Moje Ewangelie - Éric-Emmanuel Schmitt - ebook + książka

Moje Ewangelie ebook

Schmitt Éric-Emmanuel

0,0

Opis

[PK]

 

Eric-Emmanuel Schmitt powraca do wątków poruszonych w Ewangelii według Piłata. Przedstawia swoją wizję dramatu dwóch bohaterów: Chrystusa i Poncjusza Piłata. Pierwszy na kilka dni przed śmiercią przeżywa moment zwątpienia. Drugi szuka racjonalnych wyjaśnień cudu. Obaj stają wobec tajemnicy. W swojej nowej książce Schmitt zadaje pytanie o sens i celowość ludzkiego życia. Czy są nam one dane z góry, czy też powinniśmy je odnaleźć sami? 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie (2) 
Miejska Biblioteka w Mszanie Dolnej 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem (2) 
Wojewódzka Biblioteka Publiczna w Lublinie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 101

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Moje Ewangelie

Eric-Emmanuel Schmitt

przekład

Barbara Grzegorzewska

WYDAWNICTWO ZNAK

KRAKÓW 2006

Tytuł oryginału

Mes Euangiles

© Antigone (Brussels) 2005 and Albin Michel (Paris) 2005 for the original French edition. All rights reserved. Published by arrangement with Literary Agency “Agence de FEst”.

Projekt okładki

Olgierd Chmielewski

Adiustacja

Barbara Poźniakowa

Korekta

Barbara Gąsiorowska

Projekt typograficzny

Irena Jagocha

Łamanie

Ryszard Baster

© Copyright Wydawnictwo Znak, Kraków 2006 for the present Polish edition.

© Copyright for the translation by Barbara Grzegorzewska

ISBN 83-240-0705-9

Zamówienia: Dział Handlowy, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

Bezpłatna infolinia: 0800-130-082

Zapraszamy do naszej księgarni internetowej: www.znak.com.pl

Przedmowa

Wolę gmatwać tajemnice, niż je wyjaśniać.

Nieraz, czytając kryminały czy też filozoficż-ne eseje, z zapałem śledzę kolejne stadia dochodzenia, natomiast zakończenie przynosi mi rozczarowanie. „Ach, więc tylko o to chodziło!” -mówię sobie, zamykając książkę. Zawiedziony, stwierdzam, że między pierwszą a ostatnią stroną nic się nie zmieniło: rozwiązując zagadkę, autor powrócił do koncepcji świata, którą dzielił z nami od samego początku. Podróż zatoczyła koło - przyprawiła nas o dreszcze, ale donikąd nie doprowadziła...

Lubię więc pytania, które trwają...

Dużo czasu minęło, zanim zadałem sobie to, które odnosi się do chrześcijaństwa - pewnie dlatego że urodziłem się pod koniec starego wieku, w którym było tyle wojen i ludobójstwa, że jego dzieci nie mogły już wierzyć w dobro, dlatego że wychowałem się jako ateista w rodzinie ateistów, dlatego że studiowałem filozofię w już absolutnie materialistycznym Paryżu.

Nigdy więc nie zwróciła mojej uwagi ta dziwna historia cieśli zmarłego na krzyżu wykonanym przez innego cieślę.

Żeby się nią zainteresować, potrzebne mi były dwie noce.

Pierwsza noc pod gwiazdami. Na Saharze.

Druga noc na poddaszu. W Paryżu.

W lutym 1989 podróżowałem po pustkowiach Ahaggaru z grupą dziesięciu osób. Była to sportowa wyprawa, w czasie której maszerowaliśmy w otoczeniu wielbłądów niosących bagaże. Pewnego dnia, kiedy schodziliśmy z góry, wysforowałem się na czoło wycieczki i, niecierpliwy, szedłem szybko, nie oglądając się za siebie, nie sprawdzając, jaką idę trasą. W końcu stało się to, do czego niewątpliwie dążyłem: zgubiłem się. O siódmej zapadła noc, zerwał się wiatr, powiało chłodem - znalazłem się sam, o kilkaset kilometrów od najbliższej wioski, bez wody i jedzenia, przerażony, skazany na rychłą śmierć i rozszarpanie przez sępy. Jednak zamiast wpaść w panikę, położyłem się na ziemi, pod niebem, które wyciągało do mnie gwiazdy wielkie jak jabłka, i poczułem przeciwieństwo strachu: ufność. Podczas tej ognistej nocy przeżyłem mistyczne doświadczenie, spotkanie z Bogiem transcendentnym, który mnie uspokajał, który mnie uczył i który dawał mi siłę tak wielką, że nie mogła pochodzić ode mnie. Rano, niczym ślad odciśnięty w najtajniejszym zakątku mojej jaźni, znalazłem wiarę. Prezent. Łaskę. Olśnienie. Teraz będę mógł umrzeć w wierze albo żyć w wierze.

Przeżyłem...

Oczywiście ten Bóg z Sahary nie należał do żadnej religii. Pozbawiony jakiegokolwiek przygotowania, i tak nie mógłbym poznać, czy chodziło o Boga Mojżesza, Jezusa czy Mahometa. Po powrocie do Europy zagłębiłem się w lekturę świętych tekstów oraz poetów mistycznych wszelkich wyznań, od buddysty Milarepy przez sufistę Rumiego aż po świętego Jana od Krzyża. I za każdym razem chłonąłem w siebie sens. Tymczasem pewnej nocy czekał mnie drugi szok: jednym tchem przeczytałem wszystkie cztery Ewangelie. Tym razem była to noc burzliwa. Przez kilka godzin, w rytm przypływów i odpływów, byłem przyciągany i odpychany, znużony, to znów ożywiony, zatopiony w niezrozumieniu, a potem unoszony na falach miłości. Postać Jezusa stała się moją obsesją.

Kilka lat później postanowiłem dać tej obsesji imię: moje chrześcijaństwo.

Z tego wszystkiego narodziła się książka, Ewangelia wedlugPiłata, która ukazała się w 2000 roku. Po dziesięciu latach poświęconych teatrowi zmusiłem się - czy raczej ta opowieść zmusiła mnie - do tego, bym stał się powieściopisarzem, ponieważ chciałem odtworzyć nie tylko to, co dzieje się w duszach, lecz także miejsca, epokę, pewien świat. W trakcie pisania myślałem jednak wciąż, jak pewne fragmenty wypadłyby na scenie, słyszałem je, czułem, jak są interpretowane, jak wibrują, żywe, rzeźbione światłocieniem, odbijające się w sercach publiczności, intensywnie obecne... Kocham teatr za jego zwięzłość, za to, że jest brutalny, ostry, aktualny. Przedstawienie trwa tak krótko, że musi ograniczyć się do tego, co najważniejsze.

Oto więc moje marzenie teatralne. Nie jest to adaptacja, ale tekst napisany na nowo, inny, żywszy, bardziej nerwowy, mięsisty.

Dwaj protagoniści, Jezus i Piłat, nie są przygotowani na to, co ich spotyka: obaj myślą racjonalnie, chcą widzieć świat takim, jakim go poznali, bez obszarów cienia i światła, uporządkowany przez wiedzę, tradycję, praktykę. Z początku odrzucają tajemnicę. Zostaną bowiem zderzeni z czymś wielkim, niepojętym, z dwoma wydarzeniami, których nie są w stanie ogarnąć rozumem: dla Piłata będzie to zmartwychwstanie, dla Jezusa jego mesjańskość.

Wcielenie Syna Bożego. Zmartwychwstanie. Dwa filary chrześcijaństwa. Dwie części tej książki.

Dla niektórych, oczywiście, nie będzie w tym żadnej tajemnicy, zobaczą tylko bajki, legendy, głupotę albo przesadę... To ludzie, którzy może są nieco powierzchowni. Oczyszczają pole rzeczywistości, usuwając z niej to, co im przeszkadza... Nie pragnę ich przekonać, tylko zaintrygować. Tym, czym chcę podzielić się z czytelnikami, nie są moje przekonania, lecz moje wątpliwości.

Zatytułowałem te dwa teksty Moje Ewangelie, by zaznaczyć, że nie przekazuję w nich żadnej prawdy, a tym bardziej „jedynej prawdy”, historycznej czy teologicznej, a tylko moją bardzo subiektywną wizję wydarzeń... Czyż każdemu z nas nie zdarza się, gdy mówimy o obrazach, muzyce, książkach lub filmach, naginać fakty, tak by powstała historia, w którą możemy wierzyć lub którą odrzucamy? Czy każdy z nas, wierzący lub niewierzący, nie stworzył na własny użytek piątej ewangelii?

Tak jak już wcześniej mówiłem, wolę gmatwać tajemnice, niż je wyjaśniać. Kiedy bowiem tajemnica zostaje rozwikłana, przestaje być tajemnicą i nie skłania już do myślenia.

Eric-Emmanuel Schmitt

Noc w Ogrodzie Oliwnym

Za kilka godzin po mnie przyjdą.

Już się szykują.

Żołnierze czyszczą broń. Posłańcy biegają po ciemnych ulicach, żeby zwołać trybunał. Stolarz gładzi dłonią krzyż, na którym jutro będę krwawił.

Mój Boże, oby zabili mnie szybko! I umiejętnie!

Dziś wieczór mógłbym być gdzie indziej. W domu, którego nie mam, czekałaby żona, której także nie mam, a w drzwiach, zachwycone, że znów widzą ojca, kędzierzawe i uśmiechnięte maluchy. Tymczasem na co mi przyszło: czekać w tym ogrodzie na śmierć, która przejmuje mnie strachem.

Jak to się wszystko zaczęło? Czy przeznaczenie ma początek?

Przeżyłem cudowne dzieciństwo. W Nazarecie co wieczór fruwałem ponad wzgórzami i polami. Kiedy wszyscy zasypiali, przechodziłem przez milczące drzwi, rozpościerałem ramiona, brałem rozbieg i moje ciało wzlatywało w powietrze. Osły podnosiły głowy, by swymi pięknymi dziewczęcymi oczami patrzeć, jak szybuję wśród gwiazd.

Aż zdarzyła się ta zabawa w berka. I potem nic już nie było takie jak kiedyś.

Było nas czterech nierozłącznych, Mosze, Ram, Kesed i ja. Bawiliśmy się w kamieniołomie w Gzet. Wspiąłem się na wysoką skałę; w dole koledzy wyglądali jak czupryny na cienkich nóżkach.

Krzyknąłem głośno, żeby zwrócić na siebie uwagę. Wykręcili szyje, zobaczyli mnie i zaczęli klaskać.

- Brawo, Jeszua! Brawo!

Nie spodziewali się po mnie, że wdrapię się tak wysoko.

A potem Kesed krzyknął:

- Chodź teraz do nas! We czterech lepiej się bawić.

Wstałem, żeby zejść na dół, i nagle obleciał mnie strach. Nie miałem pojęcia, jak wrócić... Przykucnięty, zlany potem, kurczowo trzymałem się skały niezdolny do jakiegokolwiek ruchu...

Nagle doznałem olśnienia: sfrunąć! Wystarczy, że wzniosę się w powietrze. Jak co wieczór.

Zbliżyłem się do krawędzi z rozłożonymi na bok ramionami... Powietrze nie było gęste, płynne jak w moich wspomnieniach... Nie czułem, że mnie unosi... Zwykłe wystarczało lekko poderwać pięty, żeby wystartować, ale teraz moje pięty, oporne, mocno stały na ziemi...

Opadły mnie wątpliwości, ramiona stały się ciężkie. Czy w ogóle kiedyś latałem? Wszystko się rozmyło.

Ocknąłem się na plecach mojego ojca Josefa, który schodził ze skały, znajdując niedostrzegalne punkty oparcia.

Na dole mnie pocałował.

- Przynajmniej czegoś się dzisiaj nauczyłeś.

Nie od razu do mnie dotarło, czego się nauczyłem.

Teraz to wiem: pożegnałem się wtedy z dzieciństwem. Rozsupłując nitki marzeń i rzeczywistości, odkrywałem, że z jednej strony był sen, w którym unosiłem się w powietrzu jak drapieżne ptaszysko, z drugiej zaś świat prawdziwy, twardy jak te skały, o które omal się nie rozbiłem.

Dotarło do mnie też, że mogę umrzeć. Ja! Je-szua! Na ogół śmierć mnie nie dotyczyła. A jednak tam, ukryty na skale, poczułem na karku jej wilgotny oddech. W następnych miesiącach otworzyły mi się oczy, które wołałbym zachować zamknięte. Nie, nie wszystko mogłem zrobić.

Nie, nie wszystko wiedziałem. Nie, może nie byłem nieśmiertelny. Słowem: nie byłem Bogiem.

Albowiem jak wszystkie dzieci z początku utożsamiałem się z Bogiem. Do siedmiu lat nie zdawałem sobie sprawy z oporu, jaki stawia świat. Czułem się królem, wszechmocnym, wszechwiedzącym i nieśmiertelnym... Uważać się za Boga to nagminna skłonność szczęśliwych dzieci.

Dojrzewanie oznaczało zawód. Świat stawał się rozczarowaniem. Czymże jest człowiek? Po prostu kimś-kto-nie-może... Kimś-kto-nie-może wszystkiego wiedzieć. Kimś-kto-nie-może wszystkiego zrobić. Kimś-kto-nie-może nie umrzeć. Świadomość ograniczeń sprawiła, że na jajku mojego dzieciństwa pojawiła się rysa. Jako siedmiolatek na dobre przestałem być Bogiem.

Ogród jest dzisiaj spokojny, banalny jak wiosenna noc. Świerszcze śpiewają pieśń miłosną. Uczniowie śpią. Lęku, który mnie dręczy, nie czuje się w powietrzu.

Może kohorta nie wyszła jeszcze z Jerozolimy? Może Jehuda stchórzył? Śmiało, Jehudo, wydaj mnie!

[w jaki sposób wypełnia się los?j

- Co będziesz robił później?

- Nie wiem... To co ty? Będę cieślą?

- A może byś został rabinem?

Spojrzałem na ojca, nie rozumiejąc. Rabinem? Rabin naszej wioski, rabbi Izaak, wydawał mi się tak stary, tak zgrzybiały ze swoją zatęchłą brodą pewnie starszą jeszcze od niego samego, że nie mogłem sobie siebie takim wyobrazić. Poza tym zdawało mi się, że rabinem się nie zostaje - jest się nim od początku, od urodzenia. Ja urodziłem się jako Jeszua. Jeszua syn Josefa, Jeszua z Nazaretu, to znaczy niewiele wart.

- Dobrze się zastanów.

I ojciec wziął hebel, żeby wygładzić deskę. Propozycja ojca tym bardziej mnie zaskoczyła, że w szkole byłem kłopotliwym uczniem, nazywano mnie nawet ,Jeszuą od tysiąca pytań”. Wszystko chciałem wyjaśniać. Dlaczego nie pracujemy w szabat? Dlaczego nie jemy wieprzowiny? Dlaczego Bóg karze, zamiast wybaczać? Kiedy odpowiedzi mnie nie zadowalały, rabbi Izaak kwitował to stwierdzeniem „Takie jest Prawo”. Wtedy nalegałem: „A skąd bierze się Prawo? Na czym opiera się tradycja?”. Domagałem się tylu wyjaśnień, że nieraz przez cały dzień zabraniano mi zabierać głos.

- Tato, czy rabbi Izaak ma o mnie dobre zdanie?

- Bardzo dobre. Wczoraj wieczorem przyszedł porozmawiać. Świątobliwy człowiek uwa-

ża, że tylko poprzez religię możesz odnaleźć spokój.

Ta uwaga uderzyła mnie bardziej niż inne. Spokój? Ja miałbym poszukiwać spokoju?

Wkrótce potem ojciec umarł. Przewrócił się nagle w południowym słońcu, kiedy niósł skrzynię na drugi koniec wioski; serce przestało mu bić na skraju drogi.

Przez trzy długie miesiące szlochałem jak dziecko. Płakałem oczywiście po ojcu, którego serce było miększe niż rzeźbione przez niego drewno, ale głównie dlatego że nie zdążyłem mu powiedzieć, że go kocham.

Kiedy otarłem łzy, byłem już innym człowiekiem. Nie mogłem się powstrzymać, żeby każdemu, kogo spotykałem, nie mówić, że go kocham. Pierwszy, któremu złożyłem tę deklarację, mój kolega Mosze, zrobił się fioletowy.

- Czemu wygadujesz takie głupstwa?!

- To nie są żadne głupstwa. Mówię ci, że cię kocham.

- Wiesz co, Jeszua, nie rób z siebie idioty!

„Głupek, kretyn, idiota”, co wieczór wracałem do domu z wiązanką nowych obelg. Matka próbowała mi tłumaczyć, że istnieje niepisane prawo nakazujące skrywać uczucia.

- Jakie to prawo?

- Wstydliwość.

- Ale... mamo, lepiej nie tracić czasu i mówić im, że się ich kocha, bo przecież mogą umrzeć, no nie?

Płakała cicho, kiedy tak mówiłem, ale głaskała mnie po włosach, żeby ukoić moje myśli.

- Mój mały Jeszuo, nie trzeba za mocno kochać. Bo będziesz bardzo cierpiećj

Ponieważ byłem najstarszy, musiałem utrzymywać rodzeństwo: uruchomiłem warsztat ojca. Szło mi gorzej niż jemu, ale jako jedyny stolarz w wiosce nie musiałem obawiać się konkurencji.

Warsztat stał się, według określenia matki, świątynią płaczu. Przy byle przykrości mieszkańcy przychodzili do mnie opowiadać o swoich kłopotach. Nie odzywałem się. Słuchałem, godzinami słuchałem, nic więcej. Na koniec mówiłem im kilka miłych słów, jakie podpowiadała mi sytuacja: odchodzili z poczuciem ulgi. Dzięki temu zyskiwałem ich wyrozumiałość dla moich źle ociosanych desek. Nie domyślali się, że rozmowa robiła mi równie dobrze jak im. Próbując wprowadzić nazaretańczyków w krainę pokoju i miłości, sam w nią wkraczałem.

W tym czasie Galileę przemierzali Rzymianie. W Nazarecie zrobili krótki postój, żeby się napić; zachowywali się z arogancją ludzi przekonanych, że stworzeni są do rządzenia. Z innych wiosek dochodziły do nas słuchy o ich wyczynach: liczba zabitych patriotów, zgwałconych dziewczyn, splądrowanych domów. Kiedy Rzymianie podbili i upokorzyli Galileę, stałem się prawdziwym Żydem. To znaczy zacząłem czekać. Czekać na zbawiciela. Oni poniżali naszych ludzi, obrażali naszą wiarę. Jedyną odpowiedzią na wstyd, jaki odczuwałem, było czekać na przyjście Mesjasza.

W Galilei roiło się od mesjaszów. Co najmniej raz na pół roku pojawiał się jakiś brudny, wychudzony zbawiciel, z zapadłym brzuchem, z nieruchomym spojrzeniem utkwionym w jeden punkt, plotący coś trzy po trzy. Nie traktowano ich poważnie, lecz mimo to słuchano, „na wszelki wypadek”, jak mawiała moja matka.

- Na wypadek czego?

- Na wypadek gdyby to był prawdziwy.

Patrzyła zasmucona na moje meble.

- Nie jesteś zbyt zdolny, Jeszuo.

- Staram się.

- Choćby się nie wiem jak starał, beznogi nie przeskoczy muru.

Wierzyłem, że moim przeznaczeniem jest robić to samo co ojciec. Porzuciłem wszelką nadzieję, że zostanę rabinem. Spędzałem co prawda długie popołudniowe godziny na modlitwach i lekturze, ale samotnie, bez przymusu, prowadząc wewnętrzne debaty. Wielu nazaretańczyków uważało mnie za grzesznika: w szabat rozpalałem ogień, w szabat zajmowałem się chorą siostrzyczką lub braciszkiem. Rabbi Izzak bardzo martwił się moim zachowaniem, nie dopuszczając jednak, by inni przesadnie się nim gorszyli.

- Jeszua jest pobożniejszy, niż wygląda, dajcie mu czas, żeby zrozumiał to, co wyście już zrozumieli.

Ze mną rozmawiał surowiej:

- Wiesz, że łudzi kamienowano za to, co robisz? Kiedy się wreszcie ożenisz, mój Jeszuo?

- Popatrz na Moszego, Rama i Keseda - dodawała matka - mają już dzieci. A twoi młodsi bracia zrobili mnie już babcią. Na co czekasz?

Na nic nie czekałem, po prostu o tym nie my-ślałem.

- Mój Jeszuo, pospiesz się z ożenkiem. Czas, byś trochę spoważniał.

„Spoważniał!” Więc ona też w to wierzyła! Jak cała wioska, moja matka wbiła sobie w głowę, że jestem uwodzicielem!

Uwodziciel z Nazaretu... Ponieważ lubiłem towarzystwo kobiet, a one lubiły moje, rozmawialiśmy. Nic poza tym. Rozmawialiśmy. Kobiety mówią prawdziwiej, trafniej: ich usta znajdują się bliżej serca.

- Nie powiesz mi chyba, że nic razem nie robicie! - wykrzykiwała matka.

- Owszem. Rozmawiamy o życiu, o naszych grzechach.

- Tak, tak... Kiedy mężczyzna rozmawia z kobietą o swoich grzechach, to zwykle po to żeby dodać do nich jeszcze jeden.

Wtedy pojawiła się Rebeka.

Uśmiech Rebeki przeciął powietrze i wbił się we mnie jak strzała. Co było tego przyczyną? Niebieskawa czerń jej ciężkiego warkocza? Biel skóry delikatnej jak płatek powoju? Spokojne oczy? Chód przypominający taniec? Stało się oczywiste: Rebeka była kobietą bardziej niż inne, uosabiała je wszystkie, to była ona.

Nasze rodziny szybko spostrzegły, że mamy się ku sobie, i wsparły nas. Rebeka nie mieszkała w Nazarecie. Żyła w Nain, w bogatej rodzinie płatnerzy. Mama uroniła łzę radości, widząc, że wydaję wszystkie oszczędności na zakup złotej broszy: wreszcie jej syn pragnął tego samego co wszyscy.

Pewnego wieczoru, chcąc się oświadczyć, zabrałem Rebekę do oberży nad wodą. Tam, w cieniu topól, czekały na zakochanych stoliki.

Domyślając się, o co będę ją prosił, Rebeka przyodziała się piękniej niż zwykle. Jej twarz okalały klejnoty jak małe lampki oświetlające ją i tylko ją.

- Wspomóżcie biednego!

Jakiś starzec i dziecko w łachmanach wyciągali do nas brudne i zrogowaciałe dłonie.

- Wspomóżcie biednego!

Westchąłem zniecierpliwony.

- Przyjdźcie później.

Starzec i dziecko odeszli.

Zaczęto przynosić potrawy. Posiłek był wystawny, ryby i mięsiwa urozmaicone mnóstwem dodatków mile łaskoczących podniebienie.

Rebeka, rozochocona winem, promieniała, co chwila wybuchała śmiechem. Mnie też udzieliło się to miłosne upojenie - miałem wrażenie, że świat nigdy dotąd nie widział pary młodszej, weselszej i piękniejszej niż my dwoje tego wieczoru.

Przy deserze dałem Rebece broszę. Czy bardziej zachwycił ją klejnot czy gest? Rozpłakała się.

-Jestem taka szczęśliwa.

Ja także zacząłem płakać. I te łzy, które nas łączyły, skłaniały też ku sobie nasze ciała, budząc gwałtowne pożądanie.

- Wspomóżcie biednego.

Starzec i dziecko powrócili, z wyciągniętymi rękami, wygłodniali. Rebeka krzyknęła ze złości i natychmiast wezwała oberżystę, skarżąc się, że nie można spokojnie jeść.

Oberżysta przegnał ścierką starego człowieka i dziecko.

Rebeka uśmiechnęła się do mnie.

Starzec i dziecko zniknęli w ciemnościach, w których czaił się głód.

Spojrzałem na nasze talerze, jeszcze pełne strawy, której, najedzeni, nie skończyliśmy, spojrzałem na klejnot, który przed chwilą ofiarowałem Rebece, spojrzałem na nasze szczęście i zamilkłem.

Nagle zrobiło się chłodno.

Nazajutrz zerwałem zaręczyny.

Zrozumiałem, jak bardzo egoistyczne jest szczęście. Szczęście rozkwita na uboczu, w zamknięciu, za zasłoniętymi oknami, kiedy zapominamy o innych. Szczęście zakłada, że nie chcemy widzieć świata takim, jaki jest. I pewnego wieczoru szczęście wydało mi się nie do zniesienia.

Ponad szczęście chciałem przedkładać miłość. Nie jakąś konkretną miłość, ale miłość jako taką. Powinienem zachować miłość dla tej wygłodzonej dwójki - starca i dziecka. Powinienem zachować miłość dla tych, którzy nie są ani dość piękni, ani dość zabawni, ani dość interesujący, żeby wzbudzić ją w sposób naturalny, dla tych, którzy nie są mili.

Nie byłem stworzony do szczęścia. A nie będąc stworzonym do szczęścia, nie byłem też stworzony dla kobiet. Niechcący Rebeka mi to uzmysłowiła. Pół roku później wyszła za mąż za przystojnego rolnika z Nain, stając się wierną i kochającą żoną.

- Mój biedaku, jak możesz być tak inteligentny i robić takie głupstwa? - powiedziała mama. - Zupełnie cię nie rozumiem.

- Mamo, ja nie nadaję się do normalnego życia.

- A więc do czego się nadajesz, mój Boże, do czego?

- Nie wiem. Zresztą nieważne. Małżeństwo nie było mi pisane.

- A co ci jest pisane, mój chłopcze? Co? Gdyby chociaż twój ojciec żył...

Czy byłbym tu, w tym ogrodzie, zlany potem, czekając na śmierć, gdyby tata jeszcze żył? Czy miałbym dość odwagi?

Minęło kilka lat. Zdawało się, że wreszcie znalazłem swoje miejsce. Moje meble i konstrukcje budowlane niewiele się poprawiły, za to rady, jakich udzielałem, ogromnie. Uspokajałem mieszkańców wioski.

Stary rabbi Izaak zgasł przytłoczony ciężarem lat i Świątynia Jerozolimska przysłała nam nowego kapłana, Nahuma, wielce biegłego w Piśmie. W ciągu paru tygodni zorientował się, że w wiosce posłuch ma kto inny. Kazał sobie powtórzyć, co mówiłem, i wściekły wpadł do warsztatu.

- Kimże ty jesteś, by sądzić, że możesz komentować Pismo! Kim jesteś, by dawać innym rady? Czy skończyłeś szkołę rabiniczną? Czy studiowałeś księgi jak my?

- To nie ja daję rady, lecz światło płonące w mych modlitwach,

- Jak śmiesz? Nadajesz się do strugania wiórów, a chciałbyś przewodzić ludziom. Nie waż się przemawiać w imieniu Pisma, a tym bardziej w imieniu Boga! Świątynia potępia takich zarozumialców. W Jerozolimie dawno by cię ukamienowano!

Nahum przestraszył mnie.

Na kilka dni zamknąłem warsztat i szukając odosobnienia, chodziłem na długie spacery.

- Wiesz, że wszyscy mówią o twoim kuzynie Johananie?

Mamie błyszczały oczy.

- Którym?

- Synu Elżbiety, mojej kuzynki, no przecież wiesz... Opowiadają, że ma dar prorokowania.

Powiedziała mi to w samą porę. Czułem potrzebę oczyszczenia, potrzebowałem pomocy, przewodnika, może nawet mistrza. Musiałem spotkać się z Johananem, żeby obmyć się z grzechów.

Poszedłem wzdłuż krętego brzegu Jordanu.

Im dalej szedłem, tym bardziej droga zapełniała się pielgrzymami, którzy napływali ze wszystkich stron, z Damaszku, z Babilonu, z Jerozolimy i z Idumei.

Sylwetka Johanana Obmywającego odcinała się na tle płytkiej wody: stał na rozstawionych szeroko nogach w zakolu rzeki osłoniętej w tym miejscu stromymi skałami.

Na brzegu, w ciszy, cierpliwie czekały długie sznury pielgrzymów. Znad wody dobiegały tylko krzykliwe nawoływania ptaków.

Johanan wyglądał jak karykatura proroka: zbyt chudy, zbyt brodaty, zbyt rozczochrany, okryty wielbłądzimi skórami, wokół których z bzykiem latały zwabione smrodem muchy.

Podszedłem do dwóch pielgrzymów czekających na swoją kolej.

- Idę - powiedział gruby.

- Ja nie - odpowiedział chudy. - W końcu z czego miałbym się oczyszczać, skoro przestrzegam wszystkich nakazów naszego Prawa.

- Nędznicy! Zarozumialcy i szmaciarze!

Dobiegł nas grzmiący głos Johanana Obmywającego.