Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wang Xiaobo (1952-1997) był nazywany „czarnym koniem” literatury chińskiej – uwielbiany przez czytelników, nie pasował do żadnej z kategorii literackich, co sprowadzało na niego niemało krytyki, która ostatecznie przyczyniła się do przedwczesnej śmierci. Ironiczny kronikarz mrocznych lat 60. i 70. czerpał obficie z własnych doświadczeń, a niniejszą książkę zaczyna takim oto wstępem: „To książka o pożądaniu. Pożądanie ma własną siłę napędową, niekiedy jednak swobodne zachowanie jest zabronione, co niezwykle komplikuje sprawy. Na przykład, na północ od mojego domu znajduje się pałac Letni, ale gdyby nie istniał kierunek północny, wtedy mógłbym iść wyłącznie na południe i dopiero po przejściu bieguna południowego i północnego, po czterdziestu tysiącach kilometrów, dotarłbym do pałacu. To właśnie usiłuję powiedzieć. Ludzie naprawdę potrafią wszystko wyrazić zawoalowanymi aluzjami i dotyczy to również pożądania. Dlatego jego źródłem mogą być najmniej godne zaufania rzeczy”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 278
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
WSTĘP
To książka o pożądaniu. Pożądanie ma własną siłę napędową, niekiedy jednak swobodne zachowanie jest zabronione, co niezwykle komplikuje sprawy. Na przykład, na północ od mojego domu znajduje się Pałac Letni, ale gdyby nie istniał kierunek północny, wtedy mógłbym iść wyłącznie na południe i dopiero po przejściu bieguna południowego i północnego, po czterdziestu tysiącach kilometrów, dotarłbym do pałacu. To właśnie usiłuję powiedzieć. Ludzie naprawdę potrafią wszystko wyrazić zawoalowanymi aluzjami i dotyczy to również pożądania. Dlatego jego źródłem mogą być najmniej godne zaufania rzeczy.
16.07.1993
O TEJ POWIEŚCI:
Wiosną 1993 roku Wang Er liczy czterdzieści dwa lata i pracuje jako naukowiec w instytucie badawczym. Ma wielu braci o tym samym nazwisku i imieniu, występujących w innych utworach autora, którego za młodu często nazywano Wang Erem, dlatego bohater to równocześnie brat i imiennik swego stwórcy. Ten Wang Er, w odróżnieniu od pozostałych, nie został zesłany na wieś do brygady produkcyjnej. Jest niski, krępy i mocno owłosiony.
ROZDZIAŁ I
1
W młodości Wang Er pracował jako robotnik w zakładzie produkującym tofu. Fabryka znajdowała się na terenie rezydencji, o której ludzie mówili, że w przeszłości pełniła funkcję zajazdu prowincji. W czasach, kiedy zbudowany z popielatych cegieł Pekin był otoczony murami, za składki oficjeli i kupców z poszczególnych prowincji wznoszono budynki, w których zatrzymywali się kandydaci na posady urzędnicze – krajanie fundatorów, przyjeżdżający do stolicy na egzaminy. To działo się dawno, dawno temu. Bardzo wiekowy zajazd był szarą rezydencją z elegancko wykonanych cegieł i dachówek. Pierwotnie chyba prowadziła do niego potężna brama, przy której znajdowały się takie elementy, jak kamienny schodek do zsiadania z konia i palik do przywiązywania wodzy. Schodek i palik potem zniknęły, a obecnie stała tam jedynie żelazna brama, osadzona na betonowych słupach, a za nią był krótki podjazd dla ciężarówek przewożących tofu. Wzdłuż uliczki ciągnęła się pokryta blachą wiata, pod nią robotnicy zostawiali rowery. Na końcu zadaszenia stał domek z czerwonej cegły, z którego – niezależnie od pory roku – bił potężny smród. W środku – niezależnie od pory dnia – zawsze paliło się światło. To była ubikacja. Na jej ścianach w pewnym momencie zaczęły pojawiać się rysunki nagich kobiet i ludzie mówili, że malował je Wang Er.
Kiedy Wang Er pracował w fabryce tofu, nad Pekinem wisiał purpurowoczerwony smog, ponieważ miliony piecyków na węgiel wypluwały na miasto kopeć z dwutlenkiem siarki. Promienie zachodzącego słońca z trudem przebijały się przez smog i zostawiały na niebie niezwykłe barwy. Bardzo przypominały kolory, jakie Wang Er widywał w dzieciństwie. Miał wyjątkową pamięć do kolorów, chociaż – możesz mi wierzyć lub nie – był daltonistą. Gdyby wcześniej o tym wiedział, nie uczyłby się malować, co oszczędziłoby mu mnóstwa kłopotów.
Kiedy Wang Er pracował w fabryce tofu, nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, że jest daltonistą i nie zostanie malarzem. Wprost przeciwnie, wszyscy widzieli, że palce jego prawej ręki są zawsze czarne, podczas gdy innych – nie. To znaczyło, że często szkicuje węglem, a inni – nie. Zaś golasy na ścianie ubikacji namalowano węglem. Poza tym, chociaż gołą babę na ścianie jedynie naszkicowano, na dodatek zaledwie kilkoma długimi kreskami, ewidentnie wyszła spod czyjejś wprawnej ręki – kogoś, kto dużo rysuje. To wszystko potwierdzało autorstwo Wang Era. Goła baba nie wadziła nikomu korzystającemu z ustępu. Poważniej zrobiło się dopiero później. Wtedy, kiedy ołówkiem ktoś domalował jej pewną porośniętą sterczącymi włosami część ciała i dopisał imię. Zdaniem Wang Era ewidentnie było widać, że nie ta sama osoba narysowała kobietę i dorysowała jej resztę. Nikt jednak nie chciał go słuchać. Pobielono wapnem ściany ubikacji, ale po kilku dniach znów pojawiła się na nich goła baba, a chwilę później ponownie domalowano to co wcześniej – ktoś wyraźnie prosił się o kłopoty. Musisz wiedzieć, że umieszczony obok podpis głosił „Stara Lu” – tak nazywano szefową fabryki (i przewodniczącą komitetu rewolucyjnego). Czterdziestopięcio- czy czterdziestosześcioletnia Lu była pulchna i miała policzki tak czerwone, jakby malowała je różem, czego wcale nie robiła. Mówiła w taki sposób, jakby się kłóciła, jej włosy czasami sterczały jak ogon pawia. Była kierowniczką, co oznaczało, że przysłano ją z góry. Z nią czy bez niej produkcja i sprzedaż tofu szłyby tak samo, nikt jednak nie chciał narazić się szefowej. Nie znaleziono żadnego dowodu na to, że autorem rysunku jest Wang Er, ale ona i tak ciągle próbowała go dopaść i podrapać mu twarz. Na szczęście zawsze w pobliżu znajdował się ktoś, kto ją powstrzymywał i wtedy zaczynała pluć. Do celnego strzyknięcia śliną niezbędna jest wprawa i pojemne płuca. Stara Lu nie dysponowała ani jednym, ani drugim, i dlatego, choć rzadko jej się udawało opluć Wang Era, to zazwyczaj trafiała w kogoś innego.
