Ministerstwo niezrównanego szczęścia - Arundhati Roy - ebook + książka

Ministerstwo niezrównanego szczęścia ebook

Arundhati Roy

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Misternie spleciona opowieść, cechująca się zdumiewającą siłą i oryginalnością, jednocześnie historia miłosna i prowokacja

Ministerstwo niezrównanego szczęścia zabiera nas w wieloletnią podróż po indyjskim subkontynencie, ale przede wszystkim wnika głęboko w życie wyśmienicie odmalowanych postaci, z których każda szuka bezpiecznego miejsca, sensu, miłości.

Ta niezwykła, pięknie opowiedziana książka, głęboko ludzka i ogromnie czuła, na każdej stronie demonstruje, jak cudownym darem narratorskim obdarzona jest Arundhati Roy

Na cmentarzu pod murami Starego Delhi na wytartym perski dywan przesiaduje Andźum. Na betonowym chodniku  znienacka, tuż po północy, pojawia się malutkie dziecko. W zaśnieżonej dolinie zrozpaczony ojciec pisze do swej pięcioletniej córki list, w którym opowiada, kto zjawił się na jej pogrzebie. W mieszkaniu na drugim piętrze samotna kobieta, odpalając papierosa od papierosa, czyta swoje dawne notatki. W Zajeździe Jannat dwoje ludzi, którzy znali się przez całe życie, śpi tak mocno się obejmując, jakby dopiero się spotkali.

Narracja toczy się szeptem i krzykiem, z radosnymi łzami, ale i gorzkim śmiechem. Bohaterowie Ministerstwa niezrównanego szczęścia , i bliscy i dalecy, zostali złamani przez świat, w którym żyjemy, ale zlepieni no nowo przez miłość. Dlatego też nigdy się nie poddadzą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 583

Oceny
3,8 (23 oceny)
7
7
6
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lexlingua

Nie oderwiesz się od lektury

Dla krytycznych umysłów, poszukiwaczy prawdy historycznej, dla ciekawych innych religii i kultur z ich jasnymi i ciemnymi stronami. Niełatwo śledzić mnogość wątków w tej książce, ale gdy zadamy sobie trudu, to satysfakcja intelektualna gwarantowana!
20
pdefiance

Całkiem niezła

niestety, ale od połowy straciłam zainteresowanie losami bohaterów, gdzieś rozmyła mi się esencja tej historii. mam wrażenie, że lepiej by się to sprawdziło jako 2-3 krótsze powieści.
10
joan91

Nie oderwiesz się od lektury

Zjawiskowa, magiczna. Problemy współczesnych Indii przenikają się z miłością, nienawiścią, tęsknotą, szczęściem, poszukiwaniem własnej tożsamości i sensu, zemstą oraz przebaczeniem (w tym przebaczeniem sobie samemu)... całą brutalną prozą oraz poezją życia.
00

Popularność




Arundhati Roy Ministerstwo niezrównanego szczęścia Tytuł oryginału The Ministry of Utmost Happiness ISBN Copyright © 2017 by Arundhati RoyAll rights reserved Copyright © 2017 for the Polish translation by Zysk i S­‍‑ka Wydawnictwo s.j., Poznań Konsultacja indologiczna i opracowanie przypisów Krzysztof Iwanek Redakcja Magdalena Wójcik Opracowanie graficzne i skład Studio graficzne Pixelnoiz Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Wszystkim Nieutulonym

No cóż, to tylko kwestia twego serca.Nâzim Hikmet

W magicznej godzinie, kiedy słońce już znika, ale światło jeszcze nie, armie rudawek odczepiają się od drzew figowca na starym cmentarzu i niczym dym rozpływają się nad miastem. Znikają nietoperze, a ich miejsce zajmują kruki. Gwar ich powrotu nie zapełnia do końca ciszy po wróblach, które też znikły, oraz po starych sępach o białych grzbietach, które przez sto milionów lat pilnowały umarłych, a zostały wytępione. Sępy zdechły otrute diklofenakiem. Diklofenak, krowia aspiryna, podawany bydłu na rozluźnienie mięśni, aby łagodzić ból i zwiększyć produkcję mleka, na białogrzbiete sępy działa – działał – niczym gaz paraliżujący. Każda chemicznie odprężona i dająca mleko krowa czy też byk, które zdechły, stawały się dla sępów zatrutą przynętą. Kiedy więc krowy stawały się bardziej wydajnymi maszynami mleczarskimi, miasto zaś zjadało więcej lodów, karmelowych chrupków, wafelków i czekoladowych płatków oraz piło więcej mlecznych koktajli z mango, sępom opadały szyje, jakby ptaki były zmęczone i musiały iść spać. Z dziobów srebrnymi kroplami ściekała im ślina, one zaś jeden po drugim spadały z gałęzi martwe.

Nieliczni zauważyli kres tych przyjaznych starych ptaków. Tak wiele innych rzeczy zaprzątało uwagę.

1. Gdzie się udają stare ptaki, aby umrzeć

Żyła na cmentarzu jak drzewo. O świcie żegnała kruki i witała nietoperze. O zmierzchu zaś – odwrotnie. Pomiędzy nocną a dzienną zmianą konferowała z przysiadłymi na najwyższych gałęziach duchami sępów. Delikatne dotknięcia ich szponów odczuwała jak fantomowy ból w amputowanej kończynie. Dowiedziała się, że bez większego żalu przeproszą i znikną z opowieści.

Kiedy zjawiła się po raz pierwszy, bez najmniejszego sprzeciwu, niczym drzewo, znosiła miesiące zwyczajnych tortur. Nie odwracała się, aby sprawdzić, który chłopak cisnął w nią kamieniem, nie wyciągała szyi, aby odczytać wydrapane na jej korze obelgi. Kiedy ludzie ją wyzywali – klowna bez cyrku, królową bez pałacu – pozwalała na to, by cierpienie przemykało po gałęziach niczym wiatr, a ból koiła balsamem, którym był szelest liści.

Dopiero gdy zaprzyjaźnił się z nią i zaczął ją odwiedzać Ziauddin, ślepy imam1, który ongiś prowadził modły w meczecie Fatehpuri, otoczenie uznało, że czas już zostawić ją w spokoju.

Dawno temu pewien mężczyzna, który znał angielski, powiedział, że jej imię czytane w tym języku na wspak brzmi Madźnu. W angielskiej wersji tej historii o Lajli i Madżnunie2 on nazywał się Romeo, a ona, Lajla – Julia. Bardzo ją to rozśmieszyło.

– Chcesz powiedzieć, że zrobiłam khićri3 z ich opowieści? – spytała. – I co poczną, kiedy odkryją, że Lajla to tak naprawdę może być Madżnun, a Romeo to Julia?

Kiedy mężczyzna, który znał angielski, spotkał ją następnym razem, przyznał się do pomyłki. Jej imię czytane na wspak po angielsku brzmi: Mudźna – żadne imię i w ogóle słowo bez znaczenia. Odrzekła na to:

– Nie szkodzi. Jestem nimi wszystkimi, jestem Romeem i Julią, Lajlą i Madżnunem. A także Mudźną, czemu nie? Kto bowiem powiedział, że nazywam się Andźum? A może Andźuman? Jestem mehfil. Jestem zgromadzeniem, wszystkich i nikogo, wszystkiego i niczego. Chciałbyś zaprosić kogoś jeszcze? Proszę bardzo: wszyscy zaproszeni.

Mężczyzna, który znał angielski, powiedział, że bardzo bystro do tego doszła; jemu samemu nawet nie przyszło to do głowy.

– A niby jak miało przyjść przy twoim potocznym urdu? Myślisz, że angielski automatycznie czyni cię bystrzejszym?

Roześmiał się. Zaśmiała się z jego śmiechu. Wypalili na spółkę papierosa z filtrem. Poskarżył się, że Wills Navy Cut są krótkie i klocowate, niewarte swojej ceny. Ona powiedziała, że na co dzień woli je od Four Square czy bardzo męskich Red & White.

Nie pamiętała już teraz, jak się nazywał. A może nigdy tego nie wiedziała. Mężczyzna, który znał angielski, odszedł tam, dokąd musiał odejść. Ona zaś mieszkała na cmentarzu za szpitalem państwowym. Do towarzystwa miała almirę4 firmy Godrej, w której przechowywała muzykę – podrapane płyty oraz taśmy – stare organki, ubranie, świecidełka, ojcowskie tomiki poezji, jej albumy ze zdjęciami i kilka wycinków prasowych, które przetrwały pożar w Chłabgah. Kluczyk nosiła na szyi na czarnej tasiemce wraz z wygiętą srebrną wykałaczką. Spała na postrzępionym dywaniku perskim, który zamykała na dzień, na noc zaś rozwijała między dwoma grobami (jej prywatny żart polegał na tym, że podczas kolejnych nocy nigdy nie były to dwa takie same). I ciągle paliła. I ciągle Navy Cut.

Pewnego ranka, kiedy czytała mu na głos gazetę, stary imam, który najwyraźniej nie słuchał, spytał, udając nonszalancję:

– Czy to prawda, że u was nawet hidźry się grzebie, a nie kremuje?

Czując zbliżające się kłopoty, spróbowała wymówki:

– Prawda…? Czy to prawda? Czymże jest prawda?

Imam nie chciał dać się zbić z tropu, mruknął więc mechanicznie:

– Sać Chuda he. Chuda hi Sać he.

Prawda jest Bogiem. Bóg jest prawdą. Tego rodzaju mądrości można było wyczytać na klapach ciężarówek, które wymalowane przemykały szosami. Potem zmrużył oczy zielone w swej ślepocie, a z jego warg spłynął zielony w swej chytrości szept:

– Powiedz mi, kiedy umieracie, gdzie się grzebie waszych ludzi? Kto obmywa ich ciała? Kto się modli?

Przez długi czas Andźum nic nie odpowiadała. Potem nachyliła się i odszepnęła w niedrzewny sposób:

– A kiedy ludzie mówią o kolorach, czerwonym, błękitnym, pomarańczowym, gdy opisują niebo o wschodzie słońca albo księżyc wstający podczas ramadanu, co przychodzi ci do głowy?

W ten sposób ugodziwszy się nawzajem głęboko, niemal śmiertelnie, w milczeniu siedzieli obok siebie, krwawiąc na czyimś osłonecznionym grobie. Na koniec to Andźum przerwała ciszę.

– To raczej ty mi powiedz, bo wszak to ty jesteś sahibem5 imamem, a nie ja, dokąd udają się stare ptaki, aby umrzeć? Czy zlatują na nas z nieba jak kamienie? Rozdeptujemy ich trupy na ulicach? Czy sądzisz, że Wszechwiedzący i Wszechwładny, który umieścił nas tu, na ziemi, słusznie to urządził, zabierając nas stąd?

Tego dnia wizyta imama trwała krócej niż zwykle. Andźum patrzyła, jak odchodzi, wystukując sobie trasę między grobami, a jego widząca laska komponowała muzykę, kiedy trafiała na kładące się mu w poprzek drogi puste butelki po wódzie i ciśnięte strzykawki. Nie zatrzymywała go. Wiedziała, że wróci. Ilekroć napotykała samotność, zawsze ją rozpoznawała, nawet gdyby tamta usiłowała się skryć za najbardziej wyrafinowanymi szyframi. Czuła, że w jakiś asymptotyczny sposób on potrzebuje jej cienia, a ona – cienia przezeń rzucanego.

Choć jej rozstaniu z Chłabgah daleko było do serdeczności, wiedziała, że sny i sekrety tego miejsca nie należą tylko do niej, aby je mogła zdradzać.

1 Imam – w islamie sunnickim duchowny sprawujący pieczę nad całym meczetem.

2 Lajla i Madżnun – bohaterowie popularnej arabskiej historii miłosnej.

3Khićri – mieszanina ryżu i soczewicy. Tu w znaczeniu mieszanki w ogóle.

4Almira – szafka lub szafa.

5 Sahib – pan.

2. Chłabgah

Była czwartym z pięciorga dzieci, które zimną styczniową nocą urodziły się przy latarce (awaria światła) w Śahdźahanabadzie, obmurowanej dzielnicy Delhi. Ahlam Badźi, akuszerka, która ją przyjmowała, złożyła ją w ramionach matki opatuloną w dwa szale ze słowami: „To chłopiec”. Zważywszy na okoliczności, pomyłka była zrozumiała.

Po miesiącu pierwszej ciąży Dźahanara Begam i jej mąż postanowili, że jeśli urodzi się syn, nazwą go Aftab. Ich pierwszych troje dzieci to były dziewczynki. Czekali na swojego Aftaba od sześciu lat. Noc, kiedy go powiła, była najszczęśliwsza w życiu Dźahanary Begam.

Nazajutrz, kiedy wstało słońce, a w pokoju zrobiło się miło i ciepło, odwinęła małego Aftaba. Obejrzała jego drobniutkie ciałko – oczka nosek głowę pachę palce u rąk palce u nóg – z sytą, powolną błogością. I to wtedy odkryła, szukając pod spodem tej chłopięcej rzeczy – małą, nieuformowaną, ale bez wątpienia dziewczęcą rzecz.

Czy to możliwe, aby matka przeraziła się swoim dzieckiem? Dźahanara Begam była przerażona. Najpierw poczuła, jak serce jej się ściska, a kości popieleją. Potem uznała, że musi sprawdzić, czy się nie pomyliła. A następnie odsunęła się od tego, co spłodziła, podczas gdy trzewia jej się skurczyły, a po nogach spłynęła cienka strużka kupy. Czwartą reakcją była myśl, aby zabić siebie i dziecko. Piątą było chwycenie noworodka i przyciśnięcie go do siebie – a jednocześnie czuła, że wpada w szczelinę między światem, który znała, a światami, o których istnieniu nie miała pojęcia. W tej otchłani wirowała w ciemności, a wszystko, czego była dotąd pewna, przestało mieć jakikolwiek sens, każda rzecz, od najmniejszej po największą. W urdu, jedynym znanym jej języku, wszystko ma rodzaj, a właściwie płeć. Nie tylko ożywione istoty, lecz także wszystkie przedmioty, dywany, ubrania, książki, ołówki, instrumenty muzyczne – są albo męskie, albo żeńskie. Wszystko – z wyjątkiem jej dziecka. Dobrze wiedziała, że jest słowo na takich jak ono: Hidźra1. A właściwie dwa: Hidźra i Kinnar. Ale dwa słowa nie tworzą języka.

A czy można żyć poza językiem? Naturalnie to pytanie nie narzuciło jej się w postaci słownej, jako jedno klarowne zdanie. Narzuciło się jej jako bezdźwięczny, embrionalny skowyt.

Szóstą reakcją było postanowienie, że musi się oczyścić, a na razie nie będzie niczego mówić nikomu. Nawet mężowi. Siódma reakcja: położyć się obok Aftaba i odpocząć. Jak uczynił Bóg chrześcijan, kiedy już stworzył niebo i ziemię. Tyle że on odpoczął, kiedy nadał już sens stworzonemu światu, podczas gdy Dźahanara Begam odpoczęła po tym, gdy to, co stworzyła, zdruzgotało jej sens świata.

Mówiła sobie, że przecież to nie jest ostatecznie rzeczywista wagina. Jej kanały nie były otwarte (sprawdziła). To był tylko taki dodatek – dziecinna rzecz. Może się zamknie, zaleczy, jakoś zniknie. Ona będzie się modliła w każdej znanej jej świątyni i prosiła o to, aby Wszechmocny okazał jej łaskę. I on to zrobi. Wiedziała, że zrobi. Może zresztą już zrobił, tylko że nie do końca to pojmowała.

Pierwszego dnia, w którym poczuła się na siłach, aby wyjść z domu, Dźahanara Begam wzięła ze sobą malutkiego Aftaba do dargi2 Hazrata Sarmada Śahida, odległej od jej domu dziesięć minut spacerem. Nie znała wtedy historii Hazrata Sarmada Śahida i nie miała pojęcia, co skierowało jej kroki ku tej właśnie świątyni. Być może sam ją do siebie przyzwał. Albo może pociągnęło ją do osobliwych ludzi, którzy tam koczowali, gdy szła na bazar Mina, ludzi, na których we wcześniejszym życiu nawet by nie zerknęła, chyba że zastąpiliby jej drogę. Nagle wydali się najważniejszymi ludźmi na świecie.

Nie wszyscy z tych, którzy odwiedzali tę dargę, znali historię Hazrata Sarmada Śahida. Niektórzy znali jej część, inni nie znali jej w ogóle, jeszcze inni wymyślali sobie jej własne wersje. Większość wiedziała, że był żydowsko-ormiańskim kupcem, który przybył do Delhi z Persji za miłością swego życia. Nieliczni wiedzieli, że ową miłością był Abhej Ćand, młody hindus, którego spotkał w Sindzie. Większość wiedziała, że porzucił judaizm dla islamu. Większość słyszała, że żył na ulicach Śahdźahanabadu jako nagi fakir, zanim go publicznie stracono. Niewielu słyszało, że przyczyną kary śmierci nie była publiczna nagość, lecz apostazja. Ówczesny cesarz ­Aurangzeb wezwał na swój dwór Sarmada i kazał mu dowieść tego, że jest prawdziwym muzułmaninem, poprzez recytację kalimy la ilahailallah, Mohammed-ur rasul Allah – „Nie ma Boga poza Allahem, a Muhammad jest jego wysłannikiem”. Sarmad stał nagi w Czerwonym Forcie przed sądem złożonym z kadich i maulanów3. Gdy zaczął recytować kalimę, chmury zatrzymały się na niebie, ptaki znieruchomiały w locie, ledwie jednak rozpoczął – zatrzymał się. Wypowiedział tylko pierwsze słowa: La ilaha, „nie ma Boga”. Nie może pójść dalej, twierdził, zanim nie dokończy duchowego poszukiwania, dopiero bowiem wtedy będzie mógł objąć Allaha całym sercem. Aż do tej chwili recytowanie kalimy byłoby tylko drwiną z modlitwy. Aurangzeb zasięgnął opinii kadich – po czym nakazał egzekucję.

Błędem jednak byłoby sądzić na tej podstawie, że ci, którzy przychodzili złożyć cześć Hazratowi Sarmadowi Śahidowi, nie znając jego losów, czynili to z racji swej ignorancji, lekceważenia faktów i historii. Albowiem wewnątrz dargi niepokorny duch Sarmada, intensywny, wyczuwalny, prawdziwszy od wszystkich faktów historycznych, jakie można nagromadzić, ukazywał się tym, którzy chcieli jego błogosławieństwa. Wielbił (acz nie w kazaniach) cnotę duchowości, wyżej ją stawiając od sakramentu, prostotę wynosił nad zbytek, sławił nieugiętą ekstatyczną miłość, nawet gdy ceną za nią stawało się unicestwienie. Duch Sarmada pozwalał tym, którzy przyszli do niego, zabrać tę opowieść i przemienić ją w to, czego potrzebowali.

Kiedy Dźahanara Begam stała się w dardze popularną postacią, usłyszała (i przekazała dalej tę wieść), jak Sarmada ścięto na schodach meczetu Dźama Masdźid przed prawdziwym oceanem ludzi, którzy go kochali i zebrali się, aby go pożegnać; jak jego głowa, chociaż odłączona od ciała, nadal recytowała wiersze; i jak on podjął ową recytującą głowę gestem tak niedbałym, jak mógłby współczesny motocyklista uczynić z hełmem, wszedł po schodach do wnętrza meczetu, a stamtąd wstąpił prosto do nieba. To właśnie dlatego, mówiła Dźahanara Begam (każdemu, kto chciał słuchać), w małej dardze Haz­rata Sarmada (niczym pijawka przywarłym do wschodnich stopni Dźama Masdźidu w miejscu, w którym zebrała się kałuża ściekającej krwi) czerwona jest podłoga, czerwone są ściany i czerwony jest sufit. Minęło ponad trzysta lat, mówiła, a nie dało się zmyć krwi Hazrata Sarmada. Jakąkolwiek farbą malowano dargę, mówiła Dźahanara, ta sama z siebie robiła się krwista.

Kiedy Dźahanara Begam pierwszy raz przecisnęła się przez tłum sprzedawców ittarów4 i amuletów, handlarzy pielgrzymich trzewików, kalek, żebraków, kóz tuczonych na święto Id, a także mocno ściśniętych spokojnych, starych eunuchów, którzy zadomowili się pod rozpiętym na zewnątrz świątyni brezentem, i po raz pierwszy weszła do niedużego czerwonego pomieszczenia, poczuła spokój. Odgłosy ulicy ścichły i dochodziły – zdało się – z wielkiej oddali. Trzymając na podołku śpiące dziecko, usiadła i przyglądała się, jak ludzie – czy to muzułmanie, czy hindusi – pojedynczo i parami podchodzą do otaczającej grób barierki, aby zawiązać na niej czerwone nitki, wstążki, papierowe pasemka i błagać Sarmada o błogosławieństwo. Dopiero jednak, kiedy dojrzała przejrzystego starca o suchej, papierowej skórze i wątłej, splecionej ze światła brodzie, który kiwał się do przodu i do tyłu, bezgłośnie łkając, jakby mu pękało serce, Dźahanara Begam dała upust własnym łzom. „To mój syn Aftab”, szeptała Hazratowi Sarmadowi, „którego ci tu przynoszę. Opiekuj się nim i naucz mnie, jak go kochać”.

Co Hazrat Sarmad uczynił.

Przez pierwszych kilka lat życia Aftaba sekret Dźahanary Begam był bezpieczny. Czekając, aż wyzdrowieje jego dziewczyńska rzecz, nie odstępowała go na krok i chroniła z dziką zajadłością. Nawet kiedy urodził się najmłodszy, Sakib, nie pozwalała Aftabowi oddalić się zbyt daleko – takie zachowanie nikogo jednak nie dziwiło w przypadku niewiasty, która tak długo i tak niecierpliwie wyczekiwała syna.

Jako pięciolatek Aftab zaczął chodzić do chłopięcej madrasy uczącej w języku urdu-hindi przy Ćuriwali Gali, alejce sprzedawców bransoletek. Już po roku potrafił recytować po arabsku spore partie Koranu, chociaż nie było jasne, jak wiele z tego rozumie, lecz nie inaczej było z resztą dzieci. Był lepszy od przeciętnych uczniów, niemniej już od czasu, gdy był bardzo mały, stawało się jasne, iż jego prawdziwym darem jest muzyka. Miał słodki, szczery, śpiewny głos; wystarczyło mu raz posłyszeć melodię, aby ją powtórzyć. Rodzice zdecydowali posłać go do Ustada Hamida Khana, wybitnego młodego muzyka, który w swej ciasnej klitce przy Ćandni Mahal uczył dzieci klasycznej muzyki hindustani. Mały Aftab nie opuścił ani jednej lekcji. Jako dziewięciolatek potrafił dobre dwadzieścia minut śpiewać bara chajal w ragach5 Jaman, Durga i Bhairaw, przy czym jego głos tylko muskał leciutko płaskie gamy rekhab w radze Purija Dhanaśri, niczym kamyk odbijający się od powierzchni jeziora. Potrafił śpiewać ćejti i thumri z talentem i elegancją kurtyzany z Lakhnau. Zrazu rozbawieni, ludzie nawet go zachęcali, ale nie trzeba było długo czekać, aby zaczęły się kpiny i szyderstwa ze strony innych dzieci:

– On jest Ona. Nie jest Nim ani Nią. Jest Nim i jest Nią. Ona-On, On-Ona, oooooo!

Kiedy drwiny stały się nie do zniesienia, Aftab przestał chodzić na lekcje muzyki, ale wtedy ceniący go Ustad Hamid zaproponował, że będzie go uczył oddzielnie – i tylko jego. Tak więc lekcje muzyki trwały, ale poza tym Aftab nie chciał już uczęszczać do szkoły. W tym czasie także nadzieje Dźahanary Begam zaczęły stopniowo blednąć. Dzięki ciągowi zręcznych wykrętów udało jej się odroczyć o kilka lat obrzezanie, ale młody Sakib czekał na swoją kolej, wiedziała więc, że długo to już nie potrwa. W końcu zrobiła to, co musiała. Zebrała się na odwagę i opowiedziała o wszystkim mężowi, załamana, łkająca z bólu, ale także z ulgi, że wreszcie ma z kim dzielić swe najgorsze koszmary.

Jej mąż, Mulakat Ali, hakim6, lekarz ziołoterapii, był miłośnikiem poezji urdu i perskiej. Przez całe życie pracował dla rodziny innego hakima, Hakima Abdula Madźidy, który opracował popularną odmianę sorbetu zwanego Ruh Afza (co po persku znaczy „eliksir duszy”). Sporządzany z nasion churfy (portulaki), winogron, pomarańczy, arbuza, liści mięty, marchwi, odrobiny szpinaku, khus-khus7, ziaren lotosu, dwóch odmian lilii oraz destylatu róży damasceńskiej, miał być Ruh Afza tonikiem, ludzie szybko jednak stwierdzili, że dwie łyżki stołowe lśniącego syropu o barwie rubinu rozpuszczone w szklance zimnego mleka czy nawet zwykłej wody były znakomitym środkiem na skwarne upały delhijskie, a także antidotum na dziwne dreszcze powodowane przez pustynne wiatry. Wnet specyfik pomyślany jako lekarstwo stał się jednym z najpopularniejszych w okolicy napojów letnich, a Ruh Afza okazał się zyskownym przedsięwzięciem o uznanej marce. W ciągu czterdziestu lat produkt zdominował rynek, a z ulokowanej w starym mieście kwatery wysyłano go na południe, aż do Hajdarabadu, a na zachód – do Afganistanu. Potem jednak doszło do Podziału8. Nowa granica między Indiami a Pakistanem rozszczepiła bożą tętnicę, a milion ludzi zginęło z nienawiści. Sąsiedzi rzucali się na siebie, jakby się w ogóle nie znali, jakby nie uczestniczyli w swoich weselach i nie śpiewali swoich pieśni. Obmurowane miasto stanęło otworem. Stare rodziny (muzułmańskie) uciekały, pojawiały się nowe (hinduskie) i osiadały wokół murów miejskich. Sprzedaż Ruh Afzy znacznie spadła, ale po niedługim czasie znowu wzrosła; powstała filia w Pakistanie. Ćwierć wieku później, po holokauście w Pakistanie Wschodnim, kolejna filia pojawiła się w zupełnie nowym kraju, Bangladeszu9. Ostatecznie jednak „eliksir duszy”, który przetrwał wojny i krwawe narodziny trzech krajów, jak większość innych rzeczy na świecie został pokonany przez coca-colę.

Chociaż Mulakat Ali był zaufanym i cenionym pracownikiem hakima Abdula Adźida, pensja, jaką otrzymywał, nie pozwalała związać końca z końcem. Po godzinach przyjmował więc pacjentów u siebie w domu. Dźahanara Begam dochody rodziny wspomagała tym, co udało jej się zarobić na własnoręcznie szytych białych bawełnianych czapeczkach w stylu Gandhiego, które opychała u hinduskich sklepikarzy przy Ćandni Ćauk.

Mulakat Ali rodowód swój wyprowadzał od Czyngis-chana, przez jego drugiego syna Czagataja. Na kawałku pomiętego pergaminu miał wyrysowane drzewo rodowe, a do tego małe blaszane pudełko wypełnione kruchymi, pożółkłymi papierami, które miały uwiarygadniać jego pretensje genealogiczne, a także tłumaczyć to, w jaki sposób potomkowie szamanów z pustyni Gobi, czciciele Wieczyście Błękitnego Nieba, niegdyś uważani za zajadłych wrogów islamu, stali się przodkami władającej Indiami od wieków dynastii Wielkich Mogołów, oraz to, jak rodzina Mulakata Alego, potomkowie będących sunnitami Mogołów, stała się szyicka. Od czasu do czasu, mniej więcej raz na kilka lat, otwierał pudełko i pokazywał dokumenty przyjezdnym żurnalistom, którzy najczęściej ani nie słuchali go uważnie, ani nie traktowali poważnie. Długi wywiad co najwyżej zyskiwał sobie kpiącą wzmiankę w weekendowym numerze specjalnym, poświęconym Staremu Delhi. Jeśli na dodatek była to rozkładówka, mogło się na niej znaleźć zdjęcie Mulakata Alego obok zbliżenia mogolskich przysmaków, długiego ujęcia muzułmanek w burkach i wiozących je ciasnymi, brudnymi uliczkami rowerowych ryksz oraz, rzecz jasna, obowiązkowej fotografii z lotu ptaka tysiąca muzułmanów, którzy w białych myckach, perfekcyjnie uszeregowani kłonią się w modlitwie przed Dźama Masdźid. Dla niektórych czytelników zdjęcia takie były dowodem sukcesu, który odnosiły w Indiach sekularyzm oraz tolerancja międzywyznaniowa. Inni z leciutką ulgą konstatowali, że delhijskim muzułmanom wiedzie się całkiem dobrze w ich rozwibrowanym getcie. Dla jeszcze innych był to dowód, że muzułmanie ani myślą się „integrować”, z pasją mnożąc się i organizując, aby wnet stać się zagrożeniem dla hinduistycznych Indii. Liczba wyznawców tego poglądu rosła w alarmującym tempie.

Niezależnie od tego, co się ukazywało lub nie ukazywało w gazetach, nieco zdziecinniały Mulakat Ali zawsze witał swoich gości w malutkich pokoikach ze znoszoną dumą człowieka szlachetnego rodu. O przeszłości mówił z godnością, ale bez nostalgii. Opisywał, jak w trzynastym wieku jego przodkowie rządzili imperium, które od krajów zwących się dziś Wietnamem i Koreą sięgało aż po Węgry i Bałkany, od północnej Syberii po wyżynę Dekan w Indiach; większego imperium świat nigdy nie znał. Często kończył wywiad, cytując kuplet urdu autorstwa jednego ze swoich ulubionych poetów, Mira Takiego Mira:

Dźis sar ko ghurur adź he jan tadź-wari ka

Kal us pe jahi śor he phir nohagari ka

Głowę, co dzisiaj dumnie szczyci się koroną,

Jutro tu ujrzysz w lamencie zatopioną.

Większość jego gości, hałaśliwi emisariusze nowej klasy panującej, ledwie świadomi swej młodej arogancji, nie chwytali wszystkich warstw znaczeniowych kupletu, który był im oferowany niczym przekąska, którą najlepiej spłukać wysoką na kciuk filiżaneczką mocnej, słodkiej herbaty. Tak, owszem, rozumieli, że to tren za upadłym cesarstwem, którego międzynarodowe granice skurczyły się do ponurego getta okolonego przez ruiny murów starego miasta. Umykało im natomiast to, że była to przekąska nader szczwana, perfidna samosa10, przestroga pod postacią trenu, z fałszywą uniżonością oferowana przez uczonego, który był całkowicie przekonany, iż słuchacze zupełnie nie znają urdu, języka, który – jak większość jego użytkowników – stopniowo zamykał się w getcie.

Rozmiłowanie Mulakata Alego w poezji nie było ot, takim sobie hobby, pozostającym bez żadnego związku z jego pracą hakima. Był przekonany, że poezja może uleczyć niemal wszystkie schorzenia, a przynajmniej zrobić wiele w tym kierunku. Gotów był przepisywać swoim pacjentom wiersze, tak jak inni hakimowie przepisywali medykamenty. W każdym razie ze swojego znakomitego skarbca mógł wydobyć kuplet przedziwnie nadający się na każdą chorobę, na każdą okazję, na każdy nastrój i na każdą, nawet najbardziej delikatną zmianę w klimacie politycznym. Dzięki temu zwyczajowi otaczające go życie wydawało się głębsze, a zarazem mniej dramatyczne, niż naprawdę było. Zwyczaj ten bowiem nasycał wszystko subtelną aurą stagnacji, poczuciem, iż wszystko, co się wydarza, zdarzyło się już wcześniej. Że zostało już opisane, uświetnione pieśnią, skomentowane i wprowadzone do inwentarza historii. Że nie była możliwa żadna nowość. To mogło stanowić przyczynę, dla której otaczający go młodzi ludzie uciekali z chichotem, ilekroć poczuli, iż oto zbliża się pora na kuplet.

Kiedy Dźahanara Begam powiedziała mu o Aftabie, być może wtedy po raz pierwszy w życiu Mulakat Ali nie znalazł żadnego kupletu odpowiedniego do tej okazji. Potrwało chwilę, zanim pokonał wstępny szok. Kiedy zaś to nastąpiło, zrugał żonę za to, iż nie powiedziała mu wcześniej. Czasy się zmieniły, oznajmił. Teraz jest już era nowoczesna. Był pewien, iż istnieje proste medyczne rozwiązanie problemu ich syna. Muszą znaleźć lekarza w Nowym Delhi, daleko od szeptów i plotek, których pełno było w mohallach11 starego miasta. Z niejaką surowością powiedział żonie, że ich Wszechmocny pomaga tym, którzy pomagają sami sobie.

Tydzień później, ubrani elegancko, z nieszczęsnym Aftabem wciśniętym w dorosły stalowoszary ubiór typu pathani12 z czarną haftowaną kamizelką, czapeczką oraz dźuti13 ze szpicami zadartymi jak gondole – wyruszyli ciągniętą przez konia tangą14 do dzielnicy Nizamuddin Basti. Oficjalnie: wyjeżdżali na dzień, aby obejrzeć narzeczoną kuzyna Edźaza – najmłodszego syna najstarszego brata Mulakata Alego, Kasima, który przeniósł się do Pakistanu po Podziale. Naprawdę jednak mieli wyznaczoną wizytę u doktora Ghulama Nabiego, będącego, jak to głosił, „seksuologiem”.

Doktor Nabi chlubił się tym, że jest szczerym człowiekiem, o ścisłym i naukowym charakterze. Po zbadaniu Aftaba stwierdził, że nie jest on z medycznego punktu widzenia hidźrą – kobietą uwięzioną w męskim ciele – aczkolwiek w celach praktycznych można by użyć tego określenia. Aftab, ciągnął doktor Nabi, jest rzadkim przypadkiem herma­frodyty, to znaczy kogoś, kto ma cechy i męskie, i żeńskie, aczkolwiek te pierwsze zdawały się dominować. Nabi mógłby zarekomendować pewnego chirurga, który zaklei dziewczęcą część, zaszyje ją, przy czym można by też przepisać pewne pigułki – tyle że, konkludował lekarz, problem nie jest tylko powierzchowny. Operacja z pewnością pomoże, jednak pozostaną „skłonności hidźry”, które nigdy już nie znikną całkowicie (na określenie „skłonności” użył słowa fitrat15). Dlatego też całkowitego sukcesu nie mógł gwarantować. „Skłonności”, zawołał zachwycony Mulakat Ali, gotów teraz łapać się choćby słomki nadziei. „Skłonności to żaden problem. Każdy ma jakieś skłonności, takie czy inne. Ze skłonnościami można sobie poradzić”.

Chociaż wizyta u doktora Nabiego nie przyniosła bezpośredniego rozwiązania problemu tego, co Mulakat Ali uważał za przypadłość Aftaba, to bardzo ojcu pomogła. Pozwoliła mu się zorientować w sytuacji, podała współrzędne, dzięki którym można było sterować statkiem, który w innym przypadku błąkałby się po oceanie zupełnej ignorancji. Trwogę swą mógł teraz przekształcić w praktyczny problem – całą uwagę i wszystkie siły skoncentrować na celu, który dobrze rozumiał: jak zebrać pieniądze na operację. Okroił wydatki domowe, sporządził listę znajomych i krewnych, u których mógłby zaciągnąć pożyczkę. Jednocześnie wziął się do realizacji programu kulturalnego mającego na celu rozbudzenie w Aftabie męskości. Przekazywał mu miłość do poezji, natomiast odwodził od śpiewania thumri i ćejti. Do późnej nocy sycił go opowieściami o jego wojowniczych przodkach i ich zasługach na polach bitewnych. Historie te nie robiły na Aftabie żadnego wrażenia do chwili, kiedy usłyszał o tym, jak Temudżyn – Czyngis-chan – zdobył rękę swej pięknej żony, Börte Khatun, porwanej przez wrogie plemię. Kochał ją tak bardzo, że niemal sam jeden rzucił się na wrogą armię, aby odzyskać umiłowaną. Aftab poczuł, że chciałby być nią.

Kiedy jego siostry i bracia szli do szkoły, Aftab całe godziny spędzał na balkoniku ich domu, wychodzącym na Ćitli Kabar, malutką świątynię poświęconą pstrej kozie, o której mówiono, iż ma ponadnaturalne moce, a także na ruchliwą ulicę, która biegła w kierunku Matia Mahal Ćauk. Szybko nauczył się kadencji i rytmu sąsiedztwa, a był to zasadniczo potok przekleństw urdu – „jebię twoją matkę”; „pierdol swoją siostrę”; „przysięgam na kutasa twojej matki”. Strumień ten pięć razy na dzień przerywało wezwanie do modlitwy, które płynęło z Dźama Masdźid, a także siedmiu innych, mniejszych meczetów starego miasta. Kiedy dzień po dniu Aftab prowadził czujną obserwację, na niczym szczególnie się nie skupiając, Guddu Bhai, zgryźliwy poranny sprzedawca ryb, który swój wózek z błyszczącymi, świeżymi rybami ustawiał w centrum ćauku16 z taką niechybnością, z jaką słońce wstaje na wschodzie, a znika na zachodzie, wydłużał się w Wasima, wysokiego, dobrodusznego popołudniowego sprzedawcę nan khatai17, który następnie skuli się do postaci Junusa, małego, szczupłego wieczornego sprzedawcy owoców, ten zaś późnym wieczorem rozrośnie się i napuchnie w osobę Hasana Miana, rosłego handlarza najlepszego w Matia Mahal baraniego biriani18, które serwował z wielkiego mosiężnego garnka. Pewnego wiosennego poranka Aftab zobaczył wysoką, szczupłą w biodrach kobietę, jaskrawo umalowaną, mającą wysokie złote obcasy i lśniąco zieloną satynową śalwar kamiz19, która robiła zakupy u Mira, sprzedawcy bransolet dorabiającego sobie jako stróż Ćitli Kabar. Zapas bransolet składał w grobowcu każdego wieczora, kiedy zamykał świątynię i sklep (zadbał o to, aby godziny pracy się pokrywały). Aftab jeszcze nigdy nie widział czegoś takiego jak wysoka kobieta z umalowanymi ustami. Zbiegł po stromych schodach na ulicę i dyskretnie podążył za nią, podczas gdy ona kupowała kozie kopyta, spinki do włosów, owoce gujawy, a także zawiązała sobie sandały.

Chciał być nią.

Podążył za nią ulicą aż do Bramy Turkmeńskiej i stał długi czas pod niebieskimi drzwiami, za którymi zniknęła. Żadnej zwykłej kobiecie nie wolno było paradować po ulicach Śahdźahanabadu w takim stroju. Zwykłe kobiety w Śahdźahanabadzie nosiły burki, a przynajmniej ukrywały głowy i każdą część ciała poza rękoma i stopami. Kobieta, za którą poszedł Aftab, mogła tak się odziewać, jak się odziewała, i chodzić tak, jak to robiła, tylko dlatego, że nie była kobietą. Kimkolwiek była, Aftab chciał być nią. Chciał być nią nawet bardziej, niż chciał być Börte Khatun. Chciał jak ona przemykać między straganami z mięsem, na których oprawione kozy zwisały niczym wielkie ściany mięsa, chciał uśmiechać się kokieteryjnie, przechodząc obok The New Life-Style Men’s Hairdressing Salon, w którym Ilijas, fryzjer, przycinał włosy szczupłemu, młodemu rzeźnikowi, Liakatowi, i przy użyciu pomady Brylcreem nadawał im połysk. Chciał wyciągać dłoń z pomalowanymi paznokciami i przegub pełen bransoletek, aby delikatnie odchylać skrzela ryby i sprawdzać, na ile jest świeża, zanim zacznie się targować o jej cenę. Chciał, stąpając nad kałużą, ledwie odrobinę podciągać swój śalwar – na tyle jednak, aby pokazać srebrne obręcze na kostkach.

I nie była to tylko, stanowiąca ledwie przydatek, dziewczęca część Aftaba.

Teraz zaczął dzielić swój czas pomiędzy lekcje muzyki a wystawanie pod niebieskimi drzwiami domu w Gali Dakotan, w którym mieszkała wysoka kobieta. Dowiedział się, że nazywa się Bombay Silk i że było jeszcze siedem innych do niej podobnych: Bulbul, Razia, Hira, Baby, Nimmo, Mary i Gudija, które mieszkały razem w haweli20 z niebieskimi drzwiami i które miały ustad – guru21, która zwała się Kulsum Bi. Ta, starsza od nich wszystkich, prowadziła cały dom. Aftab dowiedział się też, że owa haweli nazywa się Chłabgah – Dom Marzeń.

Zrazu nieustannie był przeganiany, ponieważ wszyscy, łącznie z mieszkańcami Chłabgah, znali Mulakata Alego i nie chcieli popaść z nim w konflikt. Niezależnie jednak od upomnień i kar, które go czekały, Aftab uparcie, dzień po dniu, powracał na swój posterunek. Był to jedyny punkt w jego świecie, w którym, jak czuł, powietrze robiło dla niego miejsce. Ilekroć się pojawiał, ono jakby się poruszało, odsuwało, niczym przyjaciel w szkole, usuwający na bok swoje rzeczy na ławce. W ciągu kilku miesięcy, robiąc zakupy, nosząc bagaże oraz instrumenty muzyczne, kiedy mieszkańcy wychodzili na spacer po mieście, masując swe zmęczone stopy pod koniec pracowitego dnia – Aftabowi udawało się stopniowo przełamywać barierę, aż w końcu nadszedł dzień, w którym wpuszczono go do środka. Kiedy został wpuszczony, wchodził do tego zwykłego, podupadłego domu, jak gdyby przekraczał bramy raju.

Niebieskie drzwi otwierały się na wybrukowany, otoczony wysokimi ścianami dziedziniec, z ręczną pompą w jednym kącie, a drzewem granatu w drugim. Za głęboką werandą ze żłobionymi filarami – dwa pokoje. Dach nad jednym z nich zapadł się, ściany skruszały, zmieniając się w kupę gruzu, w której zadomowiła się kocia rodzina. Pokój, który nie uległ zniszczeniu, był duży i znajdował się w zupełnie dobrym stanie. Wzdłuż jego łuszczących się, bladozielonych ścian stały cztery drewniane almiry i dwie kolejne firmy Godrej, na których znajdowały się zdjęcia gwiazd filmowych – takich jak Madhubala, Waheeda Rehman, Nargis, Dilip Kumar (który naprawdę nazywał się Muhammad Yusuf Khan), Guru Dutt i chłopak z sąsiedztwa, Johnny Walker (Badruddin Jamaluddin Kazi), komik, który był w stanie rozśmieszyć nawet najbardziej ponurą osobę. W drzwi jednej z szaf wprawiono mętne lustro pełnej wysokości. Inny kąt zajęła podniszczona, stara toaletka. Z wysokiego sufitu zwieszał się odrapany i pokancerowany żyrandol z tylko jedną działającą żarówką i ciemnobrązowy wentylator na długiej lince. Wentylator wykazywał ludzkie cechy: był kapryśny, nastrojowy i nieprzewidywalny. Także i on miał imię: Usza. Usza nie był już młody i dlatego potrzebował pieszczotliwych zachęt, należało go więc poszturchiwać długą szczotką, a wtedy podejmował pracę, obracając się niczym bardzo wolna tancerka na rurze.

Ustad Kulsum Bi spała na jedynym łóżku w haweli, a jej papug, Birbal, wisiał nad nią w klatce. Birbal darłby się, jakby go mordowano, gdyby w nocy Kulsum Bi nie znalazła się w jego pobliżu.

W godzinach pracy Birbala potrafił on ciskać zabójcze inwektywy, które zawsze były poprzedzane przez na wpół kpiące, a na wpół flirtujące zawołanie: Aj Haj! – którego nauczył się od współmieszkanek Ustad.

Wyzwisko najchętniej stosowane przez Birbala było też najczęściej słyszanym w Chłabgah: Sali Randi Hidźra (Ta pieprzona dziwka-eunuch). Birbal znał wszystkie odmiany. Mógł wyzwisko wymruczeć, powiedzieć kokieteryjnie, żartobliwie, namiętnie, a także z autentycznym wściekłym gniewem.

Wszyscy inni spali na werandzie, a ich posłania były na dzień zwijane niczym wielkie wałki. Zimą, kiedy na dziedziniec wpełzały zimno i mgła, wszyscy tłoczyli się w pokoju Kulsum Bi. Do toalety można się było dostać tylko poprzez zawalony pokój. Wszyscy ustawiali się w kolejce do mycia pod pompą. Absurdalnie strome, wąskie schody prowadziły do kuchni na pierwszym piętrze. Kuchenne okno wychodziło na kopułę kościoła Świętej Trójcy.

Mary była jedyną chrześcijanką pośród mieszkańców Chłabgah. Nie chodziła do kościoła, ale za to nosiła na szyi mały krucyfiks. Gudija i Bulbul były hinduistkami i od czasu do czasu odwiedzały świątynie, które chciały je przyjąć. Reszta była wyznania muzułmańskiego. Odwiedzali Dźama Masdźid i te dargi, które pozwalały im wejść do wewnętrznych pokojów (gdyż w przeciwieństwie do biologicznych kobiet, hidźry nie były uważane za nieczyste, nie miały bowiem menstruacji). Tymczasem najbardziej męska ze wszystkich osób w Chłabgah miała menstruację. Bismillah spała na górze, na kuchennym tarasie. Była niską, żylastą ciemnoskórą kobietą z głosem jak klakson autobusowy. Przed kilkoma laty przeszła na islam i przeniosła się do Chłabgah, po tym jak jej mąż, kierowca autobusu w Przedsiębiorstwie Komunikacyjnym w Delhi, wyrzucił ją z domu za to, że nie dawała mu dziecka. Oczywiście nigdy nie przyszło mu do głowy, że to on mógł być odpowiedzialny za ich bezdzietność. Bismillah (uprzednio Bimla) zajmowała się kuchnią i strzegła Chłabgah przed niepożądanymi gośćmi z gwałtownością i bezwzględnością zawodowego gangstera z Chicago. Jeśli ona nie udzieliła zezwolenia, młodym mężczyznom wstęp do domostwa był stanowczo zakazany. Nawet regularni goście, jak przyszły klient Andźum – mężczyzna, który znał angielski – musieli trzymać się reguł i ustalać pory swych odwiedzin. Bismillah towarzyszyła na tarasie Razii, która straciła nie tylko umysł, lecz także pamięć i nie wiedziała już, kim jest ani skąd przybyła. Razia nie była hidźrą, była mężczyzną, który lubił się ubierać w kobiece stroje. Tak czy owak, chciała, by uważano ją nie za kobietę, tylko za mężczyznę, który chce być kobietą. Już dawno temu przestała ludziom (łącznie z hidźrami) wyjaśniać różnice. Razia całymi dniami karmiła gołębie na dachu, a wszystkie rozmowy naprowadzała na tajemny, niewykorzystywany przez rząd plan (nazywała go dao-peć22), który wykryła dla hidźr i ludzi jak ona. Zgodnie z nim wszyscy mieli zamieszkać w kolonii domów, otrzymywać emerytury państwowe, a dzięki temu nie musieliby już dłużej zarabiać na życie, uprawiając, jak ona to określała, badtamizi – złe obyczaje. Innym z tematów, którymi zajmowała się Razia, była państwowa pensja dla ulicznych kotów. Z jakiegoś powodu jej pozbawiony pamięci i kotwic umysł uparcie zajmował się planami państwowymi.

Pierwszą prawdziwą przyjaciółką Aftaba w Chłabgah została Nimmo Gorakhpuri, najmłodsza z nich wszystkich i jedyna, która skończyła szkołę średnią. Nimmo uciekła z domu w Gorakhpurze, gdzie jej ojciec pracował jako drugorzędny urzędnik w głównym urzędzie pocztowym. Chociaż Nimmo zachowywała się tak, jak gdyby była o wiele starsza, naprawdę miała może sześć czy siedem lat więcej od Aftaba. Była niska, krępa, z bujnymi, kędzierzawymi włosami, zdumiewającymi brwiami, przypominającymi parę jataganów, i niezwykle gęstymi rzęsami. Mogłaby wydawać się piękna, gdyby nie szybko rosnące włosy na twarzy, które skórze na policzkach pod makijażem nadawały niebieski odcień – nawet wtedy, kiedy się ogoliła. Nimmo miała obsesję na punkcie zachodniej mody kobiecej i była niesłychanie zaborcza, jeśli chodzi o swoją kolekcję magazynów mody, które nabywała na niedzielnym bazarze używanych książek na chodnikach Darijagandźu, pięć minut spaceru od Chłabgah. Jeden ze sprzedawców, Noszad, który czasopisma dostawał od śmieciarzy obsługujących zagraniczne ambasady na Śantipath, odkładał je na bok, a potem bardzo tanio sprzedawał Nimmo.

– Czy wiesz, dlaczego Bóg stworzył hidźrę? – spytała Aftaba pewnego popołudnia, kiedy przeglądała numer „Vogue” z 1967 roku. Egzemplarz miał pozaginane rogi, a ona z zachwytem wpatrywała się w jasnowłose damy z odsłoniętymi nogami, które ją tak ogromnie zachwycały.

– Nie, dlaczego?

– To eksperyment. Postanowił stworzyć coś, żywą istotę, która nie może doznawać szczęścia. I dlatego zrobił nas.

Słowa te uderzyły w Aftaba z siłą fizycznego ciosu.

– Jak możesz tak mówić? Przecież wy wszystkie tu czujecie się szczęśliwe! To jest przecież Chłabgah! – powiedział, a panika w nim rosła.

– Kto tutaj czuje się szczęśliwy? Wszystko to jest jedno wielkie fałszerstwo i zmyślenie – powiedziała lakonicznie Nimmo, nie odrywając nawet oczu od czasopisma. – Nikt tu nie czuje się szczęśliwy. To niemożliwe. Are jar23, pomyśl tylko o tym, z powodu czego wy, normalni ludzie, jesteście nieszczęśliwi. Nie chodzi mi o ciebie, ale o dorosłych takich jak ty; czemu bywają nieszczęśliwi? Wzrastają ceny, trudno zapewnić dzieciom szkołę, mężowie biją, żony oszukują, hinduiści walczą z muzułmanami, Indie wojują z Pakistanem: to wszystko zewnętrzne rzeczy, które się ostatecznie jakoś wyjaśniają. Ale dla nas wzrost cen, kłopoty ze szkołą, mężowskie lania i oszustwa żon są wszystkie wewnątrz nas. Walki są w nas samych. Wojna jest w nas samych. Ind-o-Pak24 jest w nas samych. To się nigdy nie rozwiąże. Po prostu nie może.

Aftab rozpaczliwie chciał się jej sprzeciwić, powiedzieć, że całkowicie się myli, ponieważ on jest szczęśliwy, szczęśliwszy niż był kiedykolwiek dotąd. Jest przecież szczęśliwym dowodem na to, że Nimmo Gorakhpuri nie ma racji. Czyż nie? Nic jednak nie powiedział, gdyż wymagałoby to ujawnienia, że nie należy do „normalnych ludzi” – a na to nie był jeszcze przygotowany.

Aftab w pełni zrozumiał, co Nimmo miała na myśli, kiedy skończył czternaście lat. Był to czas, gdy ona uciekła z Chłabgah z kierowcą autobusu (który wkrótce ją porzucił i wrócił do swojej rodziny). Jego ciało znienacka wypowiedziało mu wojnę. Zaczęło rosnąć i nabierać mięśni. Także włosów. W panice starał się usuwać włosy z twarzy i ciała przy użyciu kremu Burnol – specyfiku wypalającego, który pozostawiał ciemne plamy na skórze. Potem spróbował Anne French – kremu usuwającego włosy, który podkradł swoim siostrom (szybko zostało to jednak wykryte, ponieważ śmierdziało od niego jak z otwartego ścieku). Własnoręcznie zrobioną pęsetą, która zresztą bardziej przypominała kleszcze, wyrywał włoski z krzaczastych brwi, aby wyglądały jak cieniutkie, asymetryczne półksiężyce. Pokaźne jabłko Adama jeździło mu po szyi w dół i w górę. Pragnął wyrwać je sobie z gardła. A potem przyszła najgorsza ze wszystkich zdrad, coś, na co nie mógł nic poradzić. Zmienił mu się głos. Głęboki, mocny głos mężczyzny zastąpił jego dawny słodki, wysoki głosik. W żaden sposób nie mógł się z tym pogodzić, ogarniał go lęk, ilekroć otwierał usta, by przemówić. Zrobił się bardzo spokojny, mówił dopiero wtedy, kiedy już wyczerpał wszystkie inne możliwości. Przestał śpiewać. Kiedy słyszał muzykę, każdy, kto zwrócił na niego uwagę, mógł posłyszeć wysoki, ledwie uchwytny, podobny do owadziego głosu pomruk, który jakby wydobywał się przez malutką dziurkę w szczycie jego czaszki. Żadne perswazje, nawet te od samego Ustada Hamida, nie mogły zmusić Aftaba do śpiewania. Nigdy już więcej tego nie robił, z wyjątkiem szyderczych karykatur hinduskich piosenek filmowych podczas rubasznych spotkań hidźr albo wówczas, gdy wykorzystując swą sytuację, wychodzili między zwykłych ludzi na normalne uroczystości – śluby, narodziny, parapetówki – i tańczyli, śpiewali swoimi dzikimi, chrapliwymi głosami, proponując swe błogosławieństwa, ale także grożąc, że wystraszą gości (ukazując swe okaleczone części intymne) i zniszczą całą imprezę przekleństwami oraz popisem niewyobrażalnych obscenów, chyba że dostaną zapłatę.

(To właśnie Razia miała na myśli, kiedy mówiła o badtamizi, a z myślą o czym Nimmo powiedziała: „Jesteśmy szakalami, które żywią się szczęściem innych ludzi, jesteśmy Prześladowcami Szczęścia”. Użyła frazy chuśi-chor.)

Kiedy muzyka opuściła Aftaba, nie widział już powodu, aby żyć dalej w tym, co większość zwykłych ludzi uważała za realny świat, a co hidźry nazywały po prostu Dunija – Światem. Pewnej nocy ukradł trochę pieniędzy i nieco lepszych ubrań swoich sióstr, po czym przeniósł się do Chłabgah. Dźahanara Begam, która nigdy nie zasypiała gruszek w popiele, wślizgnęła się do środka, aby odzyskać syna. Nie chciał wychodzić. W końcu zostawiła go, wymógłszy tylko na Ustad Kulsum Bi obietnicę, że przynajmniej w weekendy Aftab będzie zmuszany do noszenia normalnych chłopięcych ubrań i wysyłany do domu. Ustad Kulsum Bi starała się dotrzymać słowa, ale udawało jej się to tylko przez kilka miesięcy.

Tak oto w wieku piętnastu lat, raptem o kilkaset metrów od miejsca, w którym jego rodzina żyła od stuleci, Aftab przez normalne drzwi wkroczył do innego wszechświata. Pierwszego wieczoru swego stałego pobytu w Chłabgah tańczył na dziedzińcu do wtóru ulubionej przez wszystkich piosenki Pyar Kiya To Darna Kya z ukochanego przez wszystkich filmu Mughal-e-Azam. Następnego wieczoru, podczas niewielkiej ceremonii, otrzymał zieloną dupattę25 Chłabgah oraz został wprowadzony do zasad i rytuałów, które formalnie uczyniły go członkiem wspólnoty hidźr. Aftab stał się Andźum, uczennicą Ustad Kulsum Bi, w jednym z siedmiu regionalnych skupisk hidźr w kraju, z których każde miało swojego przywódcę, a nad wszystkimi znajdował się przywódca najwyższy.

Dźahanara Begam już nigdy więcej nie odwiedziła syna w Chłabgah, jednak przez całe lata codziennie wysyłała tam gorące posiłki. Jedynym miejscem, w którym spotykała się z Andźum, była darga Hazrata Sarmada Śahida. Siadały tutaj na chwilę, Andźum – wysoka, niemal dwumetrowa, z głową skromnie przykrytą prążkowaną dupattą – oraz drobniutka Dźahanara Begam, której włosy zaczęły siwieć pod czarną burką. Niekiedy ukradkiem chwytały się za dłonie.

Jeśli chodzi o Mulakata Alego – ten był mniej skłonny zaakceptować sytuację. Złamane serce nigdy nie ozdrowiało. Nadal wprawdzie udzielał wywiadów, nigdy jednak ani prywatnie, ani publicznie nie wspomniał o nieszczęściu, które spotkało dynastię Czyngis-chana. Zdecydował, że zrywa wszystkie więzi ze swym synem. Nigdy nie spotkał się z Andźum ani więcej do niej nie przemówił. Czasem przypadkiem widywali się na ulicy i wymieniali spojrzenia, ale nigdy się nie pozdrawiali. Nigdy.

Przez lata Andźum stała się najsłynniejszą w Delhi hidźrą. Reżyserzy zabijali się o nią, organizacje pozarządowe uważały ją za swój skarb, zagraniczni korespondenci w ramach przysługi zawodowej przekazywali sobie jej numer telefonu. Razem z telefonami do Szpitala Ptasiego, Phoolan Devi, skruszonej „Królowej Bandytów”, a także kontaktem do fałszywej Begam Awadhu, która żyjąc w starej ruinie w lesie na Grzbiecie, pośród służących i żyrandoli, nieustannie wysuwała pretensje do swego nieistniejącego królestwa26. W wywiadach zachęcano Andźum do tego, aby opowiadała o prześladowaniach i krzywdach, które, jak przypuszczali rozmówcy, zanim porzuciła dom, musiała znosić od swoich konserwatywnych muzułmańskich rodziców, rodzeństwa oraz sąsiadów. Tutaj niezmiennie oczekiwało ich rozczarowanie, gdyż opowiadała o tym, jak bardzo matka i ojciec ją kochali oraz jak to ona była okrutna wobec nich. „Inni mają naprawdę przerażające historie, takie, o których lubicie pisać”, mówiła, „czemu więc z nimi nie porozmawiacie?”. Ale oczywiście gazety nie działają w ten sposób. To ona była wyróżniona. To musiała być ona, nawet jeśli opowieść należało odrobinę zmienić, aby dogodzić gustom i oczekiwaniom czytelników.

Zamieszkawszy na stałe w Chłabgah, Andźum mogła nareszcie nosić ubrania, o których marzyła: zwiewne jak nić pajęcza kurta z cekinami, plisowane śalwary z Patial, śarary, gharary27, srebrne łańcuszki na kostkach, szklane bransolety i zwisające kolczyki. Kazała sobie przekłuć nos i nosiła w nim wyrafinowaną, zdobioną szlachetnymi kamieniami szpilkę, podkreślała oczy węglem i cieniowała powieki na granatowo, a także sprawiła sobie ponętne jak u Madhubali usta, z górną wargą w kształcie łuku, które lśniły ciemnoczerwoną szminką. Włosy nie chciały jej rosnąć długie, ale były długie na tyle, aby dały się zaczesać do tyłu i zapleść w warkocz ze sztucznymi włosami. Miała mocną, kunsztownie rzeźbioną twarz oraz, jak ojciec, wyrazisty haczykowaty nos. Nie była piękna w stylu Bombay Silk, niemniej wydawała się bardziej seksowna, bardziej intrygująca i pociągająca – w sposób, który właściwy jest tylko niektórym kobietom. Ten wygląd w połączeniu z jej skłonnością do przesadnej, wyzywającej kobiecości sprawiły, że nawet prawdziwe, biologiczne kobiety w sąsiedztwie – również i te, które nie nosiły burki – robiły wrażenie rozmytych i niepełnych. Nauczyła się mocno kołysać biodrami, gdy szła, a każdą rozmowę okraszała przyjętym u hidźr klaśnięciem dłoni z szeroko rozłożonymi palcami, które było głośne jak wystrzał, a mogło znaczyć wszystko: tak, nie, może, Wa! Behen ka lora (na kutasa twojej siostry) albo Bhonsdi ke (skurwysynu!). Tylko inne hidźry potrafiły rozszyfrować, co konkretnie znaczyło klaśnięcie w danym momencie.

Na osiemnaste urodziny Andźum Kulsum Bi wyprawiła jej przyjęcie w Chłabgah. Zgromadziły się tam hidźry z całego miasta, a także przyjechało kilka spoza niego. Po raz pierwszy w życiu Andźum nosiła sari, czerwone sari „disco”, z ćoli28 odsłaniającą całe plecy. Tej nocy śniło się jej, że jest panną młodą podczas swej nocy poślubnej. Obudziła się zniesmaczona tym, że jej erotyczna przyjemność niczym u mężczyzny znalazła wyraz w stroju. Zdarzyło się to nie pierwszy raz, z jakiegoś jednak powodu, być może z racji sari, nigdy jeszcze nie czuła takiego upokorzenia. Usiadła na dziedzińcu i wyła jak wilk, bijąc się po głowie i między nogami oraz krzycząc z zadawanego sobie bólu. Ustad Kulsum Bi, dla której takie sceny nie były niczym nowym, dała jej środek uspokajający i zabrała ją do swojegoo pokoju. Kiedy Andźum się uspokoiła, Ustad Kulsum Bi mówiła do niej tak łagodnie, jak nikt nigdy jeszcze się do niej nie zwracał.

Nie ma powodu, by się czegokolwiek wstydzić, powiedziała Kulsum Bi, ponieważ hidźry są ludźmi wybranymi, ukochanymi przez Wszechmogącego. Słowo hidźra, mówiła, oznacza ciało, w którym mieszka święta dusza. W trakcie następnej godziny Andźum dowiedziała się, że święte dusze stanowią odrębny rodzaj istnień, a świat Chłabgah był co najmniej tak skomplikowany jak świat Duniji, a może nawet bardziej. Hinduistki, Bulbul i Gudija, zanim przybyły do Chłabgah, przeszły w Bombaju ceremonię formalnej (niezwykle bolesnej) kastracji religijnej. Bombay Silk i Hira chciałyby zrobić to samo, były jednak muzułmankami i sądziły, że islam nie pozwala im przeistoczyć płci danej przez Boga, ale jakoś potrafiły dać sobie radę bez tej zmiany. Baby, podobnie jak Razia, był mężczyzną, który chciał mężczyzną pozostać, natomiast być kobietą pod każdym innym względem. Sama Ustad Kulsum Bi, jak powiedziała, nie zgadzała się z tym, jak interpretowały islam Bombay Silk i Hira. I ona, i Nimmo Gorakhpuri, należące do różnych pokoleń, poddały się operacji chirurgicznej. Zna, mówiła, doktora Muchtara, który jako człowiek wiarygodny i dochowujący sekretów nie rozpuszczał plotek o swoich pacjentach w każdej gali czy kući29 Starego Delhi. Powiedziała, iż Andźum powinna zastanowić się i podjąć decyzję, co chce zrobić. Andźum potrzebowała na to całych trzech minut.

Doktor Muchtar wzbudzał większe zaufanie niż doktor Nabi. Powiedział, że może jej usunąć męskie części i postarać się usprawnić jej istniejącą waginę. Zasugerował także pigułki, które mogłyby podwyższyć jej głos i pomóc w rozwinięciu piersi. No, ale chyba z jakąś zniżką, nastawała Kulsum Bi. I doktor Muchtar zgodził się na ulgę. Kulsum Bi zapłaciła za operację i hormony, Andźum zaś przez lata zwróciła jej o wiele więcej.

Operacja była trudna, rekonwalescencja nawet jeszcze bardziej, ale ostatecznie wszystko skończyło się dobrze. Andźum czuła się tak, jakby z jej krwi uniosła się mgła, dzięki czemu mogła nareszcie myśleć jasno.

Okazało się jednak, że wagina doktora Muchtara była szalbierstwem. Działała wprawdzie, ale nie tak, jak obiecywał, i nawet dwie operacje korekcyjne nic nie pomogły. Nie zaproponował jednak zwrotu pieniędzy, ani w całości, ani w części. Wprost przeciwnie, bardzo dobrze urządził sobie życie, sprzedając zrozpaczonym ludziom wątpliwe, niskiej jakości części ciał. Zmarł jako człowiek zamożny, z dwoma domami w ­Lakszmi Nagar, po jednym dla każdego z synów, jego córka zaś wyszła za bogatego budowlańca w Rampur.

Chociaż Andźum stała się rozchwytywaną kochanką i utalentowaną dawczynią przyjemności, orgazm, który przeżyła, mając na sobie czerwone sari disco, był ostatnim w jej życiu. Chociaż „skłonności”, przed którymi doktor Nabi przestrzegał jej ojca, pozostały, pigułki doktora Muchtara rzeczywiście podwyższyły jej głos. Tyle że ograniczyły jego rezonans, nadały mu szorstkość i pewną chrapliwą jakość, która niekiedy rozbrzmiewała tak, jakby dwa głosy, zamiast jednego, kłóciły się ze sobą. Przerażało to innych ludzi, ale ich właścicielka nie była tym tak przestraszona jak przez ów głos, który zyskała od Boga. Ale też nie sprawiał jej przyjemności.

Andźum przez ponad trzydzieści lat mieszkała w Chłabgah, ze swoim pozszywanym z części ciałem i częściowo zrealizowanymi marzeniami.

Miała czterdzieści sześć lat, gdy oznajmiła, że chce opuścić Chłabgah. Mulakat Ali już nie żył. Dźahanara Begam większość czasu spędzała w łóżku, a żyła z Sakibem i jego rodziną w jednej części starego domu na Ćitli Kabar (druga część została wynajęta dziwnemu, nieśmiałemu młodzieńcowi, który żył pośród stosów używanych angielskich książek; piętrzyły się one na podłodze, łóżku i każdej innej poziomej powierzchni, jaka tylko była). Andźum mogła okazjonalnie składać tam wizyty, ale nie zostawać. Chłabgah stał się domem dla nowego pokolenia mieszkanek; ze starych pozostały tylko Ustad Kulsum Bi, Bombay Silk, Razia, Bismillah i Mary.

Andźum nie miała dokąd iść.

Być może z tego powodu nikt nie traktował jej poważnie.

Teatralne zapowiedzi odejścia i rychłego samobójstwa były wyćwiczonymi już reakcjami na dzikie ataki zazdrości, nieskończone intrygi i nieustanne zmiany lojalności, które były częścią codziennego życia w Chłabgah. I znowu wszyscy sugerowali lekarzy i pigułki. Pigułki doktora Bhagata leczą wszystko, powtarzano. Każdy z nich korzysta. „Nie jestem Każdy”, obruszała się Andźum, dając w ten sposób początek kolejnej fali szeptów (za i przeciw) na temat tego, jakież to zarozumialstwo i za kogo właściwie się ona uważa.

Bo też za kogo się uważała? Uważała się za mało ważną albo wprost przeciwnie, w zależności od tego, jak się spojrzało na sprawę. Miała swoje ambicje, tak. Te, które zatoczyły pełny krąg. Teraz chciała powrócić do Duniji i żyć jak zwykła osoba. Chciała być matką, budzić się w swoim własnym domu, ubierać Zejnab w szkolny mundurek i wysyłać ją do szkoły z książkami i śniadaniówką. Pytanie brzmiało, czy takie ambicje, żywione przez kogoś podobnego do niej, zdawały się rozsądne czy nie.

Zejnab była jedyną miłością Andźum. Znalazła ją przed trzema laty podczas jednego z owych wietrznych popołudni, kiedy czapki modlitewne zlatują z głów wiernych, a wszystkie balony przechylają się u sprzedawców w jedną stronę. Była sama i zawodziła rozpaczliwie na stopniach Dźama Masdźidu, drobna myszka z wielkimi przerażonymi oczyma. Andźum przypuszczała, że ma około trzech lat. Miała na sobie burozielony śalwar kamiz i brudny biały hidżab. Kiedy Andźum nachyliła się nad nią i podała palec, dziewczynka spojrzała na nią szybko, chwyciła go, ale nadal głośno płakała. Myszka w hidżabie nie miała pojęcia, jaką burzę uczuć może ten odruchowy gest ufności wyzwolić we właścicielce palca. Fakt, że mała dziewczynka zignorowała ją, ale nie przeraziła się, stłumił (przynajmniej na moment) to, co Nimmo Gorakhpuri tak celnie dawno temu nazwała: Ind-o-Pak. Głosy wadzące się ze sobą w Andźum zamilkły. Jej ciało poczuło się jak hojny gospodarz, nie zaś pole walki. Było to bardziej jak umieranie czy jak rodzenie się? Andźum nie potrafiła rozstrzygnąć. W jej wyobraźni była w tym pełnia; poczucie całości, jedności w dwojgu. Nachyliła się, wzięła Myszkę w ramiona i mruczała coś do niej swoimi dwoma skłóconymi głosami. Ale nawet to nie wystraszyło dziewczynki ani nie skłoniło do tego, by przestała zawodzić. Przez jakiś czas Andźum stała w miejscu, uśmiechnięta radośnie, podczas gdy stworzonko w jej ramionach płakało. Później odstawiła dziewczynkę na chodnik, kupiła jej jasnoróżową watę na patyku i starała się odwrócić jej uwagę, nonszalancko nudząc o jakichś dorosłych sprawach – w nadziei, że zyska czas, w którym nadejdzie w poszukiwaniu dziecka ten, do kogo ono należało. Rozmowa okazała się jednostronna, ponieważ Myszka sprawiała wrażenie, jak gdyby niewiele o sobie samej wiedziała, nie wiedziała nawet, jak się nazywa, a poza tym nie paliła się do rozmowy. Kiedy wreszcie skończyła łakoć (albo też on skończył z nią), miała jasnoróżową brodę i lepkie palce. Łkanie przeszło w pochlipywanie, a ostatecznie – w milczenie. Andźum trwała z nią na stopniach całymi godzinami, czekając, aż ktoś po nią przyjdzie, i wypytując przechodniów, czy nie zauważyli kogoś szukającego dziecka. Kiedy nadszedł wieczór i zamknięto wielkie drewniane drzwi Dźama Masdźidu, Andźum posadziła sobie Myszkę na ramionach i zaniosła do Chłabgah. Tutaj została surowo skarcona i powiedziano jej, że w tej sytuacji jedynym rozsądnym rozwiązaniem będzie powiadomienie opiekuna świątyni, że znaleziono zagubione dziecko. Andźum zrobiła to następnego ranka. (Z ociąganiem, trzeba podkreślić, wolno stawiając krok za krokiem, pełna bezsensownej nadziei – gdyż teraz Andźum była już beznadziejnie zakochana).

Przez następny tydzień w wielu meczetach kilka razy dziennie powtarzano obwieszczenie. Nie pojawił się nikt, kto poszukiwałby Myszki. Tygodnie mijały, a nic pod tym względem się nie zmieniało. I z powodu tego niestawiennictwa Zejnab (takie imię Andźum wybrała dla dziewczynki) pozostała w Chłabgah, gdzie pławiła się w miłości liczniejszych matek (i, by tak rzec, ojców), niż jakiekolwiek dziecko mogłoby sobie wymarzyć. Nie trwało to długo, aby przywykła do nowego życia – co sugerowało, że nie była nazbyt przywiązana do poprzedniego. Andźum zaczęła wierzyć, że Zejnab wcale się nie zgubiła, tylko została porzucona.

Po kilku tygodniach mała zaczęła mówić do Andźum „mamo” (ponieważ tak właśnie sama Andźum zaczęła siebie nazywać). Inne mieszkanki Chłabgah były wszystkie nazywane (za podszeptem Andźum) apa („ciocia” w urdu), tylko Mary, ponieważ była chrześcijanką, została „Mary Auntie”. Ustad Kulsum Bi i Bismillah stały się „Bari Nani” i „Ćhoti Nani” – Starsza i Młodsza Babcia. Myszka chłonęła miłość tak, jak piasek chłonie morze. Bardzo szybko stała się bezczelną młodą damą o chuligańskich manierach, przypominających bandikota (gryzonia, który ledwo dał się utrzymać w ­ryzach).

Mama natomiast z każdym dniem traciła jasność myśli – kompletnie zaskoczona tym, że jest w ogóle możliwe, aby jedna istota ludzka tak bardzo i tak całkowicie kochała inną. Zrazu, ponieważ było to dla niej nowe doświadczenie, potrafiła dać wyraz swoim uczuciom tylko w porywczy, natarczywy sposób, jak dziecko w stosunku do swego pierwszego zwierzęcego ulubieńca. Kupowała Zejnab nazbyt wiele zabawek i ubrań (pełne falbanek sukienki z bufiastymi rękawami czy produkowane w Chinach piszczące buty, których obcasy skrzyły się światełkami), kąpała ją, ubierała, rozbierała zbyteczną liczbę razy, czesała jej włosy, rozczesywała, wiązała, rozwiązywała, przy użyciu pasujących i niepasujących wstążek, których całe mnóstwo było zwinięte w starym blaszanym pudełku. Przekarmiała ją, zabierała na spacery po okolicy, a spostrzegłszy, że Zejnab żywi naturalną sympatię do zwierząt, sprawiła jej najpierw królika – który został zabity przez kota już pierwszej nocy w Chłabgah – a potem kozła z brodą á la Maulana. Kozioł mieszkał sobie na dziedzińcu i co chwila z obojętną miną rozrzucał swe lśniące kozie bobki na wszystkie strony.

Chłabgah był teraz w najlepszym stanie od lat. Zapadnięty dach naprawiono, a na jego szczycie na pierwszym piętrze, dzielonym teraz przez Andźum i Mary, zbudowano nowy pokój. Andźum spała z Zejnab na materacu na podłodze, a jej długie ciało opiekuńczo okalało małą dziewczynkę niczym mury miasta. Wieczorem śpiewała jej cicho w sposób, który bardziej przypominał szeptanie piosenek. Andźum zaczęła opowiadać Zejnab historie na dobranoc, kiedy mała podrosła na tyle, aby je rozumieć. Na początku były całkowicie nieodpowiednie dla małego dziecka. Stanowiły nieco niezręczne próby Andźum, aby powetować sobie utracony czas, przenieść się w pamięć i świadomość Zejnab, aby bez żadnego pośrednictwa ujawnić jej, że mogą całkowicie należeć do siebie nawzajem. W efekcie traktowała Zejnab jako rodzaj przystani, w której wyładowywała swe ładunki: radości i tragedie, punkty zwrotne w jej życiu, mające katartyczne znaczenie. Historie te bynajmniej nie usypiały Zejnab, wiele z nich wręcz powodowało nocne zmory, po innych zaś całymi godzinami nie mogła zasnąć, wystraszona i dygocząca. Niekiedy sama Andźum płakała, gdy je opowiadała. Zejnab zaczęła się bać pożegnań na dobranoc i mocno zaciskać powieki, aby nie musieć wysłuchiwać następnej opowieści. Potem jednak Andźum (mając do pomocy niektóre młodsze apa) zmieniła politykę, by jej opowieści stały się odpowiednie dla dzieci – po jakimś więc czasie Zejnab zaczęła nawet wyczekiwać owego wieczornego rytuału.

Najbardziej lubiła opowieść o wiadukcie – jak to kiedyś Andźum wraz z przyjaciółkami późną nocą wracała na piechotę z Defence Colony w południowym Delhi aż do Bramy Turkmeńskiej. Było ich pięć czy sześć, wszystkie odstawione, wyglądały urzekająco po wieczornej zabawie w domu bogatego kupca w sekcji D dzielnicy. Po uciechach postanowiły się przejść i zaczerpnąć świeżego powietrza. „W tych czasach było w tym mieście jeszcze coś takiego jak świeże powietrze”, Andźum zapewniła Zejnab. Były w połowie drogi przez wiadukt przy Defence Colony – jedyny wówczas w całym mieście – kiedy zaczęło padać. No, a co można zrobić, gdy jesteś na wiadukcie i łapie cię deszcz?

– Mogły tylko iść przed siebie – rozsądnym, dorosłym tonem oznajmiła Zejnab.

– Masz całkowitą rację. Tak więc szłyśmy sobie – mówiła Andźum. – I wtedy co się stało?

– Wtedy zachciało ci się siusiu!

– Wtedy zachciało mi się siusiu.

– Ale nie mogłaś się zatrzymać.

– Nie mogłam się zatrzymać.

– Musiałaś iść przed siebie.

– Musiałam iść przed siebie.

– Zatem zasiusiałyście swoje ghagry! – wołała Zejnab, ponieważ była w wieku, kiedy wszystko, co wiązało się ze sraniem, sikaniem i pierdzeniem, stanowiło najlepszą, a może i jedyną puentę wszystkich opowieści.

– Całkowita prawda, a było to najpiękniejsze uczucie na świecie – ciągnęła Andźum – być zmoczonym przez deszcz na tym wielkim, pustym wiadukcie, kiedy się szło pod wielką reklamą mokrej kobiety, która wycierała się ręcznikiem firmy Bombay Dyeing.

– A ten ręcznik był wielki jak dywan.

– Wielki jak dywan, otóż to.

– I wtedy spytałaś tę kobietę, czy możesz pożyczyć jej ręcznik, żeby się wytrzeć.

– A co ona odpowiedziała?

– Odpowiedziała: „Nahi! Nahi! Nahi!”30.

– Odpowiedziała: „Nahi! Nahi! Nahi!”, zatem przemoczone szłyśmy dalej z garam-garam (ciepłym) moczem, cieknącym nam po thanda-thanda (zimnych) nogach.

Niezmiennie w tym momencie Zejnab zasypiała, uśmiechając się. Najmniejsza wzmianka o niepowodzeniu czy nieszczęściu musiała być z opowieści Andźum usunięta. Zejnab uwielbiała to, kiedy Andźum zmieniała się w młodą seksi syrenę, która prowadziła błyskotliwe życie pośród muzyki i tańca, odziana w odjazdowe ubrania, z lakierowanymi paznokciami i kręgiem admiratorów.

W taki oto sposób, aby zadowolić Zejnab, Andźum zaczęła na nowo pisać dla siebie prostsze i szczęśliwsze życie. A to pisanie na nowo także samą Andźum uczyniło prostszą, szczęśliwszą osobą.

Na przykład z opowieści o wiadukcie został usunięty fakt, że zdarzyło się to w roku 1976, u szczytu ogłoszonego przez Indirę Gandhi stanu wyjątkowego, który trwał dwadzieścia jeden miesięcy. Jej zepsuty, wykazujący przestępcze skłonności syn Sanjay Gandhi przewodniczył tylko Kongresowi Młodych (młodzieżowemu skrzydłu rządzącej partii), ale właściwie prowadził cały kraj, traktując go tak, jakby był jego osobistą zabawką. Prawa obywatelskie zostały zawieszone, prasę cenzurowano, a w ramach kontroli nad liczbą ludności tysiące mężczyzn (głównie muzułmanów) zostało zamkniętych w obozach i przymusowo wysterylizowanych. Nowe prawo (Ustawa o utrzymaniu porządku wewnętrznego) pozwalało rządowi na aresztowanie każdej osoby z byle powodu. Więzienia były pełne, a społeczeństwo zostało wydane na pastwę koterii akolitów Sanjaya Gandhiego, którzy spełniali każdą jego zachciankę.

Owej nocy, gdy rozgrywała się historia wiaduktu, policja napadła na zebranych gości weselnych – po tym jak Andźum i jej towarzyszki opuściły wesele, zostało ono rozbite przez policję. Gospodarza i troje jego gości aresztowano i wywieziono policyjnymi samochodami. Nikt nie wiedział dlaczego. Arif, kierowca ciężarówki, który przywiózł Andźum i spółkę na miejsce imprezy, usiłował zapakować grupę gości do swojego samochodu i uciec. Za tę bezczelność połamano mu kostki lewej ręki i zmiażdżono prawe kolano. Pasażerów wyciągnięto z matadora, kopiąc ich w pośladki tak, jakby byli klownami w cyrku, a następnie pouczono, że mają „spieprzać”, czyli uciekać do domów, jeśli nie chcą być aresztowani za prostytucję i nieprzyzwoitość. W ślepym przerażeniu uciekli niczym ghule w ciemności i siekącym deszczu, przy czym ich makijaż spływał szybciej, niż mogły przebierać nogi, a zmoczone przezroczyste stroje ograniczały kroki i zmniejszały prędkość. To prawda, chodziło w tym przypadku tylko o rutynowe upokorzenie hidźr i nie było to niczym nadzwyczajnym, a właściwie niczym w ogóle w zestawieniu z cierpieniami, na które zostali narażeni inni podczas tych straszliwych miesięcy.

Było to niczym – a przecież też było czymś.

Opowieść o wiadukcie, chociaż zmodyfikowana przez Andźum, zachowała jednak pewne elementy prawdy. Na przykład: tej nocy naprawdę padało. Andźum rzeczywiście siusiała, biegnąc po wiadukcie Defence Colony, na którym faktycznie były plakaty reklamujące Bombay Dyeing, a kobieta na reklamie rzeczywiście po prostu ani myślała dzielić się swym ręcznikiem.

Na rok przed tym, zanim Zejnab stała się na tyle duża, aby iść do szkoły, mama zaczęła się przygotowywać do tego wydarzenia. Odwiedziła swój stary dom i otrzymawszy pozwolenie swojego brata Sakiba, przeniosła kolekcję książek Mulakata Alego do Chłabgah. Często widywano ją, jak siedziała ze skrzyżowanymi nogami przed otwartą książką (którą nie był Święty Koran) i poruszała ustami, podczas gdy palec biegł wzdłuż wiersza na stronie, albo z zamkniętymi oczami kiwała się do przodu i do tyłu, myśląc o tym, co właśnie przeczytała, albo też może przeczesując zakamarki swojej pamięci w poszukiwaniu czegoś, co kiedyś wiedziała.

Kiedy Zejnab skończyła pięć lat, Andźum zaprowadziła ją do Ustada Hamida, aby rozpoczęła lekcje śpiewu. Od samego początku było oczywiste, że muzyka nie jest jej powołaniem. Brnęła nieszczęśliwa przez lekcje, tak nieomylnie trafiając w fałszywe nuty, że był to niemal talent sam w sobie. Cierpliwy, łagodny Ustad Hamid kręcił głową, jakby niepokoiła go jakaś mucha, napełniał usta letnią herbatą i przyciskał klawisze fisharmonii, co znaczyło, że chciał, aby jego uczennica spróbowała jeszcze raz. W tych rzadkich momentach, gdy Zejnab udało się trafić w pobliże właściwej nuty, kiwał głową uszczęśliwiony i powtarzał: „Mój chłopak!”, którą to frazę przejął z wyświetlanej na Cartoon Network serii Tom i Jerry, którą uwielbiał i oglądał ze swymi wnukami (uczącymi się w angielskiej szkole średniej). Była to najwyższa forma pochwały, jaką wypowiadał, niezależnie od płci ucznia. W przypadku Zejnab aprobata nie wynikała z tego, że sobie na nią zasłużyła, lecz ze względu na wspomnienie, jak pięknie, będąc Aftabem, Andźum śpiewała (czy też śpiewał). Andźum nie opuściła żadnej lekcji. Na nowo pojawiał się jej wysoki głos, borujący dziurę w głowie jak owad – tym razem w sy­tuacjach, gdy dyskretnie starała się zdyscyplinować niepokorny głos Zejnab. Nie miało to sensu. Myszka nie potrafiła śpiewać.

Okazało się natomiast, że prawdziwą pasją Zejnab były zwierzęta. Budziła zgrozę na ulicach starego miasta. Chciała uwolnić wszystkie na pół wyłysiałe, na pół zdechłe białe kurczęta, wciśnięte do brudnych klatek, które jedna na drugiej stały przed sklepem rzeźnika. Pragnęła nawiązywać rozmowę z każdym kotem, który przemknął przez jej drogę, i zabierać do domu każdy miot bezdomnych szczeniąt, które znajdowała pławiące się w ściekach we krwi i odpadkach. Ani myślała słuchać, kiedy jej mówiono, że dla muzułmanów psy są nieczyste – nadźis – i nie wolno ich dotykać. Nie cofała się przed wielkimi, lśniącymi szczurami, które mknęły przemierzaną przez nią codziennie ulicą; nie mogła przywyknąć do widoku wiązek żółtych kurzych pazurów, odciętych kozich kopyt, piramid kozich głów z ich wytrzeszczonymi, niewidomymi, niebieskimi ślepiami ani do perliście białych kozich móżdżków, które drżały jak galaretka w wielkich stalowych rondlach.

Oprócz kozła, który dzięki Zejnab przetrwał niezarżnięty rekordowe trzy razy święto Bakr-Id, Andźum sprawiła jej też pięknego koguta, który na powitalne uściski swojej nowej pani odpowiadał złośliwym dziobnięciem. Zejnab głośno płakała – choć bardziej z powodu złamanego serca niż rzeczywistego bólu. Dziób karał ją, ale jej miłość do ptaka pozostawała niezmieniona. Ilekroć dopadała ją Miłość do Koguta, tylekroć chwytała ramionami za nogi Andźum i kilkoma głośnymi pocałunkami obdarzała kolana mamy, z miłosnym spojrzeniem odwracając głowę w górę, a potem ku kogutowi, aby obiekt uczucia oraz obiekt otrzymujący pocałunki dobrze wiedziały, co się dzieje i który kares dla kogo był naprawdę przeznaczony. W jakimś stopniu zawrót głowy Andźum na punkcie Zejnab odzwierciedlał się w zawrocie głowy Zejnab na punkcie zwierząt. Owo umiłowanie żywych istot w żadnym jednak stopniu nie stawało na przeszkodzie jej obżeraniu się mięsem. Przynajmniej dwa razy do roku Andźum zabierała ją do zoo w Purana Kili, Starym Forcie, aby odwiedzić nosorożce, hipopotamy i prawdziwych ulubieńców Zejnab: giboniątka z Borneo.

Kilka miesięcy po tym, jak Zejnab została przyjęta do działającego w Darijagandź przedszkola KGB (Kindergarten – grupa B) przy Wrażliwych Pączkach, Szkole dla Przedszkolanek – jako oficjalni rodzice zostali podani Sakib i jego żona – zdrowy zwykle Bandikot zapadł na cały ciąg chorób. Żadna nie była poważna, wszystkie jednak okazały się długotrwałe i wycieńczyły ją, gdyż każda kolejna osłabiała ją jeszcze bardziej niż poprzednia. Malaria nastąpiła po przeziębieniu, po niej zaś dwa ataki gorączki wirusowej, z których pierwsza była w miarę łagodna, ale druga już niepokojąca. Andźum krzątała się wokół niej w sposób mało przydatny i nie zważając na gniewne przypomnienia, że zadeklarowała się przecież spełniać w Chłabgah pewne (mające głównie administracyjny charakter) obowiązki. Pielęgnowała Bandikota dniem i nocą ze skrywaną, ale rosnącą paranoją. Coraz bardziej była przekonana, że ktoś, kto zazdrościł jej (Andźum) powodzenia, rzucił zły urok na Zejnab. Igła podejrzeń uparcie wskazywała na Saidę, stosunkowo młodą członkinię Chłabgah. Ta, o wiele młodsza od Andźum, zajmowała w sercu Zejnab drugie po niej miejsce. Uczyła się w szkole i znała angielski, a co ważniejsze, sprawnie władała popularnym wówczas językiem: potrafiła używać takich terminów jak cisseksualista, K / M i M / K, a w wywiadach nazywała siebie „transosobą”. Andźum natomiast kpiła z tego, co nazywała „biznesem trans-france”, i uparcie obstawała za tym, aby określać ją jako hidźrę.

Jak wiele osób z młodszej generacji, Saida łatwo zmieniała śalwar kamiz na zachodnie ubrania: dżinsy, spódniczki, sukienki z zupełnie odkrytymi plecami. Nawet jeśli brak jej było lokalnego kolorytu, a także dawnego czaru kobiecego, to nadrabiała to rozumieniem współczesności, znajomością prawa, a także aktywnością w grupach walczących o prawa gender (brała nawet udział w dwóch konferencjach). Wszystko to lokowało ją w innej lidze niż Andźum. Co gorsza, Saida odebrała także Andźum pierwsze miejsce, jeśli chodzi o popularność w mediach. Zagraniczne czasopisma dawały prymat młodszej generacji przed dawnymi egzotycznościami. Tamte nie pasowały do obrazu Nowych Indii – z ich bronią atomową oraz rosnącą aktywnością na międzynarodowym rynku finansowym. Ustad Kulsum Bi, chytra wilczyca, wyczuwała wiatry zmian i dostrzegała niesione przez nie korzyści dla Chłabgah. Dlatego też Saida, chociaż brakło jej dostojeństwa, ostro współzawodniczyła z Andźum, aby przejąć funkcję Ustad Kulsum Bi w Chłabgah, kiedy ta zdecyduje się zwolnić stanowisko – do czego, podobnie jak królowa Anglii, wcale się nie paliła.

Pozostawała główną decydentką w Chłabgah, ale nie brała aktywnego udziału w codziennych sprawach. Jeśli rankiem dolegał jej artretyzm, to wylegiwała się na ćarpai31 na podwórku, wygrzewając się na słońcu pośród dzbanów z marynatami z limonek i mango oraz gazet, na które wysypywano mąkę pszenną, aby pozbyć się wołków. Kiedy słońce stawało się zbyt gorące, przenoszono ją do wnętrza, gdzie oklepywano jej stopy, a zmarszczki nacierano olejem gorczycowym. Ubierała się teraz jak mężczyzna, w długą żółtą kurtę – żółtą, ponieważ była uczennicą Hazrata Nizamuddina Oliji32 – oraz kratkowany sarong. Rzadkie siwe włosy, które ledwie pokrywały jej głowę, wiązała w malutki kok, upinany na karku. Bywały dni, kiedy jej stara przyjaciółka Hadźi Mian, która na ulicy sprzedawała papierosy i pan33, przywoziła kasetę audio z ich ulubionego filmu Mughal-e-Azam