Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jest to wybór artykułów publicystycznych z zakresu najnowszej historii Polski oraz polityki z ostatnich kilkunastu lat, zamieszczanych w tygodniku „Nasza Polska”.
Upływ czasu nie spowodował ich dezaktualizacji, wprost przeciwnie – dziś bowiem teksty te, nabierają dodatkowej mocy, jak dobre wino i są nadal bardzo świeże, dotykając najbardziej drażliwych spraw. Dotyczą one szeroko pojętych zagadnień polsko-żydowskich i dziejów komuny w Polsce w okresie II wojny światowej a także w tzw. Polsce Ludowej. Ponadto są też artykuły odnoszące się do współczesnej sytuacji politycznej. Książkę zamyka obszerne podsumowanie autora na temat zmian, jakie zaszły (i nie zaszły) w Polsce po 1989 r.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 336
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wstęp: Marek Jan Chodakiewicz
Redakcja tekstów: Robert Wit Wyrostkiewicz, Franciszek Majer
Korekta: Małgorzata Wojnowska
Projekt i wykonanie okładki: Bogusław Kornaś
Redakcja techniczna: Anna Szarko
© Copyright by Wydawnictwo Szaniec sp. z o.o
© Copyright for this edition by Capital s.c., Warszawa 2012
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być reprodukowana jakimkolwiek sposobem – mechanicznie, elektronicznie, drogą fotokopii czy tp. – bez pisemnego zezwolenia wydawcy, z wyjątkiem recenzji i referatów, kiedy to osoba recenzująca lub referująca ma prawo przytaczać krótkie wyjątki z książki, z podaniem źródła pochodzenia.
Książka ukazała się w serii: Biblioteka „Naszej Polski” TOM II
ISBN: 978-83-64037-95-5
Wydanie drugie
Wydanie i dystrybucja:
Capital s.c.
ul. Kwitnąca 5/6
01–926 Warszawa
Tel. 533 496 436
www. capitalbook.pl, [email protected]
Wydawnictwo Penelopa
ul. Grażyny 13 lok. 219 (2 piętro)
02-548 Warszawa
Plik ePub przygotowała firma eLib.pl
al. Szucha 8, 00-582 Warszawa
e-mail: [email protected]
www.eLib.pl
„Oooo, nic się nie da zrobić, to koniec.” Takie biadolenie od Leszka Żebrowskiego słyszę stale. A jednak coś robi, nie tyle, ile ja bym chciał, ale robi wiele. Wystarczy zajrzeć do niniejszego zbioru publicystyki. Pisana z zacięciem, z humorem, ze swadą, bez kompleksów, wykrzyczana w twarz, gniewna, dumna, buntownicza, sardoniczna, zaangażowana. A jednocześnie staranna w badaniach, zupełnie niedziennikarska głębia szperania w źródłach. Leszek jest nieubłagalnym tropicielem fałszerstw historycznych i nie poddaje się politycznie poprawnym modom.
Autor, z zawodu ekonomista, jest historykiem-amatorem, który jest chyba najwybitniejszym w Polsce znawcą dziejów Narodowych Sił Zbrojnych (NSZ). Niejeden profesjonalny historyk, postpeerelowski szczególnie, przejechał się na swojej ignorancji, gdy Leszek, w typowym swoim stylu „hurra!”, wyszydzał go i wytykał dziury faktograficzne i błędy logiczne. I zawsze, i wszędzie z zacięciem narodowo-demokratycznym, publicystyką swoją torował drogę łamiąc grubą skorupę lodowca, pozostałości komunizmu w mentalności Polaków takim neoendekom, jak Rafał Ziemkiewicz.
Były próby aby go kooptować, a jak się nie udało, to prywatnie strofować. Moja ulubiona anegdota na ten temat to list, jaki przyszedł do Leszka od wiodącego historyka salonowego. Cytuję z pamięci: „Od razu na początku chciałbym zaznaczyć, że nie jestem Żydem,” napisał tolerancjonista-badacz, „w związku z tym proszę mi powiedzieć, dlaczego Pan stale idzie w zaparte Panie Żebrowski, twierdząc, że NSZ nie mordowały Żydów. A przecież mordowały!” Lechowiec odpisał: „Gratuluję Panu pewności, że nie jest Pan Żydem. Ja o sobie tego nie mogę powiedzieć, bo nie wiem. A jeśli NSZ zabijały Żydów, to proszę opisać, gdzie i dlaczego.” Chodziło mu, po pierwsze, o to, że w Polsce nie zachowały się takie archiwa, po analizie których można z pewnością stwierdzić, że ktoś nie miał na pewno żydowskich antenatów; po drugie, o to, że polskość przecież jest wyznacznikiem kulturowym, a nie rasowym (czego liberalny tolerancjonista do dziś nie rozumie); a po trzecie, o to, że w nauce obowiązują standardy logocentryczne: najpierw robi się badania, a potem wyciąga się konkluzje, a nie odwrotnie. Niestety, co do NSZ obowiązywały odwrotne dyrektywy wywodzące się z komunistycznej propagandy i liberalnych stereotypów, co Leszkowi Żebrowskiemu się nie podobało i punktował postmodernistyczych kiepściaków dziejopiszących. I to, że teraz o NSZ można spokojnie i otwarcie pisać i mówić, jest w dużym stopniu jego zasługą.
Pisze o historii ostro i celnie. Zauważali to nie tylko zwolennicy jego publicystyki. Były czasy, z dwadzieścia lat temu, że nawet historyczne tuzy salonowe post-PRL zapraszały go na swoje seminaria. Sympatycznie wyrażał się o nim też śp. profesor Tomasz Strzembosz, mimo, że ideowo się z nim nie zgadzał. Leszek bowiem endeczy. Od urodzenia.
Jego rodzina wywodzi się z drobnej szlachty podlaskiej, herbu Jasieńczyk. Zaścianek Żebry Wybranowo, czyli zupełna kruchta, odbierają tam Radio Maryja od XV wieku co najmniej, może wcześniej. Ojciec Leszka walczył w SZP-ZWZ-AK i poszedł siedzieć za nieujawnienie tego w ankietach personalnych. Później wyrok podwyższyli mu za rozmowy w celi o Katyniu. Do tego prokurator zażądał podwójnej kary śmierci za jego konspirację do czerwca 1941 r., pod okupacją sowiecką. Część rodziny deportowali Sowieci na Sybir. Ci co przeżyli (i ich potomkowie) mieszkają dziś w świecie, głównie w Australii. Stryjeczny brat ojca – to słynny Kazimierz Żebrowski („Bąk”), partyzant obu okupacji, ostatni komendant Narodowego Zjednoczenia Wojskowego w Białostockiem. To on otoczony przez liczną grupę operacyjną KBW i UB walczył do ostatnich nabojów, które przeznaczył dla ciężko rannego syna Jerzego („Konar”) i siebie. Oni nigdy się nie poddawali.
W takiej atmosferze wyrastał Leszek. Oprócz rodziców i krewnych, uczyli go mistrzowie z AK, NSZ, Stronnictwa Narodowego, szczególnie zmarli stosunkowo niedawno nestorzy ruchu narodowego tacy, jak mec. Leon Mirecki i mec. Napoleon Siemaszko. Przez nich potem poznał szereg działaczy emigracyjnych narodowej demokracji. To dzięki nim wszystkim działa jak działa.
Najpierw Lechowiec czytał jakąś prasę bezdebitową w latach siedemdziesiątych, uczestniczył w dyskusjach latających. Potem zaangażował się w „Solidarność,” stanął po stronie „prawdziwków,” działał w podziemiu w stanie wojennym, kolportował prasę narodową i książki. I wtedy, już w połowie lat osiemdziesiątych, miał pokaźną kolekcję endekoidalii, szczególnie o NSZ. Poznawał kluczowych ludzi, żołnierzy wyklętych, zbierał relacje. Pasjonował się historią wyklętą, pisał, z podziemia po 1989 r. trafił do drugiego obiegu, czyli do narodowych pisemek, endeckich ezoteryków oraz tytułów niskonakładowych i efemerydalnych, takich jak „Nowy Świat”, „Ład», czy „Głos”, a potem przyszła „Gazeta Polska”, „Nasza Polska”, bodaj „Najwyższy Czas!”. Sporo pisze też w „Naszym Dzienniku”. Jeździł z wykładami, agitował, opowiadał o przeszłości. Pomagał Polakom wstawać z kolan.
Leszka znam od 1992 r. On endek, ja konserwatysta I RP, czy, jak ktoś woli, jagielloński nacjonalista. Poznaliśmy się bodaj na konferencji w 50 rocznicę powstania NSZ. Tak zazębiły się działania krajowo-emigracyjne. Nie zgadzaliśmy się w pewnych rzeczach, uważał mnie za naiwnego i miękkiego za to głównie, że mam zasadę dawać wszystkim szansę, aż się spalą złą wolą; za to, że nie jestem podniecony w piórze jak on; oraz za to, że nie nadinterpretuję po prokuratorsku tak jak on i nie mylę historii z publicystyką. Poza tym dla niego NSZ to pasja wielka i pierwsza, dla mnie to krok podstawowy w odkłamywaniu historii Polski. Jak padnie czarna legenda NSZ, a przedstawimy historię komuny, to rozsypią się wszystkie mity PRL, argumentowałem. Trochę czasu zajęło zanim się przestał rzucać.
Kiedyś na początku naszej znajomości dąsał się i wyszydzał, że czytam „komunistyczny chłam,” czyli hagiografię moczarowsko-gomułkowską, co uchodziło w PRL za dzieła historyczne. Tłumaczyłem, jak dobremu, że trzeba czytać komunistyczną propagandę, bowiem w zestawieniu z innymi źródłami można wykoncypować co naprawdę się stało. Komunistyczni propagandziści potrafili otwartym tekstem napisać, na przykład, że oddziały podległe „Polskiej” Partii Robotniczej wywodziły się z grup rabunkowych i z bandytki się utrzymywały. Po jakimś czasie jednak dał się przekonać. Sam też zaczął po hagiografiach buszować.
Co nie znaczy, że przedtem stronił od gniotów. O, nie. Chodził do biblioteki Wyższej Szkoły Nauk Społecznych przy Komitecie Centralnym „Polskiej” Zjednoczonej Partii Robotniczej i czytał dysertacje doktorskie, gdzie ubecy i ubekoidalni „naukowcy” plagiatowali całe strony niedostępnych wtedy dokumentów podziemia niepodległościowego. Czytał tam: „No bo to, była reakcja. A najlepszy dowód to:...”. I tutaj ubek-doktorant przepisywał verbatim jakiś rozkaz wileńskiej AK czy instrukcję lubelskich NSZ. A Lechowiec spisywał od niego. I coraz więcej wiedział.
Potem się rozbestwił tak bardzo, że rozciągnął swą metodę badawczą na inną tematykę. Na przykład wygrzebywał prace magisterskie i rozprawy doktorskie architektów „cudu” gospodarczego kleptokracji po 1989 r. Kompromitowali się takimi „naukowymi” kwiatkami jak peany na część wyższości socjalistycznej gospodarki mieszkaniowej nad wolnorynkową.
Grzebał też ubekom w życiorysach, oj grzebał. Wszystkim zainteresowanym po obu stronach barykady wbiło się w pamięć: „Trzy pokolenia ludzi UB”. Lechowiec wykazał kontynuację ideową orientacji postępowej trzęsącej post-PRL. Tekst ten rozsierdził „Gazetę Wyborczą” do tego stopnia, że do dziś w czeluściach Czerskiej dochodzą gniewne ryki na dźwięk nazwiska Żebrowski. Korekta: Pana Leszka Żebrowskiego herbu Jasieńczyk.
A zupełny skowyt post-KPP-owców Gazwybowych wybuchnął w 1994 r., gdy Leszek jako pierwszy postawił się osławionemu tekstowi o tym, jakoby to w Powstaniu Warszawskim AK i NSZ „wytłukły mnóstwo Żydów.” Znokautował tolerancjonistów i przepraszaczy „Paszkwilem Wyborczej” (1995), co stało się jedną z pierwszych publicznych klęsk tego środowiska. Pochwalę się, że wpisał mi się w moim egzemplarzu Paszkwila – „inspiratorowi i podżegaczowi.”
Spiskowaliśmy potem dalej, bo Leszek od samego początku zgodził się z moim podejściem: jest nas mało, musimy się dzielić wszystkim. I razem i osobno machaliśmy piórem, ale zawsze się wspieraliśmy, czy to były 3 tomy „Dokumentów NSZ”, czy 3 tomy „Tajne Oblicze: Dokumenty GL-AL i PPR”, czy też próby pracy społecznej nad dziećmi takimi jak Liga Republikańska i wielu innych.
Największą chyba zasługą Lechowca było to, że jako naczelnik komórki weryfikacji w Urzędzie do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych był jednym z pierwszych i przez wiele lat najskuteczniejszym dekomunizatorem III RP (a nie post-PRL, w który pogrążona była większość kraju). M.in. odnalazł mi i zdekomunizował sławetnego ubeka Kubę Krajewskiego, szefa bandy pozorowanej na północnym Mazowszu, która zamordowała m.in. młodszego brata mego dziadka, Wacka Milczarczyka z PSL. Albo taka scena: ubek: „Ja nie byłem w UB, ja byłem pilotem w KBW!”, Lechowiec: „Pan bombardował polskie wsie?”, ubek: „To nie były wsie, to byli bandy!”, Lechowiec: „Tam nie były bandy, tylko polskie podziemie niepodległościowe”.
Co się tam nałykał wiedzy naczelnik Żebrowski, co pozapoznawał z ludźmi, co za dokumenty zdobywał! Ludzie przynosili mu wtedy prawdziwe skarby, dokumenty organizacyjne podziemia, fotografie, ulotki. Tutaj nie żałuję pieniędzy podatnika na jego posadę, chociaż sam powiadał, że trzeba wywalić większość uzurpatorów, którzy udają kombatantów, bo 50–60 lat po wojnie było ich więcej niż wszystkich polskich żołnierzy walczących na wszystkich frontach. Kolejny ponury spadek komuny, obciążający Polaków finansowo na pokolenia. Dekomunizował i deweteranizował ich, aż furczało, oszczędzając krocie podatnikowi. Aż siły postępu wywaliły go z pracy na długo, podobnie zresztą jak teraz.
