale słyszałam, że jest świetny.
W rzeczywistości skręca ją na samą myśl o pływaniu w tym krytym basenie. Bo chociaż basen jest nowy, budynek, w którym się mieści, już nie. A kto stwierdzi, że taki sam los nie spotka z kolei kościoła św. Wojciecha? Kościół równie łatwo można przekształcić w salę gimnastyczną, jak wielką miejską synagogę zmieniono w basen o wymiarach olimpijskich.
Beck z brzękiem odstawia filiżankę na spodek.
– To taki nowoczesny obiekt sportowy. Woda utrzymuje temperaturę idealną dla pływania wyczynowego, ale powietrze jest tam zawsze ciepłe. Jeśli pani ma ochotę, mógłbym załatwić pani możliwość pływania na osobności, po godzinach otwarcia.
Gładzi palcem delikatne uszko filiżanki, gdy się jej przygląda, i Ewa czuje falę gorąca na karku. Jednak tym razem nie jest ono wywołane wysiłkiem włożonym w stłumienie niechęci do przedstawicieli okupantów.
– Byłoby wspaniale, panie Obersturmführer, gdy tylko uda mi się znaleźć trochę czasu. Czy często pan pływa?
– Codziennie, jeśli tylko mogę. Basen jest położony bardzo blisko biblioteki.
– Biblioteki?
– Tak. Właśnie tam pracuję.
Przerywa, przeciąga dłonią po mokrych włosach i śmieje się z jej zakłopotania. Kładzie żółtą paczkę papierosów na obrusie.
– Pozwoli pani?
Ewa gestem zachęca go, by zapalił. On wyciąga papierosa z paczki, a jej wali serce. „Mokri” ekstra mocne – takie same jak te, które zawsze miał w kieszeni Stefan.
Beck wskazuje jej sąsiednie krzesło przy stole.
– Ma pani teraz czas na papierosa?
– Tak, dziękuję.
Stara się nadal uśmiechać, gdy sięga po papierosa. Dlaczego miałaby nie być życzliwa wobec tego nowego? Przynajmniej na początku.
Beck pstryka zapalniczką i podsuwa wysoki płomień do jej twarzy. Ewa zaciąga się dymem i unosi nieco spódniczkę, siadając.
– Zatem jest pan naukowcem, panie Obersturmführer?
On opiera łokieć na stole, a smuga dymu wije się nad papierosem, który trzyma w dłoni.
– Ach, przed wojną było to moje marzenie. Ale teraz przynajmniej moje lingwistyczne badania mają praktyczne zastosowanie.
Ewa wypuszcza kłąb dymu i stara się nie robić wrażenia nadmiernie zainteresowanej.
– Jak to?
– Jestem odpowiedzialny za plan zmiany nazw.
Ona uśmiecha się i przekrzywia głowę.
– Ma pan na myśli zmianę nazw ulic?
– Nie tylko ulic: jestem odpowiedzialny za znalezienie właściwej niemieckiej nazwy dla każdego miejsca na mapie w całym Kraju Warty, aż po najmniejszą osadę i najwęższą dróżkę.
– O mój Boże! To wygląda na wielkie zadanie.
– I jest. Mógłbym spędzać każdą noc w bibliotece i jeszcze nie uporać się z badaniami, które należy zrobić.
Papieros wisi w kąciku warg Ewy, która wpatruje się spokojnie w jego jasnoszare oczy.
– Na pewno niełatwo znaleźć starą niemiecką nazwę dla każdego miejsca.
– Powinno mi się udać, o ile będę miał dość czasu na przestudiowanie starych map i dokumentów dotyczących własności ziemi. Jednak nie wszystkie dawne nazwy są odpowiednie.
– Naprawdę?
– Na przykład tej ulicy, która prowadzi do nowego basenu.
Ma na myśli ulicę Żydowską.
Ewa strzepuje popiół z papierosa do popielniczki.
– Jestem za młoda, by pamiętać, jak się nazywała, gdy nasze miasto wchodziło w skład Prus.
– Oczywiście! Ale nazwa była taka sama. Jüden Strasse. Zatem nie możemy przywrócić tej nazwy, prawda?
– Nie. Myślę, że nie!
Ewa śmieje się, starając się, by nie brzmiało to sztucznie.
On się uśmiecha.
– Sądzę, że nowe określenie, „Becken Strasse”, sugeruje bliskość tego obiektu inżynierii wodnej. Czysty przypadek, że moje własne nazwisko będzie częścią tej nowej nazwy ulicy.
Puszcza oczko i widać, że żartuje sam z siebie, a Ewa tym razem śmieje się naprawdę.
– Co za fascynująca i ważna praca!
On przestawia krzesło spod stołu do kąta i wyciąga nogi, krzyżując je w kostkach.
– Och, czasem to bywa żmudne. Pracuję tu zaledwie od miesiąca, ale już są nieporozumienia pomiędzy armią i pocztą co do map i adresów.
Ewa mocno zaciąga się papierosem i próbuje określić miejsce pochodzenia Becka na podstawie jego głosu, ale jego niemiecki jest pozbawiony akcentu. Słuchając go, zdaje sobie sprawę, jak miękko i melodyjnie może brzmieć ten język.
– Skąd pan pochodzi, panie Obersturmführer?
– A jak pani myśli?
– Skądś, gdzie mówi się czystym językiem. – Wzrusza ramionami. – Może z Hanoweru?
– Całkiem nieźle. – Kiwa głową z uśmiechem. – Chce pani jeszcze zgadywać?
– Hmm… z Dortmundu?
– Nie kończmy zabawy zbyt szybko. Czemu nie miałoby być jednego pytania każdego dnia, skoro zamieszkam tutaj w waszym ślicznym pensjonacie? Ale wątpię, czy pani się uda.
Ewa kiwa stopą, zakładając nogę na nogę.
– Mogę pana zaskoczyć!
Wstrząśnięta łapie się na tym, że jej ochronny pancerz pęka. Przez kilka chwil rozmawiała z Beckiem, w ogóle nie myśląc o jego mundurze ani o zagrożeniu, jakie może on stanowić.
– Cóż, panie Obersturmführer, będę niecierpliwie czekać na codzienny quiz i na możliwość otoczenia pana gościnnością Hartmanów.
Wstaje i podchodzi do szuflady kredensu po nieużywane obrączki do serwetek, potem umieszcza je na stole przed Beckiem. Złote włosy błyszczą mu na karku nad aksamitnym, zielonym kołnierzem kurtki.
– Mógłby pan wybrać sobie którąś? Pierzemy serwetki co tydzień, więc każdy oficer trzyma swoją we własnej obrączce.
Obrączki mają trzy charakterystyczne wzory: albo są zrobione z rogu z wyrytymi głowami byków, albo mają namalowane górskie kwiatki, albo są to cynowe opaski bez żadnych ozdób.
Beck zaskakuje ją, biorąc najprostszą.
– Dobry wybór, panie Obersturmführer.
– Prosta jak obrączka ślubna.
Uśmiecha się i skupia na sobie intensywne spojrzenie Ewy, która zwija różową lnianą serwetkę. Jedynie mocniejsze bicie serca mówi jej, że wstrzymuje oddech.
Gdy Ewa odwraca się, by odłożyć niepotrzebne obrączki do szuflady, przybiera spokojny wyraz twarzy. Kilka razy musiała zrobić duży wysiłek, by nie zadurzyć się w jednym z oficerów zakwaterowanych w pensjonacie. Jej życzliwość, a czasami kokieteria nie mogły przerodzić się w prawdziwe uczucie, bo jej kamuflaż byłby całkowicie zagrożony. Poza tym, chociaż może nie każdy oficer mieszkający pod dachem jej pensjonatu budził w niej niechęć, to nienawidziła tego, czemu służyli.
Jednak jej odczucia jeszcze nigdy nie były wystawione na taką próbę jak ta. Ponieważ Ewa nie potrafi w tej chwili myśleć o niczym innym niż jej największe obecnie pragnienie: znaleźć się wewnątrz dawnej synagogi przy Becken Strasse i obserwować, jak Obersturmführer Beck wychodzi z basenu, ociekając wodą.
Zaciska mocno usta w uśmiechu i odwraca się ku niemu.
– Ma pan ochotę na kolejną kawę, gdy będę szykować pański pokój?
– Nie, dziękuję. I proszę nie robić sobie specjalnego kłopotu.
– Och, to żaden kopot, po prostu trochę odkurzę i dam świeżą pościel.
Skłania głowę tak energicznie i lekko, na ile jej się udaje, a potem wychodzi z pokoju.
Jednak gdy się wspina po schodach, ćmiące, znajome poczucie winy dopada ją przy każdym kroku. Mija drzwi do pokoju z dębowym łożem i idzie dalej, kolejną kondygnacją schodów, aż do swojej nisko sklepionej sypialni pomiędzy skosami dachu. Zamyka za sobą drzwi i siada na dywanie.
To nie fair. Dlaczego nie może jej się spodobać przystojny facet, do którego wcale nie czuje miłego dreszczyku pożądania, bez przytłaczającego poczucia winy? Święci Pańscy, mijają już trzy lata, odkąd miała ostatnie wieści od Stefana. Trzy z jej najlepszych lat stracone. Byłoby lepiej, gdyby miała całkowitą pewność, że on nie żyje. Ponieważ w tej sytuacji cała reszta jej życia może upłynąć w cieniu pytania o los Stefana.
