Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Johanna Kern, kanadyjska reżyserka i producentka filmowa urodzona i wychowana w Polsce, oraz wielokrotnie nagradzana pisarka, opowiada o niezwykłych przeżyciach z Mistrzem poznanym podczas spontanicznych transów, których niespodziewanie zaczęła doświadczać wiele lat temu. Książka ta wypełniona jest zabawnymi "scenami" ze starożytnej świątyni oraz historiami z osobistego i zawodowego życia uznanego filmowca. Dostarczając znakomitej rozrywki, przedstawia jednocześnie unikalne podejście Mistrza i autorki do nauk psychologii, samorozwoju, fizyki kwantowej, filozofii i religii. A wszystko to w formie wciągającej i fascynującej opowieści.
Książka nie promuje żadnej religii ani wierzeń. Można się nią zachwycić i wykorzystać zawartą w niej wiedzę bez względu na swoje przekonania religijne, wiek, płeć, rodzaj wykonywanego zawodu czy stylu życia.
Iwona Majewska-Opiełka - psycholog, specjalista w zakresie kierowania ludźmi, mentor, coach i doradca dla najwyższej kadry kierowniczej; autorka wielu książek - polecając tę książkę tak opowiada o swoim pierwszym spotkaniu z Johanną Kern w Toronto, która zgłosiła się do niej na konsultację, nie wiedząc jak wytłumaczyć to, co ją spotyka:
"Kiedy Johanna Kern na sesji terapeutycznej opowiedziała mi o swoich doznaniach, nie od razu w nie uwierzyłam. Była połowa lat 90-tych ubiegłego wieku. Nikt wtedy nie mówił głośno o alternatywnych światach. Przyglądałam się jej zatem, szukając mistyfikacji lub zaburzeń świadomości czy percepcji. Nie znajdowałam. A kiedy przeczytałam jej spójne, mądre a jednocześnie proste i intuicyjnie prawdziwe zapiski, pomyślałam sobie, że taka młoda osoba bez dyplomu z fizyki czy filozofii nie mogła tego stworzyć. Podobnie czułam czytając 'Kurs Cudów'. Uznałam, że wiedza ta musi pochodzić z innego źródła. Z wyższego, bardziej rozumnego. Książka ta jest piękną historią ujęta w lekką formę. Niech nas nie zwiedzie ta forma, docierajmy do sedna nauk w niej zawartych. Jest w nich mądrość i nadzieja."
Również inni eksperci, naukowcy oraz psychologowie światowej renomy wypowiadali się na temat przeżyć autorki oraz jej książki:
„Jako naukowiec, który poświęcił wiele lat na poważne badania zjawisk paranormalnych, w swej pracy spotkałem się, pośrednio lub bezpośrednio, ze wszystkimi możliwymi rodzajami zjawisk oraz niezwykłych ludzkich zdolności. Mogę Was zapewnić, że specjalne zdolności Johanny Kern są zupełnie wyjątkowe.” -- Prof. dr. hab. Jerry Solfvin, profesor Centrum Studiów Indyjskich przy Uniwersytecie Massachusetts, były dyrektor podyplomowych studiów parapsychologii na Uniwersytecie im. Johna F. Kennedy’ego w Kalifornii; dr Solfvin kontynuuje badania naukowe na temat PSI oraz efektów placebo --
“Przypomina mi ‘Księgi Urantii’, ‘Kurs Cudów oraz prace Carlosa Castanedy. Znakomicie napisana, dalece przewyższa swą jakością inne prace opublikowane w tym gatunku.” -- Brian Van der Horst, pisarz, dziennikarz, terapeuta i konsultant; główny moderator w Europie ‘Integral Instytute’ Kena Wilbera --
„Johanna Kern jest świetną pisarką i opowiada swoją historię w ujmujący, lekki i zrozumiały dla przeciętnego czytelnika sposób. Porównując tę książkę do publikacji Castanedy – nie jest istotnym, aby dociekać od kogo naprawdę pochodzi zawarta w niej wiedza, tylko zwrócić uwagę na to, w jaki sposób ona działa, i jak może przyczynić się do dobra i szczęścia ludzkiego. Czuję, że ‘Mistrz i Zielonooka Nadzieja’, z powodu znakomitej, trafiającej do każdego formy przekazu i swojej głębokiej mądrości, może mieć poważny wkład w rozwój i ogólne dobro każdego z nas.” -- Prof. dr. hab. Stanley Krippner, autor wielu książek i artykułów; profesor psychologii na Uniwersytecie Saybrook, USA, były prezes Stowarzyszenia Psychologii Humanistycznej, Parapsychologicznej oraz Towarzystwa Badań Snów; Członek Amerykańskiego Towarzystwa Psychologicznego, Naukowego Towarzystwa do Badań nad Seksem, Amerykańskiego Stowarzyszenia Psychologów, Amerykańskiego Towarzystwa Hipnozy Klinicznej oraz Naukowego Towarzystwa do Badań nad Religią; były dyrektor Laboratorium Snu w Maimonides Centrum Medycznym w Nowym Jorku oraz Centrum Badania Dziecka przy Uniwersytecie Kent, USA.
Opinie czytelników:
“Książka Johanny Kern to jeszcze jeden dowód na to że czasami, po otwarciu okładki, można odkryć tajemnicę niespotykanego umysłu i jego dzieła. Tak piszą ludzie niezwykli i wyjątkowi. Jednym z cudów naszej codzienności jest możliwość spotkania tak fascynujących osób. Poznałem Johannę jako właśnie taką, a teraz jej książka w pełni to potwierdza. Z szacunkiem i radością polecam.”
-- Romuald Lipko, muzyk (“Budka Suflera”), kompozytor ponad 200-tu przebojów wielu z najsłynniejszych artystów polskiej piosenki --
“Ja już raz przeczytałam... Dla mnie rewelacja. Muszę się z nią przespać i trochę przetrawić i przeczytam po raz drugi na spokojnie, powoli... Z taką lekturą mogę wyjechać na bezludną wyspę i czytać ją, czytać wiele razy... To jest książka, którą chce się mieć stale "pod ręką" i wracać do niej i po raz kolejny czytać z ołówkiem w ręku. Tyle w niej mądrości... czyżbym ileś mojego życia czekała na coś takiego?” -- Małgorzata Bednarek, Piekary Śląskie
“Właśnie przeczytałam! Zatonęłam w niej, pochłonęła mnie bez reszty.. Zawarte w niej wyjaśnienia naukowo-filozoficzne, nasza droga do zmian, jej etapy, usłane niejednokrotnie cierpieniem, rozstaniami i łzami, uświadamiają, że życie mimo wszystko jeśli zechcemy i dokonamy takiego wyboru, może być oparte na Czystej Miłości i szczęściu. Wszystkie wibracje zależą od nas.” -- Małgorzata Tyczyńska, Bydgoszcz
“Zbliżam się już do końca książki i... aż mi żal... Książka niesamowicie porusza zarówno umysł jaki i serce. Tak bardzo ta książka mnie przenika i z każdym dniem jest mi bliższa Jak cudowny mądry PRZYJACIEL. Już teraz wiem, że wrócę do niej chyba od razu, chociaż nigdy nie lubiłam tak czytać książek... Wiem, że to będzie moja swego rodzaju "Biblia" Chyba zamówię sobie jeszcze jedną, bo ten egzemplarz pewnie zaczytam na śmierć ...” -- Iwona Bukowska, Piła
“Zaczęłam czytać i to co czytam robi tak głębokie wrażenie na mnie i tak to ogromnie przeżywam, że czytając płaczę...” -- Agnieszka Ruzik, Sundsvall, Szwecja
“W życiu nie czytałam 'takiej' książki! Gorąco polecam!” -- Anka Borczykowska, dziennikarz, Wągrowiec
“Gdyby ktoś zapytał mnie jaka jest najlepsza książka na całym świecie, nie zawahałabym się ani chwili: "Mistrz i Zielonooka Nadzieja”.
-- Anna Młodawska, blogerka, wykładowca UW, tłumacz przysięgły, Warszawa.