A ten nie traci czasu, czyta, bada, pisze, szpera, jeździ, agituje, podżeguje. I cywilizuje się powoli, co pozwala myśli narodowej ewoluować razem z nim. Zyskują wszyscy. Oto ilustracja. Gdy go poznałem, czepiał się Żydów nieco, ja się krzywiłem. Abstrakcyjne argumenty mało trafiały do niego na początku. Ale praktyczne dowody jak najbardziej. Do Polski przyjeżdżam raz na rok czy dwa, od czasu do czasu przywożąc moich przyjaciół z Zachodu, zwykle Amerykanów, głównie konserwatystów, tradycjonalistów, patriotów, wolnościowców, antykomunistów a wśród nich naturalnie i Żydów, żydów, oraz osoby żydowskiego pochodzenia. Lechowiec ich spotykał gdzieś od połowy lat dziewięćdziesiątych, wypytywał o poglądy, dziwował się odpowiedziom, kręcił głową i powiadał: „Ty! To oni są normalni!” A ja zdziwiony: „A jacy mają być? Proszę Cię wyemancypuj się wreszcie ze stereotypu żydokomuny, który najbardziej chyba pasuje do PRL bowiem tutaj to właśnie prawie sami nienormalni zostali.”
Tak sobie Leszek dumał nad tym, złagodniał, zdanie zmieniał powoli, ale po mackiewiczowsku zadecydował, że – w walce przeciw politycznej poprawności – nikogo nie będzie traktować jak święte krowy, nikomu nie da taryfy ulgowej, nawet Żydom, mimo tego, że z powodu Holokaustu, przyjęło się sprawy żydowskie traktować co najmniej z wielką oględnością i delikatnością, a zwyczajowo pisać o nich na kolanach. Tego Lechowiec nie robi, co widać doskonale w jego publicystyce, na co ja z kolei narzekam, że za uszczypliwa, za ostra, a czasami nawet jadowita; że z góry zawsze zakłada złą wolę raczej niż ignorancję. Ale się uparł: Taka jego forma, taki styl – bojowy, narodowy.
Obecnie zwolnił trochę, oczy mu szwankują. Ja co jakiś czas mu dowalam, aby coś pisał, ten się chowa, nabiera wody w usta i tylko od czasu do czasu skrobie. A szkoda. Przymuszam go, aby w końcu napisał porządną historię NSZ. Coś tam dłubie, ale się z tym ukrywa. Dalej endeczy, dalej jest sobą. Leszek Żebrowski – jeden z mistrzów Polski w zaangażowanej publicystyce historycznej.
Marek Jan Chodakiewicz
Washington, DC, 22 listopada 2012
www.iwp.edu
Im dalej w las, tym więcej drzew, a im dalej od wojny, tym więcej mamy (ubeckich) bohaterów. Może nie tyle u nas, bo to jest (jeszcze) trudne, ale w tak zwanym świecie – owszem. Oto mamy kolejne wspomnienia wojenne napisane przez niejakiego Franka Blaichmana, wydane w USA i obecnie przetłumaczone na język polski oraz wydane przez Wydawnictwo Replika. Zostały one zareklamowane m.in. dlatego, że polski tłumacz Kamil Janicki uznał je za „fascynującą i wiernie oddającą realia opowieść partyzanta i żołnierza, który niemal każdego dnia zaglądał śmierci w oczy”. Rzecz spowodowała małą burzę w mediach (niestety, zbyt małą), albowiem są to wspomnienia żydowskiego ubeka – wprawdzie doskonale zgodne o zobowiązującą już od dłuższego czasu wizją II wojny światowej, w tym partyzantki (przede wszystkim na ziemiach polskich i szerzej: na terenie Europy Wschodniej), wynikającą z politycznej poprawności, ale są całkowicie sprzeczne z ówczesnymi realiami i w znacznym stopniu po prostu wyssane z palca.
Autor tych wspomnień zatytułowanych: „Wolę zginąć walcząc. Wspomnienia z II wojny światowej” w chwili wybuchu II wojny światowej miał 16 lat. Pochodził z Kamionki leżącej ok. 25 km od Lublina. W 1942 r., gdy Niemcy przenosili Żydów do gett, postanowił uciec i ukrywać się. Byłaby to historia, jakich wiele: smutna, dramatyczna, pełna nieprzewidzianych zdarzeń i życia na krawędzi śmierci. Ale nie – Blaichman jest postacią niezwykłą. Został bowiem „dowódcą żydowskiego plutonu partyzantów”. A to zmienia postać rzeczy – mamy nie opowieść człowieka, który jest zastraszony, ukrywa się, walczy o przeżycie. On przedstawia nam siebie jako bohatera, który swe fantastyczne wyczyny – niekiedy z zakresu przygód MacGyvera – postanowił uwiecznić dla potomności piórem i wnet znalazły się zainteresowane wydawnictwa, aby to upowszechnić, także w Polsce. O ile jednak MacGyver był postacią sympatyczną, stosującą zasadę non violence (odrzucającą przemoc), to już Franek Blaichman niekoniecznie. A zatem prześledźmy, choć pobieżnie, jego niezwykłe losy i fantastyczne przygody wojenne.
Autorem słowa wstępnego do wspomnień Blaichmana jest sławny historyk żydowski Martin Gilbert, który uznał możliwość wypowiedzenia się w tej sprawie za zaszczyt, i w ten sposób uwiarygodnił autora. Napisał o nim tak: „Dzięki tym wspomnieniom możemy blisko poznać jeden z zaniedbywanych aspektów żydowskiego doświadczenia drugiej wojny światowej: historię oporu osób, które znalazły w sobie siłę i zyskały środki, by stawić czoła potężnej niemieckiej machinie wojennej oraz nazistowskiemu aparatowi zniszczenia”. To już jest serial: mieliśmy niedawno do czynienia z nieprawdziwą historią braci Bielskich; z książką innego ubeka Philipa Bialowitza „Bunt w Sobiborze. Opowieść o przetrwaniu w Polsce okupowanej przez Niemców” (Wydawnictwo Nasza Księgarnia, Warszawa 2008), w której również obraz II wojny światowej i okupacji w Polsce jest karykaturą tego, jak było naprawdę. A takie „incydenty”, jak wspomnienia rzekomego dowódcy żydowskiej grupy bojowej „Parasol”, która dokonała udanego zamachu w Warszawie na... gen. Franza Kutscherę (Roman Grunspan, „The Uprising of the Death Box of Warsaw: A Documentary Book about Jewish and Christian Lives under Nazi Rule in the Warsaw Ghetto and in the Non-Jewish Region of Warsaw”, New York: Vantage Press, 1978), są przecież na porządku dziennym. Bo jakże to Polacy mogli dokonywać takich rzeczy, skoro to antysemici, naziści, faszyści* (* tu można dodać jeszcze inne stosowane coraz częściej inwektywy) w istocie byli współsprawcami zagłady Żydów?
„Ruch oporu” wobec Polaków?