Rysunek znajdował się nad dziurą do sikania, a klęcząca kobieta z uniesioną nad głową ręką przypominała trochę duńską syrenkę, upamiętniającą Andersena. Choć ułożenie dłoni sugerowało raczej czesanie. Włochatą część ciała dorysowano jej na brzuchu, w kompletnie nieodpowiednim miejscu. To oznaczało, że rysującemu brakowało podstawowej wiedzy o anatomii – gdyby Stara Lu posiadała ten organ tam, gdzie był na rysunku, przysporzyłoby jej to bardzo wielu problemów w codziennym życiu.
Bywalcy przybytku po sikaniu podnosili głowy i patrząc na rysunek, strzepywali kilka razy ostatnie krople, potem zapinali spodnie i wychodzili. Zgaduję, że właśnie w czasie tych potrząśnięć, nieznany z imienia rysownik w nie więcej niż pięć sekund namalował postać kobiety i te pięć sekund mogło zniszczyć praktycznie całe życie Wang Era.
Kiedy w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym trzecim Wang Er pracował w fabryce tofu, Pekin sprawiał przygnębiające wrażenie, ponieważ jego mieszkańcy nosili stare i zniszczone ubrania. Nie istniało coś takiego jak moda czy romansowanie i nikt niczego nie posiadał. Nie było muzyki popularnej ani filmów do oglądania, a znudzeni na śmierć ludzie z ochotą wtykali nosy w cudze sprawy.
Tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty trzeci dawno minął i obecnie w toaletach często się widuje nieprzyzwoite rysunki, a ludzie tacy jak Stara Lu nie przyciągają już niczyjej uwagi. Dlatego w powyższych rozważaniach nie widzimy niczego atrakcyjnego, podobnie jak na starym gazetowym zdjęciu. Ten ogląd sytuacji może ulec zmianie tylko w jednym wypadku – gdy zdarzy się, że to ty będziesz Wang Erem. Jeśli to przyjmiesz, wszystko będzie wyglądało zupełnie inaczej.
2
Kiedy byłem dzieckiem, chciałem zostać malarzem, ale nie udało mi się, ponieważ wyszło na jaw, że jestem daltonistą. Często podejrzewałem u siebie jakiś defekt, ale zawsze źle obstawiałem. Wydawało mi się na przykład, że cierpię na chorobę psychiczną czy lunatyzm, ale nie miałem racji. Prawidłowa metoda rozpoznawania własnych przypadłości wygląda następująco. Kiedy chcesz zostać malarzem, powinieneś podejrzewać się o daltonizm, muzykiem – o głuchotę, myślicielem – o debilizm. Jeśli nie masz tych przypadłości, takie zawody nie przyjdą ci do głowy. Oczywiście poza daltonizmem istniały też inne powody, dla których chciałem zostać malarzem. Ale o nich opowiem później.
Kilka lat temu podróżowaliśmy latem po Europie. Jako student korzystałem z wakacji, żeby pojeździć razem z żoną, również studentką. W życiu byłem między innymi robotnikiem i nauczycielem, ale najdłużej studentem. Odwiedziliśmy wiele różnych miejsc i w końcu dotarliśmy do Belgii. W Brukseli znajduje się Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Chociaż nie mieliśmy żadnego pojęcia o sztuce współczesnej, poszliśmy tam, żeby pokazać, że jesteśmy kulturalnymi ludźmi. Muzeum zbudowano pod ziemią, jak wielką studnię, do której dna docierało się, schodząc spiralnym korytarzem. Szedłem nim, mając po lewej szybę z przezroczystego szkła, po prawej śnieżnobiałą ścianę, na której wisiały współczesne obrazy. Doszedłem do obrazu Dalego i patrzyłem na wieże wiszące w powietrzu, i ludzi sięgających chmur, i na konie o długich i cienkich nogach. Nagle dostałem skurczu prawej ręki, mój wskazujący palec skręcał się to w prawo, to w lewo i nie miałem pojęcia, co się dzieje. Dopiero później odkryłem, że usiłował w powietrzu nakreślić tradycyjną formę znaku dla (爲). Miałem ten problem wcześniej i we śnie często widziałem mur z czerwonych cegieł ze znakiem dla, przypominającym olbrzymią głowę byka. Po wielu godzinach pobytu w tym muzeum przypomniałem sobie pewne wydarzenie z dzieciństwa. Kiedy byłem mały i mieszkałem na terenie uczelni, pewnego ranka wybiegłem z domu i na wszystkich ścianach zobaczyłem wielkie, napisane kredą hasła „Dla 1070” – pamiętałem bardzo wyraźnie wygląd tych znaków, pamiętam nawet okoliczne plamy z kredy, ale wtedy nie umiałem jeszcze czytać. Zapamiętałem, że znak dla wyglądał jak głowa byka, a znak jeden – jak byczy ogon. Zastanawiając się nad źródłem skojarzeń z głową i ogonem, przypomniałem sobie kolorowe książki z obrazkami w domu. Poszedłem wzdłuż ceglanego muru i dotarłem do wschodniego boiska, gdzie chodziło mnóstwo olbrzymów z hełmami na głowach i włóczniami w rękach. Pamiętam, że z purpurowego nieba nieprzerwanie dochodziło dudnienie, rozrywające mi bębenki w uszach. Stanąłem, zakryłem uszy rękami, chroniąc je od hałasu z zewnątrz. Pamiętam, że kilka razy ostrzegali mnie jacyś ludzie: „Dziecko, wracaj do domu, tu jest niebezpiecznie!”. Byłem strachajłem, chowałem się, gdy tylko słyszałem słowo „niebezpiecznie”, ale bywało też inaczej – właśnie we śnie. Nie zdarzyło mi się, abym we śnie nie zabił kilku osób. Uznałem więc, że przed moimi oczami rozgrywa się ciekawa scena ze snu, więc z uśmiechem poszedłem przed siebie i wkroczyłem w niesamowity świat. Prawdę mówiąc, później dostrzegłem wiele podobieństw pomiędzy obrazami Dalego a tym, co zobaczyłem. W rzeczywistości Dali nie przyjechał do Chin w 1958 roku i nie był świadkiem wielkiego wytopu stali. Ale choć go nie widział, to pewnie zobaczył coś innego. Wtedy powstała we mnie myśl o sztuce surrealistycznej – istnieją ludzie, których łączy z dzieciństwem kręty tunel czasu. Oczywiście nie można tej myśli wypowiedzieć na głos, wyartykułowana staje się prostacka i bez smaku.
