14,99 zł
Cris de Feaux, markiz Avenmore, jest dyplomatą i znanym uwodzicielem. Właśnie powrócił do swojego nadmorskiego majątku, aby przygotować się do kolejnego zadania. Podczas kąpieli morskiej wypływa tak daleko w morze, że ostatkiem sił dociera do brzegu i na plaży traci przytomność. Znajduje go młoda wdowa, Tamsyn, i postanawia zaopiekować się Crisem. Tamsyn jest nękana przez pewnego wicehrabiego, który z niewiadomych powodów próbuje przejąć jej dom. Cris postanawia pomóc. Nie spodziewa się, że wkrótce znajdzie się w samym środku misternej intrygi…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 289
Tłumaczenie:
Cris de Feaux tonął. Uświadomił to sobie, gdy słona, lodowata woda uderzyła go w twarz. Potrząsnął głową i zaklął, zdając sobie sprawę, że lekkomyślnie wypłynął z zatoczki na pełne morze. Impulsywnie rzucił po prostu ubranie na skały i wbiegł w fale.
Dobrze było wytężyć całe ciało i oczyścić umysł z myśli. Dobrze było choć raz w życiu nie zastanawiać się nad konsekwencjami, nie planować wszystkiego starannie, nie przewidywać. A teraz ta chwila zapomnienia miała go kosztować życie. Czy tego właśnie chciał?
Zanurkował z szeroko otwartymi oczami i zanurzył się w niebieskozielonym świecie, a potem znów wynurzył się na powierzchnię, parskając i plując wodą. Zakochał się nieodpowiednio, niedorzecznie, wbrew rozsądkowi i poczuciu honoru. Wiedział, że do niczego to nie prowadzi, i odszedł, żeby nie wyrządzić jeszcze więcej zła. Bezcelowa wędrówka po Anglii przywiodła go w końcu na północne krańce Devonu, nad ocean, w miejsce, które teraz miało go zabić – chyba że dopisze mu szczęście.
Użyj mózgu, pomyślał ze złością. Wpakowałeś się w kłopoty, więc teraz znajdź jakiś sposób, żeby się z nich wydostać. Przecież się nie poddasz. Nie zabijesz się z miłości!
Rozchylił zaczerwienione od soli powieki i wpatrzył się w brzeg. Wysokie urwisko u podnóża, pokryte ostrymi kolcami skał, zdawało się z niego kpić, ale wiedział, że gdzieniegdzie między skałami znajdują się niewielkie zatoczki. Prąd niósł go wzdłuż brzegu, na południowy zachód, należało zatem oszczędzać siły, aż zobaczy odpowiednie miejsce. Nie mógł jednak pozostawać zupełnie bierny; choć był pierwszy czerwca, woda była jeszcze bardzo zimna. Cris prawie nie czuł nóg, docierał do niego tylko przeszywający ból zmęczonych mięśni.
Wiatr zmienił kierunek i uderzył go w twarz. Zza najbliższej skały w stronę błękitnego nieba wznosiło się pasemko dymu. Tam musiał być jakiś dom, plaża albo przystań. Płyń, powiedział sobie Cris. Nie zważaj na ból. Zbierz resztki sił i płyń. Jeśli nawet piątemu markizowi Avenmore przyjdzie zakończyć życie w morzu, to na pewno nie z powodu beznadziejnej miłości czy z braku charakteru.
Stracił poczucie czasu. Resztkami świadomości wiedział, że nie uda mu się już wiele dłużej utrzymać na powierzchni. Podniósł ciężką jak z ołowiu głowę. Brzeg był już niedaleko. Fale rozbijały się o piasek plaży. Przez przesycone solą powietrze przebił się zapach palonego drewna i dzikiego czosnku. To nie był miraż.
Choć to właśnie podpowiadał mu rozsądek, kiedy zobaczył kobietę zanurzoną po pas w wodzie, z ciemnymi włosami opadającymi na ramiona.
– Trzymaj się! – krzyczała do niego.
Syrena… W następnej chwili jego ciało poddało się, bezwładne nogi pociągnęły go w dół. Znów poszedł pod wodę i zachwiał się, gdy stopy uderzyły o piasek. Resztkami sił udało mu się stanąć. Syrena z wyciągniętą ręką szła w jego stronę. Woda wydawała się ciężka, nogi poruszały się frustrująco powoli, jak w złym śnie. Czuł piasek przesypujący się pod stopami. Odpływ zaczął ściągać go do tyłu, ale Cris nie poddawał się.
Zrobił krok w stronę nieznajomej, potem następny, a potem jeszcze cztery. Wyciągnęła do niego ręce. Jeszcze jeden krok i pochylił się do niej, opierając dłonie na jej ramionach, żeby nie stracić równowagi. Odrętwiałe palce dotknęły gorącej skóry. Oczy miała brązowe tak jak włosy. Zauważył na jej nosie piegi.
Żył. Pochylił głowę, drżącymi rękami przyciągnął ją do siebie i pocałował.
Bez oporu oddała mu pocałunek. Poczuł smak kobiety, życia i nadziei, smak soli i pulsowanie krwi w miejscu, gdzie jego dłoń dotykała jej szyi.
Fala uderzyła go w plecy i przewróciła oboje. Syrena podniosła się i wyciągnęła do niego ręce, ale on też już stał. Pocałunek wlał w niego nowe siły, dał mu nową nadzieję.
Otoczył ją ramionami i przyciągnął do siebie.
– To ciebie trzeba podtrzymywać, a nie mnie – zaprotestowała.
Razem wyszli na twardy piasek plaży, a po chwili znaleźli się na trawie i dopiero wtedy nogi się pod nim ugięły. Osunął się na ziemię i stracił przytomność.
Tamsyn patrzyła na mężczyznę leżącego u jej stóp. Nagi jak Adam, blady, wysoki, pięknie umięśniony. Mokre włosy przyklejały się do głowy, twarz zastygła w maskę wyczerpania i determinacji. Wyglądał jak morski bóg wyrzucony ze swojego żywiołu.
Wszyscy mieszkańcy wybrzeża doskonale wiedzieli, jak należy postępować z niedoszłymi topielcami. Tamsyn bez wahania nakryła go ręcznikami i dołożyła jeszcze własny płaszcz. Okryła się halką i biegnąc w górę ścieżką, która po lewej stronie mijała trawnik przed domem ciotki, a po prawej ostre urwisko Stib’s Head, zaczęła wołać o pomoc.
– Panno Tamsyn? – Ogrodnik Johnny wyszedł zza szopy na drewno i na jej widok upuścił naręcze polan. – Co się stało?
Tamsyn oparła się o słupek bramy, z trudem łapiąc oddech.
– Idź po Michaela i po nosze. Na brzegu leży człowiek, który omal nie utonął. Jest wyziębiony. Przynieście go tutaj, tylko go nie odkrywajcie. Szybko.
Wpadła do kuchni. Kucharka ciotki podniosła głowę.
– Przyprowadź panią Tape. Powiedz, że potrzebne nam koce i gorące cegły. Niech je zaniesie do pokoju kąpielowego.
Zwolniła nieco kroku, żeby nie zaalarmować ciotek, i otworzyła drzwi pomieszczenia. Ciotka Rosie, z ustami mocno zaciśniętymi z bólu, zbliżała się do swojego fotela, prowadzona z sypialni przez ciotkę Izzy i pokojówkę Harris. W wielkiej wannie parowała woda. Ciotka Rosie cierpiała na zwyrodnienie stawów i dwa razy dziennie brała gorące kąpiele.
Wszystkie trzy kobiety utkwiły wzrok w Tamsyn.
– Tamsyn, moja droga, gdzie twoje ubranie? – zdumiała się ciotka Izzy.
– Służba niesie tu mężczyznę z plaży. Trzeba go rozgrzać. – Tamsyn włożyła ręce do wody i skrzywiła się. – Za gorąca. Wypuszczę trochę i doleję zimnej. – Wyciągnęła korek i odkręciła kran. – Przepraszam, ciociu Rosie, ale on umrze, jeśli szybko czegoś nie zrobimy. Jeszcze nigdy nie widziałam tak wyziębionego człowieka. Posłałam kucharkę po panią Tape i po koce. Będziemy musiały położyć go tutaj.
– Naturalnie. Izzy, Harris, zostawcie mnie i pomóżcie pannie Tamsyn. – Rosie jak zwykle okazała się bardzo praktyczna. – Gorące cegły i ręczniki. Ogrzejcie je przy piecu, a potem rozłóżcie na łóżku. Gdy wystygną, zmieniajcie na nowe. – Twarz ciotki ożywiła się. – Biedny człowiek. Pewnie jakiś rybak.
– Podgrzeję bulion wołowy. – Kucharka zatrzymała się w drzwiach. – Idą już. Widzę, że to duży mężczyzna.
Johnny i Michael najwyraźniej posłali po pomoc, bo jeden róg noszy trzymał Jason, chłopak stajenny, a drugi dźwigali pospołu służąca Molly i mały, chudy Peter, pomocnik do wszystkiego. Ułożyli nosze na podłodze i Tamsyn jeszcze raz sprawdziła wodę, po czym ściągnęła z nieznajomego ręczniki i płaszcz.
Ciotka Izzy pisnęła, kucharka wstrzymała oddech, a Molly wymamrotała:
– O mój Boże!
– Na litość boską, mam nadzieję, że nie dostaniecie waporów. Nigdy nie widziałyście nagiego mężczyzny? – Tamsyn uświadomiła sobie, że ciotki pewnie nie widziały. Kucharka i Molly prowadziły ożywione życie towarzyskie, a ona sama… – Podnieście go i włóżcie do wody.
Gdy mężczyźni wkładali go do wielkiej wanny, nieznajomy oprzytomniał.
– Co, do diabła? – zaklął i rozchylił zaczerwienione od soli powieki. – To boli! – Skupił wzrok na Tamsyn i jego dłonie pod wodą poruszyły się niespokojnie, gdy próbował zakryć swoją nagość.
– Pan też? – westchnęła i wrzuciła do wody duży ręcznik. – Nie ma najmniejszego znaczenia, że jest pan nagi. Nikt się nie przygląda.
– Przepraszam za język – wymamrotał spierzchniętymi ustami, po czym znów przymknął oczy i zacisnął usta.
– To też nie ma znaczenia. Wiem, że boli, ale musimy pana rozgrzać.
Nieznajomy szybko skinął głową. Tamsyn włożyła ręce do wody, znalazła jego prawą dłoń i zaczęła ją rozcierać.
– Molly, zajmij się drugą ręką. Harris, czy mogłabyś odprowadzić pannę Pritchard do jej pokoju? Ciociu Izzy, ty też lepiej idź.
– Nonsens. Zostaniemy tutaj – odrzekła ciotka Rosie rzeczowo. – Johnny, jedź po doktora Tregartha.
– Nie potrzebuję… – wymamrotał Cris.
– Cicho bądź, młody człowieku. Rób, co ci każemy, i nie trać sił.
Tamsyn napotkała rozbawione spojrzenie Molly. Nieznajomy miał około trzydziestu lat i z pewnością już od dawna nikt nie zwracał się do niego jak do krnąbrnego ucznia. Był bardzo przystojny; rysy twarzy miał surowe, a włosy bardzo jasne. Tamsyn pochyliła się przy wannie i odnalazła jego stopy. Drgnął i zgiął nogi w kolanach, wychlapując wodę.
– Przepraszam, nie wiedziałam, że ma pan łaskotki. Czy zniesie pan trochę więcej gorącej wody?
– Tak. I nie mam łaskotek – mruknął. – Po prostu zaskoczyła mnie pani.
Wyraźnie czuł się nieswojo w sytuacji, w której nie miał pełnej kontroli nad własnym ciałem. Podniosła się i wyciągnęła rękę do kranu z gorącą wodą. W chwili, gdy pochylała się tuż nad nim, otworzył oczy i Tamsyn uświadomiła sobie, że ma na sobie tylko płócienną koszulę, która przykleiła się do mokrego ciała, a oprócz nieznajomego w pokoju jest jeszcze kilku służących, wśród nich chłopak, który z całą pewnością nie powinien widzieć najmłodszej w domu damy w takim stanie. Dolała gorącej wody i zdobywając się na swobodę, podniosła z podłogi płaszcz.
– Pójdę się przebrać w coś cieplejszego. Rozcierajcie mu dłonie i stopy. O, pani Tape, już pani jest. Proszę pościelić na kanapie i nagrzać pościel. Zaraz wrócę.
Wyszła na pozór zupełnie spokojnie, choć w gruncie rzeczy uciekała. Ręce jej drżały, gdy zdejmowała koszulę. Szybko przetarła ciało gąbką, czyszcząc je z soli i nie zważając na to, że rozchlapuje wodę. Włosy, zawsze kręcone i niesforne, nie pozwalały się rozczesać.
Nieznajomy być może nie będzie pamiętał, że wrzucono go, zupełnie nagiego, do wielkiej wanny z ciepłą wodą na oczach licznej publiczności, ale z pewnością przypomni sobie gorący, nieskrępowany pocałunek. Bóg jeden wie, co go do tego skłoniło. Będzie miał szczęście, jeśli nie dostanie zapalenia płuc i tym należy się martwić. Cóż z tego, że Tamsyn poczuła pożądanie na widok zupełnie obcego mężczyzny. W końcu miał piękne ciało, a nie była przecież z kamienia.
Włożyła zwykłą roboczą suknię, bez dekoltu i z rękawami do łokcia, splotła włosy w warkocz, przypięła go do głowy szpilkami i zakryła czepkiem. Doskonale, pomyślała, spoglądając w lustro. Kobieta w czepku nie może mieć nieodpowiednich myśli.
Gdy wróciła do pokoju kąpielowego, na kanapie piętrzyły się już poduszki, ręczniki i pledy. Pani Tape owijała cegły flanelką, ciotki wycofały się za parawan, a Molly, z rękami po łokcie w wannie, rozcierała stopy obcego z entuzjazmem, który w oczach Tamsyn wydawał się nieco przesadny.
– Wystarczy już, Molly. Teraz musimy przenieść pana na kanapę.
– My? – wychrypiał i znów rozchylił powieki, pod którymi błyszczały oczy niebieskie jak zimowe niebo.
– Jason, Michael, pomóżcie położyć pana na kanapie. Molly, uciekaj za parawan.
Tamsyn skrzywiła się, patrząc na ciotki. Ciotka Izzy wydawała się zainteresowana, choć ciekawość Izzy wzbudzało wszystko, od zwyczajów godowych ślimaków po sposoby przygotowywania dżemu. Na twarzy ciotki Rosie odbijała się mieszanka rozbawienia i troski.
– Czy mówił coś, kiedy mnie tu nie było? – zapytała Tamsyn szeptem. Za plecami słyszała plusk wody, pochrząkiwania i stłumione przekleństwa.
– Nic – odszepnęła ciotka Izzy. – Tylko kiedy dolałyśmy gorącej wody, wypowiedział kilka słów w jakimś obcym języku, którego nie znamy. Brzmiało to jak przekleństwo.
– Może to cudzoziemiec?
– Nie sądzę. – Ciotka Rosie podsunęła okulary wyżej na nosie. – Wygląda na Anglika i z pewnością jest dżentelmenem, a nie rybakiem. Bóg jeden wie, co robił w zatoczce. Przypomina mi upadłego anioła. Taki jasny i surowy.
– Ilu znasz aniołów, moja droga? – zakpiła ciotka Izzy. – I czy wszyscy są Anglikami?
– Właśnie tak zawsze sobie wyobrażałam anioły. Choć muszę przyznać, że brakuje mu skrzydeł, piór i ognistego miecza, a poza tym w tej chwili nie jest w najlepszej formie.
– Zechcą mi panie wybaczyć. Dżentelmen jest już w łóżku. – Michael wyłonił się zza parawanu z naręczem mokrych ręczników. – Przyniosłem mu jedną z moich własnych nocnych koszul. Pewnie przywykł do czegoś lepszego, ale w każdym razie jest czysta.
– Doskonale. Dziękuję ci, Michael. A teraz bardzo proszę, wypuść wodę z wanny i napełnij ją na nowo dla panny Pritchard. Otoczymy łóżko parawanem, żeby zapewnić obydwojgu prywatność.
– Nie ma już gorącej wody, panno Tamsyn. Jason poszedł podłożyć pod bojlerem.
– W takim razie zaprowadź mnie do saloniku. – Ciotka Rosie oparła wykręconą dłoń na ramieniu lokaja. – Nasz gość z pewnością chciałby odpocząć w spokoju.
Tamsyn zostawiła Izzy i Molly przy ciotce Rosie, poprawiła czepek i poszła sprawdzić, jak się miewa nieznajomy. Gdy podeszła do łóżka, otworzył oczy. Pod plecami miał stertę poduszek, kołdra była podciągnięta pod samą szyję.
– Dziękuję – powiedział uprzejmie, ale w jego oczach błyszczała złość.
– Niech pan nie próbuje mówić. Widać, że sprawia to panu ból. Czy dostał pan coś do picia? Proszę skinąć głową.
Skinął. Tamsyn zauważyła dzbanek stojący na krawędzi wanny i powąchała zawartość. W środku była brandy rozcieńczona wodą.
– Kiedy poczuje się pan odrobinę lepiej, kucharka przyniesie panu bulion. Proszę się napić. Czy może pan utrzymać kubek?
Nieznajomy nie sprawiał wrażenia człowieka, który pozwoliłby się traktować jak inwalida. Zacisnął na kubku długie palce, które otarły się o jej dłoń. Były chłodne, ale już nie lodowate. Po chwili oddał jej pusty kubek, patrząc na nią z dziwną tęsknotą. Tamsyn ustawiła parawan wokół łóżka i rozejrzała się za ciepłą wodą, żeby przemyć mu oczy.
– Jak się pan nazywa, sir? Ja jestem Tamsyn Perowne, a pozostałe dwie damy to panna Pritchard i panna Isobel Holt.
– Cri… De…
Pochyliła się niżej, żeby zrozumieć jego szept.
– Christopher Defoe? Czy jest pan jakimś krewnym tego pisarza? Bardzo lubię Robinsona Crusoe.
Potrząsnął głową w zdecydowanym geście przeczenia.
– Nie? Mniejsza o to. Kimkolwiek pan jest, jest pan mile widzianym gościem w Barbary Combe House. Proszę odpocząć. Niedługo przyjdzie lekarz, a potem przyniosę panu bulion. Zdaje się zresztą, że lekarz już jest. – Za ciężkimi drzwiami rozległy się podniesione głosy. – I jeszcze ktoś. Co tam się dzieje?
Drzwi otworzyły się i do środka wszedł doktor Tregarth, mówiąc coś gniewnie przez ramię do mężczyzny, który wdarł się do pokoju za nim.
– Niech pan nie opowiada głupstw, Penwith. Oczywiście, że to nie może być Jory Perowne. Tamten rzucił się z Barbary Head na skały dwa lata temu, na oczach sześciu dragonów i urzędnika skarbowego. Zginął, zanim zdążyli mu założyć pętlę na szyję, i z całą pewnością nie wyszedł teraz z morza.
– Może i tak, ale ten Perowne to był przebiegły drań i nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że tylko upozorował własną śmierć. A ja jestem urzędnikiem odpowiedzialnym za tę okolicę i nie mogę ryzykować.
To był sędzia Penwith. Tamsyn stanęła pośrodku pokoju z rękami na biodrach i wysoko uniesioną głową. Głupi, mściwy, stary cap, pomyślała, udało jej się jednak nie wypowiedzieć tych słów na głos.
– Panie Penwith, zechce mi pan wyjaśnić, jak można skoczyć z sześćdziesięciometrowego urwiska na ostre skały i przeżyć upadek? Bardzo bym chciała to wiedzieć. – Przez ułamek sekundy znów widziała przed sobą bezwładne, roztrzaskane ciało, które zaraz zabrała najbliższa fala. Opanowała drżenie głosu. – Mój mąż z całą pewnością był przebiegłym draniem, ale nic mi nie wiadomo o tym, żeby potrafił latać.
A zatem jego syrena w smętnym czepku była wdową. Cris uśmiechnął się mimowolnie i zaraz się skrzywił, gdy zabolał go pęknięty kącik ust. Ale jego rozbawienie zniknęło, gdy ten drugi mężczyzna odezwał się.
– Nie tylko on w tym domu był podejrzany. Nie zdziwiłbym się, gdybyście oboje obmyślili jakąś sztuczkę. I proszę nie patrzeć na mnie z takim wyrazem skrzywdzonej niewinności. Wiem, że przemyt nadal się tu odbywa, a skoro pani mąż nie żyje, to kto się tym zajmuje, co? Proszę mi to wyjaśnić.
– Mówi pan jak głupiec. Na tym wybrzeżu ludzie zajmowali się przemytem, odkąd nauczyli się budować tratwy, na wiele lat przed narodzinami Jory’ego Perowne’a, i z pewnością nie skończyło się to po jego śmierci. – Crisowi podobał się ten czysty głos i jasna logika słów. Pani Perowne mówiła takim tonem, jakby miała przed sobą tępego ucznia.
– Nie nazywaj mnie głupcem, ty…
– Penwith, nie wolno panu traktować w ten sposób pani Perowne – powiedział lekarz.
Sędzia zaklął. Cris odrzucił pled, opuścił nogi i uświadomił sobie, że ma na sobie tylko nocną koszulę sięgającą połowy ud. Z grymasem na twarzy owinął się pledem, przerzucił jeden jego koniec przez ramię, jakby to była rzymska toga, i wyszedł zza parawanu, który na szczęście nie przewrócił się, gdy Cris przytrzymał się krawędzi.
Jego syrena – Tamsyn – obróciła się.
– Panie Defoe, proszę wracać do łóżka – powiedziała zdesperowanym tonem, jakby miała w zupełności dosyć całego męskiego rodzaju. Nie mógł jej za to winić.
– Za chwilę, droga pani.
Obydwaj mężczyźni spojrzeli na niego. Jeden był młody, wysoki i chudy, w ręku trzymał skórzaną torbę. Lekarz. Drugi, w średnim wieku i w staroświeckiej peruce, wyglądał jak kierownik szkoły.
– Sir, użył pan grubiańskiego języka w obecności damy. Proszę za to przeprosić i wyjść. Sądzę, że nasz dobry doktor nie musi panu wyjaśniać, na czym polega różnica między mną a człowiekiem, który nie żyje już od kilku lat. – Głos miał ochrypły, oczy zapuchnięte, ale mimo to patrzył na tamtego z góry i w jego tonie dźwięczała wyniosłość.
Zgodnie z przewidywaniami urzędnik poczerwieniał i zaczął coś niepewnie bąkać.
– Proszę się tak do mnie nie odzywać, sir. Spotkamy się…
– O świcie na jakiejś stosownej łące? – Przyjaciele często powtarzali Crisowi, że jego ton bywa irytująco wyniosły, i wiedział, że tak właśnie brzmi w tej chwili.
– Panie Penwith, mój mąż był niski, miał czarne włosy, brązowe oczy i brakowało mu kawałka prawego ucha. Widzi pan chyba, że pan Defoe jest wyższy, ma zupełnie inny kolor włosów i posiada obydwoje uszu w całości, może zatem zechciałby pan wyjść, zanim ośmieszy się pan jeszcze bardziej. – Tamsyn Perowne, z zaróżowioną twarzą i brązowymi lokami wymykającymi się spod tego niedorzecznego czepka, nie przypominała królowej Boudiki, ale i tak wyglądała wspaniale.
Cris usztywnił nogi w kolanach, z całych sił trzymając się parawanu. Gdy w końcu urażony urzędnik wyszedł, pozwolił lekarzowi podtrzymać się i znowu położyć. Mięśnie odmawiały mu posłuszeństwa, całe ciało przeszywały bolesne ukłucia. W tej chwili marzył tylko o wypiciu butelki brandy i przespaniu miesiąca.
– Proszę zostać po tamtej stronie parawanu, pani Perowne – powiedział lekarz. – Muszę sprawdzić, czy nasz rozbitek nie ma jakichś złamanych kości. – Nie zważając na przekleństwa, które pacjent mamrotał pod nosem, zaczął obmacywać jego nogi.
– Nie mam żadnych złamań. Za daleko wypłynąłem, pochwycił mnie prąd i omal nie utonąłem. Poza tym nic mi się nie stało. Jestem durniem, a nie rozbitkiem.
– Skąd pan wypłynął? – Tregarth podciągnął jedną jego powiekę, a potem drugą.
– Z Hartland Quay.
– Przypłynął pan stamtąd, potem wyrwał się pan z prądu i trafił do tej zatoki? Na Neptuna, sir, jest pan doskonałym pływakiem. – Lekarz wyjął z torby jakieś drewniane urządzenie w kształcie stożka i oparł szerszy koniec na piersi Crisa, a do drugiego przyłożył ucho. – Płuca są czyste. Z całą pewnością przez dzień czy dwa będzie się pan czuł paskudnie i wszystko będzie pana bolało, ale nie widzę żadnych poważniejszych obrażeń – stwierdził i nakrył pacjenta pledem. – Może pani już tu przyjść, pani Perowne. Jeśli się to pani uda, proszę jutro dopilnować, żeby pacjent nie wstawał z łóżka. Nakarmić go, sprawdzać, czy ma ciepło, pozwolić spać i posłać po mnie, gdyby wdała się gorączka. Teraz pana pożegnam, panie Defoe.
– Nie jestem… – Nie jestem Defoe, pomyślał Cris. Nazywam się Anthony Maxim Charles St. Crispin de Feaux, markiz Avenmore. Ale nie miał przy sobie wizytówki ani pieniędzy, a nawet bryczesów, przez co niewiele w nim pozostało arystokratycznej godności. Tamsyn, czyli pani Perowne, nie dosłyszała jego nazwiska. Rodzina zawsze wymawiała je z francuska, ale Cris po wypiciu połowy Atlantyku nie był w stanie mówić wyraźnie.
Doktor odszedł, a Tamsyn stanęła u stóp łóżka z rękami skrzyżowanymi w pasie i włosami nakrytymi czepkiem. W tej chwili zupełnie nie wyglądała na kobietę, która mogłaby nazwać urzędnika głupcem albo pocałować na plaży obcego nagiego mężczyznę. Mógł jej powiedzieć, że ten pocałunek zapewne uratował mu życie, sądził jednak, że nie spotkałoby się to z przychylnym przyjęciem.
– Za chwilę dostanie pan bulion, panie Defoe.
Postanowił jeszcze przez jakiś czas pozostać przy tym pospolitym nazwisku. Tak było prościej, a poza tym nie miał zamiaru rozgłaszać swojej lekkomyślności po całym świecie. Skinął głową z podziękowaniem.
– Dokąd mamy posłać, żeby dać znać, że jest pan bezpieczny? Pańska rodzina z pewnością będzie się niepokoić. – Wyjęła tacę z rąk kucharki i postawiła na jego udach. – Proszę przełykać powoli. Bulion złagodzi ból gardła i wzmocni pana.
Cris przywykł do tego, że kobiety robią wiele zbędnego zamieszania przy łóżku chorego, i przygotował się już na opór w razie, gdyby zechciała karmić go osobiście, ale pani Perowne uznała, że jednak poradzi sobie sam.
– Jestem w podróży – wymamrotał między jedną łyżką a drugą. – Mój pokojowy został w Hartland Quay razem z powozem.
– Zatem może panu przywieźć jakieś ubrania. – Napotkała jego spojrzenie i uśmiechnęła się. – Wygląda pan wspaniale w todze, sir, ale nie jest to odpowiedni strój na wiatry Devonu.
Czy naprawdę pocałował ją na brzegu, czy tylko mu się wydawało? Nie, to się zdarzyło naprawdę. Przypominał sobie jej gorące ciało przy swoim ciele, usta rozchylające się pod jego ustami, gładki język i czuł się podwójnie winny – po pierwsze dlatego, że rzucił się na nieznajomą kobietę, a po drugie, że był w stanie myśleć o kimś innym oprócz Kateriny. Skupił się na poczuciu winy, bo to było dla niego nowe uczucie. Wolał rozmyślać o tym niż o ciele, które wcześniej widział nagie, a teraz przykryte było warstwami praktycznej bawełny.
– Zostanie pan w łóżku i będzie odpoczywał, tak jak zalecił lekarz?
Cris skinął głową. Nie miał ochoty znów robić z siebie durnia i ryzykować, że gdy wstanie z łóżka, nogi odmówią mu posłuszeństwa. Jutro poczuje się lepiej i może uda mu się rozsądnie zastanowić nad sytuacją.
– Dobrze.
Skinęła głową i zabrała tacę. Zauważył, jak silne są jej smukłe ramiona widoczne pod podwiniętymi rękawami. Pływała wystarczająco dobrze, by poważyć się na wejście do morza bez opieki. Mógłby się również założyć, że potrafi jeździć konno.
– Wiem, że jest pan uparty, bo widziałam, jak próbował pan sam dojść do domu zamiast czekać tam, gdzie pana zostawiłam. Chłopcy mówili, że niemal się pan czołgał.
– Dotarłbym tutaj. Gdyby nie osłabiło mnie nasze spotkanie w morzu, byłbym nawet w stanie iść. – Natychmiast pożałował, że to powiedział. Lord Avenmore rzadko musiał przepraszać, ale pan Defoe najwidoczniej miał grubiańskie usposobienie i bardziej jowialne poczucie humoru niż markiz.
– Spotkanie, mówi pan. – W jej oczach pojawił się błysk, a na policzkach rumieniec. – To, mój biedaku, było ratowanie topielca. Tu na wybrzeżu często musimy to robić. Przyniosę panu pióro i papier.
A zatem to załatwiało sprawę przeprosin. Zdawało się, że pani Perowne nie jest zwykłą wiejską damą. Jej świętej pamięci mąż również z opisu nie przypominał wytwornego ziemianina. Miejscowy sędzia chciał go powiesić, a wdowa nazwała go przebiegłym draniem. Ten wiejski kołek bardzo niegrzecznie wyrażał się o śmierci jej męża, ona jednak odpowiedziała mu ostro i z godnością.
Zadziwiająca pani Perowne wróciła z podkładką do pisania. W drugiej ręce trzymała miseczkę.
– Przemyję panu oczy. Wydają się zaognione.
Cris był pewien, że w ogóle wygląda okropnie. Włosy już mu wyschły, skórę miał jak przetartą papierem ściernym, a oczy z pewnością czerwone i zmrużone w dwie szparki. Poza tym powinien się ogolić. Wolał nie myśleć, co powiedzieliby jego znajomi, gdyby go teraz zobaczyli. Albo Collins, pokojowy, który był dumny ze swoich umiejętności i bardzo nie lubił, gdy jego pan nie wyglądał jak wcielenie doskonałości.
– Proszę dać mi tę miseczkę. Sam je przemyję – odparł, próbując ocalić resztki godności.
– Proszę bardzo. – Położyła podkładkę na krześle obok łóżka, podała mu miseczkę i zaciągnęła parawan. – Moja ciotka cierpi na silne bóle reumatyczne. Wkrótce będzie brała gorącą kąpiel. Postaramy się panu nie przeszkadzać.
– Pani Perowne…
Popatrzyła na niego nad skrajem parawanu.
– Tak, panie Defoe?
– To jest pokój kąpielowy pani ciotki. Zająłem jej kanapę. Powinienem się przenieść.
– Proszę tego nie robić, bo tylko ją pan zdenerwuje. Ona bardzo się o pana martwi. – Naraz rzuciła mu szczery, otwarty uśmiech. Cris rzadko widywał takie uśmiechy na twarzach wyrafinowanych dam z towarzystwa, z którymi spędzał ostatnio wiele czasu. – Proszę tu odpoczywać i powściągnąć zbędne rycerskie impulsy. Później znajdziemy panu inny pokój.
Zbędne rycerskie impulsy. Ta mała kotka widocznie nie przywykła do dżentelmenów. Cris wycisnął szmatkę i przetarł oczy. Po chwili kłucie ustąpiło. Odstawił miseczkę i sięgnął po przybory do pisania. Za parawanem dostrzegł jakiś ruch. Nalano wody do wanny i w górę uniosła się para. Dom położony był na krańcu świata i jego mieszkańcy nie zawracali sobie głowy przestrzeganiem oficjalnych form, ale z całą pewnością mieli instalacje sanitarne lepsze niż w którymkolwiek z jego domów.
Skupił się na liście, próbując nie słuchać tego, co mówiły panna Pritchard i panna Holt. Collins był raczej zaufanym asystentem niż pokojowym i Cris mógł liczyć na jego dyskrecję.
– Pani Perowne, czy mogłaby pani poświęcić mi chwilę?
Podeszła, zaróżowiona od parującej wody, z wilgotnymi kosmykami włosów na czole.
– Jakich wskazówek mam udzielić mojemu służącemu, żeby mógł odnaleźć ten dom?
– Barbary Combe House, Stibworthy. Jeśli zapyta w wiosce, każdy go tu skieruje.
– Dziękuję.
Zapłać rachunek i przewieź rzeczy do Barbary Combe House, Stibworthy. Nie pytaj w wiosce o pana Defoe, bo przypłynąłem wpław i nikt mnie tu nie zna. Przyprowadź również odpowiedni powóz.
C. Defoe
Collins z pewnością zauważy, co trzeba. Podróżny powóz Crisa, wygodny i luksusowo wykończony, miał na drzwiach herb, który należało zasłonić. Już w Hartland Quay zapanowało poruszenie, gdy markiz zatrzymał się w przybrzeżnej gospodzie, Cris miał jednak nadzieję, że pogłoski nie rozprzestrzeniły się zbyt szeroko.
Złożył list, zaadresował i znalazł w pudełku kawałek wosku do pieczętowania, a gdy już wszystko było gotowe, rozluźnił się. Rada doktora była dobra, mimo to Cris zamierzał zaraz po przybyciu Collinsa oddalić się od niepokojącej pani Perowne i wrócić do Londynu, do zwykłego życia, od którego wcześniej próbował uciec.
Przymknął oczy i starał się zasnąć. Dokoła panowała cisza, przerywana tylko krokami służącej, która sprzątała pokój. Choć był wyczerpany, nie potrafił utrzymać oczu zamkniętych. Wpatrywał się w sufit. Zawsze potrafił zasnąć, gdy tego potrzebował – to była tylko kwestia woli – zdawało się jednak, że ostatnio nie jest w stanie zdobyć się na dyscyplinę. Nie miał nawet tyle trzeźwości umysłu, by w porę uświadomić sobie, że może się utopić. Wykonywał poufne misje dla rządu, dyskretnie prowadził dyplomatyczne negocjacje, w razie konieczności uciekając się do niekonwencjonalnych środków, a w tej chwili nie byłby w stanie rozstrzygnąć nawet sporu dwóch woźniców w gospodzie.
Wszystko zaczęło się wtedy, kiedy po raz pierwszy zobaczył Katerinę, hrabinę von Stadenburg, żonę pruskiego dyplomaty przy duńskim dworze. Drobna blondynka o niebieskich oczach, subtelna i inteligentna, bardzo mu się spodobała i on jej również. Widział to w jej oczach, rozpoznawał po drobnych, niemal niedostrzegalnych gestach: po tym, jak leciutko muskała mankiet jego koszuli, jak jej but ocierał się o jego but pod stołem przy kolacji, po trzepotaniu wachlarza.
Świadczył o tym ich jedyny pocałunek.
Ale Katerina była mężatką, a on przedstawicielem Korony brytyjskiej. Nawet gdyby chciała, romans z nią pozbawiłby ją honoru, a jego naraził na dyplomatyczną katastrofę. Poza tym Cris nie chciał romansu, chciał się z nią ożenić, a to było niemożliwe. Poczucie honoru, obowiązku i szacunku pozostawiało mu tylko jedną drogę działania: zakończył swoje interesy najszybciej, jak mógł, i wyjechał pod zazdrosnym spojrzeniem męża. Pożegnał się z nią obojętnie, jakby była po prostu kolejną żoną dyplomaty, której niemal nie zauważał.
Panował nad sobą doskonale, podobnie jak ona. Tylko jej oczy, pociemniałe z cierpienia i rezygnacji, zdradzały prawdę. Żałował, że w nie spojrzał. Wolałby słyszeć tylko jej chłodny głos.
– A zatem opuszcza pan dwór, lordzie Avenmore? Życzę panu bezpiecznej podróży. Chodź, Heinrich, bo spóźnimy się na koncert.
W końcu przymknął oczy. Dźwięki domowego życia dokoła niego zaczęły się zacierać, a oczy, które widział w wyobraźni przed zaśnięciem, nie były niebieskie, lecz brązowe.
– Michael, daj to Jasonowi i powiedz, że ma natychmiast pojechać do Hartland Quay i odnaleźć służącego pana Defoe.
– Czy on już śpi? – Ciotka Izzy podniosła głowę znad wazonu, w którym układała kwiaty.
– Tak mocno, że przez chwilę obawiałam się, że nie oddycha. – Tamsyn zamknęła drzwi salonu i poprawiła podpórkę pod książki przed ciotką Rosie. – Był bardzo wyczerpany. Nawet przy dobrej pogodzie i ciepłej wodzie przepłynięcie takiej odległości wymagałoby mnóstwa siły. A teraz, gdy jest tak zimno, to cud, że udało mu się przeżyć.
– Zapewne jest bardzo zdrowy i sprawny. – Ciotka Rosie uniosła głowę znad książki. – Wydajesz się zdenerwowana, Tamsyn. Czy ten przeklęty Penwith znów cię wyprowadził z równowagi, mówiąc o Jorym?
– To głupiec. Nasz drogi Jory był sprytnym człowiekiem, ale nawet on nie potrafił latać. Owszem, ten dureń zirytował mnie swoim grubiaństwem i zupełnym brakiem wyobraźni. – Tamsyn energicznie opadła na siedzenie przy oknie i popatrzyła na trawnik ciągnący się w stronę wybrzeża. Morze w słońcu wydawało się gładkie i niebieskie, skrywało swoje prądy i ostre pazury pod przykrywką spokoju. Jory od dziecka znał wszystkie jego niebezpieczeństwa i zdecydował się zakończyć życie w jego falach. Objęła kolana ramionami.
– Pan Penwith nie pomógł nam w żadnych naszych kłopotach. Nie wiem, czy jego zdaniem słusznie cierpimy za grzechy mojego świętej pamięci męża, czy też nienawidzi mnie osobiście i dlatego nie zwraca uwagi na przestępstwa popełniane przeciwko nam.
– Albo po prostu jest leniwym głupcem – dodała ciotka Rosie cierpko. – Ktoś podpalił stóg? To na pewno tylko psoty miejscowych łobuziaków. Krowy uciekły przez żywopłot? Zapewne pastuch ich nie dopilnował. Pułapki na homary przez cały tydzień są puste? Widocznie nasi rybacy do niczego się nie nadają. Doprawdy, czy on uważa, że wszystkie jesteśmy głupie?
– Uważa nas za kobiety, moja droga Rosie – odrzekła ciotka Izzy, zamierzając się sekatorem na liść paproci, któremu nic nie można było zarzucić. – A do tego kobiety, które żyją bez opieki mężczyzn, co dowodzi, że jesteśmy lekkomyślne albo mamy źle w głowie.
– Może ktoś mu płaci za to, żeby zaniewidział? – Tamsyn nie wspominała o tej możliwości wcześniej, bo nie chciała martwić ciotki Izzy. Nawet teraz nie wyjaśniła, kogo ma na myśli.
– Płaci? Masz na myśli mojego bratanka Franklina? – domyśliła się Izzy.
– On chciałby nas stąd wypędzić.
– Tak. Do tego ciasnego domku w jego posiadłości, gdzie jego zdaniem byłybyśmy bezpieczne i gdzie mógłby nas mieć na oku. Zupełnie jakby miał do czynienia z trójką dzieci albo wariatek. Ten chłopak to sęp, Isobel – parsknęła Rosie z zaskakującą gwałtownością u tak kruchej istoty. – Chce przejąć ten dom. Chce Barbary.
– No cóż, i tak go nie dostanie. Zgodnie z testamentem ojca mam prawo tu mieszkać do końca życia. A zostało mi go jeszcze dobre trzydzieści lat, więc Franklin będzie musiał się nauczyć cierpliwości. – Izzy odstawiła wazon na szafkę. – Nic nie wskóra przez te głupie dziecinne gierki.
O ile będą to tylko głupie dziecinne gierki, pomyślała Tamsyn, choć podobał jej się opór ciotki. Oparła brodę na kolanach i wpatrzyła się w morze za oknem. Dlaczego lord Chelford miałby zadawać sobie tyle kłopotu z powodu tak niewielkiej posiadłości? Nie miał do tego innych powodów, jak tylko zwykła przekora oraz złość, że cioteczny dziadek wraz z tytułem nie pozostawił mu wszystkich swoich włości. Franklin był chciwy i zepsuty. Zapewne wkrótce znudzi mu się ta zabawa i wróci do swojego próżniaczego życia w Londynie.
Dziwne jednak było, że dopiero teraz zaproponował przeprowadzkę ciotce i jej towarzyszce. Ciotka Izzy uzyskała prawo do dożywotniego zamieszkiwania w Barbary Combe oraz używania całego domu wraz z zawartością po śmierci ojca, poprzedniego lorda Chelford. Ojciec Izzy zmarł przed pięciu laty, ona sama zaś mieszkała tu wówczas już od dziesięciu lat.
W cichych dźwiękach rozlegających się dokoła łóżka było coś znajomego. Nie otwierając oczu, Cris wciągnął w nozdrza zapach wypolerowanej skóry i rumowej wody kolońskiej.
– Collins?
– Słucham, sir?
Cris rozchylił powieki i obrócił się na plecy, po czym zaklął gwałtownie. Collins nawet nie mrugnął okiem.
– Mięśnie pana bolą, sir?
– Z nadmiernego wysiłku. – Cris oparł się o poduszki. – Czuję się tak, jakbym miał w nich tłuczone szkło.
– Masaż – oznajmił Collins, ignorując reakcję pana na tę groźbę kolejnych tortur. – Rozpakowałem pańskie rzeczy w pokoju na górze. Łóżko jest już przygotowane. Pomyślałem, że zapewne zechce się pan tam przenieść jeszcze przed zmrokiem. Jest już piąta po południu. Damy są teraz w salonie.
Collins nie był zwykłym pokojowym. Potrafił odczytywać szyfry, znał pięć języków i doskonale rzucał nożem, a do tego potrafił doprowadzić markiza Avenmore do stanu doskonałości przed każdą okazją towarzyską. Teraz odsunął ciężką jedwabną kołdrę i czekał cierpliwie, gdy jego pan, klnąc pod nosem, gramolił się z łóżka. Skrzywił się jednak na widok pożyczonej koszuli nocnej.
– Przyniesiono mnie tu przez cały dom i wrzucono do wanny zupełnie nagiego w obecności wszystkich mieszkających tu kobiet. – Cris wsunął ramiona w rękawy szlafroka i pozwolił, by Collins zawiązał pasek. – Uznałem, że grzeczność wymaga, bym czymś się okrył. – Im dłużej o tym myślał, tym bardziej żenująca wydawała mu się cała sytuacja. Nie wstydził się własnego ciała, ale to, że wrzucono go do wody zupełnie nagiego, jak na wpół ogłuszoną rybę, na oczach gromadki niezamężnych kobiet, wydawało się w złym tonie.
Służący wymamrotał coś o otwartych drzwiach stajni i uciekających koniach, po czym rzucił na podłogę skórzane kapcie bez pięt.
– Czuję się tak, jakbym miał sto cztery lata – mruknął Cris, kuśtykając do drzwi.
– Sądzę, że żaden stulatek nie dopłynąłby aż tak daleko. – Collins otworzył przed nim drzwi, ale taktownie nie podał mu ramienia. – Na górze. Pierwsze drzwi na prawo, sir.
– Wiem, że tylko idiota mógł dopłynąć aż tutaj. – Crisowi udało się wejść na schody bez potknięcia. Na każdym stopniu klął po rosyjsku. – Pewnie przypuszczałeś, że się utopiłem?
– Nie widziałem żadnych śladów walki na brzegu w miejscu, gdzie znalazłem pańskie ubranie, sir. – Collins wszedł za nim do sypialni i zamknął drzwi. – Doszedłem zatem do wniosku, że wszedł pan do morza z własnej woli. Przyznaję, że trochę się niepokoiłem, zwłaszcza że wyszedł pan bardzo wcześnie i minęło sporo czasu, zanim zacząłem pana szukać. Pytałem miejscowych rybaków, ale nic nie widzieli. Powiedzieli mi jednak, w którą stronę kierują się prądy, i miałem właśnie zamiar przejechać konno wzdłuż klifu, wypatrując pana, gdy otrzymałem wiadomość.
– Byłem czymś zaabsorbowany – wyjaśnił Cris. Collins odznaczał się niezwykłą dyskrecją, ale nie sposób było zachować przed nim sekret. Łóżko zaścielone było ręcznikami, a lokaj już nalewał sobie olejku na dłonie. Cris z ponurą rezygnacją rozebrał się i położył na brzuchu. – Byłbym ci bardzo zobowiązany, gdybyś nie doprowadził mnie do krzyku. W tym domu mieszkają damy.
Collins zabrał się do jego prawej łydki, w okrutny sposób wbijając w nią kciuki.
– Oczywiście, sir. To bardzo interesujące domostwo.
– Pani Perowne jest wdową po człowieku, który wolał rzucić się z urwiska, niż pozwolić, by go zaaresztowano i powieszono za przemyt i podobne przestępstwa.
– Doprawdy, sir? Niezmiernie nowatorskie podejście. Gdyby mógł pan zgiąć nieco kolano? Panna Holt, właścicielka tego domu, wydaje się bardzo miłą damą.
– To ona jest właścicielką? Sądziłem, że to pani Perowne. – Cris znów zobaczył przed sobą brązowe oczy, słodkie usta i poruszył się niespokojnie. Ta myśl była zbyt podniecająca. – Au! Do diabła, człowieku, czy ty próbujesz zapleść te mięśnie w warkocz?
– Przeciwnie, sir, próbuję je rozplątać. – Collins skupił się na drugiej nodze. – Panna Holt powitała mnie w swoim domu. Tak to właśnie ujęła.
Bezlitosny masaż z pewnością był skutecznym antidotum na niestosowne erotyczne myśli. Uśmiechnął się w poduszkę. Tamsyn Perowne oddała mu pocałunek. Pewnie byłaby zbulwersowana i natarłaby mu uszu, gdyby próbował posunąć się dalej. Fantazje o tym, że chętna wdówka pomoże mu zapomnieć o duchu, były tylko fantazjami. Pani Perowne nie była wyrafinowaną damą z wytwornego towarzystwa i cieszyła się szacunkiem w okolicy, on zaś jutro miał zniknąć z jej życia.
Rozległo się stukanie do drzwi i Collins narzucił na plecy Crisa prześcieradło.
– Najmocniej przepraszam. Sądziłam, że pan Defoe jest już w łóżku. – Tamsyn odstawiła tacę na stolik przy oknie, próbując nie myśleć o smukłych stopach, które zdążyła dostrzec, zanim ciało mężczyzny na łóżku okryło prześcieradło. Miała przecież okazję obejrzeć go w całości, dlaczego zatem tak ją wytrącił z równowagi widok jego stóp? – Przyniosłam jeszcze trochę bulionu. – Starała się nie patrzeć na łóżko, ale sypialnia była niewielka, a łóżko ogromne i poza tym nie było tu nic, na czym mogłaby zatrzymać wzrok – chyba że kominek albo ten skromnie ubrany mężczyzna, który stał obok łóżka z podwiniętymi rękawami koszuli i dłońmi błyszczącymi od olejku. – Nie ma tego dużo i wkrótce będzie kolacja, ale doktor mówił, że trzeba wzmacniać pana Defoe. Poza tym bulion pomoże na gardło.
– Dziękuję pani – odrzekł pokojowy. – Dopilnuję, żeby pan Defoe wypił tę zupę, dopóki jest gorąca.
– Pan Defoe jest tutaj, zupełnie przytomny, i może mówić sam za siebie. – Na dźwięk ochrypłego głosu dochodzącego z łóżka Tamsyn szybko obróciła głowę. Oczy miał przymknięte, głowę opartą na skrzyżowanych ramionach, a wyraz twarzy jak u rzeźby nagrobnej.
– Czy jest panu ciepło? Może rozpalę ogień? – Nie zastanawiając się, co robi, dotknęła jego obnażonych ramion nad prześcieradłem, tak jakby sprawdzała ciepłotę ciała którejś z ciotek. Ale to nie była ciotka. Pan Defoe uniósł ciężkie powieki, a ona zastygła z palcami na jego gładkiej, chłodnej skórze. – Tak, rozpalę ogień. Wydaje mi się, że jest pan chłodny.
– Tak pani sądzi? – zapytał nieco drwiącym tonem.
– Ja się tym zajmę, proszę pani. – Głos pokojowego przywołał ją do rzeczywistości.
– Dziękuję. – Podciągnęła prześcieradło wyżej na ramiona pana Defoe. – Ja tylko… – Niebieskie oczy wciąż na nią patrzyły. – Powinien pan wypić tę zupę, dopóki jest gorąca.
Wycofała się, zbierając resztki godności, i zamknęła za sobą drzwi cicho, lecz stanowczo. Udało jej się nie trzasnąć drzwiami i nie uciec.
– Jak się miewa pan Defoe, moja droga? – zapytała ciotka Izzy.
– Żyje. Jest już trochę cieplejszy i przypuszczam, że wszystko go boli. Ale jego pokojowy chyba wie, co robi, i z pewnością nie dopuści, żeby wdała się gorączka.
– To dobre wiadomości. Pewnie możemy polegać na służącym, że zawiadomi jego żonę i da jej znać, że jest bezpieczny.
– Kogo?
Ciotka Izzy zatrzymała się z ręką na drzwiach bawialni.
– Jego żonę.
– Czyją żonę?
– Pana Defoe. Nie sądzisz, że jest żonaty? Z całą pewnością wygląda bardzo szacownie, kiedy ma na sobie jakieś ubranie. A skoro może sobie pozwolić na tak dobrego pokojowego, to raczej nie brakuje mu pieniędzy. – Przechyliła głowę na bok i dodała: – I zapewne jest już po trzydziestce.
– Pewnie tak, ale niewiele. – Miał ciało młodego, sprawnego mężczyzny, ale była w nim też pewna dojrzałość, jaką zapewne obdarzyło go małżeństwo. Co prawda, Jory po ślubie nie stał się bardziej odpowiedzialnym ani szacownym człowiekiem, ale Jory od dziecka był nieposkromiony.
– Panno Tamsyn, czy zechciałaby pani przejrzeć zamówienie na pościel, które chcę wysłać jutro? – Przy drzwiach stanęła pani Tape z listą w ręku. – Jeśli jest pani zajęta, możemy to zrobić później.
– Naturalnie. Zrobimy to teraz. – Tamsyn poszła za gospodynią, myśląc, że najlepiej będzie, jeśli skupi się teraz na zawartości bieliźniarek. Potem powinna przejrzeć księgi i zdecydować, które owce należy sprzedać. To wszystko zajmie jej czas do kolacji.
Zwykłe, codzienne obowiązki szacownej wiejskiej wdowy. Powinna się cieszyć, że prowadzi takie spokojne, monotonne życie.
– Czy sądzisz, że pan Defoe uzna naszą porę kolacji za staroświecko wczesną? – zapytała ciotka Izzy, popijając swoją wieczorną szklaneczkę sherry.
– Nie wiem. Moim zdaniem siódma to nie jest tak wcześnie, jak kiedyś jadało się na prowincji, ani tak późno jak w mieście. Ale pan Defoe pewnie śpi, a nawet jeśli nie, to dostanie tacę do łóżka, więc nie musimy się zanadto przejmować jego poglądami na ten temat.
– Wydaje mi się, że pan Defoe potrafi się przystosować – zauważyła ciotka Rosie. – Choć nie mam pojęcia, dlaczego tak myślę.
– Zechce pani wybaczyć, panno Holt. – W drzwiach bawialni stanął Jason z kapeluszem w ręku. – Dostałem właśnie wiadomość od Williego Tremayne’a. Tuzin owiec spadł z urwiska przy Striding’s Cove.
– Tuzin? – Tamsyn zerwała się na nogi. – Jak to możliwe? Przecież pastwiska są ogrodzone. Willie miał ich pilnować. Czy nic mu się nie stało?
– Nie, Willie jest cały i zdrowy, tylko bardzo zdenerwowany. Jakiś bezpański pies rzucił się na owce, a ogrodzenie w kącie pastwiska było zepsute, choć chłopak, którego Willie przysłał, mówi, że nie ma pojęcia, jak to się mogło zdarzyć, bo wczoraj wieczorem wszystko było w porządku.
– Co to za pies? – Tamsyn pociągnęła za sznurek dzwonka. – W tej okolicy nie ma żadnych bezpańskich psów.
– Nie mam pojęcia, panno Tamsyn. Chłopak mówi, że Willie go zastrzelił i że chyba nie był wściekły. Nie toczył piany z pyska ani nic takiego. Tylko był agresywny.
– Michael! Dobrze, że jesteś. Znajdź Molly i powiedz jej, żeby przygotowała mi strój jeździecki i buty. Jason, osiodłaj moją klacz.
– Wydaje mi się, że nic tam pani nie pomoże, panno Tamsyn. Jest już późno. Kilku ludzi z wioski pomogło Williemu załatać płot i wysłali łódź pod urwisko, żeby sprawdzić, czy da się coś uratować. Zanim pani tam dotrze, będzie już po wszystkim. – Jason wzruszył ramionami i zniżył głos. – Wydaje mi się, że damy nieco się zdenerwowały. Może lepiej będzie, jak pani tu zostanie. Odeślę chłopaka z wiadomością, że przyjedzie pani rano.
Miała ochotę pojechać na urwisko, żeby wyładować złość, ale nic by to nie dało. Musiała się zastanowić.
– Dobrze, Jason, zrób tak.
Gdy wróciła do pokoju, ucieszyła się, że posłuchała rady chłopaka. Pobladła ciotka Izzy przyciskała do ust koronkową chusteczkę. Rosie, również blada, kipiała złością.
– To nie był żaden przypadek, tylko kolejna paskudna sztuczka Chelforda. Izzy, ten chłopak staje się coraz bardziej dokuczliwy.
– To nie jest chłopak – parsknęła Tamsyn. – Ma trzydzieści lat, nadmiernie rozwinięte poczucie własności i żadnych skrupułów w zdobywaniu tego, na czym mu zależy. Jeśli to rzeczywiście jego sprawka, to nie jest tylko dokuczliwy, ale staje się po prostu niebezpieczny!
– Kto się staje niebezpieczny, jeśli mogę zapytać?
Pan Defoe stanął w drzwiach. Był ubrany, ogolony i zupełnie przytomny. Oczy miał szeroko otwarte, z głosu niemal zniknęła chrypka, a jego długie ciało oblekał strój, który, jak uznała Tamsyn, musiał być ostatnim krzykiem mody w Londynie, natomiast w tej części Devonu wyglądał egzotycznie: obcisłe pantalony, frak, nienaganna biała koszula i krawat, misternie zawiązany i spięty prostą szafirową szpilką pasującą do subtelnego haftu na kamizelce.
– Co pan tu robi, panie Defoe? Lekarz kazał panu odpoczywać i nie wstawać do jutra – powiedziała, niegrzecznie się na niego gapiąc.
– Odpocząłem, jest mi ciepło i muszę trochę rozruszać mięśnie. – Wyminął ją i wszedł do pokoju. – Dobry wieczór, panno Holt, panno Pritchard. Dziękuję za zaproszenie na kolację.
Zaproszenie? Jakie zaproszenie? Jedno spojrzenie na ciotki wystarczyło, żeby Tamsyn zawrzała gniewem. Z jakichś sobie tylko znanych powodów zaprosiły go, nic jej o tym nie mówiąc! Powinny pozwolić mu spać!
On tymczasem powolnym, ale pewnym krokiem podszedł do kominka i skłonił się elegancko. Jak można było tego oczekiwać, ciotka Izzy rozpromieniła się, a ciotka Rosie rzuciła mu przenikliwy uśmiech.
– Proszę usiąść, panie Defoe. Doskonale rozumiem pańskie pragnienie, by wyjść z sypialni. Tamsyn, moja droga, może pan Defoe zechciałby przyjąć szklaneczkę sherry albo madery?
– Bardzo chętnie napiję się sherry.
Tamsyn nalała brązowego trunku do najlepszej szklaneczki ciotki Izzy, myśląc, że przynajmniej zastawa stołowa nie przyniesie im wstydu. Dom pełen był małych skarbów, które ciotka Izzy bardzo lubiła. Zdarzało jej się wstawiać bukieciki polnych kwiatów do najlepszych kieliszków do wina, a gdy inni protestowali, wzruszała tylko ramionami i mówiła:
– Och. Papa pozwalał mi używać wszystkich naczyń. Jestem pewna, że nie są bardzo wartościowe, a ja lubię używać ładnych przedmiotów.
Pan Defoe przystanął obok fotela.
– Dziękuję – powiedział, przyjmując od Tamsyn szklaneczkę. Gdy przycupnęła na sofie obok Izzy, on również usiadł, z wdziękiem oraz z pewną ostrożnością. Tamsyn przypuszczała, że nadwerężone mięśnie nadal bardzo go bolą i że jest bardziej wyczerpany, niż chciałby to okazać. Dostrzegała w jego szlachetnych rysach ukryte napięcie, zamaskowane siłą woli.
– Muszę zapytać jeszcze raz, kto jest niebezpieczny. Przepraszam, że niechcący podsłuchałem, ale skoro tak się stało, nie mogę pozostać obojętny wobec faktu, że, jak się wydaje, potrzebują panie ochrony.
Zapadła cisza. Trzy kobiety przez chwilę spoglądały na siebie i w końcu Tamsyn wyjaśniła:
– Jakiś bezpański pies zaatakował nasze owce i kilka spadło z urwiska.
– Zdaje się, że również zniszczył ogrodzenie. – Pan Defoe obrócił szklaneczkę w palcach. – Utalentowany pies.
Miał dobry słuch albo też przez chwilę stał na schodach, słuchając ich rozmowy. Zapewne jedno i drugie.
– To musiał być zbieg okoliczności. Po prostu zwykły pech – stwierdziła Tamsyn. – Proszę mi powiedzieć, panie Defoe, czy pochodzi pan z wiejskich okolic?
– Posiadam trochę ziemi – przyznał i w jego wzroku błysnęło rozbawienie. Zapewne bawiło go to, jak niezręcznie próbowała zmienić temat rozmowy. – Ale nie hoduję owiec. Mam grunty orne, bydło i konie na południu. Uprawa ziemi w tych okolicach zapewne nie jest łatwa ze względu na bliskość morza i zmienną pogodę.
– Wszyscy tu łączą uprawę ziemi z rybactwem – przyznała ciotka Rosie. – Oprócz pastwisk dla owiec na klifach mamy też bardziej osłonięte pola, gdzie hodujemy krowy mleczne. Mamy swoją pszenicę i siano. – Ciotka Izzy otworzyła usta, jakby znów chciała wznowić lamenty nad spalonym stogiem, ale pochwyciła spojrzenie Rosie i szybko je zamknęła. – Niektóre łodzie rybackie przy Stib’s Landing należą do nas. To następna, dużo większa zatoka na południe od Barbary Head.
– To spore gospodarstwo, ale z pewnością macie dobrego zarządcę. Ja często wyjeżdżam, toteż muszę polegać na swoim.
– Och, nie. Nasza droga Tamsyn wszystkim się zajmuje – oświadczyła Izzy pogodnie. Tamsyn nie rozumiała, dlaczego Rosie przewróciła oczami. W końcu to była prawda.
– Muszę zarobić na swoje utrzymanie – wyjaśniła z uśmiechem. – Poza tym lubię mieć zajęcie. Czy podróżuje pan dla przyjemności, panie Defoe? Zaczynamy dorównywać kurortom na południu pod względem popularności. Na przykład Ilfracombe stało się ostatnio bardzo modne.
– Doskonałe miejsce do morskich kąpieli – powiedziała Izzy niejasno i zarumieniła się. – Och, nie miałam na myśli…
– Z pewnością byłbym w znacznie lepszym stanie, gdybym wziął kąpiel za pomocą maszyny. Wtedy może pamiętałbym o tym, że muszę jeszcze wrócić, i nie wypłynąłbym na otwarte morze, myśląc o czymś innym. – W jego uśmiechu czaił się cień goryczy.
– Czy tak się właśnie stało? Zastanawiałam się nad tym, bo plaża w Hartland Quay, o ile w ogóle można to nazwać plażą, nie jest najlepszym miejscem do kąpieli leczniczych. – Zresztą pan Defoe nie potrzebował kąpieli leczniczych, pomyślała Tamsyn. Po krótkim odpoczynku wyglądał jak okaz zdrowia.
– Podróż przez Great North Road znudziła mnie śmiertelnie, więc gdy dotarłem do Newark, skręciłem na południowy zachód i po prostu jechałem dalej, szukając jakiegoś zupełnie dzikiego miejsca.
– I stamtąd próbował pan dopłynąć do Ameryki?
– Potrzebowałem ruchu i chciałem trochę oczyścić umysł. Z pewnością udało mi się osiągnąć to pierwsze, nawet jeśli nie drugie. – Przestał obracać kieliszek w palcach i pociągnął spory łyk. – Doskonałe wino. Waszemu dostawcy należy się pochwała.
– Zapewne z przemytu – oznajmiła Rosie spokojnie. – Takie rzeczy czasem pojawiają się przy naszych drzwiach. Przypuszczam, że powinnam wybić dziurę w beczułce i wylać zawartość, ale byłoby to marnotrawstwo. A nie sposób pójść z tym do urzędu celnego i zapłacić cło, bo zaczną zadawać niewygodne pytania.
– Czy przemyt tutaj jest powszechny? – zapytał pan Defoe, pociągając kolejny łyk.
– To drugie podstawowe źródło dochodu miejscowych – przyznała Izzy, jak zawsze niepoprawnie gadatliwa i entuzjastyczna. – Naturalnie, nasz drogi Jory był szefem całej bandy.
– Jory?
– Mój nieżyjący mąż – wyjaśniła Tamsyn niechętnie.
– Taki kochany chłopak. Przyjęłam go do domu, kiedy był jeszcze dzieckiem. Pochodził z Kornwalii, ale ojciec… nie radził sobie z nim i chłopak uciekł z domu.
– Nasza droga Isobel przygarnia wszystkie zbłąkane owieczki – stwierdziła Rosie sucho.
– Takie jak ja. – Tamsyn wiedziała, że w tych słowach można się dopatrzeć goryczy, choć nie było to jej intencją. – Moja matka była kuzynką cioci Isobel. Gdy zmarła, miałam dziesięć lat. Wtedy zamieszkałam tutaj. Jory pojawił się w następnym roku.
– Jakież to romantyczne. Miłość od młodzieńczych lat.
– Wyszłam za najbliższego przyjaciela – odrzekła Tamsyn sztywno. Nie miała zamiaru wyjaśniać tego szerzej. Nie chciała, by kolejna osoba zaczęła się zastanawiać, dlaczego wyszła za tego łajdaka Jory’ego Perowne’a, skoro ubiegał się o nią Franklin Holt, wicehrabia Chelford.
– A skoro już mówimy o małżeństwie – powiedziała ciotka Izzy ze zwykłym brakiem wyczucia. – Czy pański służący powiadomił już rodzinę o tym, co się z panem dzieje? Bo jeśli nie, to jutro o dziewiątej rano z wioski odjeżdża powóz pocztowy, który zabiera listy do Barnstaple.
– Dziękuję pani, ale nikt nie oczekuje mojego powrotu. Skoro już uspokoiłem Collinsa, mogę mieć zupełnie czyste sumienie.
– Doskonale – rzekła Tamsyn krótko, choć te słowa niczego nie wyjaśniały. Albo ten człowiek miał żonę, którą bezczelnie pozostawiał w nieświadomości, albo nie był żonaty. Bardzo chciałaby wiedzieć, jak się rzeczy mają, wolała się jednak nie zastanawiać nad motywami swojej ciekawości. – Proszę mi powiedzieć, panie Defoe, czy jada pan króliki? Mam nadzieję, że tak, bo mamy wielki zapas tych małych drani i jestem pewna, że kucharka poda je dzisiaj na kolację.
Tytuł oryginału: The Many Sins of Cris de Feaux
Pierwsze wydanie: Harlequin Mills & Boon Ltd, 2016
Redaktor serii: Dominik Osuch
Opracowanie redakcyjne: Dominik Osuch
Korekta: Lilianna Mieszczańska
© 2016 by Melanie Hilton
© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2017
Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
Harlequin i Harlequin Romans Historyczny są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.
HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone.
HarperCollins Polska sp. z o.o.
02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25
www.harlequin.pl
ISBN 978-83-276-3428-3
Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.