Zwróćmy uwagę – Blaichman w 1942 r., gdy „poszedł do lasu”, miał zaledwie (a może niespełna) 19 lat. Nie służył w wojsku, nie odbył żadnego przeszkolenia w tym zakresie, ale cóż, po co, skoro wszystko przychodziło mu nadzwyczaj łatwo? Wspomniany M. Gilbert zalicza go do „osób, które znalazły w sobie siłę i zyskały środki, by stawić czoła potężnej niemieckiej machinie wojennej oraz nazistowskiemu aparatowi zniszczenia”. Skoro tak, to powinny pozostać po jego niezwykłej działalności niepodważalne ślady, na przykład dokumenty organizacji niepodległościowych (które rejestrowały wszelkie akty sabotażu i walki z niemieckim okupantem, nie tylko akcje własne), meldunki niemieckie o poniesionych stratach: wysadzonych mostach, zniszczonych transportach kolejowych, rozbitych jednostkach wojskowych czy policyjnych. Ale po co? W tym przypadku musimy przyjąć to na wiarę, zgodnie z pewną zasadą, że „słowo droższe pieniędzy”. Tym niemniej jakiekolwiek wzmocnienie jego wspomnień tego typu dokumentami znacznie wzmocniłoby ich wiarygodność. Niestety, nie ma nic i już choćby to wzbudzać musi poważne podejrzenia, że mamy do czynienia przede wszystkim z konfabulacją. A gdy dotrzemy już do sedna, opadają łuski z oczu, z kim tak naprawdę autor walczył i dlaczego...
M. Gilbert reklamuje Blaichmana niezwykle sugestywnie:
Większość jego poruszających wspomnień dotyczy dwóch kolejnych lat, które spędził w lasach. Swą historię opowiada z niezwykłą skrupulatnością i dbałością o detale. Potrafi też z wielką siłą oddać swoje ówczesne emocje. Z tych przyczyn niniejsza książka zasługuje, by stać się elementem kanonu publikacji poświęconych żydowskiemu ruchowi oporu.
Choć walka Blaichmana i jego oddziału z Niemcami w świetle jego własnych wspomnień wydaje się stosunkowo łatwa (to znamy z peerelowskich seriali: mądrzy partyzanci komunistyczni i „głupie szkopy”), to tak naprawdę łatwo mu nie było. Znów odwołajmy się do Gilberta:
Wśród wrogów, którym musiał stawić czoła, byli też polscy kolaboranci, żądni pieniędzy, które Niemcy wypłacali za wydawanie Żydów. Kolaboranci, których grupa Blaichmana zdołała schwytać, zostali straceni. Mieszkańcy okolicy musieli się nauczyć, że na tych, którzy zabijają Żydów, czeka zemsta.
Może dlatego wspomnienia Blaichmana są dla Gilberta (i polskiego wydawnictwa?) tak cenne, że są jednocześnie świadectwem „ruchu oporu” wobec antysemickich Polaków? No, nie wszystkich, albowiem zgodnie z wykładnią rodem sprzed 1945 r.:
Polscy partyzanci z Gwardii Ludowej (późniejsza Armia Ludowa) uznawali Żydów za towarzyszy broni, a jednocześnie pozwalali im działać niezależnie i podejmować akcje celem ochrony ukrywającej się ludności żydowskiej.
A zatem byli nie jacyś tam „dobrzy” i „źli” Polacy, ale byli dobrzy (dla Żydów) komuniści i cała zła reszta... Ani Blaichman, ani też Gilbert nie są w stanie choćby zająknąć się o antyżydowskich czystkach prowadzonych na wielką skalę na Lubelszczyźnie przez osławionego Grzegorza Korczyńskiego i wielu innych jego „towarzyszy” z GL-AL. Dodajmy zarazem, że przecież nie tylko na Lubelszczyźnie, ale jak widać, komuniści są nadal pod jakąś ideologiczną ochroną, a ich zbrodnie trzeba nadal przerzucać na innych... Jak długo jeszcze?
Chłopi zbierali grzyby w lesie. W styczniu!
Bohaterstwo Blaichmana i jego kompanów nie ma granic. Gilbert nam to tylko sygnalizuje:
Lasy stały się ich garnizonem, a zarazem domem. Wzrastając liczebnie w siłę i współpracując z polskimi oddziałami partyzanckimi, czynili życie niemieckich okupantów coraz trudniejszym. W maju 1944 roku wzięli udział w znaczącej bitwie, stając naprzeciw wysłanych celem ich unieszkodliwienia batalionów SS, Wehrmachtu i jednostek Luftwaffe. Opis tej bitwy jest jednym z najbardziej przemawiających do wyobraźni fragmentów wspomnień.
A może by tak przytoczyć odpowiednie raporty własne oraz niemieckie z rozgromienia tak ogromnych sił niemieckich? Przecież skoro była aż tak wielka bitwa, to musiała też zachować się sprawozdawczość o siłach obu stron, przebiegu walk i poniesionych stratach.
Bzdurnych i idiotycznych wspomnień, usiłujących wykazać, „jak to na wojence było”, jest bardzo dużo, także autorstwa rzekomych polskich partyzantów. Nie przykłada się do nich jednak takiej wagi, aby światowej wagi autorytet historyczny je afirmował, a polskie wydawnictwo powinno być od tego, aby odróżnić ziarno od plew. Tak się jednak nie stało. Dlaczego? Czytelnik sam musi sobie odpowiedzieć na to pytanie: czy zagłosować nogami (czyli iść do księgarni po takie „dzieło”), i kasą – czy wydać 30 zł na kolejny paszkwil.
A oto próbka tego, co spotka pasjonata takich specyficznych horrorów:
W styczniu 1943 roku, około dwa tygodnie po tym, jak udało nam się zdobyć broń, wystawiona przez nas czujka natrafiła na trzech Polaków – cywili niosących koszyki, tak jakby zbierali grzyby. Biorąc pod uwagę, że wydarzenia te miały miejsce w środku zimy, był to niecodzienny widok. Wyglądaliśmy zza drzew, obserwując jak trójka intruzów zbliża się coraz bardziej do naszego obozowiska. Po drodze grzebali co rusz pośród leżących na ziemi liści i przystawali nasłuchując. Gdy dwaj z nich podeszli dostatecznie blisko, paru naszych wyskoczyło na nich, ale trzeci z mężczyzn zdołał zbiec, wykrzykując: »Żydzi! Żydzi!«. Wtedy usłyszeliśmy strzały. Nie widzieliśmy strzelca, ale odpowiedzieliśmy na oślep z naszej broni. Szybko dotarło do nas, że tuż za Polakami musiał postępować oddział Niemców gotowych do ataku w chwili, gdy zdrajcy wypatrzą zbiegłych Żydów. Na miejscu rozbroiliśmy dwóch złapanych kolaborantów, którzy usiłowali ukryć zaczepione za pasem pistolety pod luźnymi kurtkami. Związaliśmy ich i wcisnęliśmy im szmaty w usta, po czym kazaliśmy im biec przy sobie.
To malowniczy opis styczniowego grzybobrania przez „głupich gojów” ma tyle wspólnego z prawdą, co przygody psa Huckleberry z rzeczywistością... Ale na czytelnikach amerykańskich, i szerzej – zachodnich (a także południowoamerykańskich, afrykańskich, australijskich, azjatyckich etc.) może robić wstrząsające wrażenie, bo jest świadectwem niezwykłej dzielności i przemyślności „partyzantów” i bezgranicznej głupoty polskich chłopów. Tym bardziej że ci szybko przyznają się do „winy”. No, po zastosowaniu odpowiednich „argumentów”, które są następujące: „gdy Awram puścił w ruch tłuczek do ziemniaków, szpicel zaczął gadać”. Coś mi się jednak wydaje, że po zastosowaniu takich ubeckich metod Blaichman też przyznałby się do wszystkiego, czego by od niego oczekiwano. Na takie metody wydobywania zeznań nie ma przecież mocnych.
Drapieżczo antysemicka AK, wykonujące rozkazy nazistów NSZ...
To zresztą nie jedyne „przesłuchania”, jakie prowadził Blaichman i jego towarzysze. Po rzekomym incydencie ostrzelania jego grupy przez oddział AK (żołnierze tej formacji strzelali jednak gdzie popadnie i następnie rzucili się do bezwładnej ucieczki, jak to z AK-owcami bywało...), blaichmanowcy odnieśli triumf: „zabiliśmy dwóch i otoczyliśmy resztę”. Oczywiście akowscy napastnicy rzucili broń, była to bowiem „banda podrostków”... Zaczęło się dochodzenie.
Kiedy zaczęliśmy ich przesłuchiwać, okazało się, że są członkami AK – antysemickiej Armii Krajowej. Dostali rozkaz zabicia nas, ponieważ byliśmy Żydami i okradaliśmy chłopów. Powiedzieli, że ich miejscowi zwierzchnicy otrzymali rozkazy z Londynu, mówiące, iż żadnemu Żydowi nie powinno być dane dożycie do końca wojny i świadczenie o jej przebiegu.
Jeśli ktoś myśli, że to jest kres fantazji autora, to się srogo myli, albowiem takich wtrętów, będących w istocie ubecką wykładnią, kto był wówczas dobry (partyzanci sowieccy, komuniści i oczywiście Żydzi), a kto zły (zaledwie „drapieżczo antysemicka” Armia Krajowa i „wykonujące rozkazy nazistów” Narodowe Siły Zbrojne). Czytając to, można poczuć, że czas zatrzymał się dla Blaichmana w dobrym, ubeckim 1945 roku... Ale przecież on nie jest sam. Zaakceptował to przecież bez zastrzeżeń M. Gilbert, a także tłumacz, Kamil Janicki, który wprawdzie usiłował zamieścić jakieś „Słowo od tłumacza”, ale z uwagi na fakt, że Blaichman się na to nie zgodził, z łatwością z tego zrezygnował. Może i dobrze, albowiem sam popisał się ignorancją wcale nie mniejszą niż Blaichaman:
Szczególnie często autor pisze o Armii Krajowej, niemal zawsze nazywając ją antysemicką Armią Krajową, tak jakby to pierwsze słowo stanowiło nieodłączny element jej nazwy. W czwartym rozdziale szerzej wyjaśnia swoje stanowisko, twierdząc, że Armia Krajowa prowadziła niepohamowaną kampanię mającą na celu mordowanie Żydów i zapobieżenie dojściu po wojnie do władzy Armii Ludowej lub jakiejkolwiek innej lewicowej formacji. Tak bezkompromisowa opinia wynika z własnych doświadczeń. Żydowscy partyzanci rzeczywiście padali ofiarami ataków organizowanych przez AK i przykłady takich zajść można odnaleźć we wspomnieniach Blaichmana.
A więc skoro sam Blaichman tak pisze, to tak musiało być...
Uchowaj nas, Boże, od takich obrońców!
Dalej tłumacz dywaguje:
W jeszcze ostrzejszych słowach Blaichman wypowiada się o Narodowych Siłach Zbrojnych, stwierdzając, że była to organizacja wykonująca rozkazy nazistów (...), o charakterze ultra-nacjonalistycznym, a zarazem skrajnie antysemickim i antykomunistycznym. W innym miejscu opis jest krótszy: faszyści nienawidzący Żydów. Sprawa jest w tym przypadku bardziej złożona, niż w odniesieniu do Armii Krajowej. Nazwanie NSZ faszystami i sługusami Niemców to opinia przesadzona, choć nie pozbawiona pewnego oparcia w faktach. Celem NSZ była odbudowa Polski zgodnie z wizją polityczną charakterystyczną dla endecji. Początkowo za głównego wroga organizacja uznawała Niemców – zresztą granica odtworzonej Polski miała zdaniem prawicowców opierać się na Odrze i Nysie Łużyckiej, a więc wcinać się głęboko w ziemie Rzeszy. Endecy zmienili jednak podejście po klęsce nazistów pod Stalingradem, wówczas za głównego wroga uznając Sowietów. Z tej przyczyny niektóre oddziały NSZ podjęły współpracę z niemieckimi władzami policyjnymi i wojskowymi. Dochodziło do tego przede wszystkim na terenie województwa lubelskiego, stąd z perspektywy autora NSZ jako całość mogły się wydawać organizacją proniemiecką i podporządkowaną nazistom.
Nie ma sensu wyjaśniać tu wszystkiego, bo bzdur jest tu więcej niż napisanych zdań! Boże, broń nas od takich „obrońców”, którzy mają w głowie wiedzę jak z książek ppłk. UB Ryszarda Nazarewicza czy innych resortowych dziejopisów.
Tłumacz dostrzega wprawdzie wiele rzeczy w pracy Blaichmana, z powodu których te wspomnienia należałoby traktować co najmniej z przymrużeniem oka, choć w zasadzie jest to toporny paszkwil. Mimo to, wiedząc, co jest obecnie „jedynie słuszne” (a wyczucie to ważna rzecz w tych ciężkich czasach), rozpływa się wprost nad rzekomymi walorami wspomnień ubeka:
Pamiętnik Blaichmana prezentuje unikalną wartość jako materiał umożliwiający zrozumienie skomplikowanych relacji polsko-żydowskich, a szczególnie żydowskich opinii o polskim udziale w wojnie i o polskim antysemityzmie. Nie jest to syntetyczna praca naukowa, zestawiająca setki źródeł [...], ale żywa relacja jednego człowieka. I choć dla Polaka musi to być – siłą rzeczy – książka trudna, to jej lektura pozwala poszerzyć horyzonty i podjąć próbę zrozumienia drugiej strony.
„Odkłamany” aniołek z UB
Już w lipcu 1944 r. Blaichman (wraz z wieloma kolegami) trafia do resortu bezpieczeństwa publicznego. Nie był to przecież „zwyczajny resort” i zwyczajna służba państwowa. Był to aparat zbrodniczy, stosujący represje, mający ogromne uprawnienia, własne więzienia, areszty, obozy pracy i obozy koncentracyjne (tak, koncentracyjne też!). Początkowo wiernie służy w Lubartowie, następnie trafia kolejno do Kielc, Pińczowa (tu już jest zastępcą szefa PUBP), i wraca do Kielc na eksponowane stanowisko p.o. kierownika Wydziału Więzień i Obozów WUBP. Nie były to jakieś tam więzienia i jakieś tam obozy... Warunki w wielu z nich niczym nie różniły się od warunków w więzieniach niemieckich i niemieckich obozach. Jest na to wystarczająco dużo świadectw i dowodów. W 1945 r. ubecy byli całkowicie bezkarnymi panami życia i śmierci, to oni decydowali, kto jest „wrogiem ludu”, ponadto na ogół często organizowali grabieżcze wyprawy pacyfikacyjne, podczas których masowo poszukiwali kolczyków, obrączek, medalików, zegarków... Były też gwałty i tortury w przypadku stawiania jakiegokolwiek oporu. Na to też są wystarczająco liczne dowody, aby generalizować, zresztą Sejm RP w 1994 r. uznał działalność Urzędów Bezpieczeństwa za zbrodniczą i nie było żadnych protestów, albowiem ta ocena powinna być jeszcze ostrzejsza. Człowiek, który miał bezpośredni nadzór nad więzieniami i obozami UB na szczeblu wojewódzkim (WUBP), jest za to całkowicie odpowiedzialny, co się w nich działo, jak traktowano więźniów i w jakich warunkach ich przetrzymywano. A także za tortury, choroby i zgony z wycieńczenia...
Tu w sukurs przychodzi jednak niezawodny tłumacz, przy pomocy swoistej egzegezy:
Jak widać, w żadnym razie nie mamy do czynienia ze stereotypowym UB-ekiem: człowiekiem bezwzględnym, uciekającym się do nieuzasadnionej przemocy, przesiąkniętym ideologią i naginającym prawo na swoje potrzeby. Blaichman to raczej człowiek uwikłany: nie mający świadomości realnego celu działania UB i wierzący, że prowadził godną pochwały walkę z pozostałościami faszyzmu. Nawet po latach wspomina o tym z dumą, nie próbując choćby słowem uzasadnić swojej pracy dla aparatu ucisku. Jego historia na swój sposób odkłamuje obraz anonimowych UB-eków z pierwszych lat po wojnie. Wielu z nich nie było, jak przyjęło się uważać, nieludzkimi potworami, ale postaciami z krwi i kości. Często byli to wręcz – jak właśnie autor niniejszej książki – bohaterowie i ludzie o wielkich zasługach, którzy nie znali charakteru nowego ustroju i działali w Urzędzie Bezpieczeństwa w dobrej wierze.
***
No cóż, po prostu ręce i spodnie opadają, czytając takie słowa dwie dekady po upadku (!?) komunistycznego reżimu. Czy jest jakiś kres absurdalnego przeinaczania naszej naprawdę całkiem niedawnej przeszłości? Jeśli ubecy to nasi (?) bohaterowie, to kim dla nas byli i są: gen. Leopold Okulicki, gen. August Emil Fieldorf, rtm. Witold Pilecki... Jakiej tradycji mamy być wierni: tej, którą znamy i szanujemy, czy też tej, którą usiłuje się nam wbić do głów o „ludziach wielkich zasług” z UB? Zasługi to oni mieli, i to ogromne. W zniewoleniu na prawie pół wieku polskiego społeczeństwa i pozbawienia go normalnych elit, niezbędnych przecież do prawidłowego funkcjonowania kraju. A zatem nie dziwmy się, że mamy obecnie to, co mamy. I czego i kogo nie mamy. Kto wie, może za te wszystkie zasługi znajdzie się jakiś order dla por. UB Franciszka Blaichmana, a może nawet już się znalazł?
Na ekrany polskich kin wszedł długo zapowiadany film „Opór” („Defiance”) – który ma być prawdziwą historią braci Bielskich i uratowanych przez nich Żydów (1941–1944) na dalekich krańcach II RP, w Puszczy Nalibockiej. Równolegle „Gazeta Wyborcza”, aby wyjaśnić nam to, co niejasne, uzupełnić to, czego brakuje i nadać całości odpowiedni klimat i interpretację, uraczyła nas książką swych dwóch reporterów: Piotra Głuchowskiego i Marcina Kowalskiego: „Odwet. Prawdziwa historia braci Bielskich”. Wyjaśnień i uzupełnień nigdy za dużo. W tym przypadku mamy jednak do czynienia z bardzo jednostronną i nieprofesjonalną próbą przedstawienia prawdziwych wydarzeń tak, aby z prawdy zostało niewiele.
Film jak film, to typowa, ckliwa superprodukcja hollywoodzka. Choć zapowiadany, że jest oparty na prawdziwych faktach, to faktów w nich jak na lekarstwo. Oderwany od rzeczywistości, pomijający najbardziej istotne realia, dziejący się w politycznej i społecznej próżni, jest jednowymiarowy, przedstawione sceny są płaskie i rzecz może się dziać wszędzie, czyli nigdzie. Krytycy filmowi (nie tylko u nas) już wydali mu niskie noty artystyczne, bo na więcej nie zasłużył. Jednak fakt, że tak bardzo oderwany jest od prawdziwych wydarzeń, w Hollywood nie ma żadnego praktycznego znaczenia. Zawsze można powiedzieć, że to tylko „wizja artysty”, wobec której widz ma prawo głosu nogami – iść albo nie iść.
Gorzej z książką. Ta powstała tu i teraz, aby dla filmu poczynić odpowiedni klimat. Stosunkowo młodzi dziennikarze dostali pół roku i odpowiednie środki, aby pokazać wszystkim, że oni wiedzą lepiej – i książka jest efektem ich wielkiego intelektualnego i historycznego wysiłku. A co za tym idzie – że „Gazeta Wyborcza” żadnej prawdy się nie boi, choćby najbardziej drastycznej. Zapowiedź owej „prawdy” zawarta jest w tytule książki, można więc powiedzieć, że to prawie ostatnie słowo gazetowej „nauki” i niewiele więcej da się zrobić.
„Wyborcza” nic nie odkryła
Publikację książki poprzedziły artykuły prasowe zamieszczone w macierzystej gazecie. Już 6 stycznia krzykliwy podtytuł zapowiadał: „Reporterzy »Gazety« odkrywają, kto zabił podczas wojny 128 Polaków ze wsi Naliboki”. Cóż to za odkrycie, skoro sprawa znana jest od ponad 65 lat, czyli od samego początku i do dziś żyją jeszcze, coraz mniej liczni, świadkowie zbrodni dokonanej rankiem 8 maja 1943 r. Tak naprawdę reporterom wcale nie chodzi o odkrycie, „kto zabił”, co raczej o ukrycie sprawców w gąszczu wątpliwości, niedomówień i przemilczeń. Nie ma żadnego sporu co do sprawców zbrodni, że była to sowiecka partyzantka i ich faktycznej odpowiedzialności. Nie ma sporu co do istoty zbrodni – była to masakra polskiej ludności cywilnej małego, kresowego miasteczka Naliboki, położonego na skraju olbrzymiej, pierwotnej puszczy, od której wzięło ono swą nazwę. Spór dotyczy wyłącznie tego, czy w składzie sowieckich „otriadów” byli też partyzanci narodowości żydowskiej, a ściśle: czy byli to ludzie z „obozu rodzinnego” Tewje Bielskiego (zwano ich potocznie „Bielskije”, „Bielszczacy” i wiadomo było, o co chodzi). Według przekazów bezpośrednich świadków, jeszcze żyjących, ludzie Bielskiego brali w tym udział i wykazali się szczególnym okrucieństwem. Kilkunastu świadków przesłuchanych w wieloletnim śledztwie (prowadzonym przez IPN) przyznało, że w okrutnej pacyfikacji brali udział partyzanci narodowości żydowskiej. Kilku z nich wskazało konkretnie na ludzi Bielskiego. Dziś nikt nie jest w stanie podać nazwisk, rozpoznać twarzy. Śledztwo będzie więc z pewnością umorzone, tym bardziej że nie wykonano niezbędnych czynności na terenie dzisiejszej Białorusi, nic nie słychać też o udzielonej pomocy prawnej ze strony tych państw, w których żyją jeszcze (lub do niedawna żyli) żydowscy partyzanci z tego ugrupowania.
„Wasi” świadkowie niedobrzy, „nasi” świadkowie dobrzy
Ale nie tylko formalne śledztwo się liczy. Dziś dużo ważniejsze jest ustalenie prawdy i wyjaśnienie tego, co się jeszcze da. A można dużo, z pewnością więcej niż zdołali reporterzy „Wyborczej”. Z ich artykułów i książki wyraźnie widać, że przyjęli następującą tezę: Bielscy nie byli aniołami, to prawda, ale w Nalibokach ich nie było, nie mają więc z tym nic wspólnego. Należy przy tym dokonać bardzo wyraźnego rozgraniczenia, co rozumiemy przez udział „Bielskich”. Tak bowiem skrótowo nazywano „siemiejnyj”, czyli rodzinny obóz Tewje Bielskiego i jego braci. Mówienie o „Bielskich” w takim sensie wcale nie oznacza, że sam Tewje (czy któryś z jego braci) musiał w czymkolwiek brać udział. Co więcej, mamy wystarczające przekazy, że oni nie bardzo angażowali się osobiście w jakiekolwiek akcje zewnętrzne.
Bezpośredni świadek, Wacław Nowicki, tak opisał to w swej książce:
Godzina 5 rano, 8 maja 1943 roku. Długa seria z kaemu rozpruła poniżej okien frontową ścianę naszego domu, stojącą pod nią kanapę, przeleciała przez pokój i ugrzęzła w przeciwległej ścianie zaledwie kilka centymetrów nad naszymi głowami. [...] Mama dopadła okna.
– Wieś płonie! – krzyczy. [...]
O godzinie 7.00 strzały i jęki ucichły. Zewsząd wiało grozą śmierci i zniszczenia. Ocaleni od pogromu mogli teraz zobaczyć tragedię swego miasteczka i dokonanego w nim ludobójstwa. W niespełna 2 godziny zginęło 128 niewinnych ludzi. Większość z nich, jak stwierdzili potem naoczni świadkowie, z rąk siepaczy Bielskiego i ‘Pobiedy’. Mordercy obojga płci wpadali do mieszkań i seriami z automatów unicestwiali we śnie całe rodziny, a obrabowane w pośpiechu (nawet z zegarków) domostwa palili i pijani od krwi, z okrzykiem ‘hura!’ szli dalej mordować. Wielu zbudzonych nagłą strzelaniną i jękiem sąsiadów wylatywało na podwórko. Tych rozstrzeliwano z dziećmi pod ścianami chat. Jedni i drudzy wraz z domostwem obracali się w popiół. Daleko słychać było ryk bydła i rżenie zagrabianych koni. Podczas dantejskiego pogrzebu trudno było zidentyfikować pozostałe czasem tylko kończyny dzieci, rodziców, dziadków z rodów Karniewiczów, Łojków, Chmarów i wielu innych (W. Nowicki, „Żywe echa”, Warszawa, 1993, s. 99–100).
Nie mówi on więc o którymkolwiek z braci, nazywa ich tylko „siepaczami Bielskiego”. To bardzo ważne.
Wróćmy do tego, co według reporterów „Wyborczej” wyklucza udział w pacyfikacji Naliboków. Przede wszystkim – relacje żyjących jeszcze ludzi Bielskiego, które przytoczyli w książce. Pierwszym z nich jest Jakow Abramowicz z USA, który w pisemnym oświadczeniu stwierdził:
Nasz obóz położony był daleko od Nalibok. Antysemici, którzy twierdzą, że zabijaliśmy Polaków, po prostu kłamią.
Ten stereotypowy slogan sprowadzający do antysemityzmu każdego, kto twierdzi inaczej niż Abramowicz, niczego jednak nie wyjaśnia. Wprost przeciwnie, to popularne narzędzie ucinania jakiejkolwiek dyskusji. Zresztą z samej książki jednoznacznie wynika, że „Bielscy” (w znaczeniu szerszym niż tylko sami bracia o tym nazwisku), robili to wielokrotnie.
Drugim bezpośrednim świadkiem jest Jack-Idel Kagan. On też używa argumentu „geograficznego”, że grupa przebywała wówczas w innej okolicy:
Żadnego z braci Bielskich w Nalibokach w dniu partyzanckiego ataku nie było. Obozowali przez maj głęboko w puszczy, w miejscu zwanym Stara Huta. [...]
Powtarzam, że cały maj spędziliśmy w okolicy wsi Stara Huta. To gdzie indziej.
To oświadczenie jest dość niejednoznaczne. Początkowo chodzi ściśle tylko o braci Bielskich, ale dalej jest też mowa o całej grupie. To drugi bezpośredni świadek, który zaprzecza. I – co jest niezwykle znamienne – rzeź ludności cywilnej nazywa „partyzanckim atakiem”. Ale Kagan w obozie Bielskich pojawił się dopiero jesienią 1943 r., kilka miesięcy po pacyfikacji! Nie mógł wiec spędzić z nimi cały maj w innej okolicy, bo faktycznie siedział wówczas w obozie pracy w Nowogródku... W dalszej części książki (kilkadziesiąt stron dalej) autorzy piszą o tym, powinni więc to uwzględnić. Ale tego nie zrobili, aby nie zdeprecjonować swego świadka.
Czyszcząc sobie pole do rozważań, całkowicie deprecjonują natomiast relację Wacława Nowickiego, przedstawiając go jako człowieka, który nie bardzo wie, o czym mówi. Co więcej, „wynaleźli” Leonardę Juncewicz, mieszkankę Naliboków (żyjącą tam do dziś), która bardzo im w tym pomaga:
Co ten Nowicki mógł wiedzieć? On wtedy naście lat miał.
Wacław Nowicki miał wtedy lat 18, był zaprzysiężonym żołnierzem AK. Odwróćmy ten tok rozumowania: Leonarda Juncewicz jest kilka lat młodsza (co w tym przypadku ma podstawowe znaczenie), a zatem: co mogła wiedzieć?
Mamy tu więc utarty schemat – świadkowie wydarzeń racji nie mają, mało co wiedzą, zmyślają. Świadkowie, których my przytaczamy, wszystko wiedzą lepiej, więc prawdę to my pokazujemy.
Tamara Wiarszycka też wszystko wie lepiej
Ale to nie wszystko. Reporterzy mają jeszcze jednego asa w rękawach – to Tamara Wiarszycka, dyrektorka „nowogródzkiego muzeum historyczno-krajoznawczego”. Przedstawiają ją jako „elegancką damę”, co ma dodawać jej wiarygodności. Nie zapominajmy jednak, że to muzeum to postsowiecki skansen, co w warunkach dzisiejszej Białorusi oznacza, że czas stoi tam w miejscu. Dyrektor Tamara odpowiada na pytania reporterów „Wyborczej” bez żadnego wahania:
– Kto pacyfikował Naliboki? – pytamy.
– Partyzanci z Brygady imienia Stalina.
– Byli wśród nich Żydzi?
– Było wielu. Między innymi samodzielny oddział Szlomo Zorina.
– Czy w tym oddziale byli Żydzi naliboccy, tacy, których mieszkańcy mogli widzieć podczas napadu, poznać i zapamiętać?
– Mogli być.
– A czy w masakrze mógł brać udział Izrael Kesler?
– Nic na to nie wskazuje.