W 1958 roku, kiedy wszedłem na boisko, znalazłem się pomiędzy dziwnymi budowlami. Z ich szczytów wyrastały cudaczne żółte rury plujące purpurowymi spalinami. Smugi dymu unosiły się i zlewały z czerwonym sklepieniem. Na ten widok przyszła mi do głowy surrealistyczna myśl, że z rur wydostaje się niebo. Ale nie byłem Dalim, nie potrafiłem oddać na płótnie obrazu kominów dymiących niebem. Wokół wybrzmiewało tajemnicze buczenie, jakby wszędzie fruwały chmury niezliczonych żuków gnojarzy. Później, kiedy znów zjawiłem się na boisku, cały ten dziwaczny krajobraz zniknął, pozostał jedynie pusty plac. W ekstazie uznałem, że była to kraina z moich snów, wyłącznie moja, ponieważ poza mną nikt inny nie słyszał tego rozdzierającego uszy dźwięku z nieba. Podążałem wtedy za tym dziwacznym odgłosem i wraz z wieloma ludźmi dotarłem do dziwacznego domku. W jego ściance ktoś wybił włócznią dziurę i ze środka wydostała się jakaś osobliwa czerwona substancja – trochę jak ciastko sachima, trochę jak krowi placek. Nawet z takiej odległości czuć było na twarzy piekące gorąco. Wszyscy na ten widok zaczęli szaleć z radości, jakby podczas jakiejś pradawnej ceremonii ofiarnej. Teraz wiem, że ta substancja to była stal, wytapiana z rozbitych garnków. W tamtych czasach mój starszy brat chodził do szkoły podstawowej. On i jego rówieśnicy często wpadali do domów okolicznych chłopów i krzycząc „Wielki wytop stali!”, zabierali używaną do gotowania patelnię i rzucali w zamian za nią nędzną monetę. Naczynia miażdżono na placu. Najpierw wyglądały jak kawałki potłuczonego szkła, a po stopieniu sklejały się ze sobą. Wydawało mi się, że śnię, szalałem z radości. Chociaż wokół było wielu ludzi, myślałem, że wyłącznie ja odczuwam uniesienie, ponieważ to mój sen, inni to zjawy senne i tylko ja istnieję naprawdę. To była dokładnie taka euforia jak na obrazach Dalego. Później, gdy dowiedziałem się, że inni też brali udział w wielkim wytopie stali, poczułem olbrzymie rozczarowanie.
W brukselskim muzeum w lewym dolnym rogu jednego z obrazów Dalego zobaczyłem skaczącą radośnie postać z gołym tyłkiem. Prawdopodobnie był to sam artysta. Chociaż nigdy nie odwiedziłem Hiszpanii, wiem, że mają tam dużo dziwnych wież i obchodzą karnawał. To czas, gdy dzieją się masowe szaleństwa, ludzie zakładają groteskowe przebrania i być może trzyletni Dali był świadkiem takich dziwacznych scen, uznał, że to sen i ucieszył się jak idiota. Idea karnawału nie jest trudna do zrozumienia, pojmie ją nawet cztero- czy pięciolatek. Znaczenia wielkiego wytopu stali nie zrozumie nawet nastolatek. Urodziłem się w 1952 roku, w pięćdziesiątym ósmym miałem sześć lat i mieszkałem na terenie uniwersytetu. Nie mogłem wiedzieć, że ryki i wrzaski dochodziły z głośników, buczenie ze sprężarek, liczba 1070 oznaczała 1070 milionów ton stali, które należało rocznie wytopić, olbrzymi to studenci, włócznie w ich rękach były stalowymi żerdziami używanymi przy wytopie. Tym bardziej nie mogłem rozumieć, co to dymarki ziemne i dymarki zachodnie, o których wrzeszczano w głośnikach. Tamten dzień zdawał się nie mieć ani początku, ani końca, a później zniknął w mojej pamięci i tym bardziej przypominał sen. Dopiero jako dwudziestolatek przypomniałem sobie wszystko, kiedy przyjrzałem się bliźnie na przedramieniu. Tamtego dnia, gdy już skończyłem oglądać wytop stali i chciałem wrócić do domu, potknąłem się i upadłem na stos wytopionych brył, a wystająca z jednej krawędź patelni o mało co nie przecięła na pół mojej chudej rączki. Było to tak straszne, że nie zachowałem tego wydarzenia w pamięci. Freud nazywa to wyparciem. To zdarzenie wróciło do mnie dopiero po kilkunastu latach. Tamtego dnia nie dość, że straciłem dużo krwi, to jeszcze ojciec za ucho zaprowadził mnie do szpitala. Nie mam do niego pretensji. Było nas w domu dużo, gdyby każde dziecko rozcinało sobie rękę, nie starczyłoby pieniędzy na jedzenie. Później często myślałem o tym, że jeśli po kilku godzinach męczenia w dymarce blacha wciąż mogła rozorać rękę, to według praw metalurgii temperatura w tych piecach musiała być za niska. Skonsultowałem to kiedyś z profesorem metalurgii i zapytałem, czy rzeczywiście da się wytopić stal w ziemnych piecach, jakie budowano w pięćdziesiątym ósmym. Najpierw powiedział, że się da, ale tylko wtedy, gdy wtłoczysz do środka nie zimne powietrze, ale czysty tlen i nie palisz miałem, ale węglem wysokiej jakości. Wtedy tak, wtedy możesz osiągnąć temperaturę topnienia stali. Później jednak powiedział, że się nie da, ponieważ przy tej temperaturze spaliłby się sam piec. Chociaż w nazwie tych pieców pojawiało się słowo ziemia, nie budowano ich z ognioodpornej gliny, ale z cegieł. Wystające ze szczytów kominy były odcinkami ceramicznych rur, których wcześniej używano do budowy kanalizacji. Kiedy jednak zaczęła się kampania, wstąpiły do nieba. Uczucie wstydu jest znane wszystkim i od razu po zakończeniu wielkiego wytopu stali ludzie zburzyli piece i wyrównali teren, tak jakby nic się tam nie wydarzyło. Wciąż jednak można natrafić na ślady – w zakątkach dziedzińca, w kępach chwastów leżą kupki cegieł pokrytych zastygłymi pęcherzykami i czarnymi guzami, jak nadmorskie rafy oblepione pąklami i ostrygami. To pokazuje, że nawet taki piec był w stanie spalić i zniszczyć cegły. Te dziwne cegły robiły duże wrażenie. Na podobne przedmioty natrafiłem w brukselskiej galerii. Wszyscy mamy takiego rodzaju wspomnienia i jeśli nikt o nich nie mówi, ani ich nie rysuje, blakną w naszej pamięci. To, że wróciły, pokazuje, że drzemie we mnie artystyczny potencjał. Ponadto komuś, kto doświadczył tak absurdalnego dzieciństwa, naprawdę ciężko sobie wyobrazić odpowiedniejszy dla siebie zawód niż artysta. Nie udało mi się zostać malarzem z powodu daltonizmu. Nikt o tym nie wiedział. Póki nie skończyłem dwudziestu sześciu lat, sam nie zdawałem sobie z tego sprawy. To pokazuje, że nie jestem wcale daltonistą, co najwyżej trochę gorzej widzę kolory. Lekarz jednak to wypatrzył. Z tego powodu nie zająłem się sztuką, lecz zwróciłem ku matematyce.
3
Na terenie fabryki stała wysoka wieża i Wang Er mełł soję w pomieszczeniu na jej szczycie. Później, gdy już tam nie pracował, często w snach widział tę budowlę. Jeśli miałby to skomentować Freud, wiadomo, co by powiedział. Tym bardziej, że z wieży wypływało śnieżnobiałe mleko sojowe i stamtąd wyruszało w podróż do pozostałych działów zakładu. Mleko sojowe jest dla fabryki tofu równie ważne, jak bieżąca woda dla miasta. Prawdę mówiąc, nie trzeba było Freuda, każdy wiedział, co przypomina wieża. Ktoś nawet powiedział, że wieża w naszym zakładzie wygląda jak pała i trzeba jej założyć gacie. Wchodziło się na nią po drabinie zrobionej z rusztowania, dlatego na górze pracowali wyłącznie młodzi mężczyźni. Rury transportujące mleko sojowe wisiały pod sufitem albo leżały na dachu. Poruszając się po nich, można było dotrzeć, jak mleko, do każdego zakątka fabryki. Dlatego młodzi robotnicy rzadko dotykali stopami ziemi. Podobnie jak w powieści Baron drzewołaz nieżyjącego już włoskiego pisarza Calvino. (Jego utwory mogę czytać i po sto razy). Stara Lu stała na dole i na widok Wang Era co sił w płucach wrzeszczała, żeby natychmiast zlazł. Ale Wang Er miał ją w nosie, ponieważ w zimne dni rury zamarzały albo się zatykały, a on właśnie szedł je udrożnić. Kiedy widziała, jak przechodzi po rurze nad dziedzińcem, zawsze podsycała w sercu promyk nadziei, że w końcu spadnie i będzie mogła go dopaść. Ale chodził tak wiele lat i nigdy nawet nie omsknęła mu się noga. Nawet gdy czasem stracił równowagę, co najwyżej stawiał kilka balansujących kroków, jakby brał rozbieg do rzutu kulą w kręgle, co zdecydowanie nie groziło upadkiem. Gdyby tylko mogła, na pewno rzucałaby w niego kawałkami węgla, podniesionymi z ziemi. Ale jak wysoko może dorzucić ubrana w grube zimowe waciaki otyła kobieta? Najbardziej zniechęcającą rzeczą, jaką mogła zrobić, było szturchanie go po nogach szczotką do kurzu na długim kiju. Wtedy Wang Er musiał wracać na dach, z którego wyruszył. Jednak po chwili z warsztatu naprzeciwko ktoś zaczynał z desperacją walić w rurę i wrzeszczeć, czemu wciąż nie płynie mleko. Wtedy Stara Lu musiała zabrać szczotkę i dać Wang Erowi przejść – cokolwiek powiedzieć, była również przewodniczącą komitetu rewolucyjnego, nie miała odwagi przesadzać i narażać zakładu na przerwy w produkcji. A powstawanie tofu w dużej mierze zależało od tego, czy Wang Er da radę wszędzie dotrzeć i udrożnić rury z mlekiem. W fabryce Wang Er każdemu powiedział, że nie namalował tych obrazków – każdemu, poza Starą Lu. Na początku chciał również powiedzieć jej, ale nie miał odwagi stanąć z nią twarzą w twarz. Pomyślał: „a niech sobie dalej jazgocze z dołu, i tak mnie przecież nie złapie”.
W związku z tą sprawą są jeszcze pewne szczegóły wymagające uzupełnienia. Wang Er to niski koleś, i choć dopiero co skończył dwadzieścia lat, ma już bokobrody i mnóstwo zmarszczek, ale tylko pionowych, ani jednej poziomej. Ma naturalnie kręcone włosy i ciemną twarz obsypaną pryszczami. Wygląda groźnie i nie potrafi się uśmiechnąć, nawet gdyby chciał. Ma także czarne brwi, grube jak paski filcu. Zimą nosił czarne skórzane ubranie, takie jak motocykliści rozwożący telegramy, i chodził po rurach pewnie jak po płaskiej ziemi. Inni ludzie, przemieszczając się na czworakach, przeważnie czują się niezbyt bezpiecznie, ale jemu przychodziło to naturalnie i z łatwością, nawet kiedy stopa znalazła się przed jego nosem. Biegał po rurach tak szybko, jakby fruwał, a gdy schodził, na kolanach nie było nawet jednej plamki. Ludzie mieli wrażenie, że jest jakimś gatunkiem kota. Te kilka dziwnych szczegółów jego wyglądu sprawiało, że wszyscy uważali go za łajdaka i on sam w dużej mierze się z tym zgadzał.
Mówiono, że Stara Lu dawniej pracowała w jakimś ważnym urzędzie, ale ciągle robiła szum i nie dawała ludziom chwili spokoju, wobec czego zrobili z niej dyrektorkę fabryki. Ponieważ chciała dopaść Wang Era, codziennie wstawała bardzo wcześnie i czekała na niego przy bramie. Chroniąc się przed zimnem, wchodziła do stróżówki. Wang Er do pracy jeździł rowerem, przed bramą zbierał siły i przelatywał przez wjazd jak na skrzydłach, dzwoniąc dzwonkiem i wrzeszcząc: „Z drogi! Z drogi!”. Wtedy ona wypadała z budki, krzyczała, żeby się zatrzymał, żeby inni go łapali. Ale Wang Er rozpływał się w alejkach fabryki jak smuga dymu. Gdy Stara Lu dobiegała do wieży, on był już wysoko na rusztowaniu. Na górę prowadziła wyłącznie ta stroma drabina i spiralna winda do transportu soi. Gdyby Lu do niej wsiadła, jej ciało nabrałoby wydłużonego, skręconego kształtu bożonarodzeniowej świeczki. Wang Er był na górze bezpieczny. Udawał, że nie słyszy dobiegającego z dołu jazgotu. Martwił się jedynie tym, że ona może go dopaść na ziemi. Ale podobnie jak z dzikiem osaczanym przez psa myśliwskiego, na otwartej przestrzeni nic mu nie groziło. W fabryce takich przestrzeni brakowało, a układ budynków przypominał wręcz labirynt. W dawnych czasach, jeśliby w nowym domostwie postawiono bramę na przestrzał i wytyczono proste alejki, ludzie powiedzieliby, że to fuszerka. Nawet najmniejszy dom musiał mieć zaraz za wejściem ekran, żeby zwiększyć liczbę zakrętów. Dlatego kiedy Wang Er rano szedł do wieży, jeśli nie spotkał już wcześniej Starej Lu i się jej nie wymknął, przed każdym niebezpiecznym zakrętem musiał się zatrzymać i zastanowić, co może go tam spotkać. Musiał pokombinować, co zrobi, jeśli za rogiem czyha Stara Lu, i ruszał dalej, dopiero gdy to obmyślił. Psychicznie przygotowany, nigdy nie wpadał w panikę, kiedy nagle poczuł szarpnięcie siodełka i usłyszał za sobą radosny głos Starej Lu: „W końcu cię złapałam!”. Wang Er najczęściej nie siedział na rowerze, ale jechał na stojąco, jedną stopę stawiał na siodełku, drugą na kierownicy, jakby bawił się w akrobatę. Dokładnie wtedy, kiedy jej ręka chwytała siodełko, Wang Er robił skok w górę, chwytał poziomą rurę wiszącą w powietrzu, wskakiwał na nią, robiąc zawadiackiego fikołka, i prosił przechodzącą dołem osobę: „Panie Xu, weźmie pan mój rower?”.
A Stara Lu z nienawiścią mówiła do majstra Xu, że jeśli pewnego dnia złapie Wang Era, to na pewno go pogryzie. Jej włosy stawały wtedy dęba od karku do czoła, tak jak rozkładana budka nad rykszą. Ponieważ zachowywała się dziwacznie, wszyscy uważali, że jest awanturnicą. Ale nikt nie uważał jej za łajdaczkę, ponieważ była starszą panią po czterdziestce. Pośród takich osób nie ma łajdaków.
4
W pięćdziesiątym ósmym wybiegłem sam z domu, potknąłem się o stos „stali” i rozciąłem sobie rękę. Kiedy się podniosłem, zobaczyłem na przedramieniu wielką ranę, w której zalśniło coś białawego, co po chwili zalała krew. Jako sześcioletnie dziecko, rzecz jasna, nie wiedziałem, co to było, dlatego później wierzyłem, że wnętrze mojego ciała wypełnia coś białego i lepkiego, co jest podobne do zmoczonego bawełnianego wypełnienia kołdry. Później jako nastolatka nie zdziwiły mnie wcale nocne zmazy, uznałem, że po prostu wypływa ze mnie to coś ze środka. Dopiero gdy zacząłem studiować malarstwo i przeczytałem kilka książek o anatomii, dowiedziałem się, że to, co wtedy zobaczyłem, to powięź, która znajduje się jedynie w niektórych częściach ciała. Ale kiedy ojciec zaciągnął mnie do szpitala i lekarz zaczął zszywać ranę wielką igłą i grubą nicią, oszołomiony wiedzą, że jestem wypełniony mokrą kołdrą, zapomniałem o płaczu. Zaniepokojony lekarz zapytał ojca: „Panie Wang, czy temu dziecku nic się nie stało w głowę?”. Ojciec zaprzeczył i mówiąc, że cały czas jestem kretynem, walnął mnie zwiniętą pięścią w głowę. Rozpłakałem się w głos. Potem zobaczyłem, jak ojciec energicznie zaciera ręce i mówi: „Widzi pan? Potrafi płakać – wszystko z nim w porządku”. Gdy znowu zacząłem patrzeć na zakrzywioną igłę, wchodzącą w moje ciało i wychodzącą z niego, płakałem coraz głośniej. Wtedy ojciec uznał, że za bardzo hałasuję i znów mnie walnął w głowę. Mój płacz powoli słabł i ponownie zacząłem się zastanawiać, czy jestem kołdrą. Ojciec w krótkim czasie zrobił sześcioro dzieci, a jak mówią pośpiech nie sprzyja jakości, już to go cieszyło, że zapłakałem po palnięciu w głowę. Ta historia pokazuje moją naturę: na zewnątrz głupi i prosty, w środku melancholijny i pesymistyczny. Ale nawet z tym moim pesymizmem nie podejrzewałem, że jestem również daltonistą.
Kampus uniwersytecki, na którym mieszkałem w dzieciństwie, i brukselskie Muzeum Sztuki Nowoczesnej to bardzo różne miejsca. Pierwszy był wielkim kwadratowym osiedlem, wewnątrz którego stały identycznie kwadratowe betonowe budynki, a wszystkie uliczki przecinały się pod kątem prostym. Nie było w tym za grosz poezji. Drugie zaś miejsce wyglądało jak wielka studnia, schodząca głęboko pod ziemię, a galeria przypominała spiralną klatkę schodową przyklejoną do krawędzi studni. Na dnie znajdowała się fontanna i uroczy trawnik. Oba te miejsca, choć tak odmienne, w mojej głowie połączyły się w jedno – dzięki Dalemu i kampanii wytopu stali.
W pięćdziesiątym ósmym roku widziałem również inne rzeczy, na przykład pola doświadczalne na rozświetlonych boiskach, nad którymi nie gaszono na noc latarni, bo światło miało dobrze wpływać na zbiory – choć równocześnie przyciągało wszystkie komary i ćmy świata. Zbite w kilkanaście wirujących kolumn światła tworzyły spektakularny widok. Słyszałem także nadawane z głośników komunikaty publicznych rozgłośni – przerażające i patetyczne. Ale to nie miało znaczenia, ważne było wytapianie stali na boisku i rozcięta ręka. Wszystko zaczęło się od wielkiej rany na przedramieniu. Później zacząłem studiować malarstwo, zamierzałem zostać malarzem, ponieważ niczym innym nie byłem w stanie wyrazić absurdów zamkniętych w mojej głowie. Nie wiem, czy Dali nie został artystą z tego samego powodu. Wciąż jeszcze nie wiedziałem o moim daltonizmie. Co więcej, sądziłem, że postrzegam kolory lepiej niż inni. Na przykład taka marchewka. Jedni widzieli ją jak pomarańczowoczerwony stożkowaty wyrostek, ale nie ja. Dla mnie ona była półprzezroczysta, z zewnętrz okryta bladopurpurową warstwą, pod którą znajdowała się kolejna, bladożółta. Przyglądając się dłużej, dostrzegałem jej sinoniebieski środek. Zgodnie z moją percepcją marchewka była zimna. Namalowana w ten sposób, otwierała duże pole do interpretacji. Niektórzy mówili, że to impresjonizm, inni, że niebieski okres Picassa, jeszcze inni, że dekadencka sztuka burżuazyjna, nikt jednak nie widział marchewki. Kiedy w siedemdziesiątym siódmym przystąpiłem do egzaminów do akademii sztuk pięknych, wykładowcy wysuwali podobne uwagi. Gdybym udawał, że głęboko rozmyślam i siedział cicho z boku, prawdopodobnie bym zdał. Niestety odezwałem się i powiedziałem, że w moich oczach tak właśnie wygląda marchewka. Wtedy, nie wiem, który konkretnie, genialny człowiek zasugerował, żebym poszedł na badanie wzroku. Gdy wróciłem z wynikami, wykładowcy umarli ze śmiechu, a mnie wygnali precz. W czasie badania nie rozpoznałem zaledwie kilku kart z kolorami. Ja też mógłbym namalować zestaw takich kart, których nikt by nie rozpoznał.
Moje postrzeganie kolorów było następujące. Pierwsza purpurowa warstwa to ultrafiolet, niebieski środek to podczerwień. Jedynie ta bladożółta warstwa to światło widzialne. Używając terminologii radiowej – moje oczy odbierały bardzo szeroki zakres fal. I właśnie dlatego, że widziałem wszystko, wszystko widziałem tak sobie, a używając terminologii radiowej – odbiór moich oczu, przyjmując, że to anteny, był nieodpowiedni dla częstotliwości światła widzialnego. Rzeczywiście, tacy jak ja nie nadają się na malarzy. Malarz ultrafioletu i podczerwieni nie ma przed sobą przyszłości, podobnie jak muzyk ultradźwięków. Ale mój sposób widzenia ma również swoje plusy. Na przykład, ponieważ widzę w ultrafiolecie, niektóre tkaniny są dla mnie przezroczyste i równie dobrze mogłoby ich nie być. Latem miałem ucztę dla oczu, nie musiałem ich szeroko otwierać, mrużąc je, widziałem nawet lepiej. Moja żona nie może się o tym dowiedzieć, zmusiłaby mnie do noszenia okularów słonecznych albo zakleiłaby mi oczy grubym plastrem i wręczyła białą laskę, żebym chodził jak niewidomy po ulicach. Jednak moja kariera artystyczna dobiegła końca nie dlatego, że byłem daltonistą, ale dlatego, że nie chciałem już malować. Ludzie nie dali mi szansy malowania tego, co naprawdę widzę. Gdybym ją dostał, mogliby zobaczyć ultrafiolet i podczerwień moimi oczami.
5
Stara Lu nieustannie chciała złapać Wang Era, ale nigdy jej się nie udawało. Największym jej sukcesem było zdobycie jego jednego buta. Tamtym razem wyglądało to naprawę groźnie. Czekała na Wang Era schowana za rogiem wieży i kiedy ją dostrzegł, była już bardzo blisko. Zdesperowany zeskoczył z siodełka i chwycił się szczebla drabiny, pozwalając, aby jego nowiutki rower z hukiem rąbnął o ziemię. Stara Lu prawie złapała Wang Era za kostkę, a przynajmniej zerwała mu but. Potem, pyszniąc się zwycięstwem, wciągnęła zdobycz do połowy masztu stojącego przed jej biurem i ogłosiła, że nie odda buta nikomu. Wang Er musi się osobiście po niego zgłosić. Ten jednak po skończonej pracy wsiadł na rower i jedną ręką trzymając kierownicę, drugą za pomocą długiej bambusowej żerdzi zdjął but i odjechał. Poszczęściło mu się naprawdę, zbiegł bez szwanku, nawet nie stracił buta, ale bał się, że prędzej czy później wybije sobie zęby na metalowej drabinie. Martwił się też innymi sprawami, na przykład tym, że pędząc rowerem, wpadnie na jakąś kobietę w ciąży. (W tamtym czasie do pracy chodziło kilka z dużymi brzuchami). Wang Er zmienił więc zwyczaj. Jeździł rowerem do znajdującej się obok gorzelni i do pracy wchodził przez mur. Od fabryki tofu gorzelnię oddzielał wąski hutong, nad którym wisiała rura parowa. Wang Er przechodził po niej. Niestety uliczką zawsze spacerowali staruszkowie z ptakami w klatkach i na jego widok mówili: „Taki stary, a wstydu nie ma!”. Wang Er udawał, że nie słyszy.
W końcu miał już tak dość pościgów Starej Lu, że postanowił więcej nie uciekać, ale prowadząc rower, powoli przejść przez główną bramę. Powziął mocne postanowienie: „Przyłożę babie, jeśli ośmieli się mnie ugryźć”. Zrobił to, przeszedł przez bramę i Stara Lu przestała go ścigać. Co więcej, kiedy wpadał na nią w wejściu, wcale nie miała ochoty go atakować, tylko odwracała głowę i zaczynała rozmowę z kimś innym. To było naprawdę dziwne. Wcześniej, kiedy Wang Er uciekał co sił w nogach, myślał ciągle o tym, że ma szczęście: „Na szczęście pracuję nad ziemią”, „Na szczęście od małego lubiłem się wspinać na drzewa i budynki”, „Na szczęście w szkole średniej uprawiałem gimnastykę sportową i ćwiczyłem na drążku”... i tak dalej, i tak dalej. „W innym razie Stara Lu już dawno by mnie złapała”. Potem Wang Er zdał sobie sprawę, że wcale nie miał szczęścia. Gdyby nie potrafił się wspinać ani ćwiczyć na drążku, nie mógłby uciekać do góry i dużo wcześniej musiałby stanąć na ziemi, zaciskając mocno pięści. A gdyby ośmieliła się złapać go za kołnierz, musiałby walnąć ją i rozkwasić jej tłustą gębę. Gdyby nie to, problem by się rozwiązał dużo wcześniej. Naprawdę nie trzeba by było bić się. Od tych wszystkich szczęść i pechów, a także niezwykle złożonych przyczynowości zdarzeń, prawie zakręciło mu się w głowie.
Historia o byciu ściganym przydarzyła się właśnie mnie. Zimą tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego czwartego wisiał nad nami koszmarny smog, a poza pornograficznymi rysunkami w kiblu i różnymi kampaniami politycznymi, nie działo się naprawdę nic wartego opowiedzenia. Kampanie polityczne są jak pogoda – dłuższe rozmowy na ich temat nie są zbyt interesujące. Wyburzono już mury otaczające Pekin, starożytne miasto stało się nagie, brakowało w nim młodych ludzi, życie było nudne i jałowe. Miałem wtedy dwadzieścia dwa lata i nosiłem fryzurę opadającą na twarz. Być może dlatego Stara Lu uwzięła się, żeby mnie złapać. Przez ten czas zazwyczaj kryłem się po dachach, ale kilka razy w miesiącu musiałem zejść na ziemię. Na przykład pokwitować wypłatę, pójść do związków zawodowych odebrać bilet do kina i tym podobne. Jak tylko wbiegałem do księgowości, zamykałem za sobą drzwi i byłem bezpieczny. Niebezpieczeństwo czyhało w drodze, ponieważ w każdej chwili mogłem wpaść na Starą Lu. Co miesiąc w dzień wypłaty pod drzwiami księgowej zbierał się tłumek chętnych do oglądania przedstawienia. Twarz Starej Lu była zdecydowanie kilka razy czerwieńsza niż zwykle, jej włosy zdawały się eksplodować jak popcorn wylatujący z maszyny do prażenia. (W czasie ataku twarz pawiana purpurowieje, kobra nadyma kołnierz). Nie to miało znaczenie, ważne było, żeby przewidzieć miejsca ataku. Jeśli wbijała wzrok w moją klatkę piersiową, chciała chwycić mnie za kołnierz. Jeśli patrzyła w dół – złapać za nogi. Nieważne, które miejsce było celem, w chwili ataku musiałeś odpowiednio zareagować. Jeśli podniosła ręce, aby złapać mnie za kołnierz, kuliłem się i przemykałem pod jej łokciami. Jeśli się schylała do łapania mnie za nogi, opierając się na jej ramionach, przeskakiwałem przez nią jak przez kozła. Gonitwy Starej Lu za Wang Erem były stałym widowiskiem w naszej fabryce, o pewnej liczbie odsłon. Ale to naprawdę dawne czasy.
Jeśli chodzi o fabrykę tofu, w której pracowałem, można jeszcze o niej dużo powiedzieć. Znajdowała się w wąskim hutongu, w południowej części Pekinu i chociaż go poszerzono i wylano asfaltem, nadal stało przy nim wiele zrujnowanych domków, z bramami wychodzącymi na uliczkę. Niektóre okna miały szyby, ale w tych mniej na widoku ramy wyklejano papierem. Fundamenty znajdowały się poniżej poziomu ulicy, przez co domki sprawiały wrażenie bardzo niskich, a sucha trawa na dachach zdawała się wyrastać na wysokości oczu. Przed bramą fabryki stały dwa wyjątkowo brzydkie, betonowe słupy, a w środku czyhała na mnie wyjątkowo wredna Stara Lu. To wszystko sprawiało, że czułem się jak odrodzony w złym ciele, w złym świecie. Chociaż jeśli porównać to z losem innych, może wciąż nie było najgorzej. Nie mogę jednak powiedzieć, że byłem psychicznie przygotowany na to, co wydarzyło się później. Jako dziecko nie potrafiłbym wyobrazić sobie takiego, zasypanego kawałkami węgla dziedzińca, na którym wyrabiano tofu, a tym bardziej Starej Lu, zamierzającej mnie pogryźć.
6
Teraz mam czterdzieści lat, nie jestem ani malarzem, ani matematykiem, ani tym bardziej robotnikiem przy produkcji tofu, tylko inżynierem. To zdziwiło wszystkich (łącznie z członkami rodziny i ludźmi, którzy znali mnie w przeszłości). Mnie nie zaskoczyło. Gdy wrócę pamięcią do dzieciństwa, już po zagojeniu się rany na przedramieniu, przypominam sobie, że przez jakiś czas przed naszą bramą stał rząd kurzych kojców. Z mojego balkonu na drugim piętrze plac wyglądał jak plaster miodu. Kojce były po prostu kawałkami pustej przestrzeni, zamkniętej ogrodzeniem z najróżniejszych materiałów, takich jak sklejka, blacha ocynowana, patyki czy gałęzie. W zamyśle te klatki miały zatrzymać kury wewnątrz i uniemożliwić im wychodzenie, ale o każdej porze dnia wszędzie dumnie przechadzały się ptaki i wszędzie unosił się smród kurzych kup – taki sam jak zapach cameli bez filtra. Poza kojcami przed budynkiem kury hodowano także na balkonach. Pewien kogut często fruwał i dolatywał aż do czwartego piętra. Przyglądając się jego krokom, potrafiłem przewidzieć, kiedy wystartuje, i bardzo rzadko przegapiałem jego loty. Zwykle najpierw przykucał, potem wyskakiwał w górę i szaleńczo machając skrzydłami, odrywał się od ziemi. Według moich obserwacji był w stanie pokonać grawitację jedynie na krótką chwilę, wzlatując poziomo w górę. Ale nie potrafił swobodnie fruwać, często nie trafiał w balkon i z furkotem opadał na ziemię. Patrzyłem zafascynowany na kogucie loty, ale nie zdawałem sobie sprawy z tego, co one zapowiadają. Blisko trzydzieści lat później, gdy byłem w Saint Louis w Stanach Zjednoczonych i zrobiłem zdjęcie poziomego startu i lądowania Harrier Jump Jeta pod Gateaway Arch, nagle, z lekką nostalgią przypomniałem sobie powyższą scenę. Kształtem, i jeszcze bardziej sposobem latania, samolot przypominał tamtego koguta. Poczułem żal, że to nie ja wymyśliłem ten typ samolotu. Widać, że poza wspinaniem się, w moim życiu istniał też inny ważny temat – wynalazki. To również pokazuje mój wrodzony talent, choć do dziś nie udało mi się niczego spektakularnego wynaleźć.
Kiedy byłem dzieckiem, często chodziłem głodny, mimo że przed naszym domem stało wiele kurzych kojców. Ale jeśli wydaje ci się, że zawsze chińskie uniwersytety pełne były zagród dla ptaków, to się mylisz. Tamten okres nie trwał długo i hodowano nie tylko kury, ale także króliki – je również można było zabić i zjeść. Brakowało nie tylko jedzenia, brakowało wszystkiego. Do deficytowych rzeczy nie należały tylko pieniądze. Jeśli miałeś tylko je, a nie miałeś kartek, to i tak niczego nie kupiłeś, poza lodami, składającymi się z wody i patyczka. Pieniądze, jeśli nie możesz za nie niczego kupić, są bezużyteczne, zbyt sztywne nawet do podtarcia tyłka. Zresztą to karalne. Kartki były niezbędne nawet przy zakupie warzyw. Mój ojciec – entuzjastyczny zwolennik socjalizmu – też uważał to za przesadę. Pewnego dnia usłyszeliśmy, jak na zewnątrz ktoś woła: „Szpinak bez kartek!”. Babcia mnie wysłała, żebym trochę kupił. Wróciłem z pękiem wyższych ode mnie łodyg, które nadawały się wyłącznie na karmę dla królików, bo kury zadławiłyby się nimi na śmierć. Moja babcia, która miała skrępowane stopy i pochodziła ze wsi, przygryzła palec i powiedziała: „Nigdy nie widziałam tak przerośniętego szpinaku!”. Potem ruszyła głową i wpadła na pomysł, żeby z włókien ze środka łodyg upleść podeszwy do butów. Nic jej z tego nie wyszło. To pokazuje, że babcia również miała smykałkę do wynalazków. Ale gdy w brzuchu burczy, każdemu przychodzą do głowy niestworzone pomysły.