Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powojenna rzeczywistość na pograniczu Kurpi i Mazur nie jest łatwa, życie rodzinne miesza się tu z historią. Ślady po okupacji i przemarszach wojsk, ukrywanie partyzantów, los żołnierzy wyklętych w PRL-owskiej rzeczywistości – te i inne tematy nie są obce mieszkańcom. Sąsiedzi są pomocni, ale bywa, że wolą nie widzieć za wiele. Tam, gdzie są ludzie, tam są też uczucia, a miłość jest tym najpiękniejszym. Czy miłość Gretel i Juliana przetrwa, pomimo ciężkich warunków w jakich przyszło im żyć? Dla kogo zadrży serce starego Mazura? Kto obroni Antosię przed mężem tyranem?
Miód w deszczu to powieść poruszająca najczulsze struny we wrażliwych sercach, ale też niosąca wiedzę o tamtych czasach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 436
Rok wydania: 2023
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by W. L. Białe Pióro & Małgorzata Urszula Laska
Konsultacja historyczna:Rafał Szumny
Konsultacja językowa gwary:Krystyna Łaszczych, Hubert Jasionowski
Redakcja: Agnieszka Kazała
Korekta: Aga Dubicka
Skład i łamanie: WLBP
Projekt okładki: Magdalena Muszyńska
Wydawnictwo Literackie Białe Pióro
www.wydawnictwobialepioro.pl
Wydanie: I, Warszawa 2021
Patronat honorowy:
Miejsko-Gminna Biblioteka Publiczna im. ks. Władysława Skierkowskiego w Myszyńcu
Patronat:
RCKK – Regionalne Centrum Kultury Kurpiowskiej w Myszyńcu
Związek Kurpiów
Muzeum Kurpiowskie w Wachu
Twoje Miasto – magazyn polonijny
Przystanek szczęścia – blog
Zaczytany Książkoholik – blog
Czyt-Nik– blog
Czytam dla przyjemności – blog
ISBN: 978-83-66945-37-1
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest zupełnie przypadkowe.
Zachować nadzieję...
Małgorzata Laska, Kurpsianka przede wszystkim, od kilkunastu lat mieszkająca w Niemczech. Wspaniała osoba, niesamowicie ciekawa świata i rewelacyjna pisarka. Mam pewnego rodzaju dylemat, ponieważ wychowany jestem na grotesce, satyrze i makabrze. Zazwyczaj przygotowuję się na to, żeby każde dzieło, pisarskie czy filmowe, raczej mieszać z błotem. Nie w myśl zasady, że miodu, miodu, miodu i łyżkę dziegciu. U mnie zazwyczaj jest odwrotnie: dziegciu, dziegciu, dziegciu, a miodu to co najwyżej tyle, że i tak w tym dziegciu się rozpłynie i nie będzie po nim znaku. Oczywiście nie traktuję wszystkich dzieł pisarskich w ten sposób, ale prawie wszystkie. Dlatego też byłem bardzo zaszczycony, zdziwiony i przerażony, kiedy Małgorzata Laska poprosiła mnie o recenzję swojej najnowszej książki Miód w deszczu. Przerażony głównie tym, że się znamy i, przynajmniej z mojej strony, lubimy. Niektórych zaskoczę, że zanim coś zrecenzuję, staram się przeczytać lub obejrzeć. Czasami odnoszę wrażenie, że nie wszystkim recenzentom to się zdarza. Ale do meritum. Po przeczytaniu jeszcze surowej wersji książki byłem pewien, że muszę odejść od swoich przyzwyczajeń i, co smutne, od nawet najmniejszego szyderstwa. A przyczyna jest o tyle prozaiczna, że dawno nie zdarzyło mi się spędzić wieczoru, czytając coś od deski do deski w kilka godzin, nie mogąc się oderwać i z ciekawością przewracając strony z pytaniem, jak to się wszystko skończy. Sam charakter powieści, występujące w niej miejsca, ludzie i zapachy są niemal wyczuwalne. Sprawiają, że przenosimy się w świat baśniowy, i jak to w baśniach czy podaniach ludowych bywa, jest czarny charakter! Zły, niemal demoniczny i niezniszczalny, ale jak w każdej baśni dobro ma tę siłę, żeby się temu złu przeciwstawić. Niesamowite, co też ostatnio jest bardzo rzadkie w powieściach, poruszone są kwestie wydarzeń na terenie Mazur czy Kurpiowszczyzny po roku 1945. W tej powieści jest jej pozytywny przekaz i nadzieja, w której zawsze jest siła na to, by z każdym nowym dniem odradzać się na nowo. Mimo tragedii, biedy i beznadziei, wierzyć w dobro i walczyć o marzenia. Można byłoby zarzucić pewien fantastyczny hart ducha, wręcz nieprawdopodobny, postaci przedstawionych w książce, ale ilekroć słuchałem opowieści dziadków, to tak sobie wyobrażałem tamto pokolenie ludzi przedwojennych, o wielkiej sile i charakterze. Pokolenie, które nie biegło po poradę do psychologa, bo im się szkiełko od iphona zarysowało. Życie, które składało się z ciężkiej pracy, miłości do ziemi, ale też i radości z bycia sobą, i radości z dnia codziennego, choćby nawet, że słońce świeci lub że deszcz pada. Nie wierzę w przypadki. Inaczej. Nie wierzyłem. Bo na pewno przypadkiem znalazłem się na spotkaniu autorskim Małgosi, pewnego letniego popołudnia w Bibliotece Gminnej w Lipowcu. Naprawdę totalnie nie chciało mi się iść. Co prawda, nazwisko „Laska”, brzmiało intrygująco i chyba głównie to zdecydowało, że udałem się do biblioteki. Efektem jest wspaniała znajomość i możliwość poznania pasji, jaką Małgosia poświęca się pisarstwu. I nie chodzi o to, że znam Autorkę. Pierwsza, no może nie pierwsza, ale recenzja bez mieszania z błotem, bo rzeczy pięknych z błotem się nie miesza. Jeziora, wieczorna mgła, zapach miodu, dobroć i ciężka praca. Wspaniała Niesamowita Powieść. Polecam!
Rafał Szumny z Lipowca na Mazurach
Drogi Czytelniku,
zastanawiasz się zapewne, skąd wziął się tak przewrotny tytuł: Miód w deszczu? To trzecia moja powieść związana z regionem Kurpiowszczyzny. Regionem, który wielu kojarzy się z bursztynem i miodem właśnie. Książka nie dotyczy jednak tylko tego obszaru, postanowiłam ją wzbogacić o sąsiednie Mazury. Przemoknięta do suchej nitki na jednym z Miodobrań Kurpiowskich, w Wykrocie koło Myszyńca, patrzyłam z żalem na strugi deszczu zalewające stoiska wystawców i słoiki z miodem. Fabuła powieści zrodziła się od razu. Miód kojarzy nam się z czymś dobrym, kojącym, leczącym, a także z ciężką pracą i wyjątkową słodyczą. Nietrudno wymyślić bohaterkę odpowiadającą takiemu opisowi. Jednak w życiu nie zawsze jest słodko. Czasem nadciągną chmury, porządnie zagrzmi i popłyną strugi łez… Gdy się już wydaje, że wszystko stracone, może nagle zaświecić słońce i pojawić się tęcza. Obojętnie w jakim miejscu i w jakich latach osadzona będzie akcja, ludzie tak samo będą się rodzili, uśmiechali, kochali, cierpieli i umierali. Zdaję sobie sprawę, że podjęłam się trudnego tematu, dla niektórych bolesnego, dla innych wręcz wstydliwego, ponieważ Miód w deszczu rozgrywa sięna Mazurach na przełomie lat 50/60. Nie mogłam się powstrzymać, żeby nie nawiązać do historycznego aspektu, umiejscawiając w jego tle swoich bohaterów. Z tego powodu praca nad powieścią może była trudniejsza, ale dzięki konsultacjom z panem Rafałem Szumnym, każdy historyczny wątek był przedyskutowany i ewentualnie poprawiony. Dzięki jego bezinteresownej pomocy, spostrzegawczości, ogromnej wiedzy historycznej i cennym uwagom, mogłam tekst dopracować oraz uzyskać wiele wartościowych informacji. Moja wdzięczność jest ogromna i bardzo mu za wszystko dziękuję.
Aby nadać książce oryginalności, poprosiłam panią Krystynę Łaszczych o korektę kurpiowskich dialogów. Regionalistka – zasiadająca w Zarządzie Związku Kurpiów, współautorka Elementarza do nauki dialektu kurpiowskiegoMówimy po kurpiowsku (Związek Kurpiów, Ostrołęka 2017), pomoc w korekcie: Koniugacja Kurpiowska. Prof. Jerzy Rubach (Związek Kurpiów i Muzeum Kultury Kurpiowskiej. Ostrołęka 2016), Deklinacja Kurpiowska Prof. Jerzy Rubach (Związek Kurpiów i Muzeum Kultury Kurpiowskiej. Ostrołęka 2017), Ortografia Kurpiowska (Związek Kurpiów. Ostrołęka 2019), Ilustrowany Słownik Kurpiowski (Związek Kurpiów 2019), autorka wierszy i gadek kurpiowskich, a przede wszystkim utalentowana twórczyni ludowa – z uwagą przeczytała tekst i zaproponowała zapis w dialekcie kurpiowskim. Na początku obawiałam się, czy taka forma nie sprawi czytelnikowi zbyt wielu trudności, jednak przecież powinno zależeć nam na tym, aby mowa naszych przodków przetrwała, dlatego z wdzięcznością przyjęłam pomoc pani Łaszczych, za którą serdecznie dziękuję. Poniżej wyjaśnienie zapisu kurpiowskiego naszej regionalistki, z którego wynika, że „prusy śnieg” (czyli: prószy śnieg) w zapisie kurpiowskim nie jest błędem, z tego względu, że „ó” tam nie występuje, a jeżeli „bót” wydaje się napisany błędnie, to chodzi tylko o akcent i nie jest to w tym przypadku „ó”, ale zaakcentowane „o”.
Dialekt kurpiowski, gwara kurpiowska – mowa dawnych Kurpiów, mowa Ojców, podkreślająca tożsamość regionu. To język naszej Małej Ojczyzny: Kurpiów, jeszcze dobrze zachowany we współczesnej Polsce.
To duma żywego języka Kurpi, to Puszcza, wioski z drewnianymi chałupami, to lud puszczański kochający Boga i pracę na roli, żyjący w symbiozie z przyrodą, to zwyczaje, tradycja i kultura. To przede wszystkim śpiew echem odpowiadający.
Do zachowania pięknej mowy kurpiowskiej przyczynił się profesor Jerzy Rubach, opracowując reguły i zasady w zapisie. Aby wymowa kurpiowska nie stwarzała kłopotów, użył odpowiednich znaków fonetycznych, które doskonale sprzyjają wymowie.
Podaję litery, które nie występują w alfabecie polskim.
Objaśnienia:
ï – wymowa pomiędzy ogólnopolskim i a kurpiowskim y, np.śïwy
é – wymowa pomiędzy samogłoską e a samogłoską i, np. rzéka
ë – litera szwa oznaczająca samogłoskę pośrednią pomiędzy samogłoską y a samogłoską a, np.dźëń
ę̈ – litera oznaczająca samogłoskę szwa wymawianą z nosowością (tzw. szwa nosowa), np. cę̈sto
ó – litera oznaczająca samogłoskę pośrednią pomiędzy samogłoską o a samogłoską u, np.bór
å – litera oznaczająca tylne a, np. wyraz tråwa, w którym pierwsza samogłoska jest tylnym a, a druga – zwykłym a
W kurpiowskim występuje tylko jedno u, np. buda, i jedno rz, np.krzyz,
zamiast ż wymawia się z, ź jest to tzw. mazurzenie, np. żyto – zyto; żelazo – źelazo
zamiast sz wymawia się s, ś, np. szyba – syba; szkoła – śkoła
Pozostałe podstawy wymowy i pisowni – dialektu kurpiowskiego można znaleźć w: Zasady pisowni kurpiowskiego dialektu literackiego – Jerzy Rubach; Ostrołęka 2009 Związek Kurpiów
Niemały kłopot sprawiła mi natomiast mowa mazurska i chociaż wiele ją z kurpiowską łączy, to nie zdecydowałam się na oryginalny zapis. Dlatego zaznaczyłam tylko niektóre wyrazy jako mowę mazurską, bądź tłumaczenie z języka niemieckiego. Pozostałe dialogi są napisane w dialekcie kurpiowskim. Mój bohater Rolf tylko czasami „mazurzy” i w tej kwestii poprosiłam telefonicznie o pomoc pana Huberta Jasionowskiego – rdzennego Mazura, konsultanta między innymi do filmu „Róża” Wojciecha Smarzowskiego oraz członka Polskiego Związku Fotografów Przyrodniczych, który za swoje prace otrzymywał liczne nagrody, zarówno w Polsce jak i za granicą. Zachęcam do odwiedzenia jego strony internetowej i bardzo dziękuję za pomoc:
http://www.jasionowski.eu
https://www.facebook.com/hubert.jasionowski.5
Dwa słowniki: Mały Słownik Gwary Mazurskiej (2011) pod redakcją Erwina Kruka i Słownik Kurpiowsko-Polski Związku Kurpiów (wersje multimedialne), ułatwiły mi pracę nad skomplikowanym formowaniem dialogów w gwarze.
Serdeczne podziękowania chciałabym również złożyć Kasi Janus – lekarce iautorce wspaniałych książek, za konsultacje dotyczące kwestii medycznych oraz mojej siostrze, Brygidzie
Lasce, za motywację i „uratowanie życia” niektórym bohaterom. Czytając na bieżąco to, co napisałam, powstrzymała mnie przed „uśmierceniem” kilku z nich.
Dlaczego zainteresował mnie ten temat? Dawną pruską granicę dzieli od miejsca mojego urodzenia tylko kilkanaście kilometrów. Po drugiej wojnie światowej na Ziemiach Odzyskanych nowi osadnicy, a wielu z nich pochodziło z sąsiednich Kurpi, zajmowali opustoszałe poniemieckie domy i gospodarstwa.
Zbierając informacje do książki, zauważyłam, jak mało wiem na ten temat, chociaż nawet osoby z mojej rodziny otrzymały z urzędu takie gospodarstwa, a ja, będąc jeszcze dzieckiem, miałam okazję poznać Niemców, którzy wyjeżdżali bądź zostawali na tych terenach. Dzięki spotkaniom autorskim miałam możliwość bliżej poznać: Rozogi, Klon, Lipowiec, Wawrochy, Szymany, i chociaż położone są na Mazurach, odczuwa się w nich wiele kurpiowskich akcentów. Natomiast w Muzeum Kurpiowskim w Wachu, miałam możliwość zapoznać się z ogromem zgromadzonych tam przez Państwa Bziukiewiczów eksponatów. Wiele z nich pochodzi z sąsiednich, dawnych Prus.
Co łączy więc Kurpie i Mazury? Wspólna historia, oczywiście, ale nie tylko...
Małgorzata U. Laska
Koła wysłużonego, konnego wozu, toczyły się nierównomiernie po wystających kamieniach. Stare, nadpróchniałe deski trzeszczały od mrozu, jakby do taktu końskim kopytom, które ostrożnie stąpały po nierównej drodze.
Zimny, grudniowy poranek nie zachęcał do podróży, dwie skulone z zimna postacie siedziały nieruchomo, tylko od czasu do czasu podskakując wraz z wozem na nierównościach traktu. Stary i zmęczony koń na znak woźnicy skręcił w błotnistą drogę, aby po kwadransie zatrzymać się przed budynkiem z czerwonej cegły. Mężczyzna wolno zszedł z wozu i bez pośpiechu przywiązał zwierzę do płotu, ostrożnie, jakby każdy ruch sprawiał mu ból. Na szyi zawiesił mu worek z obrokiem, bo nie lubił, gdy jego koń po takim wysiłku czekał na niego głodny. Żaden inny we wsi nie był tak zadbany jak ten. Kupił go zaraz po wojnie od jednego wojskowego i chociaż kasztan miał już swoje lata, to silny i posłuszny był jak żaden inny.
Po chwili odpoczynku mężczyzna postawił na ziemi o wiele mniejszą postać – chłopczyka opatulonego w kuse paletko i w za dużą czapkę z nausznikami.
– Tato, prusy1 – powiedział chłopiec.
– Ńé2 Franuś, to ńe Prusy, to juz Polska.
– Tato, ale śńég prusy, patrzåj. – Wyciągnął małą rączkę, na której rozpuszczały się duże płatki śniegu.
Ojciec uśmiechnął się. Żałował, że zabrał dziecko w taką zimnicę, ale mały za żadne skarby na świecie nie chciał zostać w domu.
Mężczyzna przetarł rozpalone czoło i spojrzał w niebo, z którego jak z rozprutej pierzyny sypało się mnóstwo białych płatków. Przykrył konia grubą derką, i trzymając zmarznięte, ale szczęśliwe dziecko za rękę, udał się do miejscowego lekarza.
Rozdział I
Z obrzydzeniem przyglądał się Franio, jak zielonożółtawe gąsienice żarłocznie wgryzały się w soczysty liść kapusty. Ich sprężyste ciała szukały miękkiej tkanki pomiędzy twardymi nerwami. Te mniejsze zgryzały tylko wierzchnią soczystą warstwę, większe i silniejsze pożerały już całą liściową blaszkę. Nie narzekały na brak apetytu, toteż sąsiadujące główki kapusty powoli poddawały się atakom szkodników. Większość liści była podziurawiona, niektóre sterczały żałośnie znad grządek niczym szkielety. Chłopiec siedział na trawie, oparty o rozłożystą lipę. Odwrócił wzrok od obżartych gąsienic i spojrzał na słońce, które chyliło się ku zachodowi, odbijając się wszystkimi odcieniami różu w tafli jeziora.
Powoli wstał i otrzepał spodnie z zeschłej trawy, by nagle z przerażeniem stwierdzić, że niewielkie stado owiec, którego pilnował, weszło w warzywa sąsiada. Błyskawicznie przecisnął się pod ogrodzeniem z drągów, i pomagając sobie rękami oraz lipową gałązką, przeganiał nieposłuszne owce na swoją łąkę.
– A ty cholero jednå! Mało ćï swojégo?! Jekå ńenapaśónå!3 Posła stąd! Kuca jï Nast, Kuśï, na swoje! A ty Kuma gdźe? Wyłaź z téch buråków.
Ocierał dłońmi spoconą buzię, zerkając ukradkiem na polną drogę. Wiedział, co go czeka, gdy sąsiad Rolf zauważy szkodę. A to czas, kiedy będzie przeganiał krowy do wieczornego doju. W pośpiechu oderwał górny drąg i wyganiał owce, zbierając szybko dowody szkody, ponadgryzane liście buraków i stratowane ogórki. Do oczu napływały mu łzy bezsilności. Co jedną wygonił, to druga wracała. Nagle Nama, popchnięta przez Łosię, straciła panowanie i runęła jak długa. Franio rzucił na ziemię trzymane w koszuli liście i pogryzione warzywa, próbując wyswobodzić uwięzioną nogę owcy, która zaklinowała się pomiędzy dwoma drągami. Zwierzę szarpało się jak opętane, ale widok wychodzących zza zakrętu krów dodał Franiowi siły, i zaciskając zęby, odciągnął drąg.
Oswobodzona Nama pokuśtykała do reszty owiec, które zrezygnowane spoglądały na łysą łąkę, która wcale ich nie interesowała.
Zajęty przeganianiem krów Rolf na szczęście nie zwrócił na niego uwagi. Franio jednak z niepokojem spoglądał spod jasnych rzęs na sąsiada, oby ten nie zauważył tylko oderwanego drąga. Udając obojętność, zaczął zbierać gąsienice z liści kapusty i rozgniatał je od razu bosymi stopami na ścieżce. Gdy sąsiad go mijał, ukłonił mu się grzecznie, a Rolf z uznaniem pokiwał głową. Widocznie podzielał walkę ze szkodnikami, choć Franio prowadził ją w tak paskudny sposób.
Gdy się oddalił, a krowy jedna po drugiej znikały w obejściu, chłopiec odetchnął z ulgą. Może stary, gdy rano zauważy szkodę, nie domyśli się, że to sprawka owiec? Przecież widział zwierzęta pasące się grzecznie pod lipą. Nie, nie bał się sąsiada. Nie raz i nie dwa dostał cukierka, albo i ten starszy, sympatyczny Mazur pogłaskał go nawet po głowie. Bał się zupełnie kogoś innego…
*
– Co jéj jest? – Ojczym przyglądał się podejrzliwie Namie.
– Kóń jó kopnón4. – Franio zarumienił się lekko, poprawiając spadającą na oczy czuprynę. Ojczym mu nie wierzył. Oglądał z uwagą nogę owcy, spoglądając na niego stalowymi, zimnymi oczami.
– Toć my dźïśåj ńï mómy kóńa, Kamorek pozycół5 – rzucił oschle.
– No, bo jënnëmu kóńoźu6 akurat śë spodobało na nase pole przylećéć. Jå ńe źëm cyj łón bół7. – Franio wzruszył ramionami.
– Trzeba bę̈dźe zarznąć – skwitował mężczyzna i skierował się do domu, prawdopodobnie po nóż do uboju. Przedtem trzepnął chłopca wierzchem dłoni w twarz. – Ńe łupśïlowåłeś, ńïmku8 – rzucił na odchodne.
– Tato, jå jó wylécë, pocekåjće. Toć to Nama, łóna nåjźę̈céj mléka daje, a matula potëm tyle séra na rynku sprzedajó9. – Przejęty Franio rzucił się na kolana, błagając ze łzami w oczach o życie owcy. Niewzruszony ojczym wyszarpnął nogę z Franiowego objęcia, gdy na podwórko weszła Gretel, wnuczka Rolfa.
– Ta owca sama się pokaleczyła, jak ją Franek z naszych warzyw wyganiał, sąsiedzie.
– Coo? – Mężczyzna aż kipiał złością. Złapał pasierba za kołnierz i zaciągnął do sieni. Tam zdjął rzemienny pas i bił chłopca na oślep. – Ńe bę̈dźes më łgåł10, juz jå ćë nałucë! Ńåłeś łowców pśïlować jï lyski z kapusty pozbźérać, a ty co?11 Spåłeś tam, łobźïboku12. Takëmu légåtoźu13 darmo zrzéć dawać?! Przez tydźëń na rzyć14 ńe łuśądźes, legåće15! A mås! A mås! – Ojczym bez litości okładał pasierba pasem.
– Ale nic się nie stało, raptem parę listków zjadły. – Przerażona Gretel była na siebie wściekła, że tak się wygadała. Chciała tylko stanąć w obronie chłopca, którego bardzo lubiła. Nie przypuszczała, że sąsiad tak zareaguje. Niepotrzebnie się odzywała, niepotrzebnie!
W końcu udało mu się wyrwać z żylastych rąk oprawcy. Przebiegł obok zszokowanej Gretel, która starała się coś powiedzieć, zapewne usprawiedliwić. Rzucił jej nienawistne spojrzenie i pobiegł w kierunku lasu. Było mu wstyd. To, że zebrał lanie, to nic, nie pierwszy i nie ostatni raz. Ale Gretel nie musiała tego widzieć, czuł upokorzenie i bezradność. Miał przecież prawie trzynaście lat!
Powoli robiło się coraz ciemniej. Jak zbity pies, oglądał przy świetle księżyca swoje siniaki.
– Gdyby łoćec zyly16, gdyby łoćec zyly – powtarzał szeptem, szlochając i kiwając się w przód i tył. Nawet nie bał się ciemności, co najwyżej obawiał się kłobuka, o którym opowiadała mu kiedyś Gretel. Podobno był to zły duch, który przybierał postać ni to kury, ni to wrony. Najczęściej takiej zmokniętej, a nawet potrafił zamienić się w kota, albo inne zwierzę. Złośliwy był. Kiedy leciał, to sypały mu się iskry z ogona, a dzieci potrafił wszami i pchłami obsypać. Niektórzy go przeganiali znakiem krzyża, inni przygarniali, jajecznicą ze skwarkami karmili. A odwdzięczyć się swoim opiekunom potrafił. Znosił wtedy do domu cenne rzeczy, najczęściej okradając innych sąsiadów. Ale, żeby odebrać mu skradzioną rzecz czy pieniądze, był na to podobno tylko jeden sposób. Pokazać mu, jak mawiano tutaj, rzyć. Wtedy oddawał albo upuszczał skradzione rzeczy. Jak ktoś chciał sobie wyhodować własnego kłobuka, to musiał zakopać pod progiem poroniony ludzki płód, albo nieochrzczone dziecko. Po jakimś czasie, niektórzy twierdzili, że już po tygodniu, zamieniał się ten płód w kłobuka. Potrafił opiekować się domostwem, ale wystarczyło go zdenerwować, albo słabo nakarmić, a obrażał się i nawet z zemsty dom potrafił podpalić. Dlatego lepiej z tym diabłem było w żadne relacje nie wchodzić. Franio nie wierzył w te legendy, ale Gretel przysięgała, że jej babcia takiego dziwnego ducha słyszała. Nie wiedzieć czemu, nazywała go inaczej, bo kołbukiem. Twierdziła, że gdy wszedł kominem i chciał im zabrać zboże, to obstawili strych kawałkami drewna, układając je na znak krzyża, a on drapał ze złością pazurami po podłodze, ale nic im nie odebrał.
Nagle na drzewie obok załopotały jakieś skrzydła, a biedny Franio aż podskoczył ze strachu. Wytężył wzrok i się przeżegnał. Na gałęzi siedział czarny ptak.
– Kłobuk! Matko jedynå – szepnął zbielałymi ustami. Przez głowę przebiegła mu tylko jedna myśl, pokaże mu tyłek, to powinno go przestraszyć. Wszami może go sobie obsypywać i tak miał ich pełno. Zaczął ściągać spodnie, gdy ptak zerwał się nagle z gałęzi. Franio znieruchomiał i wolno, a następnie pędem, ile sił w nogach, pobiegł w dół, w stronę jeziora, podtrzymując opadające spodnie. Tam było trochę jaśniej. Księżyc przeglądał się w tafli wody, oświetlając nieznacznie porośnięty trzciną brzeg, której szum w mroku brzmiał tajemniczo i groźnie. Rozejrzał się trwożliwie, czy ptaszysko za nim nie leci.
– A bodåj by ćë, ty z pśekła rodëm. Przepadńïj przez krzyz śwę̈ty, ty demóńe!17 – Jeszcze raz się przeżegnał i przysiadł na starej łodzi. Była połowa sierpnia, na niebie nie było ani jednej chmurki, a noc wyjątkowo ciepła. Uzmysłowił sobie z żalem, że wkrótce koniec wakacji, a on rozpocznie nowy rok szkolny, znowu tylko od czasu do czasu pokazując się na lekcjach. Ojczym z nauczycielem gorzałki się napije, aby tylko następny rok szkolny był zaliczony. Nie przepadał za szkołą, ale było to o wiele ciekawsze zajęcie niż pilnowanie na polu zwierząt. Ojczymowi nie zależało na edukacji ani Frania, ani własnych dzieci. – To pewno bez te śérzpy tak tën ńeśąc nazywajó18 – zastanawiał się, patrząc w rozgwieżdżone niebo. – Ale tera to tylko z kosani idzie sie na żniwa, sierpa to i nikt pewnie w domu ni ma. – Ziewnął obolały i senny. Nagle zauważył spadającą gwiazdę. Miał tylko jedno marzenie, nigdy więcej nie zobaczyć ojczyma…
Nastawił uszu.
– Fraaneek! Franeeczkuu! – To Gretel nawoływała go gdzieś z drogi.
– Fraańoo! Do dómu! – usłyszał również nawoływania matki. Skulił się i delikatnie ułożył na dnie łodzi, bo nie miał ochoty wracać do domu. A może jeszcze ojczym wymierzy mu karę? Przecież nie skończył go bić, gdy mu się wyrwał i uciekł, nie oglądając się za siebie. A ten człowiek nie miał litości. Swoich troje własnych dzieci wcale nie traktował lepiej.
Nie dziwił się matce, że wyszła za mąż za wdowca z trójką dzieci, tylko dlaczego wybrała takiego kata? W domu stryja też się nie przelewało, ale przynajmniej nikt go nie bił.
Miał pięć lat, kiedy ojciec zmarł. Dzielili wtedy niewielką chałupę ze stryjostwem, którzy, jako siedmioosobowa rodzina, zajmowali większą część. On dzielił z rodzicami i starszą siostrą tylko niewielki alkierz. Jeszcze czuł zapach tego domu, gotowaną kapustę kiszoną, kołacze pieczone na rozgrzanym blacie, ciepło lampy naftowej, nawet słoma w sienniku była inna… Tyle ludzi w jednym domu, ale czuł się tam u siebie, czuł się bezpiecznie, tak długo, dopóki ojciec żył.
Poczuł głód i pragnienie. Głosy ucichły, więc wychylił się z łodzi i zaczerpnął dłonią wody. Nie smakowała mu, była stęchła i nawet nie chciał wiedzieć, jaka była brudna. Zwilżył więc tylko usta i ułożył się z powrotem.
Chciał zasnąć, ale nasilające się chłód, głód i wilgoć na dnie łodzi mu nie pozwalały.
Zatęsknił za siostrą Stefcią i za ojcem. Próbował wyobrazić sobie, że są wszyscy razem, ale tylko smutne wspomnienia wryły mu się w pamięć.
Chciał o tym nie myśleć, lecz obraz zmarłego ojca znowu stanął mu przed oczami.
*
Tamtego dnia wszyscy pojechali na pasterkę, zostawiając go w domu tylko z siostrą i ojcem, który przed świętami bardzo się rozchorował. Nie pomagały lekarstwa, które przepisał mu lekarz.
Stefcia była starsza i pierwsza zauważyła, że dzieje się coś niedobrego. Kilka razy dziwnie chrapnął, otworzył szeroko oczy i zastygł nieruchomo.
Dzieci stryjostwa już spały, sąsiadów w pobliżu żadnych ani nikogo, kto wezwałby pomoc.
Jeszcze próbowali wspólnie ocucić ojca, wlewali mu do ust wodę, targali za ramiona, ale bez skutku. Przestraszeni usiedli pod piecem i przyglądali się nieruchomemu ciału. Zza okna dobiegło przeciągłe wycie psa.
– A może to wilki – szepnęła Stefcia.
Do lasu nie było daleko. Podobno można je było w tych okolicach spotkać. Spojrzeli w okno z niepokojem.
Stracili rachubę czasu, wydawało się, jakby stanął w miejscu, a cisza była taka, że aż w uszach dzwoniło. Było zapewne już po północy, a on przytulony do siostry zasypiał, kiedy w sionce rozległ się jakiś rumor.
Stefcia poderwała się odważnie i złapała za miotłę.
– To duch ojca – szepnęła rzeczowo.
Spojrzeli na łóżko, leżał bez ruchu. Jego oczy były na wpół przymknięte.
Stefcia podeszła do niego i postanowiła domknąć mu te powieki. U sąsiada widziała kiedyś położone monety na oczach nieboszczyka. Ona niestety nie dysponowała najmniejszym grosikiem, ale krew w nim widocznie nie zastygła, bo zamknęła je bez trudu.
– Gådajó, coby łumerły na ńïkogo ńe patrzół, bo poćągńe za sobó. A łón na mńe spojrzał, zańïm pomer, jï mńe na pewno zabźerze19 – powiedziała w zamyśleniu.
Franio cały drżał, ale na znak siostry pozostał przy piecu. Jego też zabierze, spojrzał przecież i na niego. Był tego pewien. Obserwował, jak dziewczynka na palcach skrada się do drzwi i delikatnie je uchyla, trzymając miotłę w pogotowiu. Nagle jeszcze raz rozległ się harmider, a z sionki wyskoczyła mysz. Za nią w wielkich susach kot Alojzy. Stefcia odetchnęła z ulgą.
– A ty ńïcpóńu, aleś nas wyraśół!20 – Pogroziła mu miotłą. Mysz znalazła bezpieczne miejsce w podłogowej szparze, a Alojzy zaczął ocierać się o ich nogi. – Ńe dlå ćebźe spérka21, mało zëm ducha przez ćebźe ńe wyźónëna, jek łoćec 22– westchnęła. Wstała jednak i wlała mu trochę mleka do miseczki. Na stojące lusterko rzuciła chustkę. – Jek w dómu ńeboscyk, to tak trzeba, bo śńérć śë wróćï23 – szepnęła. Usiadła i przytuliła brata, drżąc ze strachu.
Och, żeby Stefcia teraz tu była, żeby była i ona, i tata… – rozmyślał, leżąc na dnie łodzi.
Była starsza o trzy lata i zdawała sobie na pewno sprawę, że ich życie po śmierci ojca się zmieni. I zmieniło się. Po pogrzebie czuli się w tym domu jak nieproszeni goście. Na każdym kroku odczuwali niechęć ze strony rodziny, zwłaszcza stryjenki. Zła kobieta uprzykrzała im życie każdego dnia. To ona wyswatała wdowca Leona, jako nowego męża dla bratowej jej ślubnego, bo chciała się kobiety wraz z dziećmi po prostu pozbyć i samej zająć cały dom. Zwłaszcza że ta była młodsza, ładniejsza i zaradniejsza. Szalę goryczy przelała sympatia stryja do swojej owdowiałej bratowej. Traktował ją dobrze, odnosił się z szacunkiem, często wyręczał w domowych obowiązkach. Może chciał pomóc samotnej kobiecie z dziećmi, ulżyć w biedzie? Na to nie mogła patrzeć jego żona i natychmiast rozejrzała się za odpowiednim kandydatem. A matka Frania skutecznie broniła się przed zalotami wdowca, którego jej wyswatano. Nie przekonywał ją ani jego majątek, ani zapewnienia o miłości. Jeden dzień zdecydował jednak o tym, że opuściła niegościnny dom, chociaż prawnie należała jej się połowa po zmarłym mężu.
Była w polu, kiedy doszły ją od strony wioski jakieś krzyki. Przeczuwając coś złego, pobiegła w tamtym kierunku. Nie myliła się. Jej córeczka Stefcia leżała na trawie i głośno krzyczała. Widać było, że bardzo cierpi. Sąsiedzi dogaszali tlące się na niej resztki odzieży. Skóra była czarna i spalona, włosy, kiedyś grube warkocze, teraz leżały jak stopione powrozy. Ktoś podjechał furmanką, ktoś inny przyniósł zsiadłego mleka i wody. Dziewczynkę ostrożnie położono na słomie przykrytej czystym płótnem. Matka robiła jej okłady z zimnej wody, aby ulżyć w cierpieniu. Z każdej strony doradzano, co najlepsze na poparzenia. Proponowano pomoc lokalnych znachorek, jednak kobieta błagała o zawiezienie córki do miasta. Zdawała sobie sprawę, że tylko szpital może jej pomóc. Gdy konie ruszyły, mały Franio pobiegł za furmanką i krzyczał zapłakany:
– To stryjnå, to łóna kazała Stefćï do ćebźe lećéć. Moźéła: leć, leć, dźećåku, do matky na pole, łóna ćï pomoze. Bo Stefća kartofle gotowała jï łod łogńa sukënka śë jéj zajëna. Bo gałązków suchéch chćała dołózéć24 – szlochał, a łzy ciurkiem płynęły po zakurzonych policzkach. – To łóna!25 – Franio odwrócił się i wskazał oskarżycielsko palcem na kobietę. Słysząc te słowa, matka zeskoczyła z furmanki, a sąsiad zatrzymał konie. Z pełnym bólu wzrokiem podbiegła do kobiety.
– Jek mogłaś, ty suko, jek mogłaś? Bę̈dźes smazéć śë za to w pśekle26 – wycedziła przez zęby. Najchętniej rzuciłaby się na nią z pięściami, ale coraz ciszej jęcząca Stefcia zmusiła ją do odwrotu. Po drodze chwyciła Frania za rękę i zabrała go ze sobą. Bała się, żeby i jemu nie przytrafiło się coś złego. Stojący sąsiedzi kiwali tylko głowami, ten i ów, patrząc na złą sąsiadkę, splunął demonstracyjnie, a kobiety odwracały się od niej z niechęcią.
– Poźedz, ze to ńepråwda, zóno moja. Ńepråwda?27 – Z nadzieją zapytał stryj, któremu natychmiast doniesiono o wypadku. Rzucił pracę w lesie i właśnie przybiegł do zgromadzonych ludzi.
– Toć chyba, ze ńepråwda, mój nåjńïlsy. Tën bachór łze28. Jå zëm prała akurat na podwórzu, a dźéwcåk wylećała z jïzby, jesce chćałam jó ługaśéć, ale łóna prosto do matky polećała, tak chyzo, zëm jéj ńe dogóńéła. Toć chyba mńe źerzås, a ńe jekëmuś dźećåkoźu29 – powiedziała ze łzami w oczach.
Stryj podrapał się w głowę. Niby powinien wierzyć swojej żonie, ale z drugiej strony, dlaczego dziecko miałoby kłamać. Targały nim wątpliwości. Przecież robiła pranie, mogła chlusnąć wodą na Stefcię i teraz dziewczynka nie konałaby w męczarniach. Bez namysłu pobiegł za furmanką. W biegu wskoczył na wóz i pojechał z nimi do miasta.
Długa, wyboista droga nie pomogła Stefci. Chociaż robiono jej okłady, skonała tego samego dnia. Oparzenia były tak poważne, że nawet miejscy lekarze rozłożyli ręce. Ulżyli jej tylko środkami przeciwbólowymi i środkami na sen, żeby się nie męczyła. Zamierzali przetransportować ją do innego szpitala. Nie zdążyli.
Po tych przeżyciach matka zgodziła się wyjść za mąż za Leona. Nie była w stanie patrzeć na kobietę, która mogła, a nie uratowała jej dziecka. Jak najszybciej chciała być z dala od tego domu, czymś się zająć. Nie doszła jednak do siebie. Tak silne przeżycia spowodowały, że przestała słyszeć na jedno ucho, wszystko robiła automatycznie i bez przekonania. Siłę do życia dawał jej jeszcze Franio. Po kilku miesiącach zamieszkała z synkiem trzydzieści kilometrów dalej, już na „Ziemiach Odzyskanych”, w domu Leosia, jak go zdrobniale nazywano.
Dom był murowany, z czerwonej cegły, wygodny i przestrzenny. W porównaniu do jej skromnego kącika, w którym dotychczas mieszkała, był to luksus. Podłączony był tu nawet prąd elektryczny. Pierwszy raz w życiu zobaczyła lodówkę i pralkę u sąsiadki Leona, Helgi. W jego domu niestety nie było takich urządzeń. Budynek wraz z gospodarstwem otrzymał z polskiego urzędu, po tym jak jego niemieccy właściciele opuścili nieruchomość i wyjechali na stałe do Niemiec. Większość maszyn rolniczych, inwentarz, cenniejsze przedmioty zostały sprzedane, jednak dla młodego wdowca z trójką dzieci sam dom i kilka hektarów, które mógł teraz uprawiać, były szansą na lepsze życie. Wcześniej mieszkał na Kurpiach.
Antonina z Franiem i z mieszanymi uczuciami wprowadziła się do tego domu, ale nawet w najgorszych snach nie spodziewała się, że wpadnie z deszczu pod rynnę. Leoś okazał się mężem despotycznym, wręcz sadystą bez litości, na domiar złego kochał brud, a wody się bał, jak diabeł święconej wody. Nie oczekiwała wiele, ale złe traktowanie, rozczarowanie i codzienna gehenna spowodowały, że z dnia na dzień poddawała się coraz bardziej. W końcu zobojętniała i przyjęła to, na co nie zasłużyła. Piekło na Ziemi.
*
Krakanie z głębi lasu przerwało wspomnienia Franka. Skulił się w mokrej łodzi, z obawą zerkając na niebo. Dla otuchy, walcząc ze snem, zanucił piosenkę, której nauczyła go kiedyś Gretel.
Miała baba pofajdoka
Roz, dwo, trzi
Wsadziła go na prosioka
Roz, dwo, trzi
Prosiak lata jak szaluny,
bo mo łogun zakryncuny
Roz, dwo, trzi…
*
– Wstawåj! Trza łowce na pole wygnać. – Chrapliwy głos odezwał się tuż nad łodzią. Franio zerwał się na równe nogi, przecierając oczy ze zdumienia, nie wiedząc, gdzie jest. Drżał z zimna, być może też ze strachu. Przed nim stał ojczym w całej okazałości, na ucieczkę było już za późno. Czuł, jak silna dłoń chwyta go za kołnierz i podnosi z łodzi jak piórko. – Do chałupy! Tylo wstyd ńï bez ćebźe. Ta Gretel nagådała starëmu, com tak ćë pobźół. Nawet ńe gådåł, ze mu nase łowce w śkodë wlazły, a źïdźåł. Łogarńïj śë, popaśes łowce, jï do lasu jadźëm. Pora drwa na źïmë juz sykować30.
Franio ze spuszczoną głową wlókł nogę za nogą, popychany z tyłu od czasu do czasu przez ojczyma. Niepewnym krokiem wszedł do sieni, spoglądając ukradkiem na wiszący pas, ale ojczym już go nie bił. Poszedł na podwórze do swoich obowiązków. Przy kuchni krzątała się matka i przygotowywała śniadanie dla dzieci. Popatrzyła na niego i z wyrzutem rzekła:
– Franuś, ńe rób tak. Całéj nocy przez ćebźe ńe spałam31.
W milczeniu nalała wody do miski i kazała mu się umyć. Pozostała trójka dzieci przyglądała mu się ze współczuciem. Nie kochał ich jak Stefci, ale na szczęście nie wdali się w swojego ojca i relacje pomiędzy nimi były poprawne. Nawet Gienię i Juliana lubił. Z dziewczynką byli w podobnym wieku, Julek najstarszy i prawie pełnoletni stał się dla niego autorytetem, najmłodszy Bronuś był trochę rozpieszczony i wszystko donosił ojcu. Teraz wspólnie zasiedli do zacierek na mleku, a po pomieszczeniu rozległ się odgłos siorbania i mlaskania.
– Oj, Franek, aleś ty odważny – pokiwała z uznaniem Gienia. – Całą noc nad jeziorem, samiuteńki. A Gretel to parę razy przylatywała i nawet dziadka Rolfa przyprowadziła, coby o twojej niewinności zapewnił.
– Naskarzéła, a późńéj ńïby takå lytośćïwå32 – mruknął Franio, siorbiąc resztki mleka z talerza. – Ńe bę̈dë śë z ńó źę̈céj zadawåł.33.
Dziwny był ten jego język, czasami mówił w kurpiowskiej gwarze, czasami w mazurskiej, a niekiedy poprawnie po polsku. Zanim przeprowadził się z matką do Leona, mieszkał w pobliżu dawnego rowu granicznego po stronie kurpiowskiej. Wcześniej jeździł z ojcem „za dawną granicę” na targ, ale wszędzie słyszał język polski, dlatego dziwiło go, jak to możliwe, że niby tylu Niemców tam mieszka, a wszyscy rozmawiają po polsku. Dzięki częstym rozmowom z Gretel, jeśli zechciał, potrafił się ładnie wypowiedzieć.
Spojrzał przez okno i zauważył, że ojczym wypędza owce z obory. Jego buzię rozjaśnił uśmiech.
– Nama, ńe zarznón jéj34. – Odetchnął z ulgą, widząc kulejącą owcę.
– Gretel go ubłagała – oznajmiła Gienia. – Przyniosła jakąś maść i opatrzyła jej tę nogę. Powiedziała, że kość cała. A ona się zna, powiedziała, że jak skończy szkołę, to na weterynarza będzie się uczyć, albo i na lekarza, jek jej ociec.
– A dlaczego nazywasz te owce tak dziwnie? – spytał z ciekawością Julek, zmieniając temat.
– Toć to proste – wzruszył ramionami Franio. – To skróty: Na-ma, bo to naså małå, Ku-ma, bo to kupcå małå, Ku-śï, kupcå śïwå, Ku-ca, kupca carnå, Na-st, naså starå, nó jï nåjcwańså, a Łośa, bo podobna do… – Nie dokończył, widząc że Bronuś nastawił uszy. Nie mógł przecież powiedzieć, że ta najgłupsza i brzydka owca przypomina mu ojczyma Leona. Nazywał ją po cichu Lełosia, ale głośno wymawiał tylko końcówkę wyrazu, „Łosia”.
– Franek! Julek! Długo jesce?! – Z podwórza dobiegł ich zdenerwowany głos ojca. – Krowy wygnać, łowce głodne. Ale mygëm!35
Chłopcy nie czekali, aż pofatyguje się do nich osobiście. Chwycili czapki i pędem pobiegli do swoich codziennych obowiązków. Julek z trzema krowami, a Franio z gromadką owiec. Kurz po ich przejściu piaszczystą drogą powoli osiadał, a z nieba zaczął siąpić deszczyk.
*
– Ech, nie łatwo tym dzieciom żyć pod takim pręgierzem – westchnęła Ewa Jasińska, spoglądając przez okno. – Deszcz zaczyna padać, a stary kazał im krowy i owce paść. Franio wczoraj przed nim już nie pierwszy raz do lasu uciekał. Okrutny to człek, oj okrutny.
Pokiwała z dezaprobatą głową i przygotowała drożdżowe ciasto na gofry z miodem.
– Mamo, mogę im później zanieść po jednym? I tak będę szła po warzywa – zapytała dziewczyna nieśmiało.
– A zanieś, zanieś, nawet i po kilka. Oni z Kurpiów, pewnie nie znają tego przysmaku. Masz urodziny, to poczęstuj – odpowiedziała, wyciągając z kredensu żeliwną gofrownicę, niezwykle ciężką, z niemieckim napisem „Waffeleisen”. Następnie ustawiła ją na kuchni w miejscu fajerki, czekając aż się rozgrzeje. Po kwadransie zapach świeżutkich gofrów wypełnił całe pomieszczenie.
– Najechało ich tu, chałupy puste zajmują, ale i różnorakie między nimi ludziska. Z Kurpiów, z Ukrainy i z całej Polski nawet. A co niektórzy to i wypsić lubzią, jak ten tutaj –wymawiając niektóre wyrazy z mazurska, pokiwał ze smutkiem głową Rolf.
– Bo ten tu Leon, to już chyba najgorszy – dodała jego córka, przewracając gofrownicę na specjalnych uchwytach, aby ciasto podrumienić z drugiej strony.
– Słyszałem o tej rodzinie już przed wojną. Grozek36 i ojciec Leona trudnili się przemytem. Podobno gdzieś ze wschodu przybyli, Bóg jeden wie skąd. Ten grozek z więzienia uciekł i na Kurpiach się ukrył. Tam kobietę sobie znalazł, też nie wiadomo skąd, i tak żyli w grzechu, z dala od ludzi. Ojciec Leona się urodził, to jeszcze przed pierwszą wojną światową. Jakoś sobie ten dziadek papiery załatwił, bo nikt go nie szukał, nawet na wojnie podobno nie był. A jak mu już syn podrósł, to szmuglem zaczęli się zajmować. Przemycali przez granicę co się dało: konie, gęsi, jajka, nawet sanie. Bo majstrów to mają, trzeba przyznać, dobrych. Nie powiem, takie cło i ceny zmuszały ludzi, aby utrzymać rodzinę. Całe bandy przechodziły przez polsko-pruską granicę. Takim „przewodnikiem” bandy był właśnie grozek Leosia. Posiadał kontakty w Grenzschutz37, i w polskiej Straży Granicznej. Małe prosiaki to poili gorzałką, aby cicho siedziały przez granicę, a gąski to nawet w wózkach dziecięcych przewozili. On tu u jednego Mazura melinę posiadał i tam składowali towar, a znowu na Kurpie przewozili co innego. Tam brakowało: sacharyny, tytoniu, lekarstw, rodzynków, jedwabiu, a nawet zapalnickow i kamieniów do nich. Ludziska w przygranicznym pasie to i po dziesięć kilometrów na plecach zboże dźwigali, żeby tu sprzedać, a i to nieraz ich złapali. Wtedy sporo ludzi wyjechało stąd na zachód, lepsego zycia sukać – westchnął Rolf, przestawiając się nieświadomie na gwarę.
– A tu wszystko zostawało puste, to szabrowników nie brakowało – dodała Jasińska.
– Zebyś ty, Jewcia38, na tego swojego nie cekała, to i my juz pewnie dawno w Hamburgu bym byly, a dalej na Westfalie, albo i do Ameryky. Tam rodzina Jędrka by nam pomogła.
– Pomogła, albo i nie. A Jędrek wróci… – powiedziała bez przekonania.
– Tata?
– Tak, tata. – Jasińska spojrzała na córkę ze smutkiem. – Nie pamiętasz go, byłaś zbyt mała.
– A dzisiaj kończę szesnaście lat, trochę pamiętam jego ostatnią przepustkę, miałam urodziny…
– Niemożliwe, ale kto wie, może coś pamiętasz?
– Broń pamiętam i mundur. Dał mi coś słodkiego. Może jeszcze wróci… Nie chcę stąd wyjeżdżać. Tu jest moja szkoła, mój dom, koleżanki... Nigdzie się stąd nie ruszę – skwitowała krótko.
– Oni nas tu nie chcą, Gretel – powiedział poważnie Rolf. – Dzisiaj twoje święto, to powiem ci więcej. Dla nich jesteśmy Niemcami, oprawcami wojennymi, zbrodniarzami. To prawda, wielu Mazurów służyło w Wehrmachcie, Hitlera popierali, nie byli katolikami, ale to nie powód, żeby autochtonów, jak nas nazywają, gorzej traktować. Taki podział według nich, jak Mazur to ewangelik, a jak Warmiak to katolik. Dobrze, że nie paniętas, co tu zaraz po wojnie się działo. Trzeba było uciekać, jak ta cerwona dzic wesła. A kobietom i dziewcynkom jak ty, to zadnej nie przepuścili. Twoja matka ze swoimi siostrami i z tobą na rękach, to jednego dnia w ostatniej chwili zdązyły pochować się w krzakach, bo te Ruski, jek by je złapali, to nie daj Bóg. A najmłodsa siostra twojej matki miała akurat taką chustkę w cerwone grochy na główce i ona za nimi poleciała, bo myślała ze w chowanego się bawią. Cud, ze zołnierze tej chustki nie zauwazyli, jak z tych krzaków wyglądała. To by niescęście było. Nakrzycały pózniej na nią, oj, nakrzycały. A i pare klapsów na rzyć dostała. Bo oni po polskiej stronie tak nie gwałcili, ale tutaj to kobiety jak najgorse traktowali, ze niby jek Niemka to praw nima i jem sie rozrywka nalezy. Ale gorzej na pocątku było, zaraz w stycniu czterdziestego piątego. Zima, mróz, a tu trzeba było po ziemiankach w lesie sie chować.
– Dziadku, ale my przecież jesteśmy prawie polską rodziną – zmarszczyła brwi dziewczyna – i proszę, nie nazywajcie mnie Gretel. Mam na imię Małgosia, mój tata jest Polakiem, ja chodzę do polskiej szkoły i katolickiego kościoła. No i mówię poprawną polszczyzną.
– Ha, ha – zaśmiał się Rolf – to dlaczego mówisz „dobry dzień”, zamiast „dzień dobry”? Bo ci się z Guten Tag39 myli – zaśmiał się znowu, ale poważnie dodał: – Przez tego mojego zięcia całą chałupę przetrzasnęli i lata nas obserwowali. Twoja matka po mnie Mazurka, ale po swojej matce, a twojej babce, to juz Niemka. No, ale nazwisko polskie po męzu nosi. Nie było tu dla nas bezpiecznie i dalej nie jest. Autochtonów uważali za ludzi drugiej kategorii. Mnie tez nazwisko chcieli spolszczyć, jakieś deklaracje podpisywać kazali. Nie chcieli zostawić w spokoju, oj nie chcieli. Tylko nie wiedzieć, co z twoim ojcem się stało. Na pocątku jeden list przysłał, a później to juz cisa i do tej pory znaku zycia nie dał. Jak kamień w wodę.
– Ja czuję że wróci – szepnęła Jasińska. Mówiła tak samo dobrze po polsku, jak i po niemiecku. – Pomagał i leczył wrogów narodu, jak to oni nazywali. Nie chciał przejść na ich stronę, nie mógł patrzeć na wyroki wykonywane na akowcach i dlatego zdezerterował. Tylko jedną wiadomość udało mu się tu przekazać. Dowiedzieliśmy się z niej, że ukrywał się gdzieś na wsi i leczył partyzantów. Kilka lat po wojnie jeden z nich, któremu udało się przeżyć i schronić podczas obławy, powiedział, że Jędrek wraz z innymi został aresztowany. Tacy nie mieli prawa nawet do korespondencji, nie wydawali też ich rodzinom ciał. Nic nie udało mi się dowiedzieć, choć pisałam i jeździłam, gdzie się tylko dało. Podejrzewamy, że znowu im uciekł, bo zrobili tu straszną rewizję, szukali go. Dlatego zarekwirowali nam mieszkanie w mieście, a mnie pozbawili pracy w urzędzie – dokończyła ze smutkiem.
– Na czyją stronę? – zapytała zaciekawiona Gretel. Poczuła się nagle dorosła. Rzadko poruszano te tematy w jej obecności, a rewizję tłumaczono jej do tej pory jakąś pomyłką.
– Na złą stronę – odpowiedział wymijająco Rolf. Uważał, że Gretel jest jednak za młoda i nie zamierzał zbyt zagłębiać się z nią w tak poważny temat. – Tu wszyscy musieli opowiedzieć się w deklaracji o swojej przynależności państwowej. Dla urzędników byłem autochtonem, cyli takim rdzennym mieszkańcem tych ziem, ale twoja matka to juz pół-Niemka. Tylko z tobą problem mieli i dlatego moglim tu zostać, ale to nie był dobry pomysł. Tyle ludzi uciekło, wyjechało. W wagonach towarowych, jednym się udało, inni wrócili, ale nie mieli do cego, bo w ich chałupach juz nowe gospodarze rządzili. Nie mogłem patrzeć, jak po wojnie grabili te wszystkie pozostawione gospodarstwa, a najwięcej to te z Armii Cerwonej napalili i zniscyli. W 1945 zlikwidowali granicę, no i wtedy się zaceło. Urzędniki, co przesiedlali, nawoływali hasłami rolników z Polski, zeby zaludniali te tereny, co to niby zgrabione przez Krzyzaków i Hitlera wrócą w końcu do macierzy. To prości ludzie, za chlebem przyszli. Skąd im było wiedzieć, ze Mazur to nie Niemiec i po polsku gada, gwarą jak Kurp. Panowała propaganda i wszyscy wierzyli, ze zaborca uciekł z tych terenów, zostawił wsie, dobytek, dwory, ogrody, fabryki, tartaki i młyny. A ziemia lezy odłogiem i tęsknie ceka na nowych właścicieli.
Zasłuchana Gretel zapomniała o gofrach stygnących na talerzu i z ciekawością słuchała historii jej rodzinnej miejscowości.
– Dziadku, nie za bardzo mogę zrozumieć, dlaczego po pierwszej wojnie światowej nic się nie zmieniło. Dlaczego tej ziemi nie dołączono już wtedy do Polski?
– Gdy Rosjanie w 1918 opuścili te tereny, to odbudowywać pomagały Niemcy zachodnie. Zwycięskie Mocarstwa na konferencji w Paryżu, w lipcu 1920 roku, odpowiedziały w końcu na postulaty graniczne Polski i postanowiły przeprowadzić na Powiślu, Warmii i Mazurach plebiscyt. Sami mieszkańcy mieli zadecydować o swojej przynależności państwowej. I chociaż do dawnej polskiej granicy było niedaleko, to w tej okolicy tylko cęść wioski Klon opowiedziało się za Polską.
– A ty, dziadku? – zapytała z nadzieją Gretel.
– Hmm – chrząknął zakłopotany Rolf. – Twoja babka była Niemką, ja mieszkałem od urodzenia na terytorium pruskim, to nigdy nie cułem się Polakiem… Podaj ni glaske teji40 – zwrócił się do niej w swojej rodzimej gwarze, zmieniając temat.
– Rozumiem – przytaknęła dziewczyna. – Chociaż mówisz po polsku, no ale jak się zapomnisz, to i tak mazurzysz. – Przez całe życie słyszała przecież, że głoski: „sz”, „cz”, „ż”, wymawiał jako: „s”, „c”, „z”. Dlatego zaśmiała się w głos, kiedy stwierdził, że „desc juz nie pada i mogą iść na pole”.
Zapakowała gofry do wiklinowego koszyka i poszła za dziadkiem przynieść ziemniaków.
– Jo mazurzeć, mazurzeć. – Nie dawał za wygraną. – A skąd ty wiesz takie rzeczy? – zapytał, gdy przechodzili polną drogą wśród zielonych pól.
– Ze szkoły i książek, dziadku – odpowiedziała rezolutnie. – A wiesz, zastanawiam się czasami, dlaczego babcia nie chciała stąd wyjechać. Była w końcu Niemką, więc po wojnie nie było jej tu łatwo, gdy nagle okazało się, że mieszka już na terytorium Państwa Polskiego.
– Urodziła się w Lipowcu, dawniej ta wieś nazywała się Lipowitz, ale w trzydziestym czwartym otrzymała nową nazwę Lindenort.
– Czyli cały czas nazwa związana z lipami…
– Niekoniecznie. Nazywała się też, z tego co wiem, Radzin, ale to było na samym początku. Być może nazwa była związana z nieopodal położonym wzniesieniem, zwanym górą Radzin. Na starych mapach można spotkać też nazwę „Raczyn”, z niemiecka „Ratschin”, albo też Rasin. Twoja babcia nie chciała się przeprowadzić do Trzcinowa. Jednak jeszcze przed drugą wojną światową zmieniła zdanie. Może i dobrze. Oszczędziła sobie widoku spalonego przez Armię Czerwoną domu rodzinnego. Nawet niczemu winien kościół ewangelicki nie miał szans.
– Smutne. To wcześniej mieszkałeś w Lipowcu?
– Ale tylko po ślubie, przez kilka lat. Jej ojciec i dwaj starsi bracia zginęli już w czasie pierwszej wojny światowej. Same z matką utrzymywały się z niewielkiego sklepu. Gdyby nie te dwie wojny, inaczej wyglądałaby ta ziemia dzisiaj. Już w latach trzydziestych jeździły ze Szczytna do Lipowca pocztowe samochody, korzystali z nich też zwykli ludzie. Mieli stróżów prawa, gabinet dentystyczny, nawet kino objazdowe. Byli samowystarczalni, nie potrzebowali jechać do Szczytna, żeby kupić chleb. Piekarnie, sklepy mięsne, krawiec, szewc, kowal, wszystko było na miejscu. Zdziwiłaś się, że w plebiscycie opowiedziałem się za Niemcami, ale tam tylko trzy osoby czuły się Polakami. W trzydziestym czwartym wprowadzono zakaz mówienia po polsku i mazursku. Nie było mi łatwo. Zaczęto inwestować w Prusy Wschodnie. Trzy lata później mieliśmy już elektryczność.
– Słyszałam, że nawet przymusowych robotników tu dostarczano…
– My traktowaliśmy ich dobrze, w przeciwieństwie do naszych sąsiadów. Nasi pracownicy czuli się u nas ludźmi, nie zwierzętami. Teraz mogę spojrzeć im w oczy bez mrugnięcia. Wiem, rozdzielano rodziny, zaglądano im w zęby jak koniom, sprawdzano siłę mięśni, ale my prości ludzie nie mieliśmy na to wpływu. To nie była nasza polityka. U nas nie chodzili głodni, nawet wbrew zakazom jadali z nami przy jednym stole, po ludzku przeżyli ten ciężki czas. Moja żona dobrze się nimi opiekowała. Zawsze mówiła, że to jej dom, tu się urodziła i tu pokochała, rzecz jasna, mnie – dodał z dumą. – Chciała być dobrą gospodynią, a nie taką, przez którą ktoś będzie płakał i cierpiał. Przeżyliśmy piekło, ale tak bardzo chcieliśmy być u siebie. Ona cieszyła się z klęski nazistów i bardzo ją bolało, że po wojnie uważana była za jedną z nich. Wyzwolicielska Armia Czerwona okazała się dla nas straszna, ale też uwolniła nas od hitlerowskiego jarzma. Stalin i Hitler byli siebie warci, trafiła kosa na kamień. Przez nich cierpiały miliony i długo jeszcze ciągnąć się będą za ludzkością skutki ich polityki.
– Ciężkie to wasze życie było, dziadku.
– Może łatwo nie było, ale dzisiaj wcale też nie jest tak lekko. Dalej jesteśmy okupowani – mruknął w zamyśleniu.
– Przez naszych wyzwolicieli…
Spojrzał na nią z czułością.
– Mądra z ciebie dziewczyna.
– Ty też, dziadku, jesteś wyjątkowy. Jak chcesz, potrafisz przestawić się na czystą polszczyznę i tak dużo wiesz. Przed chwilą nie słyszałam ani jednego słowa w twojej rodzimej mowie, a szkoda. Lubię słuchać, gdy mówisz po mazursku.
– Bo ty nie umiesz i tak jakoś automatycznie odpowiadam po polsku. Przestawiłyście mnie z matką całkowicie. Tylko w domu coś mi się czasami powie, jak słusznie zauważyłaś.
– Rzeczywiście. I coraz rzadziej rozmawiamy po niemiecku – stwierdziła ze smutkiem.
– To akurat nie jest język, za którym Polacy tęsknią. Drażni ich, przypomina złe czasy. Niektórzy jednak twierdzą, że dobrze znać język wroga – zaśmiał się gorzko.
– Ale my nie jesteśmy przecież ich wrogami. – Gretel spojrzała na Rolfa przestraszona.
– Oczywiście, że nie jesteśmy, ale złe skojarzenia i propaganda zrobiły swoje.
Gretel skinęła potwierdzająco głową i spojrzała z nadzieją w kierunku dwóch chłopców siedzących pod lipą.
*
– Ńe chcë! – Franio się obruszył i odwrócił do Gretel plecami. Schowany za Julkiem pod drzewem, nawet nie spojrzał na dziewczynę.
– Przepraszam, nie wiedziałam, że cię ojciec tak zbije. Ja… ja chciałam ci pomóc. To przecież normalne, każde zwierzę wejdzie w szkodę. Pomyślałam, że jak powiem, że to ona sama sobie krzywdę zrobiła, to on już nie będzie się denerwował. Nawet do głowy mi nie przyszło, że w taki szał wpadnie. Nie usłyszałam tej historii o zmyślonym kopnięciu przez konia. Tak mi przykro. Przepraszam, słyszysz?
– To ńe mój łoćec, to jégo41 – mruknął i wskazał na Julka. – Mój mńe ńïgdy tak by ńe pobźół. Zabźéråj to, ńe jestëm głodny42. – Wskazał głową na zimne już gofry.
Gretel spojrzała pytająco na Julka. Ten wzruszył ramionami.
– To nie jej wina, bierz jak ci dają. – Szturchnął Franka w bok. – Gdyby nie ona, twoja Nama już by się w garnku gotowała, głupolu.
Franek zacisnął szczęki, musiały tak te wafle pachnieć? Od śniadania minęło sporo czasu, nawet dobrze sobie nie pojadł. Jeszcze jak na złość posmarowała miodem… W brzuchu zaburczało mu tak mocno, że Julek aż parsknął ze śmiechu.
– Ha, rewolucja!
Franio ociągał się już mniej. Fakt, gdyby nie ona, Nama poszłaby pod nóż.
– A ja mogę się poczęstować? – zapytał nieśmiało Julek.
– No przecież dla was obu przyniosłam. – Zarumieniła się po czubki uszu Gretel. Następnie wyjęła gofry z koszyczka i położyła na ściereczce przed nimi.
Ten przybrany brat Frania bardzo ją onieśmielał. Było w nim coś, co ją krępowało. Nie przypominał swojego ojca, był grzeczny, pomocny, tylko tak dziwnie na nią patrzył. Intensywnie jakoś, do tego stopnia, że zaczęła go unikać. Nie, nie ze strachu, chociaż była świadkiem pobicia przez niego starszych i wyższych od niego chłopców. Przezywali ją. Wracając kiedyś ze szkoły, usłyszała, że jest głupią Niemką i nie ma tam dla niej miejsca. A kiedy jeden z nich wykrzyknął w jej kierunku „Heil Hitler!”, przechodzący obok Julek tak go sprał, że chłopak chodził z popodbijanymi oczami kilka dni, a i drugiemu się dostało. Czuła się w jego towarzystwie o wiele bezpieczniej, jednak nieswojo. Może to przenikliwe spojrzenie ciemnych oczu tak na nią działało? Podejrzewała, że i on nie czuł się w jej towarzystwie komfortowo. Może dlatego, że wstydził się w jakich warunkach mieszka, a i klas miał niewiele skończonych. Jego despotyczny ojciec nie pozwolił mu na więcej. Załatwił po prostu świadectwo butelką wódki i Julek od razu poszedł do czwartej klasy, kończąc edukację na siódmej.
– Deszcz znowu zaczyna padać, Franek bierz te wafle, bo na miód leci – powiedział z niecierpliwością i sięgnął po pierwszą sztukę. Z apetytem ugryzł kęs, a słodycz rozlała się po całym ciele. Czuł ten miód nie tylko w ustach, ale i w sercu. Bo otrzymał go od niej, od dziewczyny, która nawet nie zdawała sobie sprawy, ile dla niego znaczy. Spojrzał ukradkiem w jej miodowe oczy. Zakłopotana Gretel odwróciła wzrok, poprawiając rozpleciony warkocz.
– Dziękuję – powiedział z pełną buzią.
– Na zdrowie – odpowiedziała i z zatroskaniem spojrzała na ciemne chmury oraz wracającego z koszykiem pełnym ziemniaków dziadka Rolfa.
– Desc pada, wracamy do domu! – krzyknął do dziewczyny. Odwróciła się szybko, chcąc pobiec do niego, ale Julek przytrzymał ją za ramię.
– Zmokńes – szepnął jej do ucha.
– Z cukru nie jestem, nie rozpuszczę się – zawołała wesoło, ale głos zadrżał jej lekko.
– Z cukru moze ńe, z cegóś bardźéj ślachetnégo. – Szukał ładnego słowa.
– Moze z ńodu?43 – Głośno zastanowił się Franio. Julek z Gretą parsknęli śmiechem, a chłopak zarzucił jej na ramiona swoją marynarkę.
– Dziękuję – powiedziała cicho i pobiegła lekko pomiędzy strugami deszczu.
– Dåj tégo placka – poprosił Franio.
– Podobno nie chciałeś – zaśmiał się Julek i zasłonił gofry ręką.
– Bo zły na ńó bółëm, ale teraz ńe źïdźï44. Dåj.
Julek przysunął ściereczkę z goframi i w milczeniu wyczyścili co do jednego. Przez liście rozłożystej lipy co chwilę przelatywały im na głowy krople deszczu.
– Chyba ńïc ńe bę̈dźe gådåł, jek przyprowadźëm je do dómu? – zastanowił się głośno Julek, patrząc na krowy i owce.
– A łowcóm ńe godźï śë na descu, bo jesce zachorujó. Ńelym po drzewo do lasu jechać, ale jek padå… – Zmartwił się Franio.
– Mås racjë, zagnómy do dómu, chyba stary ńe bę̈dźe krzycåł – stwierdził Julek i ruszył do krów. Zaraz za nim Franio ze swoim stadkiem owiec. Wolniej, bo Nama nie nadążała. Przechodząc obok domu Jasińskich, nie zauważyli zerkającej na nich przez okno Gretel.
*
– Antośa, gdźe tën mój sukmanek? – Leon szukał w niedzielny poranek swojej ulubionej ciemnej długiej marynarki.
– Moześ gdźe na podwórzu łostaźół? – Antosia wzruszyła ramionami i dalej spokojnie szorowała kuchenny blat.
– Łón tu zarå må być, na tëm goźdźu źïśéć, poźedźåłëm45, råz dwa! – wrzasnął tak głośno, że kobieta aż się wzdrygnęła, i zostawiwszy swoją robotę, nerwowo zaczęła szukać męża marynarki. Słabo jej się zrobiło, kiedy w pokoju obok zauważyła ją na podłodze, a na niej… wygodnie wylegującego się kota. Chciała dyskretnie wygonić niczemu winnego zwierzaka, ale nie zdążyła. Za nią, jak spod ziemi wyrósł Leon. Kot wyskoczył jak z procy, na widok tylko samych butów jej męża. Nie czekał, te buty nieraz go kopnęły, tym razem również próbowały, na szczęście gumiak spadł przy takim wyrzucie nogi tuż obok uciekającego kocura. Mruczek swoim kocim umysłem zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji. Wiedział, że gospodarz tak szybko mu nie daruje. Pogwałcił zasady panujące w tym domu, nie dość, że wszedł nieproszony, to jeszcze zrobił sobie posłanie z ubrania gospodarza. Nie martwił się jednak na zapas, bo w polu o tej porze roku, a zwłaszcza w stodołach mógł liczyć na sporo jedzenia.
– Jesce råz, jesce råz, spotkóm tégo kota tutaj! Zabźïjë na śńérć, zatłukë to śćérwo46 – wygrażał się żonie. – Ńe tu ńejsce dlå ńégo!
Antosia nawet nie odważyła się zaprotestować. Znała już jego choleryczną naturę, nie było sensu z nim dyskutować, bo na wszystko używał tylko jednego argumentu: pięści. Dlatego nie tłumaczyła się, bo i tak nic by to nie dało. Marynarka wisiała widocznie na krześle, może spadła? Mruczek tylko się tam położył. Żal jej było dzieci, uwielbiały tego kota, zwłaszcza Franuś za nim przepadał.
Może wróci? Nie raz i nie dwa zebrał jeszcze większe cięgi, a mimo wszystko wracał – pomyślała z nadzieją. Zabrała się za czyszczenie marynarki, ale znowu nad głową usłyszała wrzask Leona.
– Ńe słysys, głuchu?! Poźedźåłëm: rzuć to!47 – ryknął tuż przy uchu, na które jeszcze trochę słyszała. – Ńe bę̈dë w tëm chodźół, pojënaś cy ńe?48 – Kopnął marynarkę z całej siły, aż znalazła się na podwórku.
Wiedziała, że tylko spokój może ją uratować. Miała zamiar wyjść tego dnia z domu, a z popodbijanymi oczami nie miała ochoty. Przyniosła inną marynarkę i położyła na łóżku. Z niechęcią ubrał i ruszył do kościoła. Ona z dziećmi wybrała się dopiero na sumę. Na szczęście nie widziały akcji z kotem, inaczej byłby płacz i lament w całym domu. Zbierały akurat kłosy i kwiaty do kościoła na poświęcenie. Taka tradycja towarzyszyła świętu Matki Bożej Siewnej. Ziarna wyłuskane później z takich poświęconych kłosów mieszano ze zwykłym ziarnem i wysiewano jesienią, w nadziei na dobry urodzaj. Na drodze czekali już na furmance Rolf i Jasińska. Zawsze zabierali ją do kościoła, chociaż oni jeździli do innego, prywatnego domu, w którym odbywało się nabożeństwo dla ewangelików. Antosia wcześniej wchodziła z nimi do tego zastępczego kościoła, jednak Leon kategorycznie jej zabronił. Twierdził, że ani ona, ani dzieci nie będą chodzić do „Niemców” i dobrze, że katolicy przejęli ich kościoły. Ze strachu ustąpiła i nie ryzykowała wchodzić z dziećmi do obcego, zdaniem jej męża, kościoła. W duszy bardzo współczuła swoim sąsiadom, którzy stracili swój dom boży. Uważała za krzywdzące tak postąpić z ewangelikami, którzy tułali się teraz ze swoją modlitwą po prywatnych domach czy innych świeckich miejscach, w których w dzień się modlono, a wieczorem odbywały się tańce. Jasińska jednak bez oporu wchodziła z nią czasami na katolicką mszę, tym bardziej że razem z Gretel modliły się tam żarliwie, by ich mąż i ojciec wrócił cały i zdrowy do domu. Wydawało im się, że tam ich prośby zostaną bardziej wysłuchane, był przecież katolikiem.
Julek zaoferował się, że dopilnuje dobytku, dlatego macocha z Gienią, Franiem i Bronkiem pojechali sami do odległego o kilka kilometrów miasteczka.
Cały czas miał nadzieję, że może w końcu uda mu się spotkać Gretel, porozmawiać, usłyszeć jej głos. Codziennie się widywali, ale zawsze ktoś im przeszkadzał. Teraz poprawił w małym lusterku czarne, niesforne kosmyki, poobcinał paznokcie i jak to przy niedzieli wypadało, ubrał się w najlepsze, świąteczne ubranie. Chciał już wyjść, gdy nagle zobaczył ją wchodzącą do sieni. Drzwi były otwarte, więc nawet nie zapukała, zresztą podwórze było jedno i korzystały z niego cztery rodziny.
W najsolidniejszym domu, bo murowanym, mieszkali właśnie oni, naprzeciwko Gretel z dziadkiem i matką, ale ten był już drewniany i miał niskie drzwi wejściowe. Julek musiał się schylać, żeby tam wejść. Obok były jeszcze dwa kolejne: jeden murowany, w którym mieszkała Niemka Helga, i jeszcze jeden drewniany. Ten stał opuszczony, co i rusz ktoś w nim pomieszkiwał, a że rodziny były wielodzietne, przeprowadzano się do wygodniejszych domów. Jakaś kobieta z dziećmi miała się wkrótce do niego wprowadzić.
– Szczęść Boże, Julianie. Chciałam ci oddać, to twoje. – Powiesiła na krześle marynarkę, którą ją okrył podczas ulewy.
– Eee, nie ma za co – odpowiedział z uśmiechem, udając, że nie zwrócił uwagi na tak ładne wypowiedzenie jego imienia. Nie nazwała go jakimś Julkiem, a Julianem, tak jak mu matka dała na chrzcie.
– Przyszłam, bo widziałam, że twój ojciec poszedł do kościoła, a wiem, że on nie lubi gości…