“Z niecierpliwością czekałam na polskie tłumaczenie książki Johanny Kern 'Mistrz i Zielonooka Nadzieja'. To książka, która zdecydowanie daje nam NADZIEJĘ i jest w pewnym sensie drogowskazem. Czy nasze życie ogranicza się tylko do "tu i teraz"? Czy razem ze śmiercią naszego ciała ktoś wyłączy światło? Czemu służy ta nasza ludzka egzystencja? Już jako mała dziewczynka zadawałam sobie te pytania. Poszukiwałam odpowiedzi poznając różne religie. Jednak nie znalazłam w nich satysfakcjonujących odpowiedzi. Czemu akurat ta czy inna religia uzurpuje sobie prawo do "bycia tą jedyną słuszną"? Zawsze gdzieś pod skórą czułam, że jest wiele dróg do Boga lub Światłości. W trakcie czytania książki Johanny Kern czułam, że jakoś znam te nauki, że one są gdzieś już we mnie. Głęboko ukryte, nieuporządkowane. Prawa opisane w tej lekturze... przecież gdzieś głęboko w swym sercu, duszy je mam i często moje wybory, decyzje są podejmowane jakby intuicyjnie zgodnie z tymi prawami. Myślę, że my z tą wiedzą przychodzimy na świat, ale jest ona jakby zawoalowana. W pogoni za dobrami materialnymi zapominamy o niej. Zatracamy się w iluzji. Tak też gorąco polecam lekturę "Mistrza i Zielonookiej Nadziei". Jest to książka, której nie da się przeczytać i odłożyć na półkę. Do jej lektury wraca się często. Zmusza nas do myślenia, do dalszych poszukiwań i kolejnych odkryć. Za każdym razem czytając odkrywamy ją na nowo.” -- Beata Dziubińska-Gad, Włochy koło Nowej Słupi
“Ja również mam już tą wspaniałą książkę. Polecam gorąco wszystkim to wspaniałe dzieło. Ja już od czytania pierwszych kartek byłam coraz to bardziej zauroczona, chciałam coraz więcej i więcej. Książkę czyta się jednym tchem. Najcudowniejsze jest to, że bardzo chciałam z tej książki czerpać nauki dla siebie, efekt jest doskonały. Często zaglądam do tej książki i wiem, że ta właśnie książka będzie ze mną już na zawsze.” -- Sylwia Sewerniak, Gliwice
“Ja - moja największa tajemnica, przyczyna działań, sukcesów, emocji, smutku i szczęścia. Ja - wibrująca cząstka, która dzięki tej książce nabiera rozpędu i wkracza na nieodkryte lądy, która uczy się świata, siebie i odkrywa nieodkryte. Bardzo dziękuję za tą niezwykłą książkę, że mogę ją odkrywać i czerpać z niej siłę i inspirację.” -- Agnieszka Kalinowska, Lublin
O AUTORCE:
Johanna Kern, mentorka rozwoju i wielokrotnie nagradzana pisarka („Mistrz i Zielonooka Nadzieja”, „Narodziny Duszy” „Sekrety miłości dla każdego”, „365 (+1) Afirmacji Pięknego Życia”, „7 Mocy Tworzących Świat i 7 Mocy w Tobie”, Nauki Nadziei”, „Transformacja Wewnętrznych Cieni Metodą Banerową” itd.).
Ponad 100 jej artykułów zostało opublikowanych w międzynarodowej prasie, w tym w takich magazynach amerykańskich jak “OMTimes”, “The Edge (Holistic) Magazine”, “Wisdom”, “Living Now”, “Conscious Shift”, itp.
Praktykuje i dzieli się Naukami Nadziei pomagając ludziom odnaleźć własną wewnętrzną moc oraz rozwijać się we wszystkich dziedzinach życia.
Wiele lat temu nagle zaczęła doświadczać regularnych spontanicznych transów, w których otrzymywała nauki od starożytnego Mistrza. Jej historia zyskała międzynarodowy rozgłos i uznanie czytelników w Ameryce Północnej i Europie oraz referencje od trzech światowej klasy ekspertów w dziedzinie psychologii, badań nad snami i hipnozą, psychofizjologii, parapsychologii, psi, rozwoju człowieka, neurocomputing itp.: dr. Stanleya Krippnera, dr. Jerry’ego Solfvina i Briana Van der Horsta. Aby uzyskać więcej informacji, odwiedź: http://johannakern.pl/ ORAZ https://www.facebook.com/JohannaKernAutorka/
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 668
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
******************************************
Wszelkie prawa zastrzeżone JOHANNA KERN
Strona oficjalna: http://johannakern.pl/
*****************************************
ROZDZIAŁ1
MISTRZ,UCZEŃ,SANKTUARIUM IMOCE
itaj, Córko - powiedział Mistrz. I tak się to wszystko zaczęło.
Stałam twarzą w twarz z Najwyższym Kapłanem. Patrzył na mnie głęboko, intensywnie, prawdziwie. Czułam jak jego oczy szukają czegoś we mnie i poza mną.
- No to doigrałam się - pomyślałam - i jak ja mam z tego wybrnąć?
Ta moja wieczna potrzeba wrażeń! Ta nieustająca chęć poznania wszystkiego za wszelką cenę…! Tak to się właśnie często kończy, że pakuję się w tarapaty.
I tak oto znowu znalazłam się w bardzo dziwnej sytuacji: zagubiona gdzieś w starożytności, stałam pośrodku jakiejś świątyni, zupełnie sparaliżowana wzrokiem jej Najwyższego Kapłana. Czułam, jak moja wola pod wpływem jego mocy topniała, opuszczając mnie szybko.
- Całkiem nieźle - pomyślałam - chyba wystarczająco dużo wrażeń dla ciebie, moja droga?
Jak się tutaj dostałam…? Nie, nie wynalazłam wehikułu czasu. Nawet gdybym w takie machinerie wierzyła i tak nie miałabym dość rozumu, żeby to wymyślić. Nie eksperymentowałam też z narkotykami ani z żadnymi substancjami halucynogennymi. Nigdy mnie to nie interesowało.
Nie wiem, co przywiodło mnie do starożytnej świątyni, gdzie Najwyżsi Kapłani panowali nad duchem i materią. To, co się wydarzyło, kompletnie wychodziło poza wszelkie moje wyobrażenie. Byłam przecież zupełnie przeciętnym człowiekiem, w niczym nie różniłam się od innych i w moim pojęciu byłam dość dobrze wychowana. Miałam trzydzieści dwa lata, moje życie wypełnione było różnymi obowiązkami i nie było w nim miejsca ani czasu na jakiś magiczny czy mistyczny nonsens.
Mój mąż, mój syn i ja niedawno przenieśliśmy się z Europy do Kanady i sam ten fakt dla całej naszej trójki był już wystarczająco stresujący. Wszystko było tu inne. Musiałam uczyć się od podstaw panujących tutaj zasad i stylu życia. W Europie byłam zawodową aktorką posiadającą stałą pracę. Za oceanem musiałam zaczynać wszystko od zera łącznie z nauczeniem się nowego języka. Miałam nadzieję, że szybko zdołam opanować angielski i że wkrótce będę mogła kontynuować moją karierę artystyczną.
Jednakże teraz patrząc w oczy Mistrza, poczułam nagle jak gdyby nic się kompletnie nie liczyło. Nic nie miało znaczenia. Ani moje marzenia, ani cele które sobie stawiałam, ani nawet historia całego mojego życia.
***
Mojego męża poznałam w liceum plastycznym, do którego oboje uczęszczaliśmy. A historia naszej nastoletniej miłości była jakby żywcem wyjęta z jakiegoś popularnego romansu.
Jakub zachwycał pięknymi, spadającymi na ramiona blond włosami, spod których patrzyły figlarnie niebieskie jak bławatki oczy. Idealnie białe zęby i smukłe ciało dopełniały obrazu, a wszystko to sprawiało, że wyglądał raczej na młodego gwiazdora niż na początkującego artystę malarza. Zawsze otoczony był sporym wianuszkiem ładnych dziewcząt, z oczami pełnymi zachwytu i pożądania. Obserwowały każdy najmniejszy jego krok, a on, niespecjalnie zwracając na nie uwagę, zawsze robił to, co chciał, i dokładnie tak, jak chciał.
Ja nie wpatrywałam się w niego tak jak tamte dziewczęta i daleko mi było do tego, aby zostać jego wielbicielką. Nie lubiłam go i nie podobało mi się, że był otoczony tyloma adoratorkami. W moim przekonaniu był arogancki i uważałam, że nie nadawał się do niczego. Zwykły kobieciarz i tyle - myślałam o nim z lekką pogardą.
Aż pewnego dnia przyszedł do mnie do domu, przyprowadzony przez jednego z moich przyjaciół. Wizyta trwała niepełne pół godziny, przy czym zrobił mi prawdziwy bałagan na biurku, pozostawiając na nim rozsypane skorupki po spałaszowanych orzeszkach ziemnych.
A jednak myliłam się i to bardzo. Nie tylko spotkaliśmy się następnego dnia, ale i na drugi dzień potem. I znowu… i tak dzień po dniu. Przegonił wszystkie kręcące się wokół niego dziewczyny i nie odstępował mnie na krok. Uparcie i zdecydowanie pracował nad tym, bym zmieniła o nim zdanie. Co prawda minęło kilka tygodni zanim zauważyłam, że spędzam z nim większość mojego czasu. Wkrótce też nagle zrozumiałam, że jestem z tego bardzo zadowolona. I tak się zaczęło…
Jakub nigdy już nawet nie spojrzał na inne dziewczyny. Puszczał mi wieczorami płyty rock-androll’a i lubił przy tym w ciemności czesać moje długie włosy. Mieliśmy fajnych przyjaciół i świetnie się razem bawiliśmy. Wszyscy nas lubili. Byliśmy piękną parą i czuliśmy się ze sobą bardzo dobrze. Mieliśmy piękne marzenia i zaczęliśmy snuć wspólne plany.