– A bracia Bielscy?
– Bielskich na pewno tam nie było. (...)
– Jeszcze raz pytamy: czyli 8 maja 1943 r. oddziału Bielskich w ogóle nie było w Puszczy Nalibockiej?
– Nie było.
Dyrektor Tamara jednak nie bardzo wie, co mówi – bowiem „samodzielny oddział Szlomo Zorina” powstał dopiero w czerwcu 1943 r., a więc w miesiąc po tych wydarzeniach.
Istotne jest pytanie o udział Izraela Keslera. To przedwojenny rzezimieszek, który w 1942 r. ze swą grupą leśną dołączył do Bielskich. Przed wojną mieszkał w Nalibokach.
Sulia Wołożyńska-Rubin i jej mąż Borys Rubiżewski-Rubin byli w grupie Keslera. Sulia napisała i wydała w 1980 r. w Jerozolimie wspomnienia, w których nadmienia o polskiej wsi spacyfikowanej przez partyzantów żydowskich z grupy Keslera:
Trzy dni zajęło, aby zbić trumny (dla poległych chłopów) i ponad 130 osób pochowano.
Nazwa Naliboki tam wprawdzie nie pada, ale nie było innej tak wielkiej zbrodni. W 1993 r. powstał film dokumentalny z udziałem Sulii, jej męża Borysa i innych uczestników grupy Keslera. Sulia mówi w nim:
Wioska już nie istnieje. [...] Tego dnia pochowano 130 osób
– a inni jej przytakują.
Głuchowski i Kowalski wiedzą o jej wspomnieniach (natomiast o filmie nie wspominają) i tak je komentują:
We wspomnieniach Sulii z grubsza zgadza się ilość zabitych, ale nie zgadza się co innego – opodal Nalibok nie było w czasie wojny żadnego getta.
To jednak zbyt mało, aby te świadectwa w całości odrzucić, tym bardziej że „opodal” to wyrażenie potoczne i nie można na jego podstawie przyjąć jakiejś określonej odległości. Zresztą w takim razie, czy była jeszcze jedna tak wielka pacyfikacja w tych samych stronach i w tym samym czasie, w której brała udział grupa Keslera (wchodząca w skład obozu Bielskiego)? Dopóki tego nie udowodnimy, trzeba przyjąć, że chodzi właśnie o Naliboki.
Całkowicie do zakwestionowania jest też argument „geograficzny”, że w maju 1943 r. obóz Bielskiego położony był w odległości 80–100 km od tej miejscowości, bo faktycznie było to o połowę bliżej. A Sulia Rubin w filmie przyznaje, że
grupy 10 do 12 partyzantów wymaszerowywały na odległość 80 do 90 kilometrów, aby rabować wioski i przynieść żywność dla partyzantów,
zatem nawet tak znaczna odległość nie była dla nich żadnym problemem.
Raporty polskiego podziemia
Rabunek okolicznych wsi, połączony z przemocą, gwałtami, a nierzadko i zabójstwami (niezależnie od motywów), był główną dziedziną działalności grupy Tewje Bielskiego (jak również sąsiadującej z nim wspomnianej grupy Szlomo Zorina). Informacje o tym były znane już bieżąco czynnikom kierowniczym Polskiego Państwa Podziemnego, pojawiały się bowiem w raportach Delegatury Rządu:
Zagadnienie bezpieczeństwa w ogóle nie istnieje, a teren objęty partyzantką robi wrażenie ‘dzikich pól’. Życie ludzkie straciło wszelką cenę a doraźne egzekucje są powszechne na całym terenie. [...]
Teren, gdzie Niemcy nie docierają, a zwłaszcza Puszcza Nalibocka, jest siedliskiem przeważnie sowieckich oddziałów dywersyjnych. Są one dobrze uzbrojone w broń ręczną i maszynową, dowodzone przez oficerów sowieckich specjalnie wyszkolonych do walki partyzanckiej i podobno liczą ok. 10.000 ludzi. [...] Ludność miejscowa jest zmęczona i znękana ciągłymi rekwizycjami a często i rabunkiem odzieży, żywności i inwentarza.
Najbardziej dają się we znaki, zwłaszcza w odniesieniu do ludności polskiej tzw. oddziały rodzinne (siemiejnyje), składające się wyłącznie z Żydów i Żydówek w sile 2-ch batalionów.
Nie bez znaczenia był fakt, że grupy żydowskie były całkowicie podporządkowane sowieckiemu dowództwu, wchodziły w skład sowieckich zgrupowań i ściśle wykonywały ich polecenia. A sowiecka partyzantka, choć miała ogromne możliwości (ze względu na liczebność i doskonałe uzbrojenie), Niemcom specjalnych szkód nie czyniła. Dla ludności polskiej była natomiast „drugą okupacją”, nie mniej dotkliwą niż niemiecka (często jednak nawet bardziej dotkliwą) przez niezwykle brutalne manifestowanie sowieckiego stanu posiadania. Polska partyzantka była bezwzględnie zwalczana, zamordowano tysiące ludzi pod ogólnym zarzutem sprzyjania „białopolakom” i „antysowieckiej postawy”. Żydzi, działający w ramach struktur sowieckich, oceniani byli więc z tego punktu widzenia. Podkreślał to inny raport polskiego podziemia:
Akcja band bolszewickich jest tak ściśle związana z działalnością band rabunkowych i tyle ma wspólnych z nimi cech, że trudno jest nieraz [je] rozróżnić. Specjalną kategorię, jak gdyby pośrednią, stanowią bandy żydowskie, szczególnie znienawidzone przez ludność za swą bezwzględną i pełną nienawiści postawę, przede wszystkim do wszystkiego, co jest polskie.
Równi i równiejsi
Ta nienawiść do „partyzantki żydowskiej” miała tu jeszcze jedno specyficzne podłoże. Autorzy nie stronią wprawdzie od tego wątku, ale nie poświęcają mu zbyt wiele uwagi. Oddajmy więc głos komuniście, Józefowi Marchwińskiemu. Jego żona Ester była w obozie Bielskiego, on sam również spędził tam sporo czasu:
Bielskich było czterech braci, chłopów rosłych i dorodnych i nic też dziwnego, że mieli powodzenie u niewiast w obozie. [...] Najstarszy w nich (dowódca obozu) Tewje Bielski zarządzał nie tylko wszystkimi Żydami w obozie, lecz dowodził również dość licznym i ślicznym „haremem” – niby król Saud w Arabii Saudyjskiej. [...]
Bielski i jego świta nie narzekali na złe warunki, na okupację. Posiadając złoto i kosztowności pochodzące z grabieży swoich ziomków, mogli prowadzić wystawny tryb życia. W ziemiankach braci Bielskich i najbliższego ich otoczenia, stoły uginały się od wytrawnych potraw i napojów, a liczne grono pięknych kobiet stale otaczało Tewje Bielskiego i jego trzech budrysów. Piękności te nie znały głodu i niedostatku. Były zawsze ślicznie ubrane, a na ich rękach i szyjach lśniły blaskiem drogie klejnoty i kamienie, nie zbrukały też zbożną pracą swych białych rączek. Patrycjat Bielskiego jaskrawo odcinał się od plebsu żydowskiego – zamieszkującego obóz. Biedota żydowska ziemianki Bielskiego nazywała carskimi pałacami.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej