Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Najlepszy reportaż o polskim Sierpniu" – tak pisano o książce, której Janusz Głowacki w ogóle nie planował napisać.
A jednak będąc świadkiem strajku w Stoczni Gdańskiej zdecydował się przedstawić wydarzenia Sierpnia oczami prymitywnego robotnika, który został konfidentem policji, wcale o tym nie wiedząc. Do strajku przyłączył się też trochę nieświadomie. Bohater książki - Ufnal - to zwykły człowiek unoszony w życiu przez siły, na które nie ma najmniejszego wpływu. W środku jest bardzo pokiereszowany, nie odróżnia dobra od zła, i dopiero pod wpływem strajku coś się w nim odmienia - dojrzewa do wolności.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 165
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Zuzi
Nie mogę narzekać. Zbudowany jestem w wysokim stopniu topornie, jako narzędzie pracy jestem wydajny i mam szerokie zastosowanie. Jako prawdomówca dodaję od razu, że po wypadku, jakim mnie niedobry los pokarał w pierwszych dniach pracy w stoczni sławnej imienia W. Lenina w charakterze rdzacza, moja prawa strona jest bardziej wydajna niż druga. Co przy porównaniu z pracownikami, których przy tym samym wypadku zwęgliło bez reszty, był to czysty śmiech. Owszem, daje znać o sobie rwaniem czy sztywnieniem albo nawet opuchnięciem przetrąconej lewej nogi, tak że muszę dawać jej odsapnąć, ale dzieje się to tylko po jakichś 20–26 godzinach nieprzerwanych prac ukończeniowych. Kiedy to za pośrednictwem czynu rzucamy całemu światu bezlitosne wyzwanie.
Teraz, kiedy już jestem urządzony z rodziną w wozie o byłym zastosowaniu cyrkowym, muszę się zgodzić, że przechodziłem koleje losu. W poprzedniej specjalności rolniczo-hodowlanej jako osoba pozbawiona partyjności padałem ofiarą nieludzkich stosunków i wyzysku ze strony tłumiciela i dławiciela księgowego, przynależnego z prezesem do kliki zmownej, który do tego drastycznie obchodził się z moją żoną, tak że aż musiała zemrzeć, żeby się od niej odczepił. Wtedy przyszedł na mnie taki stan, że już namydliłem na siebie stryczek. Tymczasem jednak powiesił się nie kto inny, ale księgowy, którego prezes obciążył swoim pożarem na intencję ukrycia nadużyć. A ja przetrwałem, tyle że bez dachu.
Ale już szczęście krążyło dookoła, przybierając z początku postać zapitego kuzyna zmarłej żony, obdarzonego rozległymi stosunkami, a następnie drugiego mężczyzny, który udostępnił wiadomość o poszukiwanych przez stocznię robotnikach i odsprzedał za oszczędności życia wymieniony wóz, zbity z desek odpowiednio spasowanych, ze sprytnie zamontowaną kozą, w dobrym stanie. Pomalowany był na naruszony przez brak pogody niezmiernie wesoły wizerunek czegoś à la w podobie świni w kapeluszu oraz tygrysa z wyszczerzonym kłem. Sam wóz, dobrze położony przy szynach, stał w otoczeniu innych. Kiedy go ujrzałem, od pierwszego spojrzenia sprawiał dodatnie wrażenie. Dookoła wesoło baraszkowały dzieci, ubrane i w butach – obrzucając szumiący po szynach elektryczny kamieniami i śniegiem. Po sąsiedzku starucha o zdrowej, ogorzałej twarzy, wbijając mocne pomimo czcigodnego wieku nogi w zlodowaciałą ziemię, załatwiała na stojąco swoją potrzebę, a łomocący wiatr nie dawał jej rady. Kawałek za nią zataczał się z powagą pijany na umór, a dym z piecyków na rurę bił w niebo równym słupem.
Odbiłem drzwi i z radością kroczyłem po wyziębionym gniazdku, planując rozmieszczenie tu mojej gromadki w ilości, po zgonie nagłym siedmiolatka, trojga dzieci, z czego wszystkie w wieku przedszkolnym, przysięgając sobie od razu ułożenie ich na kierunek pełnego, bezwzględnego wyrzeczeń patriotyzmu podpartego wykształceniem, jakie ja sam w ilości czterech klas nabyłem dzięki wszechstronnej pomocy państwa. Powybierałem wygodne miejsca dla obojga rodziców, a także skłóconego z nimi odwiecznie dziadka od strony żony. W tym czasie ze szpar wypełzało mi na spotkanie wygłodzone robactwo i wesoło trzaskało pod butami. Pomyślałem, że jeżeli ono się przechowało o chłodzie i głodzie samą siłą biologii, to i z nami źle nie będzie.
Przemijał upływ czasu, podczas którego po wymienionym wypadku ze stanowiska rdzacza zostałem zaawansowany na hakowego, aż wreszcie wyszedł mnie naprzeciw Wysoki Towarzysz i całą mocą jego decyzji po parodniowym wszechstronnym kursie dostąpiłem spawania kadłubowego. Tak więc wisiałem sobie na rusztowaniach w pozycji skurczonej, wybierając spaw raczej bliżej doku, co ma dobrą stronę na wypadek przyśnięcia i spadu, a złą, że od pracujących powyżej sypie się na głowę żużel niewystygnięty. Ponieważ jednak miałem hełm, a także fufajkę, którą uściśliłem według własnego pomysłu przy szyi, żużel gorący na ogół odbijał się ode mnie bezsilnie i z sykiem pogrążał w wodę, jedynie w nic nieznaczących odpryskach przedostając się do mego ciała. Równocześnie zarabiać zacząłem w takich ilościach, że rodzina przeszła na trzyposiłkowy system z chlebem, wędzonym śledziem i nierzadko marmoladą, zaś koza codziennie dymiła, dostarczając gorącej kapuchy.
Jakby tego było mało, Wysoki Towarzysz pod koniec roku wezwał mnie przez sekretariat do wykładanego gabinetu, ogrzanego, aż senność z miejsca brała. Wiatr zimny łomotał się po oknach, ale dopasowane były tak, że odlatywał jak zmyty. Przed nami na biurku leżały chyba nawet ze cztery teczki, telefonów tyle samo, biblioteka podwójnie przeszklona, szafa opancerzona, że mysz się nie prześliźnie i nie wiadomo na co cztery telewizory. Wysoki Towarzysz w pierwszym rzędzie wypytał, jak mi się wiedzie względem stosunku do pracy i stosunku do kolektywu, po czym nawiązał ogólnie do przyszłości w słowach:
– Nawiązując ogólnie do przyszłości, ta komórka, w której aktualnie jesteście, jest stworzona jakby specjalnie dla waszego dobra, krótko mówiąc, podpadacie pod podwyższenie warunków, widzę was w bloku, dzieci widzę w szkole. A jeżeli w wieku przedszkolnym, widzę w przedszkolu, a żonę widzę w kuchni. Trudno, jeżeli nie żyje, to w jakiej innej formie pomoc otrzymacie. – Ale potem twarz mu się zrobiła pochmurna, oczy cisnęły błyskawice i zapytał, czy chciałbym sobie żyć bez wrogów?
– Czemu nie? – potwierdziłem.
Zgodził się, że on też, ale że na to za wcześnie. Bo niestety, ale nie każdemu jednakowo leży na sercu wspólne dobro i wierność sprawie. Nie każdemu jednakowo się spieszy do moich bloków i mojego wspaniałego życia. Są tacy także u mnie w brygadzie, co to gotowi robić wbrew, jątrzyć, mącić, knować albo nawet spiskować. W porozumieniu ścisłym z zachodnioeuropejskimi kierownikami naw państwowych. I że gdybym coś takiego wyczuł, to mam przychodzić zaraz, jeżeli się zgodzę. A jeżeli się nie zgodzę, to zbiorę burzę.
– Ja jestem otwarty dla was 24 godziny na dobę. Więc mówcie, co i jak. – Uśmiechnął się niby przyjaźnie, ale przeraźliwie. I położył mi tę sprawę oficjalnie od zaraz na gorącym sercu i proletariackim sumieniu.
Nikt do mnie w życiu ani w szkole z takim sercem się nie odnosił. No to, kiedy wbił we mnie oczy z przyciskiem i nadzieją, nadmieniłem, że poprzedniego dnia stanęła w brygadzie sprawa odmowy pracy przy piaskowaniu bez masek ochronnych, a z największą mocą naprzeciw takiej sytuacji opowiedzieli się dwaj, co najmują jeden pokój. Pierwszy jeszcze toporniejszy ode mnie, łapy jak łopaty, nogi jak drągi, charakter że nie daj Boże, przezwiskiem Słoń, spokrewniony przez brata z branżą kelnerską w miejscowości Sopot. I drugi mały, cichszy, układa piosenki i jak się wydało, przygrywa do nich na gitarze. Oni dwaj jako para wystąpili przeciw. Ale najgoręcej przekrzykiwał się Misiak, który jest w ogóle człowiek bez strachu i z hartowanej stali.
– To, to my wszystko wiemy – mruknął Wysoki Towarzysz – ale Bóg wam zapłać za dobre chęci.
Nadmieniłem jeszcze, że taka w okularach uspokajała w słowach: „Spokojnie, synkowie, spokojnie, jeszcze nie czas. Trzeba chwilę wyczekać, inaczej nas jak pluskwy wygniotą”.
– Ta sama? – Wysoki Towarzysz otworzył pięknie oprawiony w czerwoną tekturę album z podpisem „Sylwetki ludzi morza” i dziobnął palcem w fotografię.
– Ta sama – przyjrzałem się.
– A ten? – przekartkował, aż otworzył na brygadziście, co to miał lat 40, żonę pracownicę TV o drastycznym prowadzeniu, dziecko – synka, wzrok osowiały, zamiłowanie do alkoholu, na imię Jurek i nieodpowiedzialną przeszłość, za którą usunięto go ze studiów. Odpowiedziałem w zgodzie z sumieniem, że ten to nic. Z kolei przytrzymał palce na czarniawym niedużym. Lecz ten też niestety, ale nie powiedziałem nic a nic. Więc ja opowiadałem dalej, że Misiak udał się nawet w imieniu z protestem do kierownictwa. I w odpowiedzi przyleciał zmianowy, z krzykiem opowiadając o konieczności pracy bez masek ze względu na dumne imię, niewyobrażalne miliardy, morza, oceany i dynamiczny rozwój. Był uprzejmy i dopiero pod koniec zaczął straszyć odwetowcami zachodnioniemieckimi, jastrzębiami z USA oraz wejściem na premie, na co reszta ani drgnęła poza mną, który w zupełnej ciszy, przerywanej przekleństwami ogółu, zgłosiłem gotowość, i tu na szczęście przyłączył się do mnie jeszcze jeden najspokojniejszy charakterem, ten Czarniawy z fotografii.
Tu Wysoki Towarzysz pokiwał głową, zagwizdał, zakołysał się i zacmokał.
– Sprytniejszy, niż myślałem! – mruknął. – Drapieżnik z miną świętoszka. Oczy czarne, ale sumienie jeszcze czarniejsze.
Uzupełniłem, że piaskowanie bez maski jest pracą nieprzyjemną nie do opisania, jak wiadomo, piasek z węża wali w blachę i odbiciem wraca w człowieka, odbierając dech, zalepiając także gardło, nos i siejąc po twarzy. Jak po ukończeniu doszedłem do lustra w szatni, to aż mnie śmiech zdjął, bo twarzy nie widać, piach wbity na centymetr w skórę, tylko oko się świeci.
Ledwie to przedstawiłem i uśmieliśmy się obaj, a tu nowy gość się objawił. Z wierzchu podobny do proboszcza z Rawy. Okrąglaczek, ale kto wie, czy nie przewyższał godnością nawet samego Wysokiego Towarzysza, bo tamten przywitał go z ukłonem i na stojąco. Okrąglaczek zagadnął Wysokiego Towarzysza, czy orientuje się, kto objawi się jutro na wodowaniu własną najważniejszą osobą. Upewnił się, czy entuzjazm zabezpieczony, aż tu nagle przeniósł wzrok na mnie, obszedł z tyłu, z przodu, poklepał „Dobrze, dobrze” i polecił:
– Z rana ustawicie się na lewym wydzielonym skrzydle, a jakby się Najważniejsza Osoba zapytała, skąd wy?, odpowiecie: „Z Żywieckiego”. A ile macie lat?, odpowiecie: „Trzydzieści”. – Nie zdążyłem sprostować, kiedy odwrócił już wzrok, bo Wysoki Towarzysz z ożywieniem informował, że prywatny hodowca Majewski 500 kaczek pekinek i sto indyków bezkonfliktowo na bankiet dostarczył, natomiast zamiast przekazać 500 róż i 2000 w płatkach, drze włosy i fika, że według ostatniego rozbioru badylarzy między resorty on podpada pod budownictwo, które tak go łupi, że więcej nie może. – Dajcie mu po cichu pozwolenie na budowę nowej szklarni, nadział szkła, przyobiecajcie ochronę przed budownictwem i przyłączenie pod nas w nowym rozbiorze – zadecydował Okrąglaczek, klepnął mnie i już go nie było.
Wracałem po ciemku w stronę doku, myśląc o przyszłości pełnej niewątpliwej nadziei, aż tu przerwał mi jakiś ruch. W jednej uliczce dwaj mężczyźni obok oddziału K-I, jakby nigdy nic, po cichu naklejają plakat. Nie wiem, co i jak, ale tknęło mnie, że tu idzie o nieczysty interes anty. Bo musiał to być jeden z takich, co to się już z nimi spotkałem, wzywający do liberalno-burżuazyjnych haseł: sprawiedliwości, równości, mięsa, chleba, podnoszenia płac tak beznadziejnie, że aż się w gardle ściskało. Rozmyślałem z odległości, jak postąpić, aż tu hurgot, rumor, patrzę, a wcale nie taka pusta ta ulica. Dorodni mężczyźni zbiegli się z kilku stron w mundurach, bez straty czasu wykręcili ręce, prowadzą jednego za drugim! Sam plakat już zdrapany, a ład i porządek przywrócony. Wlazłem w cień i odetchnąłem, że nie ma wyjścia, bo spokój jest strzeżony, że lepiej nie można i w odpowiedzialnych rękach. A ja po jego stronie.
Przed wodowaniem od rana kończyliśmy sprawy, aż tu wedle umowy wołają mnie do Wysokiego Towarzysza. Złażę na dół, idę. Jak zawsze pierwsze 50 metrów raczej suwam nogą, jak idę, i nie daję rady się wyprostować. Potem idę elegancko, a reszta skurczona wisi sobie dalej u góry i wykańcza. Tego, który się w nocy wyrzygał od kołysania, a potem zleciał, dawno wywieźli.
Akurat sygnał, że przerwa, czyli rozwożą zupę regeneracyjną. Ale jaka przerwa, kiedy dokoła ruch, że przyjemnie popatrzeć. Pociągają bieluśką farbą chodniki, śmieci ciężarówkami wywożą, wieszają flagi, mocują transparenty, całe w naszych hasłach ofiarnych do ostatniej kropli krwi. A pod nami przy pochylni doku życie jak w Madrycie: smary się gotują, liny, płozy, łańcuchy hamujące naciągają, a pomimo mrozu pot kipi mężczyznom na twarzach, para dmucha wesoło spod waciaków i koszule mokre.
Pozwolono mi odczekać w sekretariacie, gdzie ruch świąteczny, odprasowane garnitury, krawaty dobrane, twarze inteligentne, a nawet koniak i kawa się dymi, kieliszki brzęczą.