Wyszłam za niego za mąż w ostatnim dniu czerwca pięknego upalnego lata. Bałam się bardzo.
Byłam jeszcze taka dziecinna. Moja suknia ślubna uszyta była z prawdziwej francuskiej koronki i wyobrażałam sobie, że wyglądam w niej dorośle i dystyngowanie. Nawet pofarbowałam sobie włosy na czarno, żeby były ładnym kontrastem dla mojej śnieżnobiałej kreacji. Użyłam popularnego wtedy szamponu koloryzującego, więc ta czerń zmyła się w ciągu kilku tygodni po ślubie, a moje włosy odzyskały swój naturalny kolor.
Nasz ślub odbył się w kościele. W Polsce, jako kraju katolickim, z zasady nie wybierało się religii, przyjmując ją niejako automatycznie już w momencie urodzenia. Kościół, w którym braliśmy ślub, wypełniony był po brzegi. Nie tylko członkami naszych rodzin oraz krewnymi, ale również naszymi przyjaciółmi i kolegami ze szkoły. Z powodu naszego młodego wieku - Jakub miał lat dziewiętnaście, a ja osiemnaście, nasze małżeństwo stało się niezwykłym wydarzeniem w mieście. Ludzie byli nas po prostu ciekawi.
Cała ceremonia ślubna, jak na mój gust, była zbyt przytłaczająca, sztywna i poważna. Modliłam się o to, żeby to się wreszcie skończyło i żebym mogła z tym przystojnym młodzieńcem w szarym ślubnym garniturze, który stał u mego boku, pohasać na bosaka po kwiecistej łące. W sumie byłoby o wiele ciekawiej i przyjemniej wziąć taki „łąkowy” ślub. Już sobie nawet zaczęłam wyobrażać naszych gości weselnych kicających i śmiejących się do rozpuku...
Nasi goście dobrze bawili się na weselu, które my uznaliśmy podobnie jak ślub, za zbyt długie. Wymknęliśmy się z niego po kilku godzinach, pozostawiając rozbawione towarzystwo samym sobie. Zaprosiliśmy jednego z gości, bliskiego przyjaciela - rudowłosego Wiktora do naszego nowego maleńkiego mieszkanka, gdzie wszyscy troje, żartując i zaśmiewając się wesoło, przegadaliśmy całą noc poślubną, aż do białego świtu. Ciesząc się młodością i radosnym życiem, myślałam wtedy, że wszystko to po prostu świetna przygoda. I rzeczywiście tak było.
Nasz syn Maciej urodził się w pod koniec roku w miejscowym szpitalu. Nie wydałam najmniejszego jęku w trakcie całego porodu. Wierzyłam głęboko, że nie powinnam krzyczeć, aby mój maleńki syn poczuł, jak bardzo prawdziwie jest przeze mnie kochany i wyczekiwany. Jedynie mocno zagryzałam wargi aż do krwi. To rzeczywiście pomagało.
Moja teściowa zaplotła mi włosy w warkocze, żeby się nie potargały. Istotnie spełniło to swoje zadanie, ale przy tym sprawiło, że wyglądałam jeszcze młodziej. Widziałam jak lekarze i pielęgniarki rzucali mi zaciekawione spojrzenia. Jakby zaskoczeni byli tym, że takie dziecko jak ja potrafi zachować się z godnością, dając życie drugiemu dziecku. Ja z kolei patrzyłam na nich z największym zdumieniem, ponieważ wyglądało na to, że żadne z nich nie miało pojęcia o tym, czym naprawdę są narodziny człowieka. Owszem, świetnie znali się na całej medycznej procedurze i technicznie potrafili odebrać poród. Ale to wszystko miało na celu przyjęcie na świat jedynie ciała dziecka. A co z przyjściem na świat jego jestestwa, jego duszy?
Nie chciałam, by moje dziecko urodziło się w zimnej szpitalnej sali wypełnionej krzykami i spieszną krzątaniną podczas rutynowych zabiegów. Narodziny to przecież wielkie święto! Zrobiłam więc, co mogłam, pomimo młodego wieku i braku doświadczenia. Otworzyłam serce szeroko i starałam się zapomnieć o bólu. Skupiłam się na miłości do dziecka, która otoczyła go jak ramionami, napełniając ufnością i spokojem.
Wreszcie Maciej przyszedł na świat... Niewysłowiona siła biła od niego, jak od prawdziwego olbrzyma w maleńkim ciałku. Miał gęste, ciemne włosy i dość intrygujący kolor skóry - niemal pomarańczowy. Później dowiedziałam się, że taki kolor jest normalny u noworodków. Są one zwykle czerwone po porodzie, a jeśli dostaną przy tym mechanicznej żółtaczki, tak jak mój syn, ich skóra może nabrać takiego właśnie odcienia.
Nie mogłam zasnąć przez całą noc. Poranek zastał mnie zupełnie przytomną, pogrążoną w myślach o moim pomarańczowym synu. O jego malutkiej kochanej twarzy i malutkich kochanych usteczkach, które jeszcze się do mnie nie uśmiechnęły.
A wracając do moich włosów: wyglądały zupełnie porządnie nawet na drugi dzień. Moja teściowa Kasia miała rację - warkocze do porodu to świetny pomysł!
Teraz tu w Kanadzie nasza mała rodzinka starała się jak najlepiej zaadoptować w nowym środowisku. Każde z nas miało swój własny zestaw przeszkód do pokonania. Maciej podobnie jak ja musiał nauczyć się angielskiego od podstaw, by dorównać kolegom ze swojej klasy. Jakub, który był biegły w angielskim, ucząc się go jeszcze w kraju, został zarządcą wieżowca w Toronto. Pomagałam mu w pracy administracyjnej, jednocześnie starając się realizować swoje marzenia o karierze artystki w Ameryce. Nie było na to żadnej szybkiej metody. Doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że aby coś osiągnąć, musiałam w pełni poświęcić się zadaniu, zawsze czujna i gotowa, ciężko pracując i nigdy się nie poddając.
Wszyscy troje odczuwaliśmy niesamowity stres. Byliśmy sami na obcym kontynencie, zdani tylko i wyłącznie na własne siły. Próbowałam pozbyć się przytłaczających myśli i znaleźć więcej wewnętrznego spokoju. Przestać się martwić i lepiej skoncentrować się na tym, co chciałam osiągnąć. Zaczęłam więc eksperymentować z relaksującymi technikami, próbując to i owo, cokolwiek mogłam znaleźć na ten temat. Jedna z koleżanek, które tu poznałam, poleciła mi dobrą książkę przysięgając, że zmieniła swoje nastawienie do życia, stosując metodę w niej opisaną.
Metoda ta wydawała się dość prosta. Postanowiłam jej spróbować.
Zgodnie z instrukcją położyłam się płasko na plecach na dywanie i zaczęłam odprężać ciało, licząc w myślach głębokie oddechy od jednego do dwudziestu. Szybko poczułam, jak moje myśli zaczęły gdzieś odpływać, a umysł pracował jakby w zwolnionym tempie. Było to zupełnie przyjemne, uspakajające. Tak wyciszona miałam wyobrazić sobie jasne schody i wspiąć się po nich w górę. Na ich szczycie trzeba było znaleźć się w spokojnym, pięknym otoczeniu i uczynić je swoim ulubionym miejscem - własnym sanktuarium. Po kilku próbach wszystko się udało! Wyobraziłam sobie prześliczną oazę na szczycie góry, słoneczną i przewiewną, z pięknym widokiem na całą okolicę. Istotnie czułam się tutaj wspaniale. Instrukcja zalecała, aby kontynuować wizualizacje każdego dnia i „przychodzić” do swego sanktuarium ilekroć pragnęło się znaleźć więcej siły i spokoju.
Metoda wydawała się być bardzo skuteczna zupełnie tak, jak twierdziła moja znajoma.
Uradowana, że znalazłam złoty środek na stres, stosowałam ją przez kilka następnych tygodni.
Pewnego dnia odkryłam, że nie byłam sama w mojej oazie: byli tu jacyś obcy! Lekko mnie to zaniepokoiło, gdyż nigdy nie wyobraziłam sobie nikogo poza mną. Moja odwieczna ciekawość jak zwykle wzięła górę. Szybko zapomniałam o wszelkich obawach i przyjrzałam się dokładnie moim gościom.
Przede mną stali trzej mężczyźni. A raczej - unosili się lekko w powietrzu tuż nad ziemią. Na nogach mieli brązowe sandały i nosili długie białe szaty przepasane sznurami. Wszyscy trzej mieli identyczne, przyjazne twarze i ciemne włosy zaczesane do tyłu. Nie można było ich odróżnić.
Patrzyłam na nich z niedowierzaniem. Byłam pewna, że nic mi od nich nie zagrażało. A nawet wydawało mi się, że jakbym skądś ich znała. Jakbyśmy już kiedyś się spotkali…
Oooooo. To zabrzmiało tak ciekawie i niewiarygodnie, że aż mnie rozbawiło.
W tym momencie zauważyłam, że trzymali w dłoniach białe kule opalizującej energii, jakby mgiełki. Zanim zdążyłam otworzyć usta, żeby o nie zapytać, mnisi-trojaczki wysłali te kule w moją stronę. Tak po prostu! Trzy białe kule przypłynęły w powietrzu i zaczęły wnikać we mnie, jedna po drugiej. Dziwne, ale w ogóle nie odczuwałam przy tym żadnego lęku. Wręcz przeciwnie - wnikające we mnie kule napełniły mnie rosnącym poczuciem szczęścia. W przeciwieństwie do moich zwykłych radości, to uczucie było inne: nigdy przedtem nie zaznałam tak olbrzymiego spokoju. Jakby nagle potężne szczęście owinęło mnie ciepłym szalem.
Spojrzałam w dół, tam gdzie wniknęły we mnie kule gdzieś tuż ponad brzuchem. Hmm, wszystko wyglądało zupełnie normalnie.
***
Przez kilka następnych dni starałam się pojąć, co właściwie się stało. Cóż to było takiego u licha ciężkiego? W życiu nie słyszałam podobnej historii.
Mnisi-trojaczki? Dar ‘Pięciu Poprzez Trzy i Trzy Poprzez Pięć?’ A w ogóle co to są te jakieś ‘Pentakle’? - zachodziłam w głowę. - A może ja tracę rozum?
Nie miałam pojęcia, co o tym wszystkim sądzić. Postanowiłam nic nikomu nie mówić. Ani słówka - nawet znajomej, która podzieliła się ze mną tą metodą. Ostatecznie nie znałam jej na tyle, żeby omawiać z nią dziwaczne przeżycia.
Chciałam zachować to wszystko w tajemnicy przynajmniej na razie i sama znaleźć jakąś logiczną odpowiedź. A może akurat natknę się na coś, co da mi jakąś wskazówkę?
Mijał dzień za dniem, a ja ciągle nie znajdowałam odpowiedzi. Nic. Nawet najmniejszej, minimalnej wskazówki.
Zaczęłam więc znów stosować tę technikę codziennie odwiedzając moją wewnętrzną oazę. Nic jednak nowego nie odkryłam. Ciągle mając nadzieję, że przecież wcześniej czy później coś się musi wydarzyć, odkryłam prawdziwe znaczenie słowa „wierzyć”. To nowe znaczenie brzmiało mniej więcej tak: „naucz się cierpliwości i czekaj aż ktoś się być może odezwie do Ciebie. Jeśli w ogóle będą mieli na to ochotę.”
Nie pozostało mi więc nic innego, tylko czekać.
Aż wreszcie ktoś istotnie się do mnie odezwał! Był to właśnie Mistrz, który teraz stał przede mną, ubezwłasnowolniając mnie swoją potęgą.
Miał na sobie brązowe sandały i długą białą szatę, zupełnie tak jak mnisi-trojaczki. Jego włosy też w podobny sposób zaczesane były do tyłu. Zauważyłam, że jego twarz wyglądała jakoś ponadczasowo. Trudno było powiedzieć, czy był młody czy stary. Nie mogłam też dokładnie określić koloru jego oczu, pomimo że w nie patrzyłam. Niebieskie? Szarawe? Ich kolor jakby zmieniał się co chwilę. Mistrz był raczej przystojny. Ta jego ponadczasowa twarz miała ciekawy, „wewnętrzny” blask.
Oszołomiona zdałam sobie sprawę, że już nie byłam w tym samym miejscu, które wyobrażałam sobie podczas wizualizacji. Zamiast na szczycie góry w oazie stałam teraz pośrodku wielkiej komnaty antycznej świątyni. Wiedziałam także, że było to tysiące lat temu. Nie miałam pojęcia jak się tam znalazłam, gdyż przecież nie próbowałam sobie nic takiego wyobrazić. Ostatnią rzeczą, którą pamiętałam, było branie głębokich wdechów z zamkniętymi oczami. A teraz nagle stałam twarzą w twarz z Najwyższym Kapłanem tej świątyni.
Świątynia była miejscem niezwykłym. Jej ściany wykonane były z białego kamienia. Podłoga również była kamienna. Nie było tu nigdzie żadnych okien. Całe to wielkie pomieszczenie, w którym się znajdowaliśmy, oświetlone było przez palący się olej w kaganku. Stał on na białym kamiennym filarze mającym może półtora metra wysokości. Nic innego tutaj nie było. Tylko Mistrz i ja, zupełnie jak pomniki w kamiennym świecie. Nie mogłam oderwać oczu od jego twarzy. Zdawałam sobie sprawę, że mój umysł działa bardzo powoli, jakby w szoku.
Poczułam jak pierwsza logiczna myśl zaczęła krystalizować się w moim umyśle. Skupiłam się na niej z wysiłkiem.
Następna myśl przychodząca mi do głowy była tak szybka i mocna, że prawie zwaliła mnie z nóg. Ogarnęła mnie nagle jakaś szczenięca wesołość i teraz mogłam odezwać się już bez trudu.
Zastanawiałam się, jak to się miało odbyć. Czy Mistrz cudownym sposobem pomnoży się i zamieni w siedmiu kapłanów, którzy wyślą mi kule energii, tak jak poprzednio uczynili to mnisitrojaczki?
Nic takiego się nie stało. Zamiast tego zobaczyłam siedem białych opalizujących kul energii wynurzających się z wnętrza mego ciała, jedna po drugiej rozpływających się w powietrzu i znikających jak kamfora.
Nie było tam jednak nikogo z wyjątkiem Mistrza.
Wyszedł, a raczej zniknął. Spojrzałam w dół, próbując sobie przypomnieć, jak wyglądało moje ciało. Już nie unosiłam się w powietrzu, lecz znowu stałam pośrodku tego, co on właśnie nazwał Komnatą Siedmiu Mocy. Miałam na sobie zestaw pięknych złotych bransolet błyszczących wokół mych nadgarstków i kostek od nóg. Byłam bosa, a wokół bioder przepasaną miałam krótką zieloną spódniczkę w długie złote pasy. Nie, na pewno nie był to mój zwykły ubiór, chociaż musiałam przyznać, że wyglądałam chyba całkiem ładnie.
Obudziłam się kilka godzin później skulona na podłodze. Usiadłam, prostując zdrętwiałe nogi i ręce. Rozejrzałam się dokoła.
Mocne słońce, zaglądając przez okno, rozświetlało wszystko wokół. Siedziałam na beżowym wełnianym dywanie w naszym pokoju gościnnym. Tak, to były nasze meble. Ta sama beżowa sofa, stolik, którego blat był ładnie inkrustowany turkusową ceramiczną mozaiką.
Uszczypnęłam się mocno w udo i syknęłam z bólu szybko, rozcierając skórę pod dżinsami.
***
Późną nocą siedziałam sama w sypialni przy wyłączonych światłach. Otulona przyjemną ciemnością patrzyłam przed siebie, pozwalając myślom przepływać bez ładu i składu. Kompletna cisza panowała w całym domu. Ani jednego słowa, ani jednego westchnienia. Jak gdyby wszystko zamarło po moich niezwykłych przeżyciach.
Wciąż nie mogłam do końca zrozumieć, co się stało. Tak jak nie mogłam też pojąć tego, co się działo ostatnio z całym moim życiem. Nic nie wydawało się już takie samo, a wszystko co przedtem znałam, przeżywałam, przestało mieć jakikolwiek głębszy sens. Już od dłuższego czasu zaczęłam odczuwać, że to co było ważne dla mnie kiedyś, teraz stało się zupełnie nieistotne. Puste. Mój mąż wydawał się odległym, nierzeczywistym, niemogącym mnie zrozumieć człowiekiem, który nie jest w stanie ukoić rosnącego we mnie niezadowolenia. Dystans pomiędzy nami ciągle się powiększał z dnia na dzień. Zaczęłam czuć się obco we własnym domu. Doprawdy nie miałam pojęcia, co z tym zrobić. Wiedziałam tylko, że nie mogę tak dłużej żyć. Czułam, że muszę coś zmienić, nadać życiu nowy wymiar, wyjść z tej stagnacji. Zmierzyć się z niewiadomym, które już nadchodziło.
W nagłym odruchu sięgnęłam w ciemności po telefon. Chciałam z kimś porozmawiać, żeby uporządkować myśli i być może lepiej zrozumieć to, co się wydarzyło. Jednym z moich nowych przyjaciół był Janusz, nauczyciel jogi. Janusz pochodził z Polski mogliśmy więc porozmawiać w ojczystym języku. Czułam wielką potrzebę podzielenia się z nim moją tajemnicą. Z jakiegoś powodu wyobrażałam sobie, że nauczyciele jogi to ludzie wyjątkowi, którzy wiedzą wszystko. Opowiedziałam mu więc o Mistrzu i starożytnej świątyni.
Janusz był bardziej podekscytowany moją opowieścią niż mogłam się tego spodziewać. Powiedział mi, że to co przeżyłam było transem. I że miałam w tym transie wizję. Poradził mi, aby kontynuować tę fascynującą przygodę i ponownie wejść w trans. Zapewnił mnie, że doznałam bardzo ważnego i głębokiego doświadczenia, które muszę zaakceptować.
Początkowo jego wywody mocno mnie poddenerwowały. Stwierdziłam, że najwyraźniej chce on sobie poeksperymentować moim kosztem. Natychmiast mu to powiedziałam.
Westchnęłam. - Wygląda na to, że zupełnie nie to, co myślałam. Więc muszę się dowiedzieć, co to naprawdę jest.
Następnego dnia rano obudziłam się jakaś niespokojna. Było pochmurno i zimno. Przyćmione światło wpadające przez okno sprawiało, że wszystko wydawało się być bezkształtne, widmowe.
Tak jak i w całym mieszkaniu beżowy kolor dominował także w sypialni. Duże łóżko zajmowało tu najwięcej miejsca, a ciepłe światło kremowego abażuru wysokiej lampy nadawało pomieszczeniu przyjemną atmosferę. Nie mogłam powstrzymać się od myśli, że teraz w półmroku pokój ten wygląda prawie tak tajemniczo, jak Komnata Siedmiu Mocy.
Przez około godzinę leżałam w łóżku z otwartymi oczami zatopiona w myślach. Zdecydowałam, że nadszedł czas, aby wprowadzić prawdziwe zmiany w moim życiu. Ta paląca potrzeba wydawała się być silniejsza niż strach przed niewiadomym. Przestało się liczyć to, co mówił mi rozum, co podpowiadała zwykła logika.
Nie było żadnego śniadania tego poranka. Zamiast tego odbyłam długą rozmowę z moim mężem przy kuchennym, drewnianym stole. Powiedziałam mu, że przepadło gdzieś nasze szczęście, że radość zupełnie nas opuściła. I że nasz związek nie miał już żadnego sensu od ładnych kilku lat. Wyglądało na to, że nie mieliśmy już ze sobą nic wspólnego, że nie mieliśmy sobie więcej nic do zaoferowania, bo każde z nas miało teraz zupełnie inne potrzeby i marzenia.
Jakub wyglądał blado, a jego niebieskie oczy wydawały się być zimne jak stal. Milczał i trudno było powiedzieć, czy naprawdę mnie słuchał. Patrzyłam w jego zmrożoną twarz. Twarz bez wyrazu. Nie przestawałam mówić i płakać.
Powiedziałam, że chcę się z nim rozwieść. Że lepiej, abyśmy rozstali się jako przyjaciele, nie czekając na dzień, gdy zaczniemy się nienawidzić i całkowicie uczynimy siebie nawzajem nieszczęśliwymi.
Skinął tylko głową i powiedział, że nie ma już więcej czasu na dalsze rozmowy. Skoro taka jest moja decyzja, on ją zaakceptuje. Tak po prostu. Nie chciał się ze mną kłócić ani zatrzymać mnie przy sobie. Oboje wiedzieliśmy, że był to koniec.
Jakub udał się do pracy, a ja znowu zalałam się łzami.
Po kilku godzinach w końcu udało mi się nieco uspokoić. Byłam dumna z siebie, że znalazłam odwagę na trudną rozmowę o rozstaniu i tym samym byłam wierna temu, co naprawdę czułam. Teraz już po wszystkim ogarnęły mnie zupełnie inne emocje. Mieszanka ulgi, niepokoju i niedowierzania.
Zadzwoniłam do prawnika i po rozmowie z nim wszystko stało się bardziej realne. Moja spontaniczna decyzja o rozwodzie zaczęła żyć własnym życiem, stając się decyzją ostateczną.
Nie wiedziałam, jak wszystko się potoczy, czy nasz rozwód będzie cichy, pełen kompromisu i zrozumienia. Nie wiedziałam też, jak dam sobie radę sama i z czego będę żyła po rozwiązaniu naszego małżeństwa.
Weszłam do sypialni i zamknęłam drzwi. Wzięłam głęboki oddech i rozejrzałam się wokół. Wszystko było tu takie znajome, prawdziwe. Tyle to już razy budziłam się w tym pokoju… Przez chwilę uważnie przypatrywałam się olejnemu obrazowi na ścianie: pojedyncza kropla wody spadająca w nieznane. Przypomniałam sobie ten dzień, kiedy Jakub ją namalował.
Położyłam się na łóżku i zamknęłam oczy.
Zaczęłam odprężać mięśnie i liczyć głębokie oddechy.
Szybko wpadłam w trans i zanim się zorientowałam, znowu znalazłam się w starożytnej świątyni.
***
Najwyższy Kapłan już mnie oczekiwał. Poczułam wielką ulgę na jego widok, tak bardzo ucieszyła mnie jego obecność. Podobnie jak poprzednio myśli opuściły mnie szybko i jedyne co czułam, to tęsknotę za jego głosem. Ciepłym, napełniającym mnie spokojem, pomimo jego przytłaczającej mocy.
Powoli zbliżył się do mnie i spojrzał mi w oczy. Jego moc ponownie mnie zahipnotyzowała, ale jakoś mnie to tym razem nie przeraziło ani nie zniechęciło. Wyczekiwałam z ochotą tego, co miało nastąpić, cokolwiek by to nie było.
Zgodnie pokiwałam głową. Postanowiłam od razu zabrać się do pracy.
Nagle zauważyłam, że nie byliśmy sami w Komnacie Siedmiu Mocy. Gdzieś z tyłu za
Najwyższym Kapłanem, znajdowały się jakieś tajemnicze figury. Obserwowały nas w półmroku. Przestraszyło mnie to trochę, ale też i zaciekawiło. Przysunęłam się bliżej Mistrza, aby móc im się lepiej przyjrzeć. On zauważył moje wysiłki, ale w żaden sposób nie próbował mi pomóc. Patrzył tylko na mnie w milczeniu.
Przyjrzałam się im uważnie. Wykonane były z szarego kamienia. Siedem postaci znajdowało się po prawej stronie komnaty a siedem po lewej. Mierzyły ponad dwa metry, a ich kamienne twarze pozbawione były jakiegokolwiek wyrazu. Włosy spadały im na ramiona, a ich oczy były dużo większe i dłuższe od ludzkich oczu i zachodziły im na skronie. Ich ramiona skrzyżowane były na piersiach i zauważyłam, że wszystkie miały pierścień na jednym palcu. Ten pierścień jednak znajdował się na innym palcu każdej z kamiennych rzeźb. Nie miały też na sobie żadnego ubrania oprócz skąpych przepasek wokół bioder. Najbardziej charakterystyczną cechą tych postaci było to, że nie posiadały żadnej płci: nie były ani męskiego ani żeńskiego rodzaju. Wszystkie te figury były zupełnie identyczne, jakby wykonane z tej samej formy.
Grupa posągów po prawej stronie stała w rzędzie patrzącym w stronę środka Komnaty Siedmiu Mocy. Natomiast rząd tych po lewej stronie ustawiony był tak, że wszystkie patrzyły na grupę posągów po prawej.
Spojrzałam pytająco na Mistrza.
Spojrzałam w stronę pierwszego w rzędzie posagów po lewej stronie.
Nagle poczułam się bardzo nieswojo. - Jako to…? - pomyślałam - czy to znaczy, że te siedem posągów po prawej stronie reprezentuje moce dobra, a te po lewej moce zła?
Poczułam jak zimny dreszcz przebiegł mi po plecach.
Widziałam jak Mistrz zawahał się lekko. -To, co jest reprezentowane poprzez posągi po lewej stronie, też ma swoje Moce… - powiedział powoli.
Spojrzał mi w oczy. - A Twoim obowiązkiem jest dopilnowanie tej równowagi w Komnacie Siedmiu Mocy, czyż nie tak?
Patrzyłam na niego w milczeniu. Nie byłam wcale pewna, czy tak naprawdę pojmuję, o czym on mówi. Ale jakoś czułam intuicyjnie, gdzieś tam w środku, że nie mam się czego bać. Że to, co usłyszałam od niego, było prawdą, choć jeszcze nie potrafiłam jej pojąć.
Popatrzyłam z szacunkiem na pierwszy posąg z prawej, a potem spojrzałam na jego brata bliźniaka po lewej stronie. W przyćmionym świetle kaganka, w ciszy starożytnej świątyni i w obecności Mistrza - nagle poczułam świętość posągów, ich równość. Mój umysł przestał działać na tę chwilę, nie zaśmiecając się żadnymi myślami. Nie czułam ani oporu, ani potrzeby, aby wahać się lub oceniać cokolwiek. Jakieś nieznane słowa zaczęły tworzyć się w mojej jaźni, jak gdyby poza umysłem. Pozwoliłam im zaistnieć, popłynąć.
Podczas kiedy mówiłam, rozłożyłam ramiona, czyniąc coś w rodzaju symbolicznego mostu pomiędzy pierwszą statuą na prawo a pierwszą po lewej stronie.
Kiedy skończyłam podeszłam do kaganka i zauważyłam wiele małych miseczek z brązu umieszczonych na krawędzi filara. Z zadziwiającą zręcznością nalałam trochę oleju z kaganka do jednej z tych miseczek. I tak utworzyła się świeca, którą zapaliłam dla Pierwszej Mocy.
Ten dziwny rytuał wydawał mi się znajomy i naturalny, jakbym odprawiała go przez całe swoje życie dzień po dniu. Było to zresztą wspaniałe uczucie: być tam i robić to, co właśnie robiłam. Postanowiłam nie zastanawiać się nad tym wszystkim w tej chwili.
Mistrz obserwował moje poczynania, a jego przyjazna obecność znów napełniła mnie spokojem.
Poczułam, jak ramiona skrzyżowały mi się na piersi i pokłoniłam się Pierwszej Mocy - Prawu Wszechświata. Powtórzyłam raz jeszcze tę krótką modlitwę, która przyszła do mnie wcześniej. A kiedy to zrobiłam, zauważyłam że trzymam teraz w dłoniach insygnia, jak gdybym stała się starożytną Kapłanką.
Nagle przypomniałam sobie ten zimny dom, do którego miałam powrócić ciałem. Ogarnął mnie wielki smutek. Niespieszno mi było do niego. Tak jak i nie chciałam wracać do tej pustej skorupy, którą stałam się w swoim życiu. Pochyliłam głowę, z cichym uporem opóźniając swoje odejście.
Najważniejszym jest żebyś znalazła swoje własne sanktuarium, spokojne miejsce do życia.
Poczułam się jak w jakiejś bajce z „Tysiąca i Jednej Nocy”. Jednak będąc ciągle tam, w starożytnym świecie, uwierzyłam i zaufałam Mistrzowi. Nie miałam wątpliwości co do jego potęgi.
Podobało mi się to co mówił.
Ta odpowiedź również mi się spodobała.
Nadal nie byłam w stanie zupełnie ogarnąć tego wszystkiego i widać było, że on to zauważył.
Spojrzałam na moje bose stopy ozdobione złotymi bransoletami i westchnęłam. Tyle było niewiadomych w moim życiu, tyle zagadek. A teraz także i tutaj...
Z kolejnym westchnieniem zaczęłam wychodzić z transu, powoli przywracając czucie w moim ciele. Zanim jednak opuściłam świątynię, Mistrz powrócił.
- Pamiętaj, co Ci obiecałem - powiedział. - Nikt nigdy nie jest tak naprawdę sam. Będziemy się Tobą opiekować. Nie zapominaj o tym.
Było już późne popołudnie, a ja ciągle jeszcze nie wyszłam z sypialni. Nikt tu nie przyszedł, żeby zapytać, dowiedzieć się, co się ze mną dzieje. Mieszkanie było ciche i zupełnie puste. Poczułam jak łzy spływają mi po policzkach.
Kiedy zmywałam je z twarzy pod prysznicem, zadzwonił telefon. Coś mi powiedziało, że muszę go odebrać, więc nago wybiegłam z łazienki, pozostawiając za sobą małe kałuże na podłodze. Zdołałam dopaść do telefonu w ostatniej chwili i złapawszy słuchawkę szybko w nią wykrzyknęłam.
Doniósł mi, że po rozstaniu z mężem przez sześć miesięcy będę miała zapewnioną opiekę finansową. Będę więc mogła się wyprowadzić i spokojnie poszukać mieszkania dla siebie. Co więcej, dokładnie tak jak powiedział Mistrz, nie będę musiała się martwić ani o znalezienie pracy, ani o utrzymanie. Przez sześć miesięcy wszystko będzie mi zapewnione.
Odłożyłam słuchawkę i ciężko opadłam na krzesło. Z jednej strony wszystko to wyglądało wspaniale. Z drugiej strony było to przerażające.
Tego samego dnia wieczorem Janusz, ten szczupły i brązowooki nauczyciel jogi, zabrał mnie na wspaniałą kolację do hinduskiej restauracji w zachodniej części Toronto. Bardzo podobał mi się jej wystrój, jej cicha i elegancka atmosfera. Stoły przykryte były lnianymi obrusami w kolorze owocu mango, a odcień ciemnych, drewnianych futryn znakomicie pasował do wielu rzeźb i płaskorzeźb ozdabiających kąty i ściany. Przedstawiały one jakieś postacie historyczne oraz indyjskich bogów.
Wąsy naszego kelnera wydawały się większe od jego twarzy. Patrząc na nie, poważnie zastanawiałam się, czy były tak ciężkie, że aż trudno je było nosić. Z przyjemnością stwierdziłam, że podane przez niego jedzenie nie było wcale zbyt ostre. Podobał mi się też przyjemny zapach kadzideł z drewna sandałowego, które palono w czasie posiłków w całej restauracji.
Janusz pił do kolacji wodę, podczas gdy ja raczyłam się czerwonym winem... No tak, oczywiście! Jeden kieliszek za dużo i oto zaczęłam beztrosko wyjawiać Januszowi tajemnice starożytnej świątyni.
Obiecałam sobie wcześniej, że nic nikomu nie powiem o posągach w Komnacie Siedmiu, jak ją teraz w skrócie nazywałam. Co prawda nie byłam pewna czy były to jakieś sekretne ceremonialne statuy i czy powinnam trzymać to wszystko w tajemnicy. Odkąd pamiętam zawsze starałam się być jedną z najlepszych uczennic w szkole. Byłam bardzo ambitna, dbałam o to, by jak najlepiej się uczyć i lubiłam zdobywać wiedzę. Tak więc i teraz pragnęłam być wzorową uczennicą Mistrza. Niestety, tym razem było już chyba za późno…, bo jeżeli coś zawaliłam swoim roztrzepaniem, nie umiejąc trzymać języka za zębami, musiałam ponieść tego konsekwencje.
Janusz wziął mnie za rękę i spojrzał mi głęboko w oczy. - Czy Ty zdajesz sobie sprawę z olbrzymiej wagi tej sytuacji? Czy wiesz, że to może być najważniejsza rzecz w całym Twoim życiu?
Opowiedziałam mu o telefonie, który otrzymałam zaraz po „powrocie” ze świątyni. Podzieliłam się swoimi wątpliwościami: a jeśli znalazłam się pod wpływem jakichś ciemnych mocy, korzystających z tego, że byłam obecnie w skomplikowanej sytuacji życiowej i finansowej? A jeśli mój rozchwiany stan emocjonalny umożliwił jakimś złym magom kontrolę nade mną w celu wykorzystania mnie jako swojego narzędzia? Przecież Mistrz jeszcze dzisiaj starał mi się wytłumaczyć, że dobro i zło były w pewien sposób sobie równe, na miłość boską!
Patrzyłam w jego łagodne, szczere oczy. Hmm… A może jednak miał rację? W końcu był to przecież człowiek, który spędził większość życia medytując, studiując różne religie i wierzenia, podróżując do klasztorów i konsultując się z przewodnikami duchowymi z całego świata. Musiał przecież coś wiedzieć...
Jego pomoc okazała się nieoceniona, kiedy poprosiłam go, aby pomógł mi lepiej zrozumieć symbolikę liczb użytych w nazwie darów mnichów-trojaczków oraz Mistrza.
Janusz, poważnie patrząc mi w oczy, powoli podniósł swą szklankę z wodą. Stuknęłam się z nim tak energicznie, że stworzyło to ciekawą kałużę mieszanki wina i wody na ślicznym „mangowym” obrusie.
Kelner z wielkimi wąsiskami obsługujący mnie i Janusza okazał się wyjątkowo wyrozumiały.
Być może ta przychylność spowodowana była bardziej sutym napiwkiem Janusza niż zwykłą ludzką życzliwością. Niemniej kałuża na stole została szybko i bezproblemowo usunięta. Potem zamówiono nam taksówkę.
Janusz postanowił odwieźć mnie do domu w obawie, że po drodze może mi się przytrafić jakaś niefortunna przygoda. Na szczęście nic „specjalnego” się nie wydarzyło, nie licząc oczywiście małego nieporozumienia z kierowcą przy płaceniu rachunku. Powiedziałam mu, że kiedy nastanie Życie równe Bytowi w Miłości nikt już nie będzie używał pieniędzy, a tym samym płacił za taksówki. Kierowca natychmiast zażądał zapłaty za kurs grożąc, że inaczej nie odblokuje drzwi.
Znalazłam swoje „sanktuarium” już następnego dnia. Tak po prostu. Wynajęcie niedrogiego mieszkania w porządnej dzielnicy lub w centrum Toronto graniczyło z cudem. Podobnie jak Nowy York lub Los Angeles w Stanach, kanadyjskie Toronto jest potwornie drogim miastem. Północno-amerykańskie wielkie miasta to prawdziwe olbrzymy, a ludzie często zmieniają tu pracę. A razem z nią zmieniają miejsce zamieszkania (inaczej nie byliby w stanie szybko przemieszczać się na drugi koniec miasta). Właściciele mieszkań doskonale o tym wiedzą, dlatego podnoszą czynsze raz do roku, a czasem nawet częściej, na przykład gdy mieszkanie na nowo jest wystawiane do wynajęcia. W związku z tym ceny mieszkań jak i czynszów w tych wielkich miastach są ogromnie wyśrubowane.
A mnie po prostu się udało! Zadzwoniłam do kilku miejsc, które dawały oferty mieszkań do wynajęcia. Któregoś popołudnia udałam się do jednego z takich miejsc. Tak właśnie znalazłam moje sanktuarium.
Znajdowało się na pierwszym piętrze w uroczej dwupiętrowej kamieniczce położonej tuż w centrum Toronto. Zaskoczona byłam spokojem uliczki, przy której jak się okazało, wkrótce miałam zamieszkać. Wysokie drzewa, rosnące tuż obok asfaltowej nawierzchni, najwyraźniej ochraniały ją przed gwarem i zgiełkiem wielkiego miasta. Obok uliczki znajdował się też maleńki park.
Samo mieszkanie było dość atrakcyjne, choć odrapane tu i tam ściany wymagały odświeżenia. Kamieniczka była przecież wiekowa. Dwa pokoje z kuchnią posiadały ładne, ciemnobrązowe drewniane framugi drzwiowe w kształcie łuków oraz duże okna. Białe ściany były ładnym kontrastem dla ciemnych futryn, a drewniana podłoga z kanadyjskiego klonu dodawała temu miejscu bardzo przytulnej atmosfery. Zarówno mieszkanko jak i wysokość czynszu były prawdziwym rarytasem jak na Toronto. Poprzedni lokator mieszkał tutaj aż ponad piętnaście lat, co powodowało automatyczne zamrożenie czynszu za wynajem. Opuścił je tylko dlatego, że przeprowadził się do innej prowincji gdzie dostał lepszą pracę.
Do dzisiaj nie mam pojęcia, jak udało mi się wynająć to mieszkanie… chętnych było ponad dwadzieścia osób. W Toronto bardzo skrupulatnie sprawdza się dane wszystkich chętnych, szczególnie wysokość ich zarobków oraz referencje z poprzednich miejsc zamieszkania. A jednak wybrano właśnie moją ofertę. Nie mam pojęcia dlaczego, gdyż przecież nie miałam żadnej pracy. Być może dlatego, że zarządzająca budynkiem miła kobieta w średnim wieku od razu mnie polubiła? Ona też, podobnie jak poprzedni lokator, chciała jak najszybciej zmienić miejsce zamieszkania. Nie pytałam dlaczego.
Niemniej - tak jak tego chciał Mistrz - mogłam stworzyć własne sanktuarium…
Byłam tym wszystkim przerażona. Nigdy przedtem nie żyłam samotnie. Wyszłam za mąż w wieku lat osiemnastu i Jakub zawsze znajdował się w moim życiu.
Przez kilkanaście lat naszego związku doświadczyłam ze strony męża dużo troski i czułości. Dbał o mnie, mogłam na niego liczyć w każdej sytuacji. Przeżyliśmy razem wiele wspaniałych chwil. A jednak gdzieś po drodze zaczęliśmy się mijać. Nie było już wspólnych marzeń ani planów. Jakub nie był jeszcze gotowy na to, by zrozumieć przemianę, jaka we mnie zaszła. A może ten rozpad zaczął się już wiele lat temu, gdy wbrew jego woli zdecydowałam, że będę zawodową aktorką? Owszem, dopięłam swego, bo w końcu ustąpił, ale do końca nie był do tego przekonany. A ja już wtedy zrozumiałam, że tak naprawdę nie można być szczęśliwym z kimś, kto nie popiera naszych marzeń.
Tak jak wtedy, tak i teraz stało się to bardzo oczywiste. Nawet jeśli te nowe marzenia wciąż znajdowały się we mgle. Nawet jeśli nie były jeszcze bardzo sprecyzowane. Nie wiedziałam tak do końca, co przyniesie mi moje przeznaczenie. Jednak czułam, że to co miało nadejść, było ważniejsze i silniejsze od czegokolwiek innego w moim życiu. Wiedziałam o tym gdzieś na samym dnie własnej duszy.
Opuszczałam więc mojego męża i całe moje „stare” życie. Wiedziałam, że muszę odejść…
Maciej, który miał teraz trzynaście lat, miał zamieszkać z ojcem przez najbliższy rok, a dopiero później przeprowadzić się do mnie. Wszyscy troje zdecydowaliśmy, że tak będzie najlepiej. Mój mąż znosił samotność o wiele gorzej niż ja i kompletnie nie był na nią gotowy. Maciej również twierdził, że po rozwodzie to tacie będzie trudniej, bo „mama zawsze sobie przecież poradzi”. W jego oczach ja byłam tą silniejszą…
Nic dziwnego, że przy tych zawirowaniach w życiu osobistym nie miałam czasu, by choć na krótką chwilę wrócić do starożytnej świątyni. Zajmowało mnie to, co dzieje się tu i teraz. Pakowałam się, płakałam i milczałam. Jakoś wiedziałam, że Mistrz zrozumie i wybaczy brak mojej obecności.
Jakub chciał pomóc mi w przeprowadzce. Wynajął białego vana, aby wszystko poszło szybko i sprawnie. Jechaliśmy nim w milczeniu, patrząc tępym wzrokiem na ulicę pokrytą śniegiem. Szarym, smutnym śniegiem. Jak to w lutym.
Tak naprawdę do nowego mieszkania zabrałam tylko niezbędne rzeczy. Kolejną życiową podróż chciałam zacząć bez obciążeń. Nie chciałam, aby jakieś sprzęty ciągle przypominały mi to, co przeżyliśmy razem. Nie chciałam żadnych wspomnień.
Jakub wniósł moje rzeczy na górę, do środka.
Patrzyliśmy na siebie w milczeniu.
Wyszedł, a ja płakałam przez wiele, wiele godzin, zwinięta w kłębek na podłodze, pośród walizek i pudełek kartonowych. W końcu zasnęłam.
Następnego dnia zajęłam się urządzaniem mieszkania. Znalazłam w gazecie ogłoszenie o wystawionych na szybką sprzedaż używanych meblach oraz dębowym, zabytkowym łóżku. Zadzwoniłam pod podany numer i udałam się pod wskazany adres. Ku mej wielkiej uciesze udało mi się dostać wszystko prawie za bezcen.
Najcenniejszą zdobyczą było łóżko mające ponad sto osiemdziesiąt lat. Było dębowe, pięknie ozdobione liśćmi dębu wyrzeźbionymi na oparciach z każdej strony. Znakomicie pasowała do niego komoda o sześciu szufladach, choć nie sądziłam, że była tak piękna jak samo łóżko. Do kompletu kupiłam jeszcze duży, granatowy dywan z wełny nadal w doskonałym stanie oraz pluszową sofę i mały fotel w kolorze khaki. Oprócz tego nabyłam klonowy stolik do kawy i trzy regały na książki. I jeszcze klonowy stół z czterema krzesłami. Postanowiłam, że będzie on sprawował funkcję zarówno jadalnego stołu, jak i biurka do pracy. Sprzedający dorzucił mi do tego gratis kilka lamp stojących w stylu Tiffany, tak był wdzięczny, że szybko mógł pozbyć się tego wszystkiego. Natomiast dla mnie wszystkie te sprzęty stanowiły niezwykłą gratkę: w ciągu jednego dnia udało mi się przecież zdobyć wyposażenie do całego mieszkania.
Ale moja radość nie trwała długo, Nie mogłam zapomnieć, że moje małżeństwo skończyło się definitywnie. Wciąż milcząca, a często ze łzami w oczach, urządzałam więc swoje sanktuarium, przygotowując się do nowego życia. Pamiętam, że udało mi się wszystko rozpakować i poukładać w przeciągu pięciu dni. Przez ten czas z nikim się nie widziałam ani nie odbierałam żadnych telefonów. Pragnęłam ciszy i nie chciałam, by ktokolwiek mi ją burzył.
***
Aranżacja nowego domu zajęła mi prawie całą noc. Potem wzięłam długą kąpiel i zjadłam grzankę. Było wcześnie rano.
Zmęczona, wyciągnęłam się na plecach na wierzchu kołdry, na moim nowym zabytkowym łóżku. Przyglądałam się ścianom sypialni. Były jeszcze puste. Postanowiłam namalować kilka obrazów olejnych, ale nie od razu. Chciałam kilka dni odpocząć.
Zamknęłam oczy, i wypełniłam płuca głębokim oddechem, a umysł spokojem. Wreszcie udało mi się pozbyć galopujących myśli, i poczułam jak zimowy poranek zaczął pomału odpływać w dal…
Patrzyłam na jego mądrą, ponadczasową twarz oświetloną przez płonący kaganek. Czułam, że jednak się za nim stęskniłam. Jego obecność ukoiła mnie i zaczął wypełniać mnie spokój. Zauważyłam, że moje serce wypełnia też inne uczucie. Czyżby to była nadzieja?
Chciałam zapytać go o swoje życie, jak mam radzić sobie w kontekście ostatnich, przykrych dla mnie wydarzeń - lecz nagle nie spytałam o nic. Tutaj, w Komnacie Siedmiu Mocy, nic z zewnętrznego świata nie wydawało się być ważne, nic nie miało większego znaczenia.
Skupiłam się na pierwszej myśli pojawiającej się w moim umyśle.
Nie zrozumiałam, co powiedział, bo wydawało się to zbyt proste.
Zawahał się przez ułamek sekundy, po czym usiadł przede mną. Przyglądaliśmy się sobie przez chwilę.
Kompletnie zasłuchana zaczęłam się zastanawiać nad sensem jego słów. Moje katolickie wychowanie nigdy nie dopuszczało podobnych rozważań na temat Boga. Nadawania Mu innych nazw bądź prób wyjaśniania Jego natury. Bóg po prostu był. Robił co mu się podoba, a my byliśmy przekonani, że nie można Go zrozumieć. Nakazano nam słuchać przykazań, jeśli chcieliśmy pójść do nieba. To wszystko.
To, co mówił Mistrz, brzmiało jak czysta rewolucja. Było to coś kompletnie nowego. A ja zawsze interesowałam się tym, co mi nieznane.
Kiedy go słuchałam, czułam, że zachodzi we mnie jakaś przemiana. Jakby ktoś otworzył wielkie okno, przez które nagle wtargnęło czyste i świeże powietrze. Nie mogłam zaznać spokoju. W głowie rodziły się jakieś wizje czy też obrazy, opowiadające o długich stuleciach wypełnionych cierpieniem spowodowanym potępieniem, prześladowaniami i niekończącą się wojną w imię „dobra”. Wyobrażałam sobie ogromny ból tych, którzy zostali wciągnięci w wir tej odwiecznej walki, bądź stali się obiektem prześladowań.
Duch i Materia mają równe miejsce w sercu Boga - pomyślałam. A jednak różne instytucje i wielu ludzi postanowiło potępić wszystko, co jest związane z Materią - uważając za święte tylko to, co jest związane z Duchem. I tak rozpoczęła się wojna pomiędzy ‘złem’ a ‘dobrem’, wytworzona w ludzkim umyśle. Dlaczego uważamy, że tylko dusza, a nie ciało, jest święte? Dlaczego uważamy, że kochanie życia jest grzechem, który nigdy nie pozwoli nam dostać się do innego, ‘lepszego’ świata? I co właściwie pragnęły uzyskać instytucje propagujące takie przesłanki? Co tak naprawdę kryło się za tym, co głosiły? Jakie intencje? Jakie dla nich zyski?
Przez chwilę rozważałam to, co właśnie powiedział. Po czym wstałam i podeszłam do posągów.
Odwróciłam się szybko i zobaczyłam, że stał tuż za mną. - Czy Ty czytasz w moich myślach? - zapytałam.
Uśmiechnął się. - Nie, nic takiego nie robię. Ale i tak je słyszę.
Patrzyłam mu prosto w oczy, mocno i odważnie.
Podeszłam powoli do posągów po lewej stronie. Mistrz podążył za mną i stanął tuż obok. W ciszy oboje obserwowaliśmy ich szare, kamienne twarze.
Wciąż rozmyślałam nad jego definicją energii, jakie wibrują miłością do Materii, a które ja określałam mianem „zła”. Nigdy w życiu nie słyszałam czegoś takiego. Coś o wiele potężniejszego niż moje dawne opinie, czy stare koncepcje, zaczęło wykluwać się w moim umyśle. Jakiś nowy, bogaty i dużo mądrzejszy świat zaczął otwierać się przede mną.
Powoli dotknęłam szarego posągu przedstawiającego Rozwój Materii. Niema, kamienna statua emanowała potęgą i autorytetem.
Przeszłam na prawą stronę Komnaty Siedmiu, aby dotknąć drugiego z rzędu posągu stojącego w grupie po tej stronie.
Odwróciłam się szybko w jego kierunku. - Że co proszę…? Co masz na myśli mówiąc, że Duch i Materia są również moją koncepcją?
Pokręcił głową. - Nie teraz. Nie jesteś jeszcze gotowa na taką lekcję, uwierz mi. Ta lekcja zostanie Ci dana później.
Skinęłam głową. Poczułam się bardzo zmęczona. Komnata Siedmiu Mocy nagle zatańczyła mi pod stopami. Spojrzałam na moje złote bransolety nad kostkami nóg.
Odrzekł coś, czego nie bardzo zrozumiałam, ale starałam się to powtórzyć.
***
Zapadłam w głęboki, kilkugodzinny sen pozbawiony sennych marzeń. Kiedy się budziłam, było już ciemno, a księżyc jasno świecił przez okno mojej sypialni. Nie mogłam uwierzyć, że przespałam większość dnia.
Wstałam z łóżka i zaczęłam chodzić po mieszkaniu, dotykając raz po raz nowych mebli, lśniących w blasku księżyca.
Wyjrzałam przez okno i znowu zauważyłam, jak pełna uroku jest zaskakująco cicha, położona w centrum miasta uliczka, przy której mieszkam.
Poszłam do kuchni i otworzyłam lodówkę. Nie została w niej ani jedna butelka ulubionej wody mineralnej. Spragniona nalałam sobie szklankę zimnej wody prosto z kranu.
Skończyłam pić i włączyłam światło. Zbyt jasno - wyłączyłam je szybko. Światło pełni księżyca było zupełnie wystarczające.
Przeszłam do pokoju gościnnego i usiadłam na moim nowym pluszowym fotelu. Tkanina była tak przyjemna w dotyku, że natychmiast skojarzyła mi się z pluszowym misiem. Zawsze lubiłam misie. Nieraz szkoda mi było, gdy pozbywano się ich, kiedy nie były już potrzebne. Wyglądały wtedy tak smutno.
Spojrzałam na telefon stojący przede mną na stoliku do kawy. Poczułam ucisk w żołądku. Strach?
Samotność? Patrzyłam na aparat, zastanawiając się, czy powinnam do kogoś zadzwonić.
I wtedy właśnie rozległ się jego dzwonek. - Czy odbierasz już telefony? - odezwał się głos Janusza w słuchawce.
Opowiedziałam mu o całej lekcji. - On mówi, że dobro i zło są tylko moimi koncepcjami. Mówi też, że duch i materia też są tylko moją interpretacją. - Byłam szczęśliwa, że mogę podzielić się z Januszem swoimi wątpliwościami.
Milczałam przez chwilę. A on cierpliwie czekał. Tak, Janusz miał rację. Był czas najwyższy, aby poznać coś nowego. Bo to, w co wierzyłam do tej pory, już się w ogóle nie sprawdzało. Zdecydowanie.
Tej nocy poszłam na długi spacer. Było już bardzo późno, ale centrum miasta tętniło jeszcze życiem.
Moje myśli popłynęły w stronę mojego syna. Wyobraziłam go sobie w domu, ze swoim ojcem, śpiącego słodko i spokojnie. Wiedziałam, że było mu tam dobrze. Maciej od najwcześniejszych lat przyzwyczajony był do moich długich nieobecności w domu. Jeszcze za czasów, kiedy pracowałam w Kielcach w teatrze lalkowym, który prowadził działalność objazdową. Była to ciężka praca głównie poza domem, wymagała więc częstej rozłąki z rodziną i przyjaciółmi.
Szybkim marszem okrążyłam kilkakrotnie naszą kamieniczkę, aż poczułam przyjemne zmęczenie w całym ciele. Teraz wiedziałam, że jestem gotowa, aby wrócić do mieszkania. Pobiegłam na górę. Sięgnęłam po klucze myśląc, jak to dobrze być z powrotem u siebie, bezpieczną w swoim sanktuarium.
Zamknęłam za sobą drzwi i stanęłam nieruchomo, wsłuchując się w ciszę domu i wchłaniając jego atmosferę. Nigdy nie mieszkałam sama, więc nie bardzo wiedziałam, czego mam się spodziewać. Jak przyzwyczaić się do tej pustki? Nagle zdałam sobie sprawę, że mieszkanie wcale nie było puste. Wypełnione było… moją własną obecnością. Po raz pierwszy w życiu zdałam sobie sprawę, co znaczy poczuć swoją obecność. Ale było też tam coś więcej. Nie bardzo mogłam to jednak określić.
Przeszłam do sypialni i zatrzymałam się w drzwiach. Teraz to uczucie było jeszcze silniejsze. Nagle zrozumiałam, co takiego odczuwałam. Była to obecność Mistrza.
Usiadłam na łóżku i zamknęłam oczy. W jednej chwili poczułam zapach świątyni. Palące się kaganki, święte oleje, czyste i orzeźwiające powietrze starożytnego świata. Wyczuwałam obecność innych kapłanów kręcących się gdzieś w pobliżu albo może pogrążonych w medytacji w jednym z wielu pomieszczeń budynku. Szybko otworzyłam oczy. Mój dom stał się teraz częścią starożytnej świątyni.