Czy pozostałe lata jej młodości mają przemknąć w ogóle bez miłości? Nie może nie angażować się emocjonalnie ze względu na jakieś widmo. Gdyby wszystko potoczyło się inaczej, Stefan do tej pory znalazłby sobie inną kochankę. I na ile Ewa się orientuje, może już ją ma. Ewa siedzi bez ruchu na podłodze, próbując wyobrazić sobie Stefana z jakąś domniemaną dziewczyną w innym kraju. Jednak łzy szczypią ją pod powiekami. Potrząsa głową. Do licha, trzy lata to wystarczająco długo. W jakiś sposób musi wyrzucić go z serca.
Ewa pociąga nosem i miękko przyklęka na lśniących, nierównych deskach podłogi. Z policzkiem przyciśniętym do szafy sięga obiema rękami pod spód i wyczuwa dwa zaciski. Napinając ramiona dla utrzymania równowagi, obraca je i wyciąga z dołu kwadratowy pojemnik nieco mniejszy od pudełka na buty. Bezszelestnie przenosi tajną szufladę na łóżko i ustawia ją na kołdrze.
Kilka sztuk starej bielizny na wierzchu nie zmyliłoby nikogo, ale nie potrafi zmusić się, by zostawić zawartość zupełnie odkrytą. Przenosi cichą maszynę do pisania na łóżko wraz ze stertą gęsto zadrukowanych papierów – to liczby, słowa, kropki i kreski, które przepisuje z nabazgranych przez agentów notatek, oraz jakieś nieostre fotografie, a ona nie bardzo rozumie ich znaczenie. Sterta rośnie. Musi poinformować łączniczkę, że potrzebuje nowej dostawy.
Pod maszynopisami jest mały stosik otwartych brązowych kopert. Widok jego ręcznego pisma zawsze zapiera jej dech w piersiach, jakby sam Stefan ukrywał się pod szafą. Właściwie nie musi jakoś szczególnie chować jego listów. Nawet w Rzeszy nie jest przestępstwem mieć narzeczonego, który służył w wojsku nieistniejącej Rzeczypospolitej Polskiej. Chodzi po prostu o to, że Ewa nie jest w stanie znieść myśli, że ktoś jeszcze mógłby przeczytać słowa Stefana o miłości.
Jednak słowa blakną. I chociaż Ewa potrafi odtworzyć swoje emocje z czasów, kiedy te listy do niej dotarły, nie czuje ich już tak mocno. Wyciąga list z samego dołu. To ten, który przyszedł tuż przed pierwszymi wojennymi świętami Bożego Narodzenia; wcześniej nie miała żadnego znaku od Stefana od tego parnego letniego poranka, gdy wsiadł do pociągu do Warszawy zapchanego oddziałami w zielonobrązowych mundurach. Ich ostatni pocałunek był tak gwałtowny, że została jej ranka po wewnętrznej stronie ust.
Gdy Ewa po raz pierwszy zobaczyła kopertę z własnym nazwiskiem napisanym jego ręką, aż zadrżała z emocji. Kiedy ją rozdarła, poczuła przypływ radości. Stefan żył i pozostał całkowicie sobą; dowodziły tego jego słowa:
Muszę wyznać – napisał – że „Karaś” rozbił się już podczas pierwszego lotu przeciwko Sowietom, a co zawstydzające, nie został zestrzelony przez kulę wroga, ale unicestwiony przez niewielką mechaniczną usterkę. Wtedy ja wraz z drugim pilotem poszliśmy w zupełnie niewłaściwym kierunku i wpadliśmy na uroczego kapitana Armii Czerwonej, który wyglądał na dość zakłopotanego, gdy nas aresztował.
Nawet teraz Ewa słyszy przy tych słowach jego głos i nie może powstrzymać uśmiechu.
Stefan sprawił, że opowieść o obozie dla jeńców brzmiała znośnie, a nawet efektownie. Starą klasztorną twierdzę, w której go trzymano, Ewa wyobraża sobie tak dokładnie, jakby już kiedyś tam była, choć przecież nigdy w rzeczywistości nie widziała okalających ją murów z wieżyczkami ani prycz ustawionych w sześciu piętrach wewnątrz wspaniałego, kopulastego kościoła. Stefan napisał, że śpi w najlepszym miejscu: na najwyższej pryczy z dobrym widokiem na kolorowe malowidła świętych. To miejsce chroni go także, jak twierdzi: …od przykrości, które znoszą ci na niżej położonych pryczach, na których kapie stale ściekająca po ścianach wilgoć, pochodząca ze skroplonych oddechów setek mężczyzn (a także wilgoć tworzona przez tych facetów, którym nie chce się w nocy zleźć na dół do wiadra!).
Może Stefan wiedział, że po początkowym uczuciu ulgi Ewa będzie przerażona wizją tego, co go czeka podczas rosyjskiej zimy, i próbował ją uspokoić. Jednak szczegóły, o których pisał, wyglądały na prawdziwe: że owsianka na śniadanie zachowuje ciepło w drewnianej misce, że jeńcy dostali szachy i harmonijki ustne, że w obozie jest sala kinowa i rozrywka radiowa: …stale korzystamy z Radia Moskwa, które gra przez głośniki, umieszczone w każdej części otoczonych murem zabudowań, nawet w latrynach. Cenzor najwyraźniej nie dostrzegł sarkazmu Stefana. Nawet adres podany, gdyby chciała odpisać: „Dom Wypoczynkowy im. Gorkiego, Moskwa, skrytka pocztowa 12”, pomagał uciszyć jej niepokój. Wyobrażała sobie jeńców podczas leczniczych masaży wykonywanych przez tęgich Rosjan w białych fartuchach.
Oczy Ewy wędrują ostrożnie na dół strony do najbardziej poruszającego fragmentu tego pierwszego listu: Moja kochana Ewo… twoja fotografia jest ukryta w klapie mojej kamizelki i przytulona do serca… a kiedy przypomnę sobie zarys twojego ramienia albo zapach twoich włosów, czuję oszołomienie… Ewa uzmysławia sobie, że gdy to czyta, nadal jak na złość szczypie ją w nosie.
Jednak najbardziej zaczyna ją denerwować to, co nastąpiło potem. Jak Stefan mógł być tak naiwny w grudniu 1939 roku, by wyobrażać sobie, że wkrótce zostanie zwolniony? Jego listy z Rosji przychodziły przez całą pierwszą zimę, jeden co kilka tygodni, aż do wiosny 1940 roku. A potem nic. Jednak słowa w liście, który trzyma w ręku, brzmią stanowczo nie tylko w odniesieniu do szybkiego uwolnienia Stefana, ale również tego, że on i Ewa wkrótce się pobiorą: Wizja naszego ślubu na wiosnę dodaje mi otuchy – pisze. – Nie drwij, Ewo, ale czasem wyraźnie widzę, jak stoisz przed fotografem, oblana promieniami słońca, w wianku z kwiatów wiśni we włosach.
Ewa ma suche oczy, gdy wkłada list z powrotem do pudełka. Bardzo się pomylił. To już czwarta wiosna, odkąd napisał te słowa, a jedyny pierścionek, jaki Ewa ma na palcu, to ten ze sztucznym oczkiem, który Stefan kupił w pośpiechu na ulicy Żydowskiej, gdy dostał rozkaz mobilizacyjny.
Z upływem czasu ujmująca przedtem wiara Stefana w przyszłość wygląda raczej na arogancję. Tak, arogancki. Taki właśnie jest Stefan Bergel. Ale już dość tego. Ewa zaciska obie pięści na jedwabnej kołdrze, w miarę jak rośnie jej irytacja na nieobecnego kochanka. Tym razem jej udręka jest niemal tak gwałtowna, że czuje się wyzwolona.
Niedziela, 11 kwietnia
Zimne powietrze wlatuje z każdym trzaśnięciem drzwi, ale korytarz nadal śmierdzi przypalonym bekonem. Vee opiera się ramieniem o ścianę, gdy mijają ją Marjorie Hyde-Barker i Freddie Dunne, z notatkami w ręku, głośno rozmawiając:
– Co masz?… Hurricane do Hullavington… Super!
Tak, bardzo fajnie. One miały lepszy start w tej rozgrywce, przybywając do bazy z licencjami pilota i książkami lotów z wieloma wylatanymi godzinami, za które niewątpliwie zapłacili ich tatusiowie. Gdy tylko zdobędzie Skrzydła, Vee będzie takim samym pilotem jak one, ale wygląda na to, że zabierze jej to więcej czasu niż innym kadetom. Od czasu tej sprawy w Bradwell Bay nic nie idzie jej tak, jak by chciała. Lądowania wychodzą z trudem, popełnia błędy w nawigacji: za duże odchylenie w locie do Debden, zmylony kurs na Ratcliffe. Nawet jej pisemne oceny się pogorszyły. I nie ma ku temu żadnej poważnej przyczyny poza tym, że – jak się na tym złapała – przez cały czas wypatruje myśliwców z 302 Dywizjonu.
Kolejny chłodny powiew i z korytarza nadchodzi Sonia: ma misternie zakręcone włosy, błyszczącą szminkę i nową marynarkę, ściągniętą paskiem o jedną dziurkę ciaśniej, niż trzeba. Nad kieszonką na piersi błyszczą złote skrzydełka.
– Sonia! Co za mundur! Szybko go dostałaś.
Vee robi, co może, by utrzymać serdeczny uśmiech, gdy Sonia staje obok niej w kolejce, próbując ukryć radość.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki