Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jack, nazywany lordem bez ziemi, odziedziczył po ojcu jedynie tytuł i przykre wspomnienia. Może odmienić swój los, o ile przystanie na propozycję, jaką składa mu zupełnie obca kobieta. Jeśli poślubi Madelyn, odzyska wszystkie rodzinne włości. Małżeństwo w zamian za majątek to dla dumnego arystokraty gorzka pigułka, jednak Jacka martwi coś jeszcze. Madelyn nie wie nic o współczesnym świecie. Wychowana przez zdziwaczałego ojca, wielbiciela średniowiecza, ubiera się i zachowuje jak dama z czternastego wieku. Związek z taką panną może być ryzykowny, ale Jack podejmuje wyzwanie. Przecież szybko nauczy żonę, jak powinna się nosić i co mówić. Ku jego zaskoczeniu to Madelyn okaże się lepszą nauczycielką, dzięki której zrozumie, co jest w życiu najważniejsze.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 283
Louise Allen
Najlepsza nauczycielka
Tłumaczenie: Małgorzata Borkowska
HarperCollins Polska sp. z o.o. Warszawa 2022
Tytuł oryginału: Contracted as His Countess
Pierwsze wydanie: Mills & Boon Ltd., an imprint of HarperCollinsPublishers, 2019
Redaktor serii: Grażyna Ordęga
Opracowanie redakcyjne: Grażyna Ordęga
© 2019 by Melanie Hilton
© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2022
Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
Harlequin i Harlequin Romans Historyczny są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.
HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A. Wszystkie prawa zastrzeżone.
HarperCollins Polska sp. z o.o.
02-672 Warszawa, ul. Domaniewska 34A
www.harpercollins.pl
ISBN 978-83-276-8230-7
Konwersja do formatu EPUB, MOBI: Katarzyna Rek / Woblink
Zamek Beaupierre, wieś w hrabstwie Kent, 10 lipca 1816 r.
Jack Ransome wstrzymał konia na szczycie wzniesienia i objął spojrzeniem widok, jakby żywcem przeniesiony z czternastego stulecia. Anglia była naszpikowana mniejszymi i większymi zamkami. Niektóre były w ruinie, inne dawno temu przerobiono na mniej lub bardziej wygodne domy, jednak żaden z nich nie pełnił funkcji, do której był pierwotnie przeznaczony. Poza tym jednym.
Łatwiej było, oczywiście, jeśli dysponowało się majątkiem i było nadzwyczajnym oryginałem jak nieżyjący już Peregrine Aylmer. Tacy ludzie mogli poświęcać tysiące funtów i całą swoją wiedzę, by tworzyć świat fantazji.
Zamek Beaupierre zdawał się rozkoszować słońcem, które odbijało się w wypolerowanych dachówkach i kremowych kamiennych ścianach. Jack próbował oszacować koszt i czas potrzebny na czyszczenie i naprawy tych murów i dachów, ale szybko się poddał.
Z głównej wieży zwieszała się wielka czarna flaga. Wokół niej powiewały jaśniejsze proporce: czerwone, niebieskie i złote. W otaczającej zamek wypełnionej wodą fosie pływało kilkanaście łabędzi. Jack patrzył, jak w śnieżnobiałym szyku mijają zwodzony most, który w tym momencie był podniesiony.
– Przecież sama mnie zaprosiła, Altairze – mruknął Jack do konia. Wielki czarny wałach zastrzygł uchem i grzebnął kopytem. – Czyżby się spodziewała, że wyślę łódkę z paziem albo każę heroldowi oznajmić swoje przybycie? Jaka etykieta obowiązuje, gdy odwiedzasz kogoś, komu się wydaje, że żyje w średniowieczu?
Ściągnął wodze i poprowadził konia w dół stoku w kierunku bajkowej budowli. Gdy byli w połowie drogi, most zaskrzypiał i zaczął powoli opadać, aż w końcu z głuchym stuknięciem dotknął drugiej strony fosy. A więc ktoś go obserwował.
– Pozostała jeszcze brona – burknął Jack. – Na co ta kobieta czeka? Jej ojciec był szaleńcem, który lubił bawić się rycerza, jednak od jego śmierci minął już prawie rok. – Kiedy tak mruczał do siebie, zgrzytnęły łańcuchy i drewniano-żelazna krata uniosła się.
Widząc szerokie dębowe wrota nabite metalowymi kolcami, które powstrzymałyby szarżującego słonia, Jack poczuł, że rozbawienie i cierpliwość zaczynają go opuszczać.
– Zdaje się, że powinienem zabrać machiny oblężnicze. Jeżeli panna Madelyn Aylmer chce mnie przyjąć, niech otworzy tę przeklętą bramę. Nie przywlokłem się do Kent w samym środku lipcowych wyścigów w Newmarket, żeby się tak bawić. – Cmoknął na Altaira i ruszył przez most. Po chwili wrota się otworzyły.
Jack przejechał przez zacienioną sień bramy. Tuż za nią rozciągał się podwórzec skąpany w oślepiającym słońcu. Międzymurze wyglądało jak teren łowiecki: najeźdźców można było tu zamknąć i zaatakować z każdej strony. Jack jechał w stronę światła, świadomy, że ktoś go wciąż obserwuje. Obrócił konia i nie kryjąc zainteresowania, podniósł wzrok na okno umieszczone wysoko w murze. Przemknęło coś białego, mignął blady owal twarzy, błysnęły złociste włosy, i obserwator zniknął.
Dostałaby nauczkę, gdybym z miejsca wrócił tam, skąd przybyłem, pomyślał.
Musiał jednak pamiętać, że to zlecenie oznaczało zarobek. Poczucie godności nie kupi mu chleba ani nie zapłaci za podkucie konia. Na szczęście panna Aylmer nie żądała, by przybył do zamku w średniowiecznych szatach. Zawrócił Altaira i wjechał na dziedziniec, gdzie w końcu ktoś wyszedł mu na spotkanie.
Zdziwił się, że służba nie nosi rajtuzów i kaftanów. Skórzana kamizela i bryczesy stajennego, który ujął wodze i odprowadził Altaira, mogły pochodzić z każdej epoki. Natomiast odziany w czarną opończę osobnik, który się do niego zbliżył, wyglądał jak przybysz z odległyvh wieków.
– Milor…
– Pan Jack Ransome – przerwał mu zdecydowanie Jack, kładąc akcent na słowie pan. – Panna Aylmer mnie oczekuje.
– Jaśnie panienka Madelyn przyjmie pana w wielkiej sali – odparł służący, z równą emfazą podkreślając tytuł dziedziczki. Nie okazał przy tym ani cienia rozbawienia czy gniewu. – Tędy, proszę.
Lokaj, zakładając, że nim właśnie był mężczyzna, otworzył dwuskrzydłowe drzwi z nabitego kolcami – bo jakżeby inaczej? – dębu i usunął się, aby przepuścić Jacka. Drzwi z głuchym łoskotem zamknęły się za jego plecami.
Wielka sala bez wątpienia zasługiwała na swoje miano. Sir Walter Scott byłby nią zachwycony, uznał Jack. Brakowało tylko brodatego barda, który recytowałby Pieśń ostatniego minstrela. Osobiście wolałby miejsce pozbawione przeciągów i wyposażone w większą liczbę miękkich tapicerowanych mebli. Spojrzał na belkowany strop, potem doliczył się dwóch… nie, trzech palenisk wystarczających, by upiec w nich wołu, westchnął na widok niezliczonych rycerskich zbroi, minął liczne gobeliny.
Przynajmniej nie ma harf ani minstreli, odetchnął z ulgą.
Przy końcu sali dostrzegł długi dębowy stół. Chyba zbito go specjalnie, by mógł utrzymać każdą ilość strawy. Na blacie umieszczono drewnianą rzeźbioną szkatułę, a tuż za nią stała wysoka, smukła, ubrana na niebiesko postać. W świetle padającym z okna zalśniły złote włosy. Obserwatorka z białej wieży, domyślił się Jack.
Ruszył w stronę swojej nowej klientki. Obcasy jego butów stukały o kamienne płyty, szeleściło sitowie pokrywające podłogę. W zimie z pewnością była tu istna lodownia, nawet gdy napalono we wszystkich paleniskach. Zresztą całe ciepło uciekało prosto do kominów Miejscowi handlarze węglem musieli zacierać ręce z radości.
Być może panna Aylmer sądziła, że jej gość poczuje się nieswojo, gdy będzie zmuszony pokonać taką odległość. Jack jednak szedł spokojnym krokiem, zachowując kamienną twarz. Dopiero gdy zbliżył się do stołu, przywołał na usta uprzejmy uśmiech.
Nie można było powiedzieć, że stojąca przed nim kobieta jest niemiła dla oka, choć jej wygląd wydał mu się trochę niezwykły. Ubrana była w suknię z delikatnej, ciemnobłękitnej drapowanej tkaniny. Zebrany pod biustem materiał był z przodu ułożony w misterne, drobne plisy. Długie, rozszerzające się ku dołowi rękawy sięgały do kostek palców. Kwiecisty haft, który ozdabiał ich brzegi, miał ten sam motyw, co pas pod stanikiem.
Obecnie również noszono suknie z wysoką talią, jednak ta z pewnością nie była modna. Żadna też dama nie pokazałaby się z rozpuszczonymi, sięgającymi ramion włosami, chyba że nie skończyła jeszcze piętnastu lat. A panna Aylmer musiała już przekroczyć dwudziestkę. Proste jasnozłote pasma przytrzymała grzebieniami, ale ich nie upięła, co – jak podejrzewał Jack – miało sygnalizować, że jest dziewicą. Dla niektórych mężczyzn mogło to stanowić wyzwanie, inni uznaliby to za pozę. Jack postanowił wstrzymać się z oceną. Ostatecznie ta kobieta zamierzała go zatrudnić i odrobinę irytująca sytuacja nie była powodem, żeby odrzucić ofertę. Pieniądze zawsze mu się przydadzą.
– Panno Aylmer.
– Lordzie Dersington. – Nie uśmiechnęła się ani nie podała mu ręki. Z bladej twarzy patrzyły na niego oczy szaroniebieskie niczym rzeka zimą.
Jack ze zdumieniem stwierdził, że brak mu tchu. Nie była piękna ani nawet ładna, ale miała w sobie coś… Coś, czego nie potrafił nazwać. Coś eterycznego, jakiś chłodny spokój, jakby spoglądała na świat zza szyby. Przyszły mu do głowy kamienne posągi kobiet, które widywał w katedrach. Ona również miała dość długi nos, owalną twarz i oczy, które spokojnie patrzyły na okropności świata. Według obecnych standardów była całkiem pospolita, a jednak w pewien sposób urocza i dziwnie odległa.
– Zechce pan usiąść?
Nie używał tytułu. Madelyn świetnie o tym wiedziała, ale chciała zobaczyć, jak to przyjmie. Skromnie splotła przed sobą dłonie, powstrzymując ich drżenie.
– Milordzie…
– Jack Ransome – poprawił ją uprzejmie piąty hrabia Dersington. Odsunął krzesło, ale nim usiadł, poczekał, aż ona zajmie miejsce po drugiej stronie blatu. – Po prostu Jack Ransome. – Odłożył na stół kapelusz i rękawice, po czym przeciągnął dłonią po zmierzwionych włosach, które miały barwę starego dębowego drewna, jakim pokryto ściany w sali jadalnej zamku.
– Czemu nie używa pan tytułu?
– Ponieważ, jak pani z pewnością wiadomo – chyba że nie próbowała się pani niczego o mnie dowiedzieć, w co nie wierzę – nie posiadam ziemi ani siedziby rodowej. A co to za hrabia bez posiadłości?
– Hrabia bez ziemi nadal pozostaje hrabią. – Czuła się, jakby przesunęła figurę na szachownicy. Była ciekawa, jak jej na to odpowie.
– Jedyną racją bytu arystokracji było wspieranie Korony i utrzymywanie ludzi, których można było wysłać do walki. W ostatnich latach te zadania ograniczają się do rządzenia i gospodarki. Utytułowani mężczyźni zasiadają w Izbie Lordów, wspierając rząd i przyczyniają się do rozwoju kraju, zarządzając ziemią. A że ja nie mam ziemi, nie mam też służby ani majątku. Co za tym idzie, nie mam władzy zatem w zasadzie żaden ze mnie arystokrata.
– Nadal jednak może pan zasiadać w Izbie Lordów – zauważyła Madelyn. Wydał jej się jeszcze bardziej interesujący, gdy usłyszała wyjaśnienie z jego ust, zresztą bardzo zmysłowych.
– Staram się nie tracić czasu w miejscach, gdzie mogę wyłącznie udawać działanie. Może to pani nazwać dumą, panno Aylmer, i pewnie będzie pani miała rację. W towarzystwie nazywają mnie lordem lub Jackiem bez Ziemi.
– Król Jan stracił wszystkie angielskie posiadłości we Francji i tak zdobył przydomek „bez Ziemi”. Z tego, co mi wiadomo, pan nie jest winien swojej sytuacji. – Umiała postępować z trudnymi mężczyznami i uzbroiła się w cierpliwość. Poradzi sobie i z tym. On przede wszystkim musi zrozumieć, z kim ma do czynienia. Stawka była zbyt wysoka.
– To prawda – przyznał. – Nie znaczy to jednak, że zamierzam zachowywać się, jakbym nadal zarządzał rozległymi posiadłościami. Nie chodzę z głową w chmurach, nie przepadam za fantazjowaniem.
Madelyn zwróciła uwagę, że mówiąc to, nie rozejrzał się wokół. Widać spodziewał się, że zrozumie, o co mu chodzi. Zachowywał się, jakby dzieło jej ojca budziło w nim pogardę.
– Zakładam, że nie wezwała mnie pani po to, by dyskutować na temat moich posiadłości – podjął Jack. – Czy raczej ich braku.
Lepiej skończyć to sondowanie, zanim wstanie i odejdzie, doszła do wniosku. Przez chwilę wygładzała fałdkę na kolanie, starając się opanować drżenie palców, po czym odezwała się:
– Jest pan prywatnym detektywem. – Wiedziała to, oczywiście, ale ciekawiło ją, jak on to skomentuje.
– Pracuję dla innych za opłatą. Sprawiam, że coś się wydarza lub do czegoś nie dochodzi. Często wiąże się to z zadawaniem pytań – wyjaśnił. Spokojne spojrzenie ciemnoniebieskich oczu nie wyrażało niechęci ani zniecierpliwienia, jednak nie sprawiał wrażenia, że mówienie o sobie sprawia mu przyjemność. To ją zaintrygowało.
– Jeśli czyjś syn uwikła się w związek z nieodpowiednią kobietą lub pozwoli się oszukać jakiemuś cwaniakowi, wyplątuję go z tej sytuacji. Kiedy konkurent do ręki córki wydaje się zbyt wspaniały, by mógł być prawdziwy, ustalam jego wiarygodność. Jeśli ginie poufna korespondencja lub przychodzi anonim, docieram do sedna sprawy. Zapewnię eskortę, jeśli musi pani gdzieś bezpiecznie dotrzeć. Jeśli chce pani zniknąć, mogę to zorganizować. A jeżeli jest pani szantażowana, znajdę i uciszę szantażystów.
Może powinna spytać, jak ich ucisza, ale oparła się pokusie. Bez trudu. Nie potrzebowała żadnej z tych usług.
Jack Ransome odchylił się na krześle, założył nogę na nogę i uniósł pytająco czarne brwi.
– A co mam zrobić dla pani, panno Aylmer?
Nie była jeszcze gotowa, by mu to powiedzieć. Najpierw musiała zebrać się na odwagę. A może powinna rozproszyć wątpliwości co do ostatniej woli ojca?
– Wie pan, kim jestem, kim był mój ojciec i dlaczego mieszkam w zamku? – spytała.
Raczej wyczuła, niż spostrzegła, że go zaintrygowała. Wyglądało na to, że dokładnie przestudiował dostępne informacje.
– Pani ojciec, Peregrine Aylmer, miał obsesję na punkcie dwóch rzeczy: wieków średnich i rodowodu, niekoniecznie w tej kolejności. Odziedziczył wielką fortunę i wykorzystał ją na odrestaurowanie tego zamku. Zrobił to, by pogrążyć się w stworzonym przez siebie świecie fantazji. Pozwalał mu na to okazały – jak zakładam – spadek, a także udane inwestycje. Zmarł niedawno, a pani jest jego jedyną spadkobierczynią.
– Tak, wszystko się zgadza. Nie ma już nikogo, kto nosiłby nasze nazwisko. Wywodzi się z anglosaskiego słowa aethelmaer; znaczyło to tyle, co arystokrata. Nasz rodowód sięga dalej niż któregokolwiek z angielskich królów, dalej niż jakikolwiek używany dziś szlachecki tytuł.
– Dzieje wszystkich rodów, nawet tych najskromniejszych, można prześledzić od początku świata, o ile istnieją stosowne dokumenty. – Jack Ransome, którego tytuł sięgał czasów Tudorów, wzruszył ramionami. Madelyn podejrzewała, że szczegóły jego drzewa genealogicznego zna znacznie lepiej niż on. – Wszyscy wywodzimy się od Adama. Tyle że niektórzy lepiej od innych znają swoją historię. Albo fantazje na jej temat.
– Nasz rodowód jest udokumentowany. Mój ojciec pragnął mieć syna, który kontynuowałby jego dzieło i linię rodu. Miał dwie żony, lecz spośród siedmiorga dzieci przeżyłam tylko ja. Moja matka oraz mój mały braciszek zmarli przed sześciu laty. Ta ostatnia śmierć złamała ojcu serce.
– Czy to wtedy opętała go obsesja na punkcie zamku? – spytał spokojnie Ransome.
– Nie był opętany – zaprotestowała. Zamierzała zburzyć opanowanie Jacka Ransome’a, jednak wyglądało na to, że role się odwróciły. Madelyn zniżyła głos i postarała się uspokoić. – Zamek Beaupierre jest wielkim osiągnięciem, dziełem sztuki, które przywraca utracony świat. Mój ojciec poświęcił temu całe życie. – Przecież to chyba oczywiste? Nawet ona, znając koszty, nie miała wątpliwości, że efekt był zadowalający. Jack Ransome był wykształconym człowiekiem, musiał rozumieć, że to wymagało czasu, pieniędzy i poświęcenia.
– A czy pani, panno Aylmer, była dla ojca osiągnięciem i dziełem sztuki?
Był mną rozczarowany, odparła w myślach. Jestem dziewczyną… Nigdy nie byłam dziełem sztuki. Raczej porażką.
– Oczywiście wspierałam ojca. Pragnął żyć w czasach rycerstwa. W świecie osadzonym w angielskiej prowincji, świecie mistrzów rzemiosła. Nie podobał mu się świat maszyn parowych, postępu i dużych miast; świat biedy i brzydoty. – Mogła recytować te wszystkie argumenty z pamięci.
– Rozumiem.
Było to uprzejme kłamstwo. Twarz siedzącego naprzeciw niej mężczyzny przybrała poważny wyraz, którym ewidentnie maskował drwinę. Drobne zmarszczki w kącikach oczu wskazywały, że za chwilę może wybuchnąć śmiechem. Nie miała ochoty stać się obiektem kpin, choć znacznie bardziej obawiała się jego gniewu. Jednak w żadnym razie nie zamierzała się teraz poddać.
Obrzuciła Jacka Ransome’a bacznym spojrzeniem. We wszystkich raportach wychwalano jego inteligencję, nigdzie nie było wzmianki o gwałtownym usposobieniu, użyciu przemocy lub złym traktowaniu służby – co prawda nie miał jej wiele. Nie było mowy o pijaństwie ani rozwiązłości. Cieszył się dobrym zdrowiem i był wysportowany, o czym mogły świadczyć szerokie barki i umięśnione nogi. Odwrócił się od śmietanki towarzyskiej, a elita w odpowiedzi kpiła z niego, wypominając brak posiadłości, i ostro potępiała rezygnację z tytułu. Jednocześnie wielu arystokratów zwracało się do niego, gdy szukali pomocy. Miał przyjaciół, choć niektórzy byli dość niekonwencjonalni, inni wręcz podejrzani.
Wyczytała też, że był niebezpieczny, choć nie znalazła informacji, dla kogo mógłby stanowić zagrożenie. Czyżby chodziło o wspomnianych wcześniej szantażystów? Podobno też był bezwzględny, lecz uczciwy. Uparty, trudny i pełen rezerwy.
Nigdzie natomiast nie trafiła na informację o jego wyglądzie, o prostym nosie, mocnej szczęce, spiczasto zakończonej brodzie, która nadawała jego twarzy koci wygląd. Z całą pewnością żaden z raportów nie wspomniał o ponętnych ustach, które wyglądały, jakby nieobca im była zmysłowa przyjemność.
– Nie wydaje się pan zainteresowany, dlaczego chcę skorzystać z pańskich usług, lordzie… panie Ransome.
– Bez wątpienia poinformuje mnie pani o wszystkim w swoim czasie. Bez względu na to, czy mnie pani zatrudni, czy nie, przekażę człowiekowi, który zajmuje się pani finansami, jakiej żądam opłaty za czas, jaki zajmuje podróż z Newmarket i z powrotem. Zażądam również pokrycia kosztów poniesionych w podróży. Jeśli życzy sobie pani powiększyć ten koszt o czas spędzony na pogawędce, ma pani do tego prawo, panno Aylmer.
Madelyn brakowało doświadczenia w kontaktach z ludźmi interesu. Jedyną osobą, z którą miała styczność, był zarządca, pan Lansing, którego szokował fakt, że o interesach musi rozmawiać z kobietą.
Wstała z krzesła, zadowolona, że może oprzeć się o brzeg stołu. Jack Ransome również wstał. Choć była przecież wysoka, przewyższał ją o głowę.
– Proszę, niech pan usiądzie.
Pokrywa szkatuły ze zgrzytem uniosła się, dopóki nie zablokował jej zabezpieczający łańcuch. Madelyn wyjęła ze środka rulony pergaminów i pliki papierów, po czym złożyła je w stosie po lewej stronie. Poza jednym, który częściowo rozłożyła. Usiadła ponownie, kładąc rękę na wyjętym dokumencie.
– Tym, czego oczekuję, panie Ransome, jest mąż. – Przećwiczyła to, więc głos jej prawie nie zadrżał. Ta sytuacja była tak szokująca i przerażająca, że przypominała senny koszmar, tyle że była prawdziwa. Ojciec pozostawił skrupulatne i dokładne instrukcje, a ona zawsze była mu posłuszna. Także teraz. Spuściła wzrok na pergamin, który zaszeleścił pod jej dłonią.
– Obawiam się, że zwraca się pani do niewłaściwej osoby. Nie trudnię się swatami. – Kiedy podniosła wzrok, Jack Ransome poruszył się na rzeźbionym krześle, jakby zamierzał z niego wstać.
– Nie zrozumiał mnie pan. Nie wyraziłam się jasno. Nie pragnę, żeby pan znalazł mi męża. Chcę, żeby pan nim został. Pan – dodała na wypadek, gdyby nie było to wystarczająco zrozumiałe.
Jack Ransome podniósł się. Patrzył na Madelyn z góry, a jej serce waliło… Raz, dwa, trzy, cztery uderzenia… Po chwili bardzo powoli ponownie usiadł.
Madelyn postanowiła nie zwracać uwagi na żołądek, który ze zdenerwowania podchodził jej do gardła. Spróbowała skupić się na gościu. A więc pana Ransome’a można było zaskoczyć i sprawić, że reagował gwałtownie, choć świetnie potrafił odzyskać kontrolę.
– Dlaczego?
– Nie chciałabym umrzeć w staropanieństwie, co oznacza, że muszę wyjść za mąż. Życzeniem mojego ojca było, bym poślubiła mężczyznę z rodowodem, który można prześledzić aż do czasów przed podbojem normańskim. Zamierzał sam wystąpić do pana z tą propozycją. A potem zmarł.
– Mój tytuł, cokolwiek on znaczy, został nadany przez Henryka VIII. Ówcześni Ransome’owie pozyskali jego przychylność z nieznanych mi powodów. Prawdopodobnie było to coś haniebnego. Moi przodkowie stanęli po właściwej stronie w bitwie pod Bosworth, za co ojciec króla nagrodził ich baronią. Henryk VIII stworzył tam hrabstwo.
Przynajmniej nie roześmiał mi się w twarz ani nie wyszedł, pomyślała Madelyn z ulgą.
– Sprzed szesnastego wieku nie zachowały się żadne tytuły szlacheckie – wtrąciła. Mogła ciągnąć ten temat przez cały ranek, jednak nie odniosła wrażenia, by go to interesowało. – Tudorowie tego dopilnowali, bo arystokrację łączyły silne więzy krwi z Plantagenetami, więc było zbyt wielu prawowitych pretendentów do tronu. Jednak mój ojciec zdołał prześledzić pański rodowód aż do Sieur Edmunda fitzRanulfa, który walczył pod Hastings. Zdaniem ojca późniejsze małżeństwa zawierane w obrębie rodziny także były bardzo satysfakcjonujące.
– Muszę się z tym zgodzić, zważywszy, że jestem ich rezultatem – zadrwił. – W zasadzie w ten sposób można prześledzić rodowody całej arystokracji. Kolegium Heraldyczne niczym innym się nie zajmuje. – Było jasne, że z niej żartował.
– Mój ojciec pragnął dla mnie związku z arystokratą. Jest niewielu szlachetnie urodzonych mężczyzn ze starym rodowodem, którzy zgodziliby się mnie poślubić. O ile oczywiście weźmiemy pod uwagę kawalerów, w odpowiednim wieku, o nienagannych manierach i zainteresowanych kobietami. – Spojrzał na nią pytająco, ale udało jej się nie zaczerwienić. – Mam tego świadomość. W tej chwili jest was zaledwie siedmiu.
– Pani propozycja bardzo mi pochlebia. Dziękuję, panno Aylmer, ale nie nadaję się do celów rozpłodowych. – Jack Ransome sięgnął po rękawice.
Nie podniósł głosu ani o ton, ale użył takich szorstkich słów celowo. Był to pierwszy sygnał, że poza zdumieniem opanowały go również inne emocje. Najwidoczniej bardzo boleśnie uraziła jego dumę. Bruzdy od nosa do kącików ust nagle stały się bardzo widoczne i można było odnieść wrażenie, że mięśnie jego twarzy nagle zamarły.
Jakimś cudem Madelyn udało się powstrzymać pragnienie, żeby uciec z sali i zamknąć się w wieży na dziesięć lat, bo po takim upływie czasu pewnie oboje już zapomnieliby o tej rozmowie.
– Naprawdę? Nawet jeśli moje wiano to również wszystkie pańskie utracone ziemie i rodowe posiadłości?
Jack Ransome wpatrywał się w nią nieruchomym wzrokiem. Była pewna, że przyciągnęła jego uwagę, bo źrenice mu się rozszerzyły, a niebieskie oczy wyraźnie pociemniały.
– Dziesięć lat temu mój ojciec, dziad i starszy brat razem zerwali ordynację – powiedział. – W ciągu ośmiu lat, kiedy zresztą wszyscy trzej w taki czy inny sposób zmarli, mojemu ojcu i bratu udało się sprzedać lub przegrać w zasadzie wszystko. Te kilka akrów, które jeszcze zostały, sprzedałem, by spłacić długi. Jak pani zamierza to wszystko dla mnie odzyskać?
– Po śmierci mojej matki i brata ojciec zaczął szukać mężczyzn, którzy według niego byli dla mnie najbardziej odpowiedni. Postawił sobie za cel odkrycie, w jaki sposób można by ich nakłonić do przyjęcia jego oferty. W większości przypadków nie mógł im nic zaproponować.
Pozostali kandydaci pochodzili z rodzin, na ile Peregrine’owi Aylmerowi udało się odkryć, niezagrożonych i całkiem solidnych. Prawdopodobnie nie byliby zbyt zainteresowani związkiem z córką zdziwaczałego Aylmera.
Jack Ransome natomiast był dziedzicem tytułu bez żadnego majątku. Ojciec nie ustawał w wysiłkach, by wytropić jego rozproszone ziemie i siedziby. Jak podejrzewała Madelyn, był nie tylko nieustępliwy, lecz także bezwzględny. Z pewnością szukał słabych punktów i wywierał presję, by osiągnąć cel. Prowadząc badania antykwaryczne, nabrał biegłości w wyszukiwaniu kompromitujących informacji.
Odsunęła wspomnienia i zmusiła się, by spojrzeć w pociemniałe oczy, które Jack Ransome utkwił w jej twarzy.
– Ojciec znalazł każdy skrawek ziemi, każdy budynek z utraconych posiadłości Dersington, a potem wszystko kupił. Z początku przyjrzał się pańskiemu bratu, ale nie wziął go pod uwagę z powodu stylu życia. Kiedy lord Roderick zmarł, to pan odziedziczył tytuł.
Doskonale pamiętała radość ojca, gdy po powrocie do domu nakazał wywieszenie chorągwi, by uczcić radosną wiadomość. W końcu znalazł idealnego kandydata i to takiego, na którego mógł wywrzeć wpływ.
Sterta dokumentów pod jej lewą dłonią wydawała się twarda niczym stos cegieł. Pergamin pod palcami prawej ręki zaszeleścił zdradziecko. Siłą woli powstrzymała drżenie dłoni.
– Możesz mi podziękować – powiedział do niej ojciec. – Znalazłem ci mężczyznę wolnego od wszelkich wad, mam też pęta, którymi go z tobą zwiążę. – Wiedziała, że nie ma sensu protestować, mówiąc, że nie chce męża, którego trzeba zmuszać i pętać.
– Pani matka i brat zmarli sześć lat temu – zauważył beznamiętnie Jack. – Miałem dwadzieścia jeden lat, kiedy pani ojciec rozpoczął swoje poszukiwania, dwadzieścia trzy, gdy umarł Roderick. Skąd wiedział, że nie ożenię się z kimś innym?
– Wówczas pańskie ziemie pozostałyby tutaj. – Wskazała kasetę. – Stałyby się nagrodą dla tego, którego bym w końcu poślubiła. Posag z całym majątkiem Dersington robi wrażenie.
Wiele wysiłku kosztowało ją mówienie spokojnym, obojętnym głosem, ale odniosła wrażenie, że całkiem dobrze sobie radzi. Jako posłuszna córka tak właśnie powinnam postąpić, powtórzyła sobie. Ponieważ Jack Ransome nie okazywał gniewu, poczuła przypływ odwagi.
– Niech pan spojrzy. – Otworzyła sztywne okładki i przesunęła duży arkusz pergaminu, który leżał pod jej prawą dłonią, przytrzymując go w środku szeroko rozpostartymi palcami. – Akt własności Dersington Mote i całego majątku ziemskiego.
Pergamin miał ponad pięćset lat. Sporządzono go ze skóry jagnięcia. U dołu na wyblakłych wstęgach zwisały zniszczone pieczęcie, a cały dokument pokrywało grube czarne pismo w prawniczej łacinie. Ransome’owie byli właścicielami Dersington od czasów Wilhelma Zdobywcy, ale prawo do kasztelanii, czyli zbudowania zamku obronnego, uzyskali od Edwarda II, co poświadczał ten akt. W dokumencie jeszcze nie nadano im tytułu, natomiast ustanowiono granice i powierzchnię posiadłości, a także ich prawa i obowiązki jako panów siedmiu majątków. Było to serce utraconych ziem Jacka Ransome’a.
Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Nagle wyciągnął prawą rękę, położył ją na pergaminie, chcąc przyciągnąć go do siebie.
Madelyn przycisnęła dłoń płasko do dokumentu, a wtedy palce Jacka splotły się z jej palcami.
– Akt jest prawdziwy – powiedziała.
– Wiem. Widzę pieczęcie.
Spojrzała w dół i przetłumaczyła wytłoczoną na nich maksymę: Quid enim meus fidelis. Wierny temu, co moje.
Zapadła cisza. Jack miał ciepłe ręce, czuła delikatne drżenie i napięcie, które próbował kontrolować, słyszała głęboki, równy oddech. Odgadła, jakich starań musi dokładać, by nie wydrzeć jej dokumentu.
– Niech mi go pani sprzeda.
– Nie. Nie stać pana na to – odparła. Jej głos brzmiał prawie spokojnie. – Zresztą gdybym się na to zdecydowała, sprzedałabym wszystkie ziemie i nieruchomości razem.
Ręce mu drżały, choć z całej siły starał się nad sobą panować. Podejrzewał, że ona również to czuje. Podniósł dłoń znad pergaminu, odsuwając rękę od jej zimnych palców. Przeżył szok, zupełnie jakby nagle zadrżała cała ziemia.
– A więc chce pani kupić sobie męża, panno Aylmer? – spytał. Pragnął wyprowadzić ją z równowagi, odpowiedzieć ciosem na grom, którym w niego cisnęła.
– Czyż między dobrze urodzonymi ludźmi takie małżeństwa nie są na porządku dziennym? To raczej umowy handlowe niż związki z miłości – odparła tak chłodno, że z trudem udało mu się utrzymać na ustach uśmiech, którym maskował zdenerwowanie. – Przecież tak było od wieków. Tytuły za majątek, sojusze za ziemie, posiadłości za stanowisko. Gdybyśmy żyli w czternastym wieku, już w dzieciństwie wydano by mnie za mąż z któregoś z tych powodów. Nie wierzę, by w dzisiejszych czasach było inaczej. A może już pan się pogodził z utratą ziem i pozycji i liczy na związek z miłości?
Jack uświadomił sobie, że Madelyn Aylmer nie przywykła do walki. Zebrał się w sobie, co wymagało sporego wysiłku. Chociaż zadawała kąśliwe pytania i z pozoru zachowywała spokój, widział, że jest zdenerwowana. Chyba tylko dlatego nie stracił nad sobą kontroli. Całkiem możliwe, że nie nawykła do rozmów z mężczyznami poza swoim ojcem i służbą. Trzeba było przyznać, że w takim razie wykazała się dużą odwagą, proponując tę transakcję. Nie mogła przecież wiedzieć, jak on zareaguje na taką szokującą propozycję. Sam się sobie dziwił, że pod wpływem szoku i kompletnego otępienia nie zaczął wrzeszczeć albo nie wywrócił tego wielkiego stołu.
Oparł dłonie na dębowym blacie, nie dotykając dokumentu i postarał się zebrać myśli. Przedstawiono mu niesamowitą ofertę, mógł odzyskać wszystko, co jego ojciec i brat Roderick roztrwonili. Wszystko, co schorowany i zdezorientowany dziadek pozwolił im zniszczyć. Wszystko! Ziemie, nieruchomości, pozycję. Tytuł. Dumę.
Nie, to nie tak, poprawił się, podczas gdy myśli kotłowały mu się w głowie. Duma i poczucie wartości nie zależały od stanu posiadania, lecz od jego czynów. Tę walkę już toczył po śmierci brata, który zginął, gdy pijany spadł ze schodów w klubie, gdzie świętował uzyskanie tytułu.
Jackowi prawie tydzień zajęło pogodzenie się ze swoim dziedzictwem: nic niewartym tytułem i górą długów. Po bolesnych zmaganiach z rzeczywistością nie miał wątpliwości, że podjął właściwą decyzję. Nie zamierzał być lordem, nad którym będą się litować z powodu utraconego majątku, a za plecami szydzić, że nie jest w stanie sprostać swojej pozycji. Postanowił żyć po swojemu, stać się nowym człowiekiem. Nie powstrzymało to oczywiście szyderczych uśmiechów, a nawet było ich więcej. Jego klasa społeczna nie znosiła ludzi, którzy odrzucali odziedziczony tytuł. Burzyło to ustalony porządek.
Teraz mógł odzyskać przysługujące mu prawa. Kiedy patrzył na pergamin, w głębi duszy coś mu drgnęło, niespodziewanie pojawiła się chciwość, pragnienie posiadania. To moje. Mam do tego prawo, przemknęło mu przez myśl.
Spojrzał na kobietę, która siedziała naprzeciwko. Mógłby powiedzieć „tak”, wziąć te dokumenty, zacząć nowe życie. Takie, do jakiego był przeznaczony. Musiał tylko zapomnieć o dumie i zaakceptować, że pozwoli się kupić. Jednak w tym równaniu były przecież dwie osoby.
A jeśli Madelyn Aylmer jest równie ekscentryczna jak jej ojciec? Prawdopodobnie od lat żyła w zamknięciu. Możliwe, że nie poradzi sobie w świecie, który nazwała światem maszyn parowych, dużych miast, biedy i brzydoty. A przecież był to ekscytujący świat, pełen odkryć naukowych i technicznych nowości. Nie zamierzał z tego rezygnować, żeby ulec dziwacznym kaprysom tej kobiety. Gdyby została jego żoną, musiałaby dostosować się do jego czasów, zamiast wciągać go w swoje fantazje.
Instynkt mu podpowiadał, żeby wziąć to, co mu oferowała, tyle że… Nie wolno mu wykorzystać kobiety, która być może nie jest zupełnie zdrowa na umyśle.
– Robi to pani, ponieważ tego życzył sobie pani ojciec – odezwał się. – Czy naprawdę pragnie pani poślubić mężczyznę, którego pani nie zna? Proszę wybaczyć szczerość, panno Aylmer, ale chcę mieć dzieci, dziedzica, a to wymaga, jak by to ująć… bliskości.
– Ja również tego pragnę. – Zarumieniła się, a Jack pomyślał, że przy jej bladej cerze wygląda to tak, jakby zimowe słońce zabarwiło na różowo śnieg. – To znaczy też chcę mieć dzieci i doskonale zdaję sobie sprawę, co się z tym wiąże. Nie jestem ignorantką.
– Wszystko, co pani o mnie wie, to moje pochodzenie – dodał Jack, podejmując ostatnią rozpaczliwą próbę, żeby zachować się właściwie.
I dla niej, i dla mnie najlepiej byłoby odejść, rozważał. Czy faktycznie pragnę odzyskać dumę ze swojego dziedzictwa za cenę własnej godności? Czy będę potrafił żyć z tą kobietą?
Nie zachwycała urodą, w dodatku prawdopodobnie była równie zdziwaczałą miłośniczką staroci, jak jej ojciec. Odnosił też wrażenie, że nie ma towarzyskiej ogłady. Faktycznie, żona w sam raz dla hrabiego! – pomyślał. Był wściekły. Miał tego świadomość, a przecież gniew nie jest dobrym doradcą przy podejmowaniu tak ważnej decyzji.
Ku jego zaskoczeniu Madelyn Aylmer wybuchnęła śmiechem.
– Oczywiście, że pański rodowód to nie wszystko, co o panu wiem. Wyobrażał pan sobie, że czekam na księcia, który przybędzie, by przez kolczaste zarośla przedrzeć się do zamku, a ja tymczasem siedzę w wieży, nie mając pojęcia o świecie za murami? Ja też potrafię zatrudnić prywatnych detektywów. Wiem o panu całkiem sporo.
– Zatrudniła pani… kogo właściwie?
– Za radą mojego zarządcy zaangażowałam biuro pana Burroughsa z Great Queen Street oraz braci Dawkins z Tower Hill. Moi doradcy prawni również przeprowadzili dochodzenie. – Uśmiech, który wydawał się taki nieśmiały, nagle stał się cierpki. – Co się stało, panie detektywie? Nie podoba się panu, gdy role się odwracają?
– Niespecjalnie – przyznał. Nie wydawała się ograniczona, nie cierpiała też na urojenia. Wręcz przeciwnie, pannie Aylmer nie brakowało rezonu ani bystrości. Chyba należało to docenić. Jego natomiast poczucie humoru całkiem opuściło. – Bardzo dobrze pani poradzono. Są fachowcami. – Każdy, kto go znał, odgadłby po jego tonie, że robi się niebezpiecznie, no ale ona nic o nim nie wiedziała. Mimo wszystkich informacji, które zgromadziła.
Co zresztą konkurenci mogli jej powiedzieć? Że był bezwzględny, chociaż najczęściej działał zgodnie z prawem? Że niedawno zakończył bardzo przyjemny romans z bogatą wdową, która była od niego o dwa lata starsza? Czy o tym, że nie miał długów, które spędzałyby mu sen z powiek, w karty grał w granicach rozsądku, natomiast bywał lekkomyślny, gdy pojawiało się wyzwanie? Albo że wpadał w szał, gdy godzono w jego honor i z tego powodu musiał o świcie udać się na Hampstead Heath na spotkanie z dwoma mężczyznami? Nie miał najmniejszego zamiaru o to pytać. Ta irytująca kobieta z pewnością w odpowiedzi wręczyłaby mu swoje raporty. Cokolwiek w nich znalazła, nie wystarczyło, by zmieniła zamiary.
Uznał, że pora już zmienić kierunek rozmowy. Powinien sprawdzić, czy mógłby zaakceptować ją jako żonę, a potem przyjdzie czas, na podjęcie decyzji. Wszystko miało swoją cenę, lecz czasem koszt był zbyt wysoki.
– Czy miała już pani swój debiut towarzyski? Została pani zaprezentowana na dworze? Co pani wie o świecie za tą fosą?
Madelyn uśmiechnęła się nieznacznie, po czym podniosła się.
– Chodźmy do ogrodu – powiedziała i nim zdążył odpowiedzieć, ruszyła w stronę małych drzwi w rogu. – Na zewnątrz lepiej mi się myśli. Wielka sala w lecie trochę przypomina kryptę.
Zdążył ją dogonić w samą porę, żeby otworzyć przed nią drzwi.
– Lepiej prezentuje się w zimie? – podsunął. – Z ogniem, psami i dobrą strawą?
– Psami? No tak, to by nawet pasowało – odparła, spoglądając przez ramię, jakby chciała sprawdzić, czy podąża za nią. – Oczywiście mamy psy, ale nie są wpuszczane do środka ze względu na gobeliny. Lubi pan psy?
– Owszem, chociaż w tej chwili nie mam żadnego. Pani chyba także? Myślałem, że w średniowieczu panny zawsze miały białe pieski salonowe lub miniaturowe charty.
– Mam charcika włoskiego. Wabi się Mist. Ojciec nie miał nic przeciwko, bo jest bardzo posłuszna. Teraz jest zamknięta, na wypadek, gdyby pan nie tolerował psów.
– A gdyby tak było?
– Pewno musiałabym ją zostawić. – Po raz pierwszy w jej głosie usłyszał niepewność.
– Nie będzie takiej konieczności – odrzekł. – To znaczy jeśli się pobierzemy. Lubię psy. Ale miała mi pani powiedzieć…
W tym momencie Madelyn otwarła drzwi na końcu korytarza i Jack stracił wątek. Zamilkł, patrząc przed siebie w zdumieniu.
– Zapraszam. – Panna Aylmer wyciągnęła rękę, a on wszedł do raju. Najwyraźniej powiedział to na głos, bo Madelyn się uśmiechnęła. – Tak właśnie nazywano islamskie ogrody. Raj. W zasadzie to jest hortus conclusus, czyli zamknięty ogród. Ale z pewnością nie chce pan słuchać wykładu. Proszę pospacerować, odpocząć, zastanowić się. Do tego właśnie to miejsce zostało stworzone. Ja tymczasem poślę po napoje i przekąski, a potem będziemy mogli wrócić do naszej rozmowy.
Zanim Jack, otumaniony zapachem, barwami i ciepłem, odzyskał rezon, za Madelyn zamknęły się drzwi. Wciąż trochę skonfundowany zaczął spacerować po porośniętych trawą ścieżkach, pomiędzy płotkami z leszczynowych gałązek, zza których wylewały się barwne rośliny. Były tam róże, przywrotniki, pęki ziół, nad którymi roiło się od pszczół i kępy lawendy, gdzie bzyczenie było wręcz ogłuszające. Rozejrzał się i zorientował się, że ogród znajdował się wewnątrz zamku i ze wszystkich stron był otoczony murami. Skierował się w stronę fontanny, która stała pośrodku okrągłej sadzawki. Po drodze mijał grządki z ziołami, pod stopami miał tymianek, a od rabatki z bujną zieloną rośliną dolatywała woń cytryny.
Fontannę otaczały zbudowane z darni ławki. Przysiadł na jednej z nich. Nie miał pewności, czy to zapachy tak go odurzyły, czy może został przeniesiony pięćset lat wstecz. Musiał coś postanowić, ale zaczął podejrzewać, że kobieta, która zamieszkiwała tę bajkę, rzuciła na niego urok.
Na brzegach siedzisk znajdowały się wysokie drewniane słupki, które pomalowano spiralnie na czerwono, niebiesko i biało. Każdy ze słupków zwieńczony był jakąś heraldyczną figurą. Jack oparł się o słupek z jednorożcem, przymknął powieki, chroniąc oczy przed oślepiającymi refleksami słońca, które odbijało się w fontannie, i próbował zebrać myśli.
Czego pragnę? Czego potrzebuję? Co powinienem zrobić?
Dalsza część dostępna w wersji pełnej