Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nadchodzą Ponure Dzieje…
Detektyw Mojmir Lupej z zasady nie lubi świąt – rodzą kłopoty. Nie jest więc zaskoczony, gdy w Noc Kupały zostaje wyrwany ze snu. Zgodnie z rozkazem stawia się na Placu Festiwalowym, a tam odkrywa, że córka hrabiego Werkusa de Vott została zamordowana.
Kiedy podejmuje się rozwiązania skomplikowanej zagadki, nie podejrzewa, że będzie to jednocześnie najtrudniejsza i najbardziej niebezpieczna sprawa w całej jego karierze. W trakcie jej prowadzenia przekonuje się, jak szybko z myśliwego można stać się zwierzyną. Do tego musi zmierzyć się z wyzwaniem rzuconym przez przędące nici losu Rodzanice i wejść do jedynego miejsca w całej krainie, którego progu przekraczać mu nie wolno… Czy uda mu się wyjść z tego cało i rozwiązać sprawę morderstwa Adrianny de Vott?
„Mirabelium” to pełna intryg opowieść przesiąknięta mistyczną aurą. Angażuje czytelników w niezwykłą zagadkę kryminalną i wprowadza ich do pełnego magii oraz fantastycznych istot świata, nad który stopniowo nadciąga zagłada…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 491
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Amon Lewandowsky
Mirabelium
Pierwsze ogniwo
Dla M., bez której wsparciaMirabelium nigdy nie opuściłoby mojej wyobraźni.
– Dzień dobry, kochanie. – Ciepły głos kobiety przygotowującej posiłek wydał się Mojmirowi dziwnie znajomy. Piękne, nad wyraz gęste blond włosy sięgały jej aż do pasa. Zapach piekących się baranich kiełbasek z cebulą wypełniał pomieszczenie smakowitym aromatem. Mojmir czuł zawroty głowy. Ostrożnie, jakby w półśnie, zataczając się na boki, doczłapał do stołu. Z trudem odsunął masywne dębowe krzesło i opadł na nie bezwładnie. Spod na wpół przymkniętych powiek obserwował, jak kobieta z kocią zwinnością krząta się po kuchennej części Dolnej Izby. Wiedział, że coś do tej dziewczyny czuje. Nie potrafił jednak określić, jakie emocje wzbudza w nim ta z pozoru delikatna osóbka. Była mu niezbędna i obojętna zarazem. Jak ktoś, bez kogo nie potrafiłby żyć i z kim nie może sobie wyobrazić tego wspólnego życia. Lekko niczym baletnica przeskakiwała z nogi na nogę. Kiedy stała na palcach, wydawało się, że nic nie waży. Zwiewna, ledwo zakrywająca pośladki bladobłękitna halka wykończona koronką z motywem jeżyn otulała jej ciało niczym mgła lub czar jakowyś. Mojmir się wzdrygnął. Nie lubił magii. Ponadprzeciętna wrażliwość sprawiała, że aura przynosiła mu wyłącznie trudny do wyobrażenia ból.
– Dobrze, że wstałeś, zaraz będzie śniadanie. Poczekaj, naleję ci piwa na miodzie. – Złapała duży antałek i ulubiony, ciężki mosiężny kufel Mojmira. Postawiła go na blacie obok pieca. Mojmir wciąż bacznie ją obserwował. Cały czas była odwrócona do niego plecami. Zwrócił uwagę na jej włosy lśniące tysiącami słonecznych refleksów. Ciągle stojąc na palcach, pochylała się nad blatem. Gdy skończyła napełniać kufel tak, że gęsta białokremowa piana wystawała wysoko ponad brzeg, odstawiła antałek.
– Wczoraj miałeś ciężki dzień, zaraz ci się poprawi. – W jej głosie detektyw wyłowił nutkę śmiechu. Usilnie próbował sobie przypomnieć, co wczoraj robił. Nie mógł. – Cieszę się, że niedługo znowu będziemy razem – powiedziała pewnie. Mojmir przez chwilę zastanawiał się, co ma na myśli. Jej dźwięczny głos, choć pozornie miły i życzliwy, wzbudzał w nim lęk. Kobieta objęła kufel dłońmi i ostrożnie go podniosła. Mojmir zauważył, że już nie stoi na palcach. Miał wrażenie, że czas zwalnia, a powietrze w pomieszczeniu wibruje. Ważąc każdy ruch, zaczęła się odwracać. Sekundy wydłużały się bezlitośnie… Nagły huk perunowej błyskawicy wdzierający się brutalnie do sypialni wyrwał zlanego zimnym potem Mojmira ze snu…
Kołatka ciężkich drewnianych drzwi zagrzmiała metalicznie, zagłuszając cykanie świerszczy i rechot żab. Jej złowrogi stukot niósł się przez ciemność nocy głuchym krzykiem. Ustał jednak równie szybko, jak się pojawił. Przed wejściem stał mężczyzna w średnim wieku. Twarz miał szczupłą, pociągłą, włosy krótkie, wygolone po bokach. Wydatny orli nos łamał przyjemne dla oka rysy, dodając im charakteru i zadziorności. Przybysz ubrany był jak ktoś, kto wraca z dalekiej podróży. Mocny, brązowy, lekko przetarty i przybrudzony skórzany kaftan z licznymi kieszeniami spięty był po bokach solidnymi stalowymi klamrami. Czarne spodnie z bydlęcej skóry sprawiały wrażenie drogich, i takie były, choć jegomość nie kupił ich – wygrał w Dwie Dole. Buty nosił wysokie, podobne do tych, jakie mieli drużynni, jednak nieco lżejsze, wygodniejsze, mniej sztywne, choć nie mniej wytrzymałe. Przez ramię przewieszona na szerokim pasie była torba, zamknięta niewielką kłódką. Od kłódki biła bardzo delikatna, widoczna jedynie nocą, zielonkawa poświata, kontrastująca z rzadko spotykanym, spektakularnie jasnym odcieniem niebieskich oczu właściciela. Zasuwka w drzwiach przesunęła się, piszcząc przeraźliwie niczym mysz żywcem obdzierana ze skóry dla zabawy przez bezdomne sieroty.
– Kto? – zarzęził chrapliwy, nieprzyjemny głos wartownika.
– Otwieraj – odpowiedział mężczyzna beznamiętnie. Wiedział, że go znają. Bywał tutaj częściej, niż by chciał.
Klucze zadzwoniły, dźwięk otwieranych zamków ponownie zakłócił nocną ciszę, chrzęszcząc i zgrzytając. Pyzate, srebrzyste oblicze Lunarisa wędrującego po niebie schowało się za chmurami, z których powoli zaczynały spadać pierwsze ciężkie krople zbliżającej się letniej burzy. Na ułamek sekundy perunowa błyskawica rozświetliła ciemność nocy, a gwałtownie zrywający się wicher przyniósł z oddali zapach deszczu i skoszonej na łąkach trawy. Żaby i cykady, jakby na rozkaz wydany przez bóstwa, zamilkły zupełnie. Drzwi otworzyły się szeroko. Mężczyzna wszedł bez słowa do środka. Dziedziniec niewielkiej baszty zwanej „Jajeczną” miał kształt okręgu. Baszta cieszyła się wyjątkowo ponurą sławą, zarówno w grodzie, jak i całym królestwie. Jak sugerują opowieści, więźniowie, których zabrano do wnętrza, nigdy nie opuszczali jej przez drzwi. Przybysz wiedział, że to nie tylko plotki. Ich martwe – choć nie zawsze – ciała wrzucano zazwyczaj do studni, stojącej na samym środku dziedzińca, otoczonej wysokim na dwie stopy murkiem. Wyłożona śliskim kamieniem posadzka połyskiwała złowrogo w świetle pochodni. Zdarzało się, że z Otchłani – bo tak nazywano studnię – dało się słyszeć jęki umierających w jej odmętach straceńców, którym – jakimś okrutnym zrządzeniem Doli, kaprysem Rodzanic lub własnym uporem – udało się przeżyć tortury i upadek na dno. Ich okaleczone ciała służyły wtedy za żywy posiłek dla szczurów i wszelkiego plugastwa żyjącego w kanałach. Zbyt słabi, by się bronić, zbyt silni, by umrzeć, świecami pożerani żywcem cierpieli niewysłowione męki. Ich zmaltretowane ciała w końcu postanawiały uwolnić ich dusze, by Jaźń mogła unieść się do Wyraju w objęcia Peruna i w przyszłości powrócić w kolejnym wcieleniu. Tchnienie natomiast by mogło zstąpić do Nawii i spocząć na wieki w przepotężnych boskich objęciach Welesa, odzyskując spokój po pełnym cierpień życiu.
– Jest u siebie – oświadczył wartownik, mieląc obleśnymi wargami uschłe źdźbło turzycy.
Jegomość spojrzał na niego ze wstrętem, którego nawet nie próbował ukrywać. W milczeniu, omijając szerokim łukiem Otchłań, skierował się w stronę drewnianych schodów wiodących na górną kondygnację budynku po drugiej stronie dziedzińca. Z okna biło jasne światło, zbyt jasne jak na możliwości świec. Kolejne stopnie skrzypiały boleśnie z każdym krokiem, zupełnie jakby kroki wędrowca sprawiały im ból. Gdy dotarł przed drzwi, usłyszał ciche jęki. Bez wahania nacisnął klamkę i wszedł do środka. Sala była duża, przestronna i jasna. Na prawo od wejścia stało czarne, dębowe, masywne biurko. Schludnie poukładane szpargały sprawiały wrażenie, jakby każde miało z góry przypisane miejsce. Pod ścianami, pełne ksiąg, dokumentów i teczek z aktami, uginały się regały i półki z drewna koloru czerwonego. Obok biurka stał duży, drewniany i – jak przypuszczał przybysz – ciężki sejf z metalowymi okuciami. Na samym środku biurka stał wysoki, lipowy posążek Welesa. Po drugiej stronie pomieszczenia, pod przeciwległą ścianą, umieszczone było ogromne łoże. Łoże, którego nawet wysoko urodzeni panowie by się nie powstydzili. Cztery złote, bogato zdobione kandelabry dawały zbyt dużo światła, by można uznać je za prawdziwe. Bez wątpienia były magiczne. Mężczyzna wiedział, że magia w oczach pani tego miejsca uchodziła za sztukę piękną i wartą każdej ceny. Na łóżku bez cienia skrępowania kochały się dwie kobiety. Obie zjawiskowo piękne. Obie zauważyły obecność gościa i żadna nie zamierzała reagować, a tym bardziej przerywać. Jedna bez wątpienia była rusałką, druga, choć miała w sobie głównie ludzką krew, nie była w stanie ukryć domieszki rusałczego światła.
– Witaj Marcel, dołączysz? – zapytała jedna z kobiet, ta, która wiodła prym. Ta, której światło rusałek stanowiło tylko część aury. Głos miała spokojny, miękki i przyjemny, choć stanowczy i silny.
– Tobie można odmówić? – zadrwił. Kobieta uśmiechnęła się pod nosem, ale tak, by to zauważył.
– Jak zwykle dowcipny i jak zwykle zaraz będzie tego żałował – skwitowała. – Można, choć to dość ryzykowne. Trafiła mi się godna przeciwniczka… – rzekła, wskazując skinieniem głowy na tę drugą, już wijącą się u jej stóp. Mężczyzna położył swoją torbę na brzegu biurka szefowej. Wiedział, że Nuria Otra nie jest kobietą, której można się sprzeciwiać. Wiedział też, że sprzeciw zawsze obejmował dość poważne ryzyko trwałego uszkodzenia ciała, a w ekstremalnych przypadkach mógł kosztować nawet życie śmiałka.
– Nuria… dopiero wróciłem… – jęknął, przesadnie manifestując zmęczenie.
– Żartuję, głupcze! Usiądź, załatwimy interesy, później… inne interesy… – Agentka nie kryła rozbawienia. Pocałowała towarzyszkę w czoło i zaczęła wstawać. Choć nie raz widział ją nagą, zawsze robiła na nim niesamowite wrażenie. Długie i smukłe nogi, krągłe biodra, imponująca talia i spore piersi, przyozdobione dużymi, ciemnymi sutkami, w połączeniu z raczej delikatnymi dziewczęcymi rysami twarzy i krótkimi, modnie wymodelowanymi czarnymi włosami dawały mieszankę, przy której po prostu nie było można pozostać obojętnym. Marcel przełknął ślinę i odwrócił wzrok, starając się nie gapić zbyt natrętnie. Szefowa służb specjalnych narzuciła na ramiona czarny, prześwitujący, koronkowy peniuar i kręcąc zalotnie biodrami, podeszła do mężczyzny. Przymilając się niczym kotka, potarła lekko zadartym noskiem o jego orli kinol.
– Pachniesz podróżą. – Spojrzała na niego wyraźnie zadowolona. – Dobrze, że już wróciłeś. – Ze skraju biurka wzięła torbę z wiedźmią kłódeczką i nadal kręcąc biodrami, odeszła, by usiąść na swoim miejscu. Rozsiadła się wygodnie w ogromnym fotelu, zarzucając zgrabne nogi na biurko. Torbę z raportami położyła na środku, przed posążkiem Welesa. Nie było tajemnicą, że jest jego gorliwą wyznawczynią, i to tego boga upatrzyła sobie jako swojego ulubionego. Choć sama wiedźmą nie była, nie przeszkadzało jej to, by magię i sztuki tajemne szanować i w ograniczonym zakresie korzystać z ich dobrodziejstw. Używała rozlicznych amuletów i eliksirów, w które zaopatrywała się w tylko sobie znanych źródłach. Potrafiła też wykonać kilka uroków i posługiwać się łatwiejszymi zaklęciami, głównie takimi, które w jakiś sposób mogły pomóc w trakcie przesłuchań i szeroko rozumianej pracy szefowej Wszeborskich Sił Specjalnych. Kobieta sięgnęła do lekko uchylonej szuflady…
– Masz, wypij ją – poleciła surowym tonem. Już bez uśmiechu podała przybyszowi czarną fiolkę z gęstym jak smoła eliksirem.
– Nie potrzebuję tego. – Zirytował się.
– Potrzebujesz! To tylko Czarny Syrop. Doda ci animuszu na kilka świec i pomoże zebrać myśli.
Marcel nie lubił eliksirów. W przeciwieństwie do alkoholu mąciły mu w głowie. Tracił czujność. Fiolka, którą opróżnił na polecenie Nurii, zawierała jednak miksturę, która niemal natychmiast dodała mu sił i usunęła zmęczenie po długiej podróży.
– Gdzie ty to kupujesz? U wędrownych trucicieli? – Otrząsnął się, bo choć eliksir zadziałał wspaniale, smakował jak siki Topielca.
– Oczywiście, i to u najlepszych w całym Mirabelium. – Kobieta spojrzała na podwładnego z wyższością.
– Oczekujesz pełnego raportu?
– Nie, kurwa, połowy! – Spiorunowała go wzrokiem. W tym czasie rusałka na łóżku bezceremonialnie i całkowicie bez skrępowania oddawała się przyjemności korzystania z wynalazków, które Nuria trzymała w stojącej obok szafeczce. Mężczyzna skinął głową w stronę łóżka.
– Och, nie martw się o Sor. Jest bardzo dyskretna. Mamy pewne plany wobec niej…
– Sor… – powtórzył imię rusałki. – Ładnie…
– Dostarczyłeś listy? – zapytała Nuria, wyrywając go z zamyślenia.
– Tak. Myślisz, że posłucha?
– Mella Lorberger nigdy nie słucha rad, ze szczególnym uwzględnieniem tych rozsądnych – zaśmiała się agentka. Do uszu mężczyzny, gdzieś zza pleców, docierały przytłumione jęki…
– Jechałem nadaremno? – zapytał, wędrując myślami w okolice łóżka po drugiej stronie sali.
– Niee… Nie jechałeś nadaremno… Ostrzeżenie Lotrum przed zagrożeniem ze strony Vitoriusa było konieczne… Czy posłuchają, to już nie nasza rzecz, przynajmniej przez jakiś czas…
– Cara Vitoriusa – wtrącił mężczyzna. Kobieta jakby nie od razu zrozumiała to, co usłyszała. Spojrzała tylko na niego, wytrzeszczając oczy. – Teraz każe się tytułować carem… – W oczach szefowej służb specjalnych można było w tej chwili dostrzec zdziwienie i niesmak.
– Od kiedy to carem należy tytułować byle przybłędę?
– Szpicle twierdzą, że Vitorius przeprowadził w całym Trajtarze referendum, według którego to poddani mieli zdecydować o tym, jaki tytuł przyjmie władca – wyjaśnił Marcel, nie kryjąc rozbawienia. Kobieta wzdrygnęła się i zatopiła mocniej w fotelu.
– Rządy ciemniaków… – westchnęła i spojrzała na leżącą na biurku torbę. – Raporty? – Mężczyzna skinął głową.
– Czego się dowiedziałeś?
– Królowa przyjęła mnie osobiście – powiedział z naciskiem i zaczął relacjonować szczegóły audiencji.
– Daruj sobie szczegóły, bo się zrzygam. Przejdź do sedna.
– Droga do Didlim była spokojna, choć na gościńcach i w karczmach czuć nerwową atmosferę. W przesmyku widuje się obozowiska Stolemów. Schodzą z gór i kierują się w stronę jeziora Warczyn. Podobno całą wieś zagoniły do zawodów. Przeżyła tylko jedna dziewczynka[1]. Bandyci też rozpanoszyli się po całej krainie. Ludzie gadają, że zbliża się wojna. Vitorius wysyła posłów do monarchów, co znaczniejszych możnych i żerców. Zwłaszcza żerców. Zwłaszcza tych niezależnych. Szpicle twierdzą, że ostrzy sobie kły na północne królestwa i usilnie czegoś szuka, jakiegoś artefaktu. Nie ustaliłem, czego dokładnie. Ludzie się boją. Na wszelkie pytania dostają szczękościsku, ale mówię ci Nuria, coś wisi w powietrzu i zaczyna gnić…
– To wszystko? – Agentka nie odpuszczała. Wiedziała, że Marcel, choć jest dobrym agentem, bywa roztargniony.
– Nie… Vitorius dobrze płaci. Krasnoludy z Kar-Batar wysyłają do Trajtaru całe karawany wszystkiego, co zdaje się im stare i przypomina magiczne przedmioty. Podobno już całą krainę przewrócili do góry nogami. Idą od domu do domu. Plądrują i zabierają wszystko, co ich zdaniem się nadaje. Po drodze mijałem jeden taki transport. Porządnie obładowane wozy, starannie okryte szarymi płótnami, nie dojrzałem niczego interesującego. Magii w tym też niewiele, moje amulety nie zareagowały, a są bardzo czułe na aurę. Jednak krasnoludy traktują te transporty bardzo poważnie. Kilkunastu dobrze uzbrojonych na kucach, do obstawy kilku wozów, to spory wysiłek… Zwłaszcza że podróżują jedynie nocą…
– Fakt… Coś jeszcze?
– Tak, wysyłają też pojedynczych gońców. Próbowałem nawet jednego zagadać na przełajach. Wiózł spory kufer i był wyraźnie rozdrażniony moim zainteresowaniem. Chciałem go ująć, ale mi zwiał… – Mówiąc to, zrobił naburmuszoną minę. Nuria lekko się tylko uśmiechnęła. Wiedziała, że Marcel jest dobrym agentem i w bezpośredniej walce daje sobie radę, ale polowanie na ludzi to nigdy nie była jego specjalność.
– Lorberger odebrała poselstwo ustne?
– No tak…
– Odpowiedź? – Szefowa służb specjalnych drążyła umysł Marcela z uporem krasnoluda kującego skałę.
– Nie… Nie dała… Powiedziała, że wyśle własnego posła z podziękowaniem. Sądzę, że nie potraktowała nas poważnie… Grimnur nie odstępuje królowej na krok. Czułem jego obecność nawet w łożnicy…
– Rozmawiałeś z nim?
– Tak. Choć był to raczej monolog niż rozmowa.
– Mam prosić o szczegóły? – Nuria wydęła usta, zirytowana koniecznością ciągnięcia podwładnego za język.
– Przepraszam, ciężko się skupić, gdy… – tłumaczył się, skinieniem głowy wskazując jęczącą na łóżku rusałkę.
– Sor, wstrzymaj się na chwilę. Rozpraszasz mi pracownika. – Rusałka posłusznie wykonała rozkaz swojej pani.
– Grimnur dał mi do zrozumienia, że królowa słucha jego rad bardzo skrupulatnie… To zresztą żadna tajemnica. Na dworze panuje dość beztroska atmosfera. Lorberger całkowicie lekceważyła zagrożenie. Odniosłem wrażenie, że nie myśli całkiem racjonalnie… Wzrok miała rozbiegany, ręce jej drżały… Podczas rozmów unikała kontaktu wzrokowego, a gdy Grimnur zaczynał mówić, kornie spuszczała wzrok. Każdą jego radę traktuje za to niemal jak rozkaz. Cała ta sytuacja jest tyleż niepokojąca, co komiczna…
– Nigdy nie była zbyt mądra, zawsze za to była bardzo podatna na manipulację i łatwo poddawała się emocjom. Płacze z byle powodu… Wiedziałeś, że jest nimfomanką? – zapytała agentka.
– Nie. Ale to by wiele wyjaśniało… Jednak to nie wszystko, jej zachowanie było groteskowe. Może to zbyt odważne, ale odniosłem wrażenie, że coś ją łączy z żercą.
– Zawsze ulegała wpływom silnych mężczyzn – powiedziała Nuria lekceważącym tonem. – W przeszłości spełniała wszelkie zachcianki ojca. Później brat zrobił sobie z niej służącą, a gdy i on zginął, zapewne dała się zdominować Grimnurowi. Dla niej liczy się tylko cipa… – Wydęła usta z dezaprobatą.
– Zupełnie jak dla ciebie – zadrwił Marcel i natychmiast pożałował, że się odezwał. Zbyt często miał niewyparzony język i już nieraz miał przez to poważne kłopoty. I tym razem nie mogło być inaczej.
Szefowa Służb Specjalnych spojrzała na niego wzrokiem kruka czekającego na padlinę. Zdjęła nogi z biurka. Powoli, majestatycznie wstała. Podeszła do mężczyzny z jego lewej strony. Krągły tyłek lekko oparła o biurko i delikatnie położyła swoją dłoń na jego dłoni. W jej oczach płonęły zimne odbicia magicznych kandelabrów i – furia. Spojrzała na niego przenikliwie. Nie śmiał nawet drgnąć. Wiedział, że nie uniknie kary.
– Weri dum ba’an – wyrecytowała formułę, a w tym samym momencie agent poczuł, jak pęka w nim każdy nerw. Ból przeszył całe jego ciało we wszystkich kierunkach. Twarz wykręciła mu się w niemym krzyku. – Nie próbuj więcej takich pyskówek – zagroziła. W jej głosie wyczuł wściekłość i lodowaty chłód. – Ba’aan! – Zwiększyła moc zaklęcia. Próbował krzyczeć. Jedyne, co mu się udało wydobyć z krtani, to kilka chrapliwych jęków. Sor od razu się tym zainteresowała. Błyskawicznie skoczyła na łóżko i ustawiła się na czworakach, niczym ogar węszący zdobycz. Obserwowała całą scenę, nie kryjąc ekscytacji. Z jej oczu biły podniecenie i fascynacja. Ból zadawany przez jej panią młodemu agentowi wyraźnie ją cieszył. Być może nawet sprawiał jej przyjemność. Nie próbowała ukryć radości. Nuria zauważyła jej ekscytację. Skinieniem głowy pozwoliła rusałce podejść bliżej. Dziewczyna podbiegła szybko, tupiąc bosymi stopami po dębowej podłodze. Zbliżyła przecudnej urody twarz do twarzy Marcela. Chłonęła jego cierpienie, tańcząc wokół fotela, na którym siedział. Oglądała napięte mięśnie. Patrzyła w boleśnie wywrócone białka oczu. Chciwie wdychała zapach jego potu. Promienny uśmiech nie schodził jej z ust. Oblizywała je, jakby za chwilę miała zatopić zęby w najpyszniejszym daniu. Nuria przeciągała torturę, a pomieszczenie wypełniał słodki zapach rozgrzanego ciała…
– Nigdy więcej nie odzywaj się do mnie w ten sposób – powtórzyła. W końcu wyszeptała: – Ba’an irk du. – Tym samym cofnęła zaklęcie. Mężczyzna odetchnął z ulgą… Ból ustąpił równie nagle, jak się pojawił. Rusałka, nie kryjąc rozczarowania, że to już koniec przedstawienia, wróciła na łoże. – Myślisz, że Grimnur celowo bagatelizuje zagrożenie? – zapytała od razu agentka, nie ruszając się z miejsca i głaszcząc czule swoją dłonią jego dłoń. Marcel dyszał z wysiłku.
– Jestem przekonany, że doskonale wie, że Vitorius coś planuje. Lotrum przecież też ma służby specjalne, ale mój informator twierdzi, że w mieście to zakazany temat. Żerca trzyma za jaja ministrów i dowódców, dlatego siedzą cicho. Ludzie się boją. Wszyscy wszystko wiedzą, ale radośnie udają, że nie wiedzą. Wypytywał mnie też o córki hrabiego de Vott, zwłaszcza o Adriannę. Zaproponował, żeby dziewczęta przyjechały do Didlim. Pod niebiosa wychwalał miejscowy uniwersytet. Nakazał przekazać propozycję hrabiemu. Mam to zrobić?
– Nie ma takiej potrzeby. Obie mają już zaplanowaną przyszłość…
– Wiem. Zauważyłem, że posprzątałaś w aktach. – Uśmiechnął się, próbując ocieplić atmosferę.
– Tak. – Agentka nagle spochmurniała. – Wygnano Detmolda…
– Obiło mi się coś o uszy. Nie sądzę, żeby było to szczególne zaskakujące. Hrabia Werkus od dawna chciał się go pozbyć z grodu. Nie miał tylko powodu. Martwi cię to? – Marcel spojrzał na agentkę. Dostrzegł zawahanie. Nieduże i trwające ledwie ułamek sekundy, jednak na tyle silne, by nie uszło uwadze osoby nawet tak nieuważnej jak on.
– To kłopotliwe… – Odwróciła wzrok, zmieszana, że dała się przyłapać na niepewności. Mężczyzna spojrzał na nią badawczo, nie odezwał się jednak.
– Straciliśmy go z oczu. I zostaliśmy bez żercy. Nie wiadomo, kto go zastąpi… – kontynuowała. – Nie to jest jednak teraz najważniejsze, mamy gorszy problem… Mam podejrzenia, dość silne, że Sonia Lupej nie zaginęła, tylko… uciekła. – Agentka ważyła słowa. Nie była pewna, czy to dobre określenie. Innego jednak nie znajdowała. Mówiła cicho, jakby w obawie, że ktoś może ją usłyszeć, choć wiedziała, że cały teren baszty obłożony został silnymi zaklęciami ochronnymi.
– Ta Sonia Lupej? – Marcel się wzdrygnął.
– A znasz jakąś inną? Jeśli to prawda, to Mojmir nie może się o tym dowiedzieć, rozumiesz? – Skinął głową w potwierdzeniu. – On wciąż jej szuka, a jeśli dowie się, że żyje i że celowo uciekła, może się załamać. A nie możemy sobie pozwolić na taką stratę, jest zbyt cenny.
– Rozumiem.
Tajny współpracownik spędził w komnacie swojej mocodawczyni całą noc. Była dla niego bardzo wyczerpująca. Gdy wychodził, ponownie z nieskrywaną pogardą spojrzał na wartownika. Mężczyzna otwierający mu drzwi znowu przemielił obleśnymi wargami uschłe źdźbło turzycy, ale tym razem wypluł je wprost pod nogi agenta, po czym sięgnął kępy rosnącej tuż pod murem i zerwał kolejne, które bez spuszczania wzroku z Marcela włożył do ust i począł memlać równie obleśnie, jak poprzednie. Dzień po nocnej burzy zapowiadał się piękny. A wieczorem – Kupała!
„Detektyw, tropiciel, poszukiwacz” – głosił napis na małej mosiężnej tabliczce, krzywo przybitej do starych, nadgryzionych zębem czasu dębowych drzwi. Wysoka, ale wąska kamienica wciśnięta między sklep rybny i magazyny zbożowe nie zachęcała do wizyt. Nie wyróżniała się też niczym szczególnym. Uroku nie dodawały jej wyloty odpływów kanalizacyjnych ani ściek płynący leniwym nurtem za niewielkim murkiem po drugiej stronie ulicy, z którego nieustannie, niczym trucizna, sączyła się biała mgiełka oparów z nieczystości, psująca powietrze w całej okolicy. Poszarzała fasada z od dawna niemytymi oknami bardziej przypominała popadający w ruinę pustostan niż siedzibę jednego z najlepszych detektywów, jakich wydało na świat Aurarium z Zarzecza.
Adepci tej doskonale znanej na świecie placówki edukacyjno-wychowawczej uchodzili za prawdziwych mistrzów w swoim fachu. Latami szkoleni byli z podstaw magii, szermierki, walki wręcz, prowadzenia śledztw, zbierania poszlak i dowodów, prowadzenia przesłuchań i uczeni logicznego myślenia. Trenowano ich do rozwiązywania najbardziej skomplikowanych i wielowątkowych spraw kryminalnych, jakie tylko można było zaprojektować. Nieliczni, ci, którym cudem udało się dotrwać do ostatniego roku, pobierali nawet tak tajemne nauki, jak psychologia czy behawiorystka – cokolwiek to jest – a tuż przed opuszczeniem smutnych murów Aurarium przechodzili końcowe egzaminy. Były one tak trudne i rozbudowane, że jedynie kilku kończyło całą edukację – nie zawsze pozostawali o zdrowych zmysłach. Zdarzało się bowiem, że na skutek zbyt dużych wymagań, licznych traum i presji ze strony edukatorów kandydatowi na przyszłego detektywa zwyczajnie odbijało i swoją wiedzę zaczynał wykorzystywać w sposób co najmniej niegodny.
Najważniejszą osobą w całym Aurarium był Kursarz, uważany za najsilniejszą psychicznie osobę w całym Aurarium[2]. Placówka miała dwa trzyosobowe oddziały rekruterów, których jedynym zadaniem było podróżowanie i namawianie spotkanych przy drogach bezdomnych dzieci do przyjęcia oferty i rozpoczęcia nauki. Dziecko, które dało się przekonać, nie miało już odwrotu. Oczywiście, zdarzały się próby ucieczek. Wykorzystywano je jednak, jak wszystko w Aurarium, do szkolenia adeptów. Gdy jakiś zmęczony nieustającym biciem i wymogami zdesperowany dzieciak uciekał, Kursarz dawał mu kilka dni, po czym zbierał starszych uczniów. Każdego uzbrajał w nóż i wysyłał na polowanie za zbiegiem. Zadanie było jedno: dostarczyć Kursarzowi język i oczy uciekiniera. Nie wolno jednak było go zabijać.
Mojmir skrzętnie ukrywał swoje zdolności i nie lubił chwalić się ani swoją przeszłością, ani wiedzą, ani umiejętnościami. W całym Wierzbowisku jedynie kilka osób w pełni zdawało sobie sprawę z tego, do czego był zdolny. Większość spraw, którymi się zajmował, to niewierni mężowie i rozwiązłe żony. Tylko od czasu do czasu ktoś zgłaszał zaginięcie dziecka, drobne kradzieże czy swary z sąsiadem.
Detektyw leżał w łóżku spocony jak mysz. Nie spał dobrze, zresztą jak zwykle. Noc była gorąca, a powietrze zastygło. Bolała go głowa. Czuł pulsowanie w skroniach. Miał dreszcze. Balansował na granicy jawy i snu. Gdy usilnie i jednocześnie nieudolnie próbował zasnąć, do jego uszu, niczym huk wodospadu, dobiegło silne walenie stalową pięścią w drzwi.
– Psiakrew! – Wyrwany z odrętwienia przeklął w myślach. – Kogo tam licho przyniosło…
Noc Kupały… Nie lubił tego święta, nie lubił żadnych świąt. Rodziły problemy. Pewnie znowu jakiś pijany zazdrosny mąż lub histeryzująca żona, której wybranek rzekomo zniknął w głuszy z młodą rozchichotaną panną… Zły jak osa zszedł po stromych schodach prowadzących z sypialni na piętrze do obszernego pomieszczenia na parterze, pełniącego funkcję salonu, kuchni i biura. Odsunął zasuwę, położył dłoń na klamce – zatrzymał się na chwilę, nasłuchiwał. Słyszał za drzwiami oddechy co najmniej sześciu osób, prawdopodobnie mężczyzn w zbrojach. Żadnej magii, tylko ciężkie sapanie. Nie miał wątpliwości – szli szybko, być może nawet biegli. Odsunął skobelek, powoli otworzył drzwi.
– Mojmirze Lupej, pójdziecie z nami, jego wielmożność hrabia Werkus de Vott zaprasza co rychlej na plac festiwalowy.
– Nie interesują mnie pijackie libacje i prostackie potupajki, won… – burknął Mojmir, nie kryjąc złości i próbując zamknąć drużynnemu drzwi przed nosem. W ostatniej chwili mocny skórzany but zablokował drzwi, a równie mocna skórzana rękawica, okuta blachami z wierzchu, z imponującą siłą złapała za klamkę.
– Pójdziesz waszmość z nami po dobroci albo na postronku. Jak wolisz?
Mojmir bez słowa mierzył mężczyznę wzrokiem, oceniając swoje szanse. Byłby w stanie go powalić. I jego pięciu towarzyszy też. Uznał jednak, że opór może tu jedynie zaszkodzić, uległ więc tej pokornej prośbie. Uległ głównie ze względu na hrabiego. Hrabia de Vott nie należał do osób, których wezwanie można ignorować. Rodzina de Vottów zdobyła bogactwo na handlu z Koroną. Pradziad obecnego hrabiego (wtedy jeszcze zwykły syn kupca) Anton Dewot podpisał z dziadem obecnego króla Falibora Trajmira umowę na dostawę leków dla drużyny królewskiej i szlachty[3]. Później udało mu się wygrać przetarg na dostawę broni i tym sposobem kupiecka rodzina Dewot, później znana jako de Vott, stała się jedną z najsilniejszych i najbogatszych w całym Królestwie Wszebory. Wtedy też, w uznaniu zasług, Król nagrodził Antona Dewota tytułem hrabiowskim i oddał mu rękę jednej z córek swojego zaufanego ministra. Obecna głowa rodu hrabia Werkus de Vott słynął z wybuchowego charakteru. Był człowiekiem o ponadprzeciętnej charyzmie i inteligencji, nie radził sobie jednak z panowaniem nad emocjami. Mojmir znał historie o tym, że zbyt niepokorni oponenci i ci, którzy odważyli się zagrozić interesom hrabiego pewnego dnia po prostu znikali bez śladu. Hrabia sprawował obecnie obowiązki doradcy królewskiego i jeśli dawać wiarę plotkom, jedna z jego córek miała w przyszłości wejść do rodziny królewskiej jako żona następcy tronu – księcia Filipa Trajmira.
– Ubiorę się, dajcie chwilę. – Już spokojniej, choć nadal niechętnie odpowiedział detektyw.
Drzwi zostawił uchylone – but drużynnego wciąż blokował zamknięcie. Detektyw niespiesznie wszedł po schodach do sypialni. Ubierając się, myślał o tym, co może być powodem wezwania. Było zbyt późno, by nagle hrabiemu zachciało się dodatkowego gościa, tym bardziej w osobie kogoś, kto znany był ze stronienia od wszelkiego rodzaju spotkań towarzyskich. Miny drużynnych i powaga, z jaką dowódca oznajmił mu o zaproszeniu, też nie mogły być dobrą wróżbą.
– Psiakrew! – przeklął, zakładając na chude, blade nogi wysokie buty ze skóry Czarnych Wydr, zapinane czterema posrebrzanymi klamrami. Już nieco ożywiony wstał sprężyście z drewnianego łoża. – O, jak dawno nie było tutaj kobiety – pomyślał gorzko i sprawnie narzucił na siebie pozostałe ubrania.
Schodząc, dopinał ostatnie guziki skórzanej kamizelki z czterema pojemnymi kieszeniami z przodu. Pod nią miał tylko białą koszulę z długimi rękawami i nieco zdobniejszymi mankietami. Mojmir mógł sprawiać wrażenie słabego, a nawet chorego. Był bladym, niewysokim, wychudzonym, pozornie powolnym mężczyzną o nieobecnym, pustym spojrzeniu. Lekko niedogolony zarost, wystające kości policzkowe i krzaczaste brwi w połączeniu z czarnymi włosami sięgającymi ramion i czarnymi jak smoła oczyma dopełniały tego nieprzystępnego wizerunku. Było w nim jednak coś, co sprawiało, że ludzie czuli do niego szacunek podszyty strachem. Jakaś wewnętrzna dzikość, a nawet wściekłość. To wszystko w połączeniu z wykonywanym zawodem bez wątpienia działało na kobiety, które – znacznie częściej, niż by tego chciał – okazywały zainteresowanie jego osobą. Były to jednak tylko pozory, gra, wizerunek, który zaprojektowano dla niego w Aurarium. Wizerunek, który miał mu pomagać w pracy. W rzeczywistości w całym znanym świecie niewielu było, którzy mogliby się z nim mierzyć.
Dolna Izba, jak zwykł nazywać parter, to długie, trochę zbyt słabo oświetlone pomieszczenie z kamienną, szarą podłogą. Na ścianie, na lewo od wejścia, mniej więcej pośrodku, stał imponujący kamienno-ceglany kominek z niedopalonym drewnem. Można było jeszcze dostrzec tlące się ostatkiem sił iskierki. Pod ścianą naprzeciwko wejścia stało równie imponujące, lekko zakurzone dębowe biurko. Nawet niewprawnym okiem można było dostrzec, że dawno nikt tutaj porządnie nie sprzątał. To przy tym biurku Mojmir przyjmował swoich klientów. Oj, gdyby mogło mówić, z pewnością zdradziłoby wiele fascynujących historii – głównie miłosnych.
Stanął w drzwiach. – Prowadźcie panowie. – Skinął lekko dłonią. Szli szybko. Dowódca obok Mojmira, dwóch drużynnych równo maszerowało nieco z przodu, a trzech niższych rangą truchtało z tyłu, zamykając ten – jak Mojmir pomyślał – pogrzebowy kondukt. W grodzie panowała nienaturalna cisza, biorąc pod uwagę okoliczności i święto. Mojmir wyczuwał napięcie i gęstniejącą z każdym wdechem atmosferę. Przeczucie mówiło mu, że to będzie długa i ciężka noc. Mimo że szli przez samo centrum grodu, nie spotkali prawie nikogo, a ci, których mijali, bardziej wyglądali jak ofiary ukrywające się i uciekające przed myśliwymi niż jak biesiadnicy wracający z Kupały. Plac festiwalowy był po przeciwległej stronie grodu, tuż za murami i wałem z ostrokołem. Wystarczyło wyjść przez Drewnianą Bramę, a od razu wchodziło się na teren, który od dawna już był miejscem zabaw, świąt i turniejów.
***
Plac festiwalowy podzielono na dwie strefy: wschodnią – przeznaczoną dla możnych, szlachty i arystokracji oraz zachodnią – dla rzemieślników, kupców, chłopstwa i niżej urodzonych mieszkańców grodu. Żebracy, sieroty i biedota z podgrodzia nie byli w ogóle wpuszczani na plac podczas świąt i wydarzeń. Bramy dla nich otwierały się natomiast tuż po nich, gdy wszyscy majętniejsi i wyżej urodzeni opuścili plac. Miało to oczywiście konkretny cel: żebracy i sieroty sprzątali plac z pozostawionych resztek tak dokładnie, że nie trzeba było podejmować żadnych wysiłków, by doprowadzić teren do porządku. Gdy Mojmir w eskorcie drużynnych dotarł do placu, od razu zauważył hrabiego stojącego przy olbrzymim stole biesiadnym, ustawionym przed wysokim namiotem w strefie dla bogaczy. Wokół kręciło się wielu drużynnych. Panowało duże poruszenie. Pochodnie na palach oświetlały dokładnie cały teren. Ustawiona pośrodku scena była pusta. Jedynie stoły rytualne umieszczone na podwyższeniu nosiły jeszcze ślady niedawnych uroczystości. Naczynia obrzędowe pozostawione przez kapłanów były niedbale rozrzucone po całym ołtarzu, pomiędzy nimi wirowały płatki kwiatów rozsypane przez dzieci. Na każdym ze stołów ustawiono przyozdobione wiankami figury Peruna, Welesa i Mokoszy. Drużynni prowadzili detektywa prosto przed oblicze hrabiego.
– Jesteście wreszcie Lupej! Myślałem już, żeście wyjechali i te barany nie zastały pana w domu. Chodźcie za mną. Zrozumiecie wszystko, gdy dotrzemy na miejsce. – Hrabia Werkus de Vott był wysokim, barczystym mężczyzną o przenikliwym, ostrym spojrzeniu. Bujne, kruczoczarne włosy wychodzące spod bogato zdobionego kapelusza w kolorze fioletu i zieleni opadały lekkimi falami na ramiona. Głos miał niski, tubalny. Mówił wolno, ważył każde słowo jak alchemik tworzący tajemniczą miksturę, być może truciznę. Ciemnofioletowa koszula, której guziki wykonano z połyskujących w świetle pochodni rubinów, sprawiała wrażenie droższej, niż razem wzięte ubrania i mundury wszystkich obecnych na placu. Długi płaszcz z wysokim sterczącym kołnierzem i luźno zwisającym szerokim, jedwabnym pasem wyszywanym złotymi i srebrnymi nićmi skrojony był tak, by potęgować wrażenie siły i dostojności hrabiego. Obraz ten dopełniały modne wśród bogaczy trzewiki z mocno wywiniętymi noskami, które – Mojmir był tego pewien – wyszły spod ręki któregoś z gnomich mistrzów z Sutry lub Perisium.
Mężczyźni w asyście kilku drużynnych ruszyli w kierunku skraju placu festiwalowego. Szli drogą prowadzącą do polany Starego Dębu. Święte drzewo rosło zaledwie kilkadziesiąt kroków za granicą Leszyboru. W ciągu dnia bez wchodzenia do lasu można było dostrzec zarówno drzewo, jak i polankę. Stary Dąb był popularnym miejscem składania ofiar i modłów do bogów i duchów ostępu. Na polankę prowadziła wijąca się pomiędzy drzewami wąska droga.
Krew tężejąca w żyłach to pierwsze, co Mojmir poczuł, gdy w eskorcie drużynników, z hrabią u boku, wszedł na polanę. Widok, który roztoczył się przed nim, to prawdopodobnie najbardziej makabryczna scena zbrodni, jaką w życiu oglądał. Ciało młodej dziewczyny wisiało głową w dół, przywiązane do jednej z gałęzi świętego drzewa. Nogi ofiary oprawcy rozciągnęli w szpagat i mocno przytroczyli do konaru grubymi powrozami. Zwłoki pokryte były licznymi ranami, a krew sącząca się z nich zasychała na długich jasnych włosach niczym krwistoczerwone jarzębinowe koraliki. Ręce zwisały luźno w kierunku ziemi. Oczy były otwarte, zamglone i zdawało się, że patrzą na przybywających ze współczuciem i żalem. Dopiero po chwili detektyw zorientował się, że ofiarą jest córka hrabiego de Vott. Siedemnastoletnia piękna Adrianna. Dostrzegł też coś, czego nie zauważył na początku. Z łona dziewczyny wystawała rękojeść sztyletu. Morderca wbił w delikatne dziewczęce ciało całe ostrze. Detektyw poczuł nieprzyjemny ucisk w okolicy żołądka. Drużynni opierali już drabiny o gałąź, na której powieszono ofiarę. Po kilku chwilach jej martwe ciało spoczęło na wcześniej przygotowanym wozie. Mojmir podszedł bliżej. Z zaciekawieniem przyjrzał się rękojeści sztyletu. Takiej jeszcze nie widział. Materiał, z którego została wykonana, nie przypominał mu niczego znanego. Można było pomyśleć, że to szkło o wyjątkowej czarnej barwie, szkłem jednak nie było. Detektyw się wzdrygnął. Im dłużej patrzył na wystającą z krocza dziewczęcia rękojeść, tym większy ogarniał go niepokój. Coraz trudniej przychodziło mu też skrywanie odrazy. Gdyby tylko mógł, od razu odszedłby stamtąd jak najdalej. Zabolała go głowa, czuł w powietrzu wibracje aury. Wyjątkowo delikatne, ale stabilne. Aury, której nie potrafił zidentyfikować. Niepokój się wzmagał. Zdławił go resztką siły woli i ćwiczeniami oddechowymi, których nauczyła go zaprzyjaźniona kapłanka.
– Co za potwór mógł to zrobić mojej córeczce, była taka niewinna, taka dobra… – Zmienionym, zimnym głosem wyjęczał hrabia. – Lupej, dowiesz się, kto za tym stoi, i mi go przyprowadzisz! Żywego! Cena nie ma znaczenia… – rozkazał, łypiąc na Mojmira szeroko otwartymi oczyma. Twarz miał czerwoną, w oczach – gniew, żal, rozpacz i coś, czego Mojmir nie potrafił nazwać, ale przerażało go to równie mocno, jak obecna w tym miejscu tajemnicza aura. Starał się nie prowokować hrabiego, unikał więc nadmiernego kontaktu wzrokowego.
– Porozmawiajmy na osobności, mości hrabio – powiedział wolno detektyw, rozglądając się po polance.
– Słyszeliście?! Wynocha! Wszyscy wypierdalać! – krzyknął hrabia. Chwilę później został tylko on, Mojmir i leżące na deskach wozu ciało Adrianny de Vott. Detektyw powoli, okazując należyty szacunek, podszedł do zwłok. Liny trzymające ciało odcisnęły na szczupłych nogach wyraźne sine ślady. Dziewczyna wyglądała tak spokojnie – Mojmir pomyślał, że sprawia wrażenie śpiącej. Jedynie krew, otwarte rany i siniaki burzyły ten, zdawać by się mogło, sielankowy widok.
– Konieczna będzie sekcja, panie.
– Oszalałeś?! – Hrabiemu oczy prawie wyskoczyły z orbit. – Myślisz, że pozwolę kroić moje dziecko? – krzyknął. Dyszał tak wściekle, że detektyw doskonale widział ruchy płatków jego nosa.
– Bez tego nie ruszymy śledztwa, mości hrabio… – Nie skończył zdania.
– Zabraniam jej dotykać! Wyrwę wątrobę każdemu, kto spróbuje jej dotknąć, choćby palcem. – Mojmir wiedział, że to nie jest pusta groźba. Mina hrabiego wyraźnie dawała do zrozumienia, że nie da łatwo się przekonać. Detektyw stał przy wozie i bacznie oglądał rany. Z ciała nadal sterczała rękojeść, drużynni nie zdążyli wyjąć ostrza. – Piękna. Musiała wyjść spod ręki wybitnego mistrza – pomyślał. Grawerowany, srebrny jelec lśnił wspaniałym, niemal mistycznym blaskiem. Całość – zrobiona z nieznanego detektywowi materiału – zdawała się szeptać. Snuła swą opowieść w zastygłe od grozy wydarzeń letnie powietrze. Była to gawęda w języku, który dawno zapomniano. Języku Wołchwów – mężczyzn, których Weles obdarzył magiczną mocą o niezrównanej sile, darem widzenia przyszłości. Mężczyzn, którzy posiedli tajemnicę życia i śmierci, a sama śmierć nie chciała się nawet do nich zbliżać[4]. Mojmir słyszał kilka legend, nie traktował ich jednak zbyt poważnie. Czasy, których dotyczyły, były zbyt odległe, by przekazy te można uznawać za prawdziwe. Nie zmieniało to jednak faktu, że takich skarbów nie widuje się codziennie. Sztylet, którym w letnią, kupalną noc zamordowano piękną Adriannę, córkę hrabiego Werkusa, był drogi, nawet biorąc pod uwagę bogactwo rodziny de Vott. Zarówno Mojmir, jak i hrabia zdawali sobie z tego sprawę. Obaj potrafili jednym spojrzeniem rozpoznać wartościowe przedmioty. Mojmir z przymusu, hrabia z luksusu.
– To zbyt wcześnie, by wyrokować, ale mam powody przypuszczać, mości hrabio, że pańska córka została zamordowana w celach rytualnych. Ostrze, którym ją przebito, to jedno z najdroższych, jakie w życiu widziałem. A zapewniam, że trudno mnie zaskoczyć. Rozmieszczenie ran na ciele sugeruje, że nie zostały zadane ani w walce, ani w pośpiechu. Proszę spojrzeć. – Detektyw delikatnie skinął ręką, wskazując hrabiemu, na co zwrócić uwagę. – Są idealnie symetryczne. Ostrze prowadzono pewnie, wprawnie. Podejrzewam też, że panienka nie stawiała oporu, być może była czymś odurzona. Tego nie zrobił byle oprych. Sekcja pozwoli mi uzyskać więcej informacji. Jeżeli zależy panu na szybkim zakończeniu sprawy, nalegam: proszę się zgodzić. Proszę się zgodzić – powtórzył z naciskiem.
Hrabia stał bez ruchu, oddychał z wysiłkiem. Oczy miał rozbiegane. Mojmir miał wrażenie, że ojciec dziewczyny zaraz padnie jak długi. Albo rzuci mu się do gardła… W sumie co za różnica… Oba rozwiązania zwiastowałyby kłopoty.
– Wyjmij to z niej, wyjmij z niej to cholerne żelazo… – syknął arystokrata przez zaciśnięte usta.
Wywołane światłem pochodni cienie obu mężczyzn majaczyły na polance. Gałęzie dębu, pod którym rozgrywała się ta makabryczna scena, poruszały się, tańczyły uradowane rozlaną krwią, świętując Kupałę w sposób, który porzucono dawno temu. Mojmir czuł się źle. Zbierało mu się na wymioty. – Nieee, nie zwymiotuję, zaraz mi przejdzie – pomyślał. Przełknął ślinę. Można było odnieść wrażenie, że w powietrzu słychać stłumione, rozdzierające duszę krzyki. Chwycił rękojeść. Była zimna. Nienaturalnie zimna, wręcz lodowata. Zawahał się. – Zrób to, do cholery! – ponaglał hrabia. Detektyw zacisnął zęby. – Gdyby tak dało się zacisnąć żołądek – pomyślał. Sprawnym ruchem wyszarpnął ostrze z łona dziewczyny. Z wnętrza wydobyła się stężała, brunatnoczerwona breja, która rozlała się na deskach wozu i utworzyła małą krwistą kałużę. Syk stali wyślizgującej się z ciała słychać było w promieniu kilku kroków. Hrabia też usłyszał. Zgiął się wpół. Zwymiotował. Konwulsyjne skurcze szarpały jego ogromnym ciałem. Detektyw nie wiedział, jak ma zareagować. Hrabia oddychał szybko, płytko. Lekko zataczając się, w ostatniej chwili złapał się żerdzi wystającej z burty wozu. To uratowało go przed kompromitującym upadkiem. Wyglądał jak buhaj szykujący się do szarży. Wydawał się wściekły. Oczy miał czerwone, jego twarz – zwykle blada i spokojna – teraz przypominała buraka. Usta miał lekko rozchylone, sine i suche. Płatki nosa unosiły się i opadały. Nerwowo się oblizywał. Pot, który spływał mu po czole na nos, uformował na jego czubku małą trzęsącą się kroplę. Kropla w końcu zdecydowała rzucić się w przepaść dzielącą czubek nosa magnata i powierzchnię Mirabelium. W chwili, gdy dotknęła suchej, wydeptanej ziemi, huk piorunu rozdarł powietrze i ogłuszył na chwilę obu mężczyzn. Hrabia wyprostował się, przetarł czoło zdobnym rękawem…
– Panie… – powiedział niepewnie Mojmir, trzymając w dłoni sztylet.
– Połóż ostrze na wozie. Nie zgadzam się na sekcję, ale możesz zabrać jej ciało do klasztoru Mokoszy. Tam możecie ją zbadać, bez krojenia. Masz jedną pieprzoną świecę. – Po tych słowach Werkus de Vott spojrzał ostro na detektywa. Mojmir wiedział, że to nie są tylko czcze groźby. – Chłopy! – Hrabia krzyknął na drużynnych.
Niemal natychmiast na polanie pojawiło się kilkunastu ludzi.
– Przyprowadźcie konia, trzeba dostarczyć ciało mojej córki do klasztoru. – Mówiąc to, zdjął płaszcz i okrył nim zwłoki ukochanego dziecka. – Moja gwiazdeczka… – Rzucił ostatnie spojrzenie na jej spokojną twarz. On też pomyślał, że wygląda, jakby spała.
– Panie, sugeruję wzmocnić ochronę na zamku i postawić dodatkowych wartowników. Rano chciałbym poszukać śladów w komnacie córki. Może mi pan powiedzieć, kto pierwszy znalazł ciało?
– Marika czy jak jej tam… – Hrabia kiwnął ręką na jednego z przybocznych. – Ej, ty! Co z tą dziewczyną, którą odprowadzałeś do namiotu? – Mocno wystraszony chłopak doskoczył do nich dwoma susami. Hrabia spojrzał na niego surowym wzrokiem i czekał na odpowiedź.
– To jedna z córek klucznika zamkowego, Gustawa. – Zaczął młodzik piskliwie. – Niestety, dziewczyna jest w szoku. Nie da rady gadać. W tej chwili jest pod strażą w namiocie, zaprowadzić? – zapytał, spuszczając kornie wzrok.
– Prowadź… – polecił detektyw.
***
Marika – to ona pierwsza znalazła ciało Adrianny i to jej krzyk zwabił na polanę świętujących. Gdy ją znaleziono, klęczała na ziemi i jednostajnie wyła, niczym torturowane zwierzę. Uspokojenie przerażonej dziewczyny zajęło kobietom dobrych kilkanaście minut. Siedziała wraz z matką zamordowanej oraz kilkoma innymi kobietami w hrabiowskim namiocie, który otoczony był szczelnym kordonem wojów. Do środka, poza hrabią, wstęp miało tylko kilka osób przez niego wyznaczonych. Gdy Mojmir i hrabia weszli, kobiety siedziały wokół Mariki w milczeniu. Pani de Vott łkała cicho, zasłaniając twarz chustą. Dziewczynka siedząca na długiej ławie obitej czerwonym materiałem lekko kiwała się na boki i patrzyła przed siebie. Oczy miała puste, zupełnie tak, jakby ktoś wyssał z niej całą radość i chęć życia. Jedynie jej ręce zdradzały kłębiące się w niej emocje. Nerwowo tarła dłońmi uda, jakby chciała zetrzeć z nich coś brudnego, coś, co napawa obrzydzeniem i czego czym prędzej trzeba się pozbyć. Hrabia zakasłał i krąg kobiet się rozstąpił. Mojmir wziął wiklinowe krzesło i ustawił je przed Mariką. Gdy powoli siadał, słychać było jedynie chrzęst i skrzypienie wikliny. Nie lubił przesłuchiwać kobiet, a już zwłaszcza dzieci. Były słabe, mało precyzyjne i emocjonalnie reagowały na dociekania. To wydłużało cały proces w nieskończoność, a i uzyskane informacje nie zawsze były wiarygodne.
– Panie, czy mogę zostać z nią sam? – Mojmir spojrzał poważnie na arystokratę. Hrabia skinął głową i już po chwili wszyscy opuścili namiot. Detektyw westchnął ciężko.
– Mariko, jestem Mojmir, porozmawiajmy o tym, co się wydarzyło na polanie. – Głos miał łagodny, miły i spokojny. Brzmiał zupełnie inaczej niż jeszcze przed chwilą i zupełnie inaczej, niż w rzeczywistości się czuł. Można było odnieść wrażenie, że mówi to ktoś zupełnie inny – szczęśliwy, silny, pewny siebie młody mężczyzna. Dźwięk głosu detektywa stwarzał atmosferę bezpieczeństwa i otulającego dobra. Mojmir próbował wydobyć z dziewczyny chociaż jedno słowo. Z marnym skutkiem. Mimo mistrzowskiego użycia wszystkich technik głosowych pomocnych w takim przesłuchaniu, jego jedynym efektem było jeszcze intensywniejsze drapanie ud przez Marikę. Niestety szok, w jakim była, nie pozwalał na przeprowadzenie rozmowy. Daremne wysiłki Mojmira zaowocowały decyzją, żeby dziewczynkę umieścić w klasztorze Mokoszy do czasu, aż dojdzie do siebie i będzie można z nią porozmawiać. Na polecenie komendanta grodowego Hwetka dziewczynę do zakonu odprowadziło kilku najbardziej doświadczonych i zaufanych ludzi, którzy zresztą mieli jej strzec.
Klasztor Mokoszy był imponującym gmachem przyklejonym boczną ścianą do Wysokiego Zamku. Z zewnątrz przypominał raczej katedrę niż lazaret, którym faktycznie był. Fronty trzech strzelistych wież symbolizowały trzy fundamenty magii: świat fizyczny, emocjonalny i duchowy. Szczyty łączyły się u samej góry, przedstawiając spajającą wszystkie światy aurę, i przechodziły w jeden, którego ukoronowaniem był imponujący symbol Mokoszy – królowej bogów. Kamienna fasada była równie szara jak cała architektura Wierzbowiska. Zakon Mokosz od wieków znany był z najbardziej walecznych i dzielnych wojowniczek, jakie kiedykolwiek istniały. Dziś już niestety utracił swoje znaczenie militarne. Obecnie kapłanki bogini Mokosz zajmowały się głównie leczeniem, wróżbiarstwem i szeroko rozumianym zielarstwem. Mimo długich, szarozielonych, lnianych szat widać było, że ich ciała są silne, energiczne i piękne. Uroda ich twarzy również nie pozostawiała żadnych wątpliwości. Mimo zmiany profilu działalności nadal były to kobiety o wielkiej sprawności i sile. Gdy jakiś pijaczyna zbyt nachalnie anonsował swoje zaloty, potrafiły skutecznie zniechęcić go do tego. Mokosze, jako jedne z nielicznych, nie uznawały celibatu, a reguła zakonu nie wymagała od swoich adeptek ani czystości, ani wstrzemięźliwości. Jednak głupotą i naiwnością było mylenie zakonu z zamtuzem. A już całkowitym wariactwem – traktowanie którejś z kapłanek jak damy do towarzystwa. Były to kobiety łagodne i bardzo niebezpieczne. Nigdy nie należało o tym zapominać.
Ciało zamordowanej lekko drżało podrzucane na wybojach kamienistej drogi wiodącej do klasztoru. Hrabia z detektywem jechali konno, kilka kroków za wozem. Za nimi biegło siedmiu przybocznych hrabiego, podzwaniając radośnie zbrojami. Gdy kondukt dotarł na miejsce, dwóch z nich szybko przyniosło drewniane nosze, których zwykle używa się do przenoszenia rannych. Ostrożnie przełożone ciało przeniesiono do sali operacyjnej w podziemiach klasztoru. Mimo tego, że od śmierci minęły prawie dwie świece, ciało wciąż było ciepłe, wręcz rozpalone, co od razu zwróciło uwagę kapłanek, które zaczęły coś szeptać między sobą, coś, czego nawet Mojmir nie potrafił wychwycić. Widział jednak ich wzburzenie.
Sala operacyjna, mimo kamiennej posadzki i ścian z takiego samego szarego kamienia jak reszta klasztoru, była schludnie i profesjonalnie urządzona. Rzędy półek wiszących na ścianie pełne były medykamentów, ziół i naparów. Wszystko w brązowych, starannie opisanych buteleczkach. W pomieszczeniu stały też szafki z narzędziami operacyjnymi, a nawet lampy lustrzane dla lepszego oświetlenia podczas często przeprowadzanych tu zabiegów. To robiło wrażenie! Było pewne, że osoby pracujące w tej sali wiedzą, co robią. Uwagę zwracało też owalne palenisko na ceglanym podwyższeniu, ustawione w rogu pomieszczenia. Starannie wyczyszczony ruszt służył do dezynfekcji i sterylizowania narzędzi używanych podczas pracy. A przy okazji palenisko zapewniało odpowiednią temperaturę operującym. Sam stół operacyjny to majstersztyk krasnoludzkiej inżynierii. Żaden ludzki konstruktor nie byłby w stanie zaprojektować ani zbudować tak precyzyjnego i skomplikowanego urządzenia[5]. Osoba wykonująca zabieg mogła jednym ruchem stopy podnosić i opuszczać cały stół. Możliwe było też wydłużanie i skracanie go w zależności od potrzeb, a nawet ustawianie jego trzech posrebrzanych płaszczyzn pod różnymi kątami. Detektyw był już w tym pomieszczeniu nie raz, ale za każdym razem reagował takim samym podziwem. Ciało zmarłej ostrożnie ułożono na stole. Sztylet Mojmir złożył na stoliku tuż obok. Do sali weszły kapłanki. Jedna od razu spojrzała na leżące na stoliku ostrze.
– Ten sztylet… Czy to nie jest…
– Co o nim wiesz? – Detektyw natychmiast podjął temat. Kobieta pochyliła się nad narzędziem zbrodni. Oglądała je przez moment, nie ważyła się jednak go dotknąć.
– Panie, nie znam się na broni, ale o ile mi wiadomo, nie jest to stal powszechnie używana w płatnerstwie, a i rękojeść raczej ma pochodzenie odbiegające od zwyczaju. Ta część jest srebrna – wskazała palcem jelec – a srebro ma silne właściwości magiczne, pozłacana klinga sugeruje, że nie stworzono tej broni, by zabijała. Spod złocenia przebija czarna stal. Według naszych legend czarnych ostrzy używali tylko wołchwowie. Natomiast zarówno czarnej stali, jak i srebru tradycyjnie przypisuje się właściwości uzdrawiające, a nawet życiodajne. – Mojmir nie był zaskoczony tymi słowami.
– Co ty pieprzysz kobieto? – Wzburzył się hrabia de Vott. – Sugerujesz, że ktoś zabił moją córkę, a później bestialsko wbił w nią ostrze, by ożyła?!
– Nie to mam na myśli, wielmożny panie. – Młoda kapłanka lekko się skłoniła i zrobiła dwa kroki w tył. – Chodziło mi raczej o to, że według naszych przekazów kombinacja materiałów, jakiej użyto do stworzenia tego przedmiotu, może sugerować użycie go w określonym celu, na przykład podczas rytuału. – Mojmir słysząc to, spojrzał wymownie na hrabiego i uniósł brew.
– Czy mogę prosić o więcej światła? – zapytała wysoka, szczupła, starsza kobieta stojąca po drugiej stronie stołu. Była to, we własnej osobie, Ildeharda Miliander – Panująca Kapłanka, główna przełożona i opiekunka zakonu Mokosz w Wierzbowisku, absolutnie niezwykła pod wieloma względami. Była przyjaciółką Mojmira i jedyną osobą, której prawdziwie ufał.
Młoda kapłanka, stojąca obok swojej przełożonej, szybko zapaliła dodatkowe lampy i przesunęła je na wysięgniku nad ciało zamordowanej.
– Spójrz… – zwróciła się do Mojmira, co nieco zirytowało hrabiego, który przywykł, że cała uwaga zawsze skupiona jest na nim. Kobieta jednak o to nie dbała. Nie bała się nikogo, bo w ostateczności to do niej zwracano się po pomoc medyczną. Czy to nędzarz, czy król – pomagała wszystkim, a skuteczności jej metod nikt nie śmiał kwestionować. – Rozmieszczenie cięć na ciele jest symetryczne i aż nadto precyzyjne. Zwróć uwagę na głębokość ran: żadna nie sięga dalej, niż powinna. Żadna z tych ran, które widzimy, nie była śmiertelna. Żadna nie naruszyła tętnicy czy żyły. Nawet ścięgna zostały nietknięte. Cięto wyłącznie skórę. Co więcej: rozmieszczenie obrażeń sugeruje, że osoba, która je zadawała, znała się na magii. Rany zostały otwarte, a mimo to w żadnej nie pojawiło się zakażenie, są czyste. Wyglądają wręcz jak świetnej jakości cięcia chirurgiczne. – Kapłanka spokojnym, niemal kojącym głosem relacjonowała obdukcję.
– Kurwa! – przeklął hrabia. – Chcesz powiedzieć, że ktoś torturował moją córkę zanim pozwolił jej umrzeć? – Jego głos wyraźnie sugerował, że panuje nad emocjami resztką sił. Sapał przy tym jak smok.
– Tak, mości panie, uważam, że dziewczyna była torturowana, i to długo, zanim została zabita. – Kobieta wolno i ostrożnie sączyła słowa, bacząc przy tym pilnie, by zanadto nie zdenerwować hrabiego i by ten nie stracił nad sobą kontroli.
Mojmir obserwował i słuchał w zamyśleniu. Wziął ostrożnie sztylet. Podszedł do stołu i powoli, delikatnie ułożył go na ciele dziewczyny. Dokładnie tak samo, jak był w nią wbity. Nie tylko on zauważył, że przedłużając linie ran w końcu wszystkie przecięłyby się w okolicy pępka, a więc w miejscu, do którego sięgało ostrze, gdy znaleziono Adriannę. Zauważyła to też Ildeharda.
– Co ty wyprawiasz? – zapytał oburzony arystokrata.
– Chcę sprawdzić, jakie narządy wewnętrzne mogły zostać uszkodzone, gdy użyto sztyletu, i czy to on był bezpośrednią przyczyną śmierci. – Mojmir przywołał ręką Ildehardę Miliander. Kobieta nachyliła się z uwagą.
– Nie sięgnął dna macicy, moim zdaniem to ostrze nie było powodem zgonu. Nie ulega wątpliwości, że sprawił dziewczynie ból, który trudno sobie wyobrazić, na samą myśl o tym mam ciarki na plecach, ale nie odebrał jej życia. A przynajmniej nie zrobił tego od razu. – Spokojnym i, co zauważył Mojmir, ciepłym głosem powiedziała kapłanka. Makabryczność zbrodni nie robiła na kobiecie żadnego wrażenia, widziała już dużo straszniejsze rzeczy.
Huk upadającego ciała przerwał oględziny… Hrabia zemdlał. Jego masywne ciało leżało jak długie zaledwie kilka stóp obok ciała córki. Kapłanki, które były w sali, od razu ruszyły na ratunek. Kilka chwil później udało się go docucić, oględziny jednak zakończono. Mojmir nie widział sensu otwierania ciała. Podobnego zdania była też Panująca Kapłanka. Jej zdaniem dziewczynę zabiło coś innego – coś, czego jeszcze nie rozumieli, coś niefizycznej natury. Coś, co prawdopodobnie oboje umieli, ale – bali się nazwać.
Gdy hrabia doszedł do siebie, Mojmir i dwie kapłanki pomogły mu wstać. W tym czasie jedna z sióstr ostrożnie zawijała już ciało zamordowanej w białe płótna. Nazajutrz z rana siostry obiecały zająć się ciałem – dokonać ablucji i namaszczenia zgodnie z panującymi zwyczajami.
– Hrabio, proszę, by ktoś z zaufanych ludzi dostarczył sztylet do pańskiego skarbca i by pozostał tam do czasu, aż ustalimy, kto może nam powiedzieć na jego temat coś więcej. Proszę też, by któryś z twoich ludzi zrobił dla nas listę potencjalnych świadków.
– Hwetko, słyszałeś… – Hrabia spojrzał na komendanta cały czas stojącego w drzwiach. – Słabo mi… – jęknął przeciągle. Stołek obciążony tak imponującą masą równie dosadnie wyraził swoje zmęczenie.
– Mości hrabio, sugeruję, aby udał się pan na spoczynek. Siostry zajmą się ciałem pańskiej córki z należnym jej szacunkiem i czcią. Tego jestem pewien. Ja muszę w spokoju przeanalizować to, co już wiemy. Chciałbym jutro rano, jeśli oczywiście nie widzi pan przeszkód, przesłuchać świadków.
– Niech tak będzie. – Zawyrokował hrabia.
Przy pomocy drużynnych wstał i powoli wyszedł z sali. Mojmir niespiesznie skierował się do bocznego wyjścia klasztoru. Niebo zasnuły gęste chmury. Zbliżała się burza. Wzmógł się wiatr i pierwsze ciężkie krople zaczynały spadać na wysuszoną ziemię. W oddali zagrzmiało. Mojmir się wzdrygnął. – Psiakrew! – przeklął pod nosem. Bolała go głowa. Do świtu zostało ledwie kilka świec. Spojrzał w niebo z kwaśną miną i moknąc coraz bardziej, podreptał w kierunku domu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
[1] Dodatek 1 – Żywia musi przeżyć!
[2] Dodatek 2 – Nie chciałem, żeby bolało.
[3] Dodatek 3 – Kukułka.
[4] Dodatek 4 – Legenda o wołchwach.
[5] Dodatek 5 – Ten krasnolud oszalał!
Mirabelium. Pierwsze ogniwo
ISBN: 978-83-8373-141-4
© Amon Lewandowsky i Wydawnictwo Novae Res 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Katarzyna Darkiewicz
KOREKTA: Anna Grabarczyk
OKŁADKA: Krystian Żelazo
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek