Przypadek Adolfa H - Éric-Emmanuel Schmitt - ebook

Przypadek Adolfa H ebook

Schmitt Éric-Emmanuel

0,0

Opis

[PK]

 

Co by było, gdyby Adolf Hitler dostał się na Akademię Sztuk Pięknych? 
W swojej najnowszej powieści Eric-Emmanuel Schmitt kreśli podwójny portret tytułowego bohatera. Naszym oczom ukazują się na zmianę: Hitler-dyktator i Hitler-artysta, zakompleksiony despota i spełniony, szczęśliwy mężczyzna. Historia prawdziwa przeplata się z historią, która mogła się zdarzyć… 
Dlaczego losy świata potoczyły się tak, a nie inaczej? Co sprawia, że człowiek raz wybiera dobro, a innym razem zło? Czy wszystkim rządzi przypadek? W napisanej z rozmachem i dużą swadą książce Schmitt stawia pytania o źródło i naturę zła. Każdy z nas ma w sobie jasną i ciemną stronę - i lepiej o tym nie zapominać. 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki 

Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (10)
Miejska Biblioteka Publiczna w SIemiatyczach

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 570

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Eric-Emmanuel Schmitt

W miarę jak formułował swoje myśli, wymyślał odpow

Zegnaj i dziękuję,

- Dziękuję.

Mierzy się wzrokiem z góry do dołu. Scena nie przy

I w tej pogardzie czuje się lepszy.

- Opowiadasz mi o swoich bliskich - mówiła - ale i

Jeden z czynników wznoszenia się Hitlera: zawsze b

Przypadek Adolfa H.

Eric-Emmanuel Schmitt

przekład

Ewa Wieleżyńska

WYDAWNICTWO ZNAK

KRAKÓW 2007

Tytuł oryginału

La part de Vautre

Copyright © Editions Albin Michel SA - Paris 2001.

Tous droits reserves.

Published by arrangement with Literary Agency „Agence de l’Est”

Projekt okładki

Olgierd Chmielewski

Fotografia na 1. stronie okładkr Wojciech Karliński

Opieka redakcyjna

Małgorzata Szczurek

Adiustacja

Katarzyna Szklanny

Korekta

Paulina Lenar

Kamila Zimnicka-Warchoł

Łamanie

Irena Jagocha

Copyright © for the translation by Ewa Wieleżyńska

ISBN 978-83-240-0885-8

Zamówienia: Dział Handlowy, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37 Bezpłatna infolinia: 0800-130-082

Zapraszamy do naszej księgarni internetowej: www.znak.com.pl

Pamięci Georga Elsera, podkładacza bomb chałupniczych

Minuta, która zmieniła bieg świata...

- Adolf Hitler: nie przyjęty.

Werdykt spad! jak stalowa linijka na rękę uczniaka.

- Adolf Hitler: nie przyjęty.

Żelazna kurtyna. Koniec. Już nie przyjmujemy. Proszę szukać szczęścia gdzie indziej. Wynocha.

Hitler rozejrzał się dookoła. Dziesiątki młodych ludzi, purpurowe uszy, ciała wyciągające się na czubkach palców, pachy mokre z niepokoju, słuchały pedla, który przykrawał ich losy. Nikt nie zwracał uwagi na Hitlera. Nikt nie dostrzegł potworności, którą przed chwilą ogłoszono, katastrofy, która przetoczyła się właśnie przez hol Akademii Sztuk Pięknych, wybuchu, który rozdarł wszechświat: Adolf Hitler nie przyjęty.

Wobec obojętności ogółu Hitler zaczął niemal wątpić, czy dobrze usłyszał. Cierpię. Lodowaty miecz płata mi pierś aż po wnętrzności, krwawię i nikt tego nie widzi? Nikt nie widzi nieszczęścia, które wbija mnie w ziemię? Czy tylko ja na tej ziemi żyję z taką intensywnością? Czy aby na pewno żyjemy w tym samym świecie?

Pedel skończył odczytywać wyniki. Złożył swój papier i uśmiechnął się w pustkę. Wysoki facet o pożółkłej cerze, chudy jak scyzoryk, nogi i ramiona sztywne, długie, niezgrabne, niemalże oddzielone od tułowia, utrzymujące się na niepewnych wiązadłach. Opuścił podest i dołączył do kolegów, robota skończona. Nie tyle wygląd kata, ile mentalność. Przekonany, że oznajmił prawdę. Idiota w rodzaju tych, którzy boją się myszy, ale nie zawahają się wypowiedzieć spokojnie, bez krztyny drżenia w głosie: „Adolf Hitler: nie przyjęty”.

Już w zeszłym roku obwieścił tę samą okropność. Ale w zeszłym roku nie było to takie poważne: Hitler nie pracował zbyt dużo i przystąpił do egzaminu po raz pierwszy. Natomiast dzisiaj to samo zdanie było wyrokiem śmierci, bo do egzaminu nie można było przystępować więcej niż dwa razy.

Hitler nie spuszczał oczu z pedla, który śmiał się teraz z dozorcami uczelni, długimi tykami około trzydziestki w szarych bluzach - starymi dziadami, zdaniem Hitlera, który miał zaledwie dziewiętnaście lat. Dla nich był to zwykły dzień, jeden dzień więcej, dzień uzasadniający wypłatę pod koniec miesiąca. Dla Hitlera ten dzień był ostatnim dniem dzieciństwa, ostatnim, kiedy mógł jeszcze wierzyć, że marzenia i rzeczywistość się spotkają.

Korytarz Akademii powoli pustoszał, niczym dzwon z brązu, który uwalnia się od dźwięków, rozsiewając je po całym mieście. By przeżyć radość z przyjęcia bądź smutek z powodu odrzucenia, młodzi ludzie rozproszyli się po kawiarniach Wiednia.

Tylko Hitler stał w miejscu, bez ruchu, przybity i blady. Nagle zaczął patrzeć na siebie z zewnątrz, jak na powieściowego bohatera: został osierocony przez ojca wiele lat temu, przez matkę zeszłej zimy, ma jedynie pięćset koron w kieszeni, trzy koszule i pełne wydanie Nietzschego w walizce, bieda bezlitośnie puka do jego drzwi, właśnie odmówiono mu prawa do nauki zawodu. Cóż mu pozostaje? Nic. Kościsty wygląd, wielkie stopy i małe dłonie. Przyjaciel, któremu nie ośmieli się przyznać do porażki, bo wcześniej tylekroć się przechwalał, że mu się uda. Narzeczona, Stephanie, do której często pisuje, ale ona nigdy mu nie odpowiada. Hitler widzi siebie takim, jaki jest, i czuje litość. To ostatnie uczucie, jakim chciałby siebie napawać.

Dozorcy podeszli do zapłakanego chłopaka. Zaprosili go do stróżówki, by napił się z nimi czekolady. Młody człowiek daje się prowadzić, nadal pochlipuje.

Za oknami, na nieskazitelnym błękicie nieba upstrzonym ptakami świeci radosne słońce. Hitler spogląda na ten spektakl natury i nic z tego wszystkiego nie rozumie. A więc ani ludzie, ani natura? Nikt nie zjednoczy się ze mną w moim cierpieniu?

Hitler wypija czekoladę, dziękuje uprzejmie dozorcom, odchodzi. Ta troskliwość go nie pocieszyła, jak wszystkie ludzkie zachowania jest powszechna, ufundowana na zasadach, wartościach, nie adresuje się do niego osobiście. Nie chce jej.

Opuszcza Akademię Sztuk Pięknych i drepcząc przygarbiony, idzie wtopić się w tłum Wiednia. To miasto tak wspaniałe, liryczne, barokowe, cesarskie było sceną jego nadziei; teraz stało się ciasną oprawą dla jego porażki. Czy nadal będzie je kochać? Czy nadal będą się kochać?

Oto, co się wydarzyło ósmego października 1908 roku. Jury złożone z malarzy, sztycharzy, rysowników i architektów rozstrzygnęło bez wahania o losie młodego człowieka. Niezdarna kreska. Niejasna kompozycja. Nieznajomość techniki. Konwencjonalna wyobraźnia. Zajęło im to najwyżej minutę, by zawyrokować bez skrupułów: ten Adolf Hitler nie ma żadnej przyszłości.

Co by się wydarzyło, gdyby Akademia Sztuk Pięknych zadecydowała inaczej? Co by się stało, gdyby dokładnie w tej minucie jury przyjęło Adolfa Hitlera? Ta minuta zmieniłaby bieg jednego życia, ale zmieniłaby również bieg dziejów. Jaki byłby dwudziesty wiek bez nazizmu? Czy wybuchłaby druga wojna światowa, czy byłoby pięćdziesiąt pięć milionów trupów, w tym sześć milionów Żydów, w świecie, w którym Adolf Hitler zostałby malarzem?

*

- Adolf H.: przyjęty.

Fala ciepła ogarnęła młodego człowieka. Opływał go strumień szczęścia, zalewał mu skronie, brzęczał w uszach, rozpierał płuca i wypełniał serce. To była długa chwila, pełna napięcia, ściągnięte mięśnie, ekstatyczny skurcz, czysta rozkosz, jak pierwszy, przypadkowy orgazm w wieku lat trzynastu.

11

Kiedy fala odpłynęła i Adolf H. wrócił do siebie, zauważył, że jest mokry. Kwaśny pot lepił mu ubranie. Nie miał bielizny na zmianę. Ale co tam: został przyjęty!

Pedel zwinął papier i mrugnął do niego okiem. Adolf odwzajemnił mu się szerokim uśmiechem. Proszę, nawet drobny personel, nawet dozorcy, nie tylko profesorowie, przyjmowali go do Akademii z radością!

Adolf H. odwrócił się i dostrzegł grupę chłopców, którzy wzajemnie sobie gratulowali. Podszedł bez chwili wahania i wyciągnął rękę.

- Dzień dobry. Jestem Adolf H. Też zostałem przyjęty.

Rozwarto krąg, by zrobić mu miejsce. Hałas się wzmagał. Korowód uścisków, śmiechów, imion wymawianych po raz pierwszy, których nie sposób było spamiętać, ale w końcu mieli cały rok, żeby się lepiej poznać...

Była jesień, ale ten dzień miał w sobie świeżość prawdziwych początków i słońce w całej okazałości zdawało się śmiać na jas-nobłękitnym niebie.

Chłopcy przekrzykiwali się, jeden drugiego nie słuchał, każdy słuchał tylko siebie, ale tym samym słuchał w końcu innych, bo wszyscy przyjęci wyrażali tę samą radość.

Tymczasem jednemu z nich udało się przebić przez wrzawę z okrzykiem, że powinni pójść świętować do Kantera.

- W drogę!

Adolf wypadł na dwór razem z innymi. Był solidarny. Był częścią grupy.

Mijając próg Akademii, dostrzegł na środku ogromnego holu stojącego bez ruchu chłopaka, który płakał samotnie wielkimi łzami.

Uczucie litości musnęło Adolfa H., zdążył pomyśleć: „biedak”, po czym gwałtownie ogarnął go błogostan, kolejna niszcząca fala, jeszcze silniejsza niż poprzednia, gdyż teraz rozkosz wzbierała i coraz bardziej się wzmagała, była to rozkosz podwójna: rozkosz sukcesu wzbogacona rozkoszą, że nie poniósł klęski. Adolf H. odkrył, że szczęście żywi się nieszczęściem bliźniego.

* 12 *

Dołączył do swoich kolegów. Czy tego popołudnia wiedeńczycy zdawali sobie sprawę, że mijają grupę młodych geniuszów? „Cierpliwości - pomyślał Adolf - kiedyś to wreszcie pojmą”.

Pod sufitami tawerny Kanter wrzało i kipiało od radości, piwo lało się wielkimi strumieniami do kufli. Adolf H. pił jak nigdy dotąd. Tego wieczora stał się prawdziwym mężczyzną. On i jego nowi przyjaciele przekrzykiwali się nawzajem, jakimi będą wielkimi artystami, jak nie ulega cienia wątpliwości, że naznaczą nowe stulecie, zaczęli nawet krytykować dawnych mistrzów. To był pamiętny wieczór. Adolf H. pił coraz więcej, pił tak, jak się gra w orkiestrze, chciał grać unisono z innymi, chciał się w nich roztopić.

Po raz pierwszy w życiu nie był przeciwko innym, ale z nimi. Od lat wiedział, że jest malarzem, nigdy w to nie zwątpił, jednak od czasu swojej porażki w zeszłym roku czekał, aż rzeczywistość to potwierdzi. I proszę! Teraz wszystko się zgadzało! Świat go ponownie przyjął, uznał go takim, jakim siebie wymarzył. Zycie okazało się sprawiedliwe i piękne. Począwszy od dzisiejszego wieczora, mógł sobie pozwolić na przyjaciół.

Pił nadal.

Po tym jak przebudowali świat, zaczęli sobie opowiadać, skąd pochodzą, czym się zajmują ich rodziny. W chwili gdy przyszła jego kolej, Adolfa ogarnęła wściekła chęć, by się wysikać, i pobiegł do ubikacji.

Żółty płyn rzęsiście polewał fajans, Adolf sikał obficie, czuł się odporny na ciosy.

W pozieleniałym i krostowatym lustrze przypatrzył się swojej nowej twarzy studenta Akademii Sztuk Pięknych: wydawało mu się, że już ją było widać, jakieś nowe światło tliło się w jego źrenicach, jakiś blask bez precedensu. Wpatrywał się w tę twarz z upodobaniem, jakby sam na siebie pozował, oglądał siebie oczami przyszłości, Adolf H., wielki malarz...

Ból sparaliżował mu szczękę, wargi pokryły się pianą i Adolf opadł na umywalkę. Jego ramionami wstrząsnęły skurcze, łkanie wykrzywiło twarz: pomyślał o matce.

13

Mamusiu... Jakże byłaby szczęśliwa dzisiaj wieczorem! Czułaby się taka dumna! Przytuliłaby go do swojej schorowanej piersi.

Mamusiu, przyjęto mnie do Akademii.

Wyobraził sobie dokładnie radość matki i kiedy o tym myślał, macierzyńska miłość spłynęła na sierotę.

Mamusiu, przyjęto mnie do Akademii.

Powtarzał to po cichu, jak inkantację, tak długo, aż burza minęła. Potem dołączył do przyjaciół.

- Adolf, gdzie się podziewałeś? Wymiotowałeś?

Usłyszeli go! Wołali na niego: Adolf! Niepokoili się! Młody człowiek był tak wzruszony, że czym prędzej się odezwał:

- Myślę, że dzisiaj nie można już malować tak jak dwadzieścia lat temu. Istnienie fotografii zmusza nas do skupienia się na kolorze. Nie uważam, że kolor musi być naturalny!

- Co? Wcale nie. Meyer uważa...

I rozmowa rozpoczęła się ponownie, żarliwa, kapryśna jak ogień płonący w kominku. Adolf zapalał się do idei, które nigdy nie należały do niego, co najwyżej od pięciu minut, mnożył kolejne teorie, które natychmiast uznawał za ostateczne. Reszta zażarcie replikowała.

W krótkich chwilach kiedy milczał, Adolf nie słuchał swoich kolegów, lecz rozmyślał z lubością o listach, które miał napisać nazajutrz: jeden do narzeczonej, Stephanie, która teraz nie będzie miała już żadnych powodów, żeby okazywać mu wyższość, jeden do ciotki Johanny, która nigdy nie wierzyła w jego malarski talent, jeden do starego nauczyciela Mayrhofera, który miał czelność radzić mu, żeby poszukał sobie „prawdziwego zawodu”, jeden do siostry Pauli, tej zuchwałej i brzydkiej dziewuchy, wobec której czuł wyłącznie obojętność, ale mimo wszystko musia-ła się dowiedzieć, jakim wielkim człowiekiem jest jej brat, następnie list do profesora Raubera, tego imbecyla, który stawiał mu złe oceny z rysunku, a także do profesora Krontza, który w liceum pozwalał sobie na krytykę jego zestawień barwnych, do instruktora w Linzu, który go upokorzył, kiedy Adolf miał osiem

14 lat, pokazując całej klasie jego piękną czerwoną i pięciolistną koniczynę... Jego radość polerowała listy, tak jak szlifuje się broń, jego wiadomość miała być bowiem orężem wymierzonym w tych wszystkich, którzy nie potrafili w niego uwierzyć. Poczuł gwałtowną przyjemność istnienia. Tego wieczora czul się dobrze, ale jutro poczuje się jeszcze lepiej, zadając cierpienie innym. Żyć to jakby trochę zabijać.

Tak oto ósmego października 1908 roku w pijackich śpiewkach tawerny Kanter, choć jeszcze nie zrealizował najmniejszego istotnego dzieła i jedynie zdobył prawo do nauki malarstwa, młody Adolf H. zaczął istotny etap, bez którego nie może narodzić się artysta: zdecydowanie uważał się za pępek świata.

*

- Dobry wieczór, panie Hitler. A więc jak? Powiodło się panu? Pani Zakreys, czeska wiedźma, od której wynajmował pokój,

kiedy tylko usłyszała dźwięk klucza przekręcanego w zamku, porzuciła maszynę do szycia i wybiegła na korytarz. Na szczęście sień spowijał półmrok i Hitler czuł, że krępa sylwetka o żółtych ślepkach ledwie go dostrzega.

- Nie, pani Zakreys. Jeszcze nie ogłosili wyników, gdyż jeden z egzaminatorów z powodu niedyspozycji nie mógł oddać swoich ocen.

Pani Zakreys zakaszlała w sposób pełen zrozumienia. Hitler wiedział, że mówiąc o chorobie, od razu można u niej wywołać lęk i współczucie.

- A co mu jest, temu profesorowi?

- Grypa. Zdaje się, że w Wiedniu panuje epidemia.

Pani Zakreys cofnęła się instynktownie w stronę kuchni, obawiając się, że Hitler jest nosicielem niebezpiecznych zarazków.

Hitler uderzył w czuły punkt. Pani Zakreys, która kilka lat wcześniej straciła męża z powodu źle leczonej influenzy, będzie się teraz izolować i nawet nie zaproponuje chłopcu, by wypił

15 * z nią herbatę. Z pewnością będzie go teraz unikać przez kilka dni. Dobrze rozegrane! Nie będzie musiał się męczyć, wymyślając kolejne kłamstwa i odgrywając komedię, że oczekuje na wyniki.

Kiedy wieszał płaszcz, usłyszał, jak stara zapala gaz, by przygotować sobie napar z tymianku. Jako że poczuła się winna z powodu pospiesznego wycofania, wychyliła głowę na korytarz, by uprzejmie zapytać:

- Musi pan być rozczarowany?

Hitler podskoczył.

- Czym?

- Ze musi pan jeszcze czekać... na wyniki...

- Owszem. To irytujące.

Przyjrzała mu się badawczo z daleka, gotowa usłyszeć coś więcej, ale kiedy stwierdziła, że niczego ponadto się nie dowie, uznała, że okazała mu wystarczająco dużo sympatii i wróciła do kuchni.

Hitler zamknął się w pokoju.

Usiadł w kucki na łóżku i zaczął metodycznie palić. Wdychał dym, pozwalał mu się obracać w płucach, po czym wypuszczał gęste spirale. Miał upajające wrażenie, że ogrzewa pomieszczenie własną substancją.

Wokół niego jego rysunki, operowe afisze - Wagner, Wagner, Wagner, Weber, Wagner, Wagner - szkice scenografii dla lirycznych i mitologicznych dramatów, które chciał napisać ze swoim przyjacielem Kubizkiem, książki Kubizka, partytury Kubizka.

Trzeba będzie napisać do Kubizka do koszar, gdzie odbywa służbę wojskową. Napisać... Powiedzieć mu...

Hitler poczuł, że rozmiar tego zadania go przerasta. On, który przekonał Kubizka, by pojechał za nim z Linzu do Wiednia, on, który go przekonał, że powinien zostać muzykiem, a nawet zapisał go do Akademii Muzycznej, gdzie Kubizek został przyjęty za pierwszym razem do klasy solfeżu, kompozycji i fortepianu, on, który był liderem walczącym z upartym sprzeciwem ich obu

* 16 * rodzin, teraz będzie musiał się przyznać, że ze swojej strony wszystko zawalił.

Pani Zakreys zaskrobała w drzwi.

- Czego? - zapytał agresywnie Hitler, by chronić swoją intymność.

- Trzeba by pomyśleć o zapłacie za pokój.

- Tak. W poniedziałek.

- Dobrze. Ale nie później.

Oddaliła się, powłócząc nogami.

Hitler, zdjęty paniką, rozejrzał się dookoła. Czy da radę dalej płacić za ten pokój? Gdyby dostał się do Akademii Sztuk Pięknych, jako osierocony student miałby prawo do renty. Ale bez tego...

Mam spadek po ojcu! Osiemset dziewiętnaście koron!

Tak, ale może go naruszyć, dopiero gdy osiągnie dorosłość, za pięć lat. A do tego czasu...

Serce zaczęło mu bić jak szalone.

Objął pokój ponurym spojrzeniem. Nawet tutaj nie będzie mógł zostać. Dopóki był studentem, mógł się zadowolić byle czym. Teraz, kiedy nie był już studentem, był biedny.

Trzy trzaśnięcia drzwiami i znalazł się na ulicy. Uciekł z pokoju. Musiał być w ruchu. Trzeba było wymyślić jakieś rozwiązanie. Ocalić twarz! Przede wszystkim ocalić twarz! Nic nie mówić Ku-bizkowi. A potem zdobyć pieniądze. Zachować pozory. Szedł naprzód wielkimi krokami głuchego po chodnikach Mariahilf, jednej z najbiedniejszych dzielnic Wiednia, dzielnicy, która powinna wyglądać jak nowa, gdyż dopiero niedawno powstała, ale całkiem porysowane budynki gotowe były się zawalić. Ciężki odór smażonych kasztanów pacykował fasady.

Co robić?

Loteria!

Hitler się rozradował. No przecież! Oto rozwiązanie! To dlatego dzień był taki nieudany! Wszystko ma swój sens. Prze-zn^^eaife-ai^gozwoliło mu na sukces w Akademii, ponieważ zarezerwowało dla niego lepszą niespodziankę: zostanie milionerem. To popołudnie było jedynie próbą inicjacyjną, niebezpiecznym przejściem, które z pewnością otwiera się na światło: bilet na loterii! Przegrał, by wygrać jeszcze więcej.

To było oczywiste! Jakże mógł w to wątpić? Pierwszy bilet u pierwszego nadarzającego się sprzedawcy! Oto, co podpowiadał mu wewnętrzny głos. Pierwszy bilet u pierwszego nadarzającego się sprzedawcy!

Tuż obok, za patelnią, pod którą rozżarzone węgle czerniły kasztany, siedział kaleka, który proponował przechodniom bilety.

Hitler kontemplował obrzękłego puchliną wodną człowieka niczym zjawisko czy raczej potwierdzenie dane mu od niebios. Fortuna była tutaj, przed nim, siedziała na składanym płóciennym krześle, ze stopami w rynsztoku, przybrawszy formę bezzębnego kloszarda o poskręcanych kończynach. Jak w bajkach dla dzieci, które opowiadała mu matka.

Hitler pomacał nerwowo kieszenie. Czy miał jakieś drobne? Cudem uzbierał dokładnie konieczną sumę. Dostrzegł w tym kolejny znak.

Z bijącym sercem zbliżył się do masy płynnego mięsa i powiedział:

-Jeden bilet poproszę.

- Jaki, proszę szanownego pana? - zapytało monstrum, usiłując zawiesić szkliste oko na młodym człowieku.

- Pierwszy, jaki wam wpadnie w rękę.

Hitler patrzył zafascynowany na ludzką fokę macającą bilety, wahającą się, po czym beznamiętnym gestem wyciągającą jeden z nich.

- Oto jest, proszę szanownego pana. I można powiedzieć, że ma pan szczęście.

- Wiem - odpowiedział Hitler jednym tchem, gwałtownie się czerwieniąc.

Schwycił bilet, przycisnął go do serca i uciekł biegiem.

Teraz był uratowany. Przyciskał do piersi swoją przyszłość. I był przekonany, źe to zmarła matka zesłała mu z niebios zbawcze natchnienie.

- Dziękuję, mamusiu - powiedziało dziecko, biegnąc ciągle z oczami zwróconymi ku gwiazdom, które chowały się za ciemnymi dachami.

*

Pierwsze zamówienie...

Adolf H., proste włosy, piżama włożona tyłem na przód, oczy ciągle spuchnięte od drożdży piwnych, podrapał się po prawym udzie, patrząc na nieprawdopodobną parę, która tarasowała wyjście na korytarz: niska i nabita pani Zakreys oraz monumentalny Nepomuk, słynny rzeźnik z ulicy Barberousse. Kiwali się przed nim niezgrabnie, zakłopotani, uniżeni, niczym dalecy kuzyni z wizytą.

- Nepomuk zawsze marzył, by wymalować sobie szyld - wyjąkała właścicielka.

- Tak, piękny kolorowy szyld z moim nazwiskiem - potwierdził Nepomuk.

Pierwsze zamówienie... Z całą pewnością chodziło o pierwsze zamówienie. Już teraz chciano zakupić malarski talent Adolfa H. Chłopak oniemiał ze zdumienia, aż Nepomuk pomyślał, że nie interesuje go ta propozycja.

- Oczywiście, dostaniesz wynagrodzenie - powiedział już słabszym głosem.

- Oczywiście - przytaknęła gorąco pani Zakreys.

- Jesteś młody, mój chłopcze, dopiero dostałeś się do Akademii Sztuk Pięknych, nie mogę więc wynagrodzić cię tak, jakbyś ją ukończył.

Adolf pomyślał z radością, że za kilka lat faktycznie będzie droższy. Po raz pierwszy zobaczył, że ten interes ma przed sobą przyszłość.

* 19 *

- No więc jesteś młody. Można nawet powiedzieć, źe zatrudniając cię, w pewien sposób ryzykuję.

- Proponuję panu następujący układ - przerwał Adolf. - Cenę ustalimy teraz. Jeżeli szyld się panu spodoba, zapłaci pan. Jeżeli nie, nie będzie pan nic płacił.

Rzeźnik zmrużył wąskie oczka. Artysta mówił językiem, który rozumiał.

- Podoba mi się to, mój chłopcze. No więc ja też proponuję ci coś interesującego: zapłacę ci albo pieniędzmi, albo towarem. Dziesięć koron w srebrze lub dwie kiełbaski dziennie przez okrągły rok, co stanowi więcej niż dziesięć koron...

Pani Zakreys aż podskoczyła.

- Co za hojność, Nepomuku.

- Oczywiście, pani Zakreys dostanie niewielką prowizję, ponieważ nas sobie przedstawiła.

Właścicielka parsknęła z zadowolenia i powiedziała coś po czesku, czego nikt nie zrozumiał. Adolfowi wydało się oczywiste, że wdowa czyni zakusy na potężnego rzeźnika.

Studentowi sprzykrzyło się już targowanie, które uznał za niegodne swojego talentu. Zbliżało się południe. Głód drążył mu kwasem żołądek. Z przyjemnością pomyślał o obiedzie.

- Kiełbaski przez cały rok?

- Kiełbaski przez cały rok! Podaj rękę na zgodę, mój chłopcze!

I Adolf pozwolił Nepomukowi zgnieść swoją subtelną dłoń artysty w pięści oprawcy zwierząt.

Około trzeciej stawił się na ulicy Barberousse, by wypełnić swoje pierwsze zlecenie. Nepomuk przyjął go gromkimi okrzykami i nie ustępującymi im siłą, serdecznymi klepnięciami w plecy, jakby co najmniej własny zięć złożył mu wizytę.

- Chodź, wszystko już przygotowałem.

Skierował się w stronę zaplecza w sraczkowatym kolorze, które zalatywało szczynami.

* 20 *

- No i proszę! - powiedział, teatralnie rozkładając ramiona, dumny niczym prestidigitator, który zakończył sztuczkę i daje sygnał do aplauzu.

Widok był przerażający. Faktycznie Nepomuk wszystko przygotował: na trójnogu postawił drewnianą dziewiczą deskę, która miała posłużyć za szyld, a na warsztatowym stole naprzeciw samodzielnie skomponował obraz: wszystkie specjalności zakładu ułożył jedne obok drugich, wieprzowe głowy, wołowe ozory, świńskie racice, jagnięce móżdżki, wątroby, serca, płucka, nereczki, kiełbaski, kaszanki, salami, mortadele, szynki, flaki, cielęce uszy, wszystkie produkty, które przysparzały sławy i dobrobytu zakładowi Nepomuka.

Adolfowi serce podskoczyło aż do gardła.

- Muszę to wszystko namalować?

- A co? Nie potrafisz?

- Owszem. Ale myślałem raczej o scenie z mitologii, na przykład o jakimś fragmencie zaczerpniętym z opery Wagnera albo...

- Co ty pleciesz, chłopcze? Chcę, żebyś namalował to wszystko, co oferuję moim klientom. Nic więcej. Tak! Moje imię ponad wszystkim. I tu możesz zrobić, jak zechcesz. Za to ci płacę.

Adolf pomyślał o tym, co przeżywał Michał Anioł, kiedy był sponsorowany przez takiego tumana, jakim był Juliusz II: czy zawsze na tym padole udziałem geniuszu muszą być upokorzenia? Przełknął ślinę i skinął głową.

- Ile czasu pan mi daje?

- Tyle, ile zechcesz. Ale pamiętaj, że po trzech dniach mięso zacznie się wędzić i kolory się zmienią.

Olbrzymi Nepomuk wybuchnął śmiechem, dał Adolfowi kuksańca w plecy i wrócił do sklepu, gdzie czekali na niego klienci, popiskując jak uwięzione kurczęta.

Pozostawiony sam na sam z ołówkami i pędzlami, Adolf wpadł w panikę. Nie wiedział, od czego zacząć. Czy powinien namalować tło, zanim namaluje przedmioty? A może na odwrót? Węgiel? Ołówek? Gwasz? Olej? Nie miał zielonego pojęcia.

* 21 *

No już! Nie mógł być oszustem, skoro przyjęli go do Akademii Sztuk Pięknych. Sześćdziesięciu dziewięciu kandydatów zostało odrzuconych. On został przyjęty? Niechybnie musiał zatem coś wiedzieć.

Ułożył martwe mięso na stole. Z trudem udało mu się stworzyć harmonijną kompozycję. W końcu oddał się pracy: był uznanym malarzem, w każdym razie chciał to sobie udowodnić.

Podczas trzech dni i trzech nocy opuszczał zaplecze Nepomu-ka jedynie na krótko, na kilka godzin niezbędnego odpoczynku. Jego myśli były całkowicie wypełnione tymi kawałami mięsa, ich kompozycją na desce, mieszaniem kolorów, sposobem żyłkowania różu bielą, by oddać tłuszcz szynki, zabarwiania na czerwono czarnego tła, by ukazać głębokie serce rostbefu, rozpylaniem beżu na szarości, by klopsiki wyglądały apetycznie, oraz takimi kwestiami: jak wypolerować palcem pęta serwolatki czy znaleźć twardy pędzel o szerokim włosiu, by odtworzyć dziobate mięso salami. Jak zawsze w okresach egzaltacji, przestał jeść i żywił się wyłącznie dymem w czasie przerw na papierosa.

Od czasu do czasu wpadał rzeźnik, by rzucić okiem na postępy w pracy. Najpierw sceptyczny i krytyczny, później wynagradzał efekty pełnym szacunku milczeniem.

Zapaszek rozkładającego się mięsa mieszał się powoli z odorem amoniaku. W cieple klitki martwe mięso utleniało się i gniło szybciej. Żeberka i filety, najtrudniejsze do namalowania, zaczęły naprawdę cuchnąć jak psia morda. Ciężki, zastygły, uporczywy odór agonii spowijał pomieszczenie niczym niebieskawy werniks mistrza. Adolf przestał się już poddawać zmęczeniu, wstrętowi i mdłościom. Rozgorączkowany, miał tylko jeden cel: skończyć.

Obrazy Cranacha i Breughela ukazujące piekło pod postacią wielkiego kotła jawiły mu się teraz rajską wizją z zaświatów: prawdziwym piekłem było przykuwające go do tej rzeźnickiej dziury zadanie, by uchwycić na desce nieliczne już formy, które wyłaniały się z padliny.

*22 *

Piątego dnia wciąż jeszcze nie skończył. Pozostało mu jedynie kilka godzin nocnych, rano musiał iść na zajęcia do Akademii: rok się rozpoczynał.

Pracował zawzięcie. Bolały go palce, pędzle zdarły do żywego mięsa delikatne opuszki. Spuchnięte powieki opadały niemal bezwiednie. Nieważne! Skończy.

O północy skończył kompozycję. Zostały mu tylko litery.

Nad ranem szyld był ukończony. Dzień wstawał.

O szóstej Nepomuk wyszedł ze swego pokoju i odkrył dzieło.

Z wytrzeszczonymi oczyma, rozdziawionymi ustami, przez długie minuty przypatrywał się swojemu szyldowi, osłupiały.

Adolf spojrzał na niego i odkrył, że Nepomuk faktycznie przypomina ogromną kiełbasę, wielką, szeroką i długą kiełbasę bez szyi, zakończoną małą główką, kiełbasę ubraną, kiełbasę z kilkoma włoskami wystającymi zza kołnierza.

- Ależ to piękne!

Łzy radości i wzruszenia polały się po policzkach Nepomuka.

No proszę, kiełbasa, która płacze - pomyślał machinalnie Adolf. Kiełbasa otworzyła ramiona i przytuliła malarza do siebie.

Po czym Nepomuk nalegał, żeby koniecznie zjedli razem śniadanie. Adolf pomyślał, że może nie jest od rzeczy dodać sobie odrobinę sił, skoro za dwie godziny ma stawić czoło swoim pierwszym zajęciom.

Pochłonął bez szemrania wszystko, co Nepomuk upichcił na patelniach, j>o czym, kiedy spróbował wlać w żołądek jeszcze kilka kropli kawy, poczuł, że się dusi.

Miał jedynie minutę, by pobiec na tył ogrodu, gdzie zwymiotował za jednym zamachem cały asortyment Nepomuka.

Nigdy więcej! Nigdy więcej! To postanowione. Począwszy od tego dnia, nigdy więcej nie weźmie mięsa do ust. Zostanie wegetarianinem. Na zawsze!

Pobiegł do pani Zakreys, umył się pospiesznie w umywalce i zmienił ubranie. Pomimo czystej bielizny i ablucji był przekonany, że wciąż cuchnie rozkładem.

23

Pospieszył do Akademii.

Miał jedynie minutę, by znaleźć przyjaciół, dzwonek już zadzwonił, musiał wspiąć się do sali numer pięć, do pracowni witraży.

Weszli do przegrzanego pomieszczenia. Obok usłanego poduszkami podestu piecyk wydzielał rozleniwiające ciepło.

Każdy z uczniów zajął miejsce za sztalugami. Profesor rozdał im węgle.

Kobieta w kimono weszła na podest i nagle rozwiązała pas, pozwalając jedwabiowi opaść na ziemię.

Adolf H. nie wierzył własnym oczom. Nigdy nie widział nagiej kobiety. Było mu gorąco, zbyt gorąco. Była piękna i gładka, bez jednego włoska na złotawobrązowym ciele.

Jak kiełbasa.

To była ostatnia rzecz, o jakiej pomyślał Adolf, zanim zwalił się na posadzkę, zemdlony.

*

Za kilka minut będzie bogaty.

Tydzień przeszedł szybko jak dreszcz. Oczywiście, trzeba było czekać, ale pewność, że wygra, pozwoliła mu przemierzyć te długie, puste dni lotem błyskawicy.

Z ciepłym i wilgotnym biletem w dłoni Hitler oczekiwał ogłoszenia wyników.

„Ten, który ma wiarę w sercu, ma największą siłę na świecie”. To zdanie, szeptane po wielokroć przez uwielbiane usta matki, było mu podporą, dzięki której trzymał się prosto, tak w kwestii dyscypliny moralnej, jak i żywieniowej. Pościł i przezwyciężył doświadczenie porażki: znów wierzy w siebie i własne przeznaczenie.

Urzędnik loterii wychodzi na chodnik i otwiera oszklone pudło, w którym wywiesi wyniki.

Hitler czuje, jak wali mu serce. Podchodzi.

% 24 *

Nic nie rozumie.

Gdzie tkwi błąd? Na jego kuponie? Na plakacie wywieszonym przez urzędnika? Bo musi tu się kryć jakiś błąd, Hitler wie o tym z całą pewnością: umowa została zawarta między niebem, matką a nim, święty pakt, który miał sprawić, że wygra. Przecież wyłącznie za tę cenę, za cenę tej kompensacji Hitler nie został przyjęty do Akademii Sztuk Pięknych. To chyba oczywiste.

Błąd się utrzymuje.

Hitler dwadzieścia razy odczytał liczby, porównał je cyfra po cyfrze, ułożył je od prawej do lewej i na odwrót. Różnica się utrzymuje. Powiększa. Opiera...

Rzeczywistość wzięła górę. Magia uciekła.

Wszechświat nie dotrzymał żadnej z obietnic. Hitler jest sam na świecie.

*

Wszyscy koledzy byli pod wrażeniem opowieści Adolfa H. Odebrać pierwsze zlecenie w wieku dziewiętnastu lat! I co więcej, zlecenie namalowania Narodzenia Pańskiego w prywatnej kaplicy! U hrabiego! Hrabiego tak znanego, że Adolf odmówił podania jego nazwiska. Historia szybko obiegła studentów pierwszego roku. Równie szybko jak historia jego omdlenia...

Obawiał się kolejnych zajęć z aktu. Gdyby znów się zmieszał w obecności bezwstydnej i wystawiającej się na pokaz kobiety, gotowi wreszcie stwierdzić, że jest purytańskim prawiczkiem.

Tak więc spędzał wolne godziny w swoim pokoju, kopiując nagie kobiety znalezione w antologii grafiki. Oswajał własne zakłopotanie. Rysowanie ud, nadawanie wypukłości piersiom przysparzało mu mnóstwa emocji, naciągało mu spodnie, prowadziło nawet do samotnych rozkoszy, jednak nie mdlał. Czy to wystarczy? Sam na sam, w czterech ścianach swojego pokoju, jedynie odtwarzając linie ołówkiem, potrafił jakoś nad sobą zapanować. Nic nie świadczyło o tym, że wobec drżącego ciała kobiety

25 * niebezpiecznie bliskiej, rzeczywistej i nagiej, nie zwali się ponownie jak długi.

Nadeszła godzina fatalnego kursu.

Studenci wypełnili przegrzaną pracownię. Adolf, na samym końcu, dotarł do swoich sztalug niemal po omacku.

Zaskrzypiał podest.

Rozległ się pomruk złości.

Dziś pozował mężczyzna.

Zuchwały, z uniesionym podbródkiem, ściągniętą twarzą, półprzymkniętymi oczyma, zdecydowanie obojętny wobec niezadowolenia czterdziestu młodzieńców w rui, zdjął swoje kalesony, napiął wyschłe mięśnie i nonszalancko przybrał atletyczną pozę.

Ulga Adolfa przekroczyła wszelkie granice. Patrzył z uśmiechem na swoich kolegów, którzy nazbyt rozczarowani nie zwracali na niego najmniejszej uwagi.

Adolf pochwycił węgiel i zaczął rysować.

Usłyszał cichy gwar w lewym kącie. Niektórzy uczniowie wymieniali cichymi, świszczącymi głosami słowa oburzenia.

Kiedy już się przekonał, że na pewno nie chodzi o niego, Adolf H. przestał zwracać uwagę na hałaśliwą grupkę i skoncentrował się na rysunku.

Jednak czterech chłopców odłożyło gwałtownie ołówki, pozbierało swoje rzeczy i z hałasem skierowało się w stronę drzwi, tuż przed opuszczeniem sali rzucając profesorowi:

- To niedopuszczalne. Absolutnie niedopuszczalne!

Profesor odwrócił głowę, jakby nie słyszał, a doprowadzeni do szczytu wściekłości czterej uczniowie trzasnęli drzwiami.

Adolf H. pochylił się w stronę swojego sąsiada Rodolpha.

- Co im jest?

- Odmawiają rysowania tego modela.

- Dlaczego? Dlatego że jest mężczyzną?

Rodolph skrzywił się, by podkreślić, że potępia zachowanie czterech chłopców.

26

- Nie. Ponieważ jest Żydem.

Adolf był oszołomiony.

- Żydem? Ale skąd oni to wiedzą?

*

Włóczy się po ulicach Wiednia. Wydrążony z wszelkich pragnień, z oczami utkwionymi w butach, niczego nie widzi, niczego nie słyszy i syci się cierpieniem. Kiedy spostrzega, że słabnie, chrupie pospiesznie kilka ciepłych kasztanów kupionych na ulicy, które czasem podlewa piwem. Ciemną nocą wraca do pani Zakreys. Nawet jeżeli cicho otwiera drzwi i przemierza korytarz w skarpetkach, ona rzuca się na niego i dręczy go, by zapłacił czynsz. On wykręca się kilkoma obietnicami, które wypowiada zdławionym głosem, i wycofuje się do pokoju. Ale pani Zakreys już mu nie wierzy i straszy go, że zawiadomi swoich kuzynów, dryblasów pracujących na targu, żeby mu przetłumaczyli, co ona do niego mówi.

Oczywiście, mógłby napisać błagalny list do swojej ciotki Jo-hanny, żeby otrzymać to, co pozwoliłoby mu wybrnąć z kłopotu. Ale nawet jeżeli zapłaci za kolejny miesiąc, dwa, trzy, nawet sześć, to co dalej?

Jego największe strapienie polega na tym, że nie wie, co o sobie myśleć. Do tej pory nigdy w siebie nie wątpił. Sprzeczki, awantury - tego doświadczył. Obelgi, cierpkie uwagi - słyszał. Ale nic nigdy nie zachwiało jego ufności. Uważał się za jednostkę szczególną, wyjątkową, stojącą ponad losem, bogatszą w perspektywy i chwałę niż ktokolwiek inny, i zwykł litować się nad tymi, którzy jeszcze tego nie dostrzegali. Wobec swojego ojca, tego tępego urzędasa i skorego do bitki mędrka, a potem, kiedy on umarł, wobec swojego nazbyt układnego opiekuna, Hitler patrzył na siebie spojrzeniem swojej matki, oczyma wypełnionymi uwielbieniem i pięknymi marzeniami. Lubił siebie, uważał, że jest czystym idealistą, wybitnym twórcą, kimś, na kogo zawsze spływa jasne światło sprzyjającej gwiazdy. Jednym słowem: kimś lepszym.

*27 *

Ale jego matka zmarła zeszłej zimy i po ogłoszeniu wyników w Akademii, a potem wyników loterii, jej spojrzenie zaczęło gasnąć.

Hitler wydał się teraz na pastwę wątpliwości. Chociaż spędzał coraz więcej czasu na przekonywaniu samego siebie, że jest malarzem, czy rzeczywiście nad tym pracował? Jest prawdą, że niemal zupełnie nie ćwiczył od kilku miesięcy... I choć angażował coraz więcej energii, by uwierzyć we własną wyższość, co tak naprawdę o niej świadczyło?

Ten rachunek sumienia całkowicie go wyniszczał.

Jeżeli u pewnych ludzi inteligencja wyostrza się dzięki wątpliwościom, u Hitlera zdecydowanie słabła. Pozbawiony entuzjazmu i namiętności nie potrafił powiązać ze sobą myśli. Jego umysł funkcjonował jedynie w egzaltacji. Upokorzony przez rzeczywistość, wyzuty z marzeń i ambicji jego odrętwiały mózg nie funkcjonował lepiej niż u ostrygi.

Rano pani Zakreys, z biustem kołyszącym się pod karmazynową bluzką, wtargnęła do pokoju Hitlera, łamiąc wszelkie niepisane prawa, które zabraniały jej wstępu na jego terytorium.

-Jeżeli nie dostanę pieniędzy w przeciągu dwóch dni, panie Hitler, wyrzucę pana na bruk. Nie chcę więcej obietnic, chcę czynsz.

I wyszła, trzasnąwszy drzwiami, by wyładować swoją złość na garnkach, które gwałtownie przestawiała.

To wtargnięcie okazało się dla Hitlera zbawienne. Zamiast ponownie pogrążać się w otchłannych rozważaniach na własny temat, skoncentrował się na konkretnym problemie: zapłaceniu komornego pani Zakreys.

Wyszedł na ulicę i tym razem rozejrzał się dookoła. Musiał znaleźć pracę.

Wiedeń zastygł w plugawej listopadowej pogodzie. Szary i uporczywy chłód ścinał powietrze niczym cement. Drzewa traciły liście i podczas gdy nieliczne żywopłoty się przerzedzały, gałęzie i pnie nabierały ciemnych barw. Ulice, jeszcze niedawno

28 -srć zielone i kwitnące, przypominały cmentarne aleje, niegdysiejsze listowie wypuszczało suche palce ku łupkowemu niebu, a kamienie obracały się w płytę nagrobną.

Hitler uważnie przypatrywał się sklepikarskim szyldom: szukano sprzedawców, kasjerów, doręczycieli. Pomyślał o licznych kontaktach z ludźmi, które musiałby znosić, o uprzejmości, do której byłby zobligowany, i z miejsca poczuł się wyczerpany.

Nie chciał również obrać drogi gryzipiórka, chociaż byłoby to spokojniejsze rozwiązanie: oznaczałoby jednak zgodę na to, czego nie akceptował w swoim ojcu. Nigdy! Tak czy owak, nie szukał ani zawodu, ani kariery, lecz jedynie odrobiny pieniędzy dla pani Zakreys.

Zobaczył plac budowy: ziejącą dziurę pośród fasad, niczym brakujący kieł w zdrowym uzębieniu miasta.

Stojący na desce i bez trudu utrzymujący równowagę ciemnowłosy mężczyzna podśpiewywał wesoło, układając cegły. Piękny matowy głos, miękki, południowy, wnosił między mury powiew włoskiej beztroski. Inni robotnicy: Czesi, Słowacy, Polacy, Serbowie, Rumuni i Rosjanie podawali sobie deski, cegły, torby i gwoździe, posługując się koślawym, podstawowym niemieckim.

Hitler, zwabiony głosem murarza, podszedł bliżej.

- Czy znajdzie się dla mnie praca na tej budowie?

Włoch zatrzymał się i posłał Hitlerowi szeroki uśmiech.

- Co potrafisz robić?

Hitlerowi wydało się, że uśmiech Włocha ogrzewa nawet zimne powietrze.

- Przede wszystkim malować.

Na twarzy Włocha pojawiło się lekkie rozczarowanie.

Hitler się poprawił:

- Ale mogę też robić coś innego. Muszę zarabiać na życie - dodał, spuszczając głowę.

Robotnicy wybuchli śmiechem. Można było się domyślić, że ten chudy chłopak o woskowej cerze dawno nie najadł się do syta.

* 29 *

Ciepła dłoń chwyciła go za ramię i przytuliła do ruchliwego torsu. Guido uściskał go.

- Chodź, chłopaku, coś ci znajdziemy.

Hitler przez chwilę opierał głowę o pierś Włocha. Ku jego wielkiemu zdziwieniu mężczyzna pachniał ładnie, woń lawendy przypomniała chłopcu szafę matki. Pozwolił się prowadzić za rękę, zezwalał na ciepłe kuksańce w plecy, by wreszcie zostać doprowadzonym do kierownika budowy.

Chociaż Hitler nie znosił kontaktu cielesnego, poddał się Włochowi. Nie miało to znaczenia, był to w końcu cudzoziemiec. A poza tym - taki trafl - na budowie będzie otoczony samymi cudzoziemcami: nie tylko żaden wiedeńczyk go nie rozpozna, ale także jego narodowość da mu przewagę nad całą resztą. Hitler został zaangażowany i mieszał zaprawę dla Guida.

Oczywiście, nie powiadomił pani Zakreys o swojej nowej sytuacji, zadowolił się płaceniem jej, usiłując ją jedynie zawstydzić jej wcześniejszym zachowaniem. Czeska wdowa wymamrotała zaledwie kilka niezgrabnych usprawiedliwień, całkowicie udobruchana zimnym dotykiem pieniędzy.

Hitlerowi dni na budowie wcale nie były wstrętne. Wręcz przeciwnie, miał wrażenie, że to nie on miesza wodę z cementem, czuł się prawie jak na wakacjach, jakby uwolnił się od samego siebie.

Sam nie rozumiejąc dlaczego, zaczął cenić Guida. Wieczna radość Włocha, jego rozbrajający uśmiech, roześmiane oczy, owłosiona pierś, którą pokazywał bez żadnego skrępowania, męska siła, która z niego buchała, kierując jego gestami, głos o włoskim brzmieniu, wysokim i dźwięcznym, ramiona i uda gotowe na każdy wysiłek, wszystko to spływało na Hitlera niczym słońce w samym środku zimy. Ogrzewał się przy nim, nabierał siły, opijał się jego dobrym humorem, czasem nawet się uśmiechał.

Guido lubił „małego Austriaka”, ale tak po prostu, nic więcej, tak jak lubił wszystkich. Hitler wysoko cenił tę niewyróżnia-jącą się niczym przyjaźń, tę dobroduszność, która do niczego nie

30 zobowiązywała. Dobrze się żyło w powietrzu, którym oddychał i które przecinał Guido.

Czasem po pracy szli razem na piwo. Hitler pomagał Guidowi poprawiać niemiecki. Lubił tę zmianę ról: wieczorem, inaczej niż w dzień, to Guido był mu posłuszny. Lubił, kiedy wargi Włocha powtarzały słowa, które mu dyktował, lubił patrzeć, jak cudzoziemiec usiłuje go imitować, lubił jego wybuchy śmiechu, którymi punktował własne błędy, lubił również, pod koniec każdego posiedzenia, rozdrażnione westchnienie Guida, który świergotał swoim radosnym niemieckim, zniekształconym przez kolory i przyprawy rodzimej Wenecji, że nigdy nie zdoła mówić językiem Goethego. Hitler napawał się wówczas swoją absolutną i dostrzeżoną wyższością, tak że w odruchu wdzięczności znajdował słowa dodające Guidowi otuchy i pozwalające mu wytrwać do kolejnej lekcji.

Kiedy się rozstawali, Guido zawsze pytał Hitlera, gdzie mieszka. Hitler zbywał pytanie, za żadną cenę nie chciał, żeby Guido, ze swoją proletariacką szczerością, wtargnął do jego pokoju, gdzie wciąż mógł się uważać za studenta artystę. Kiedy Guido zaproponował mu, żeby poszli razem na dziwki, Hitler musiał zmyślić, że jest już po ślubie i że każdego wieczora pragnie spotkać się z żoną.

Guido rzucił wówczas ukradkowe spojrzenie na drobne dłonie pozbawione obrączki, ale nie wytknął mu kłamstwa. Poprzestał na porozumiewawczym mrugnięciu okiem i mruknięciu:

- Nie szkodzi. Jeżeli któregoś wieczora będziesz miał ochotę, zabiorę cię. Jestem pewien, że nawet nie wiesz, gdzie to jest.

Hitler był zaskoczony. Był przeciwny prostytucji, nie chciał wcale spotkać jednej z tych sprzedajnych kobiet, ale Guido słusznie zauważył: nie wiedział nawet, gdzie znajduje się dzielnica uciech. Poczuł się schwytany in flagranti na niedostatku męskości.

Zaczynała się zima. Ale nic nie było w stanie pozbawić Guida wigoru. On i Hitler właściwie się nie rozstawali.

Pewnego piątku Hitler zdobył się na to, by wyznać Guidowi rzecz bardzo ważną: powiedział mu, że ma niezwykle piękny głos,

31 * istny baryton z Verdiego, że nie zasługuje na to, by zostać na budowie, że powinien zostać śpiewakiem operowym.

- Baa, w mojej rodzinie wszyscy mają taki głos - powiedział Guido, wzruszając ramionami - i jesteśmy murarzami z ojca na syna!

- Ale ja, ja dużo chadzałem do opery, zapewniam cię, że...

- Daj spokój! Ludzie tacy jak my nie zostają artystami. Trzeba mieć dar. Trzeba się z tym urodzić.

To od razu ucięło rozmowę, którą Hitler rozpoczął. Po skom-plementowaniu Guida zamierzał mu powiedzieć o swoich talentach malarskich. Chciał, żeby zrozumiał, że oni dwaj są inni, ale Guido położył kres jego zaufaniu, podsumowując rzecz w sposób stanowczy: „Ludzie tacy jak my nie zostają artystami”.

Każdego wieczora Guido zaciągał go coraz bliżej dzielnicy uciech. Rzucał mu z szerokim uśmiechem:

- To, że jesteś żonaty, nie oznacza, że nie masz prawa do drobnych przyjemności.

Hitler stawiał gwałtowny opór propozycjom kolegi, ale powoli ustępował pola i w końcu przestąpił próg burdelu.

W zadymionej sali, pośród dziewczyn o przyklejonych uśmiechach, przymilnych gestach, dziewczyn nieustannie kołyszących biodrami, w przesadnych dekoltach i z nazbyt łatwo rozchylającymi się nogami, Hitler natychmiast poczuł się nieswojo.

Guido wyjaśnił dziewczynom, że trzeba zostawić jego przyjaciela w spokoju, że ten towarzyszy mu przez grzeczność, ale nie chce niczego konsumować.

To powściągnęło nieco zachowanie dziewczyn, ale właściwie nie zmieniło skrępowania Hitlera: gdzie patrzeć, żeby się nie pobrudzić? Gdzie utkwić wzrok, by nie czuć się uczestnikiem tego poniżającego spektaklu? Jak oddychać, by nie wdychać wstydu?

Guido trzymał na kolanach trzy kobiety, które zdawały się swarliwie sprzeczać o przywilej pójścia z nim na górę.

Hitler nie poznawał swojego przyjaciela. To, co w nim lubił, to były Włochy. Włochy zbytkowne i proste, porywcze i dekadenc-

* 32 * kie, obecne i nieobecne, gdzie glos proletariusza skrywał w sobie skarby opery. Ale tego wieczora nie lubił już Guida, nie lubił już Włoch, widział w nich jedynie wulgarność, grubo ciosaną wulgarność, cielesną, duszącą, ostentacyjną. On, przeciwnie, czuł się czysty, purytański, germański.

By zabić swoje wewnętrzne rozczarowanie i by dodać sobie kontenansu, złapał ołówek i na papierowej serwetce narysował Guida takiego, jakim go widział: szatana, który cuchnął seksem.

Rysował zaciekle, zaokrąglając pukle, wypełniając usta, czerniąc oczy, cieniując wypukłości weneckiego oblicza, wypluwając na papier swoją nienawiść do tej pospolitej urody.

Nagle zdał sobie sprawę, że wszystko wokół się zmieniło. Wszyscy zamilkli, zaczęli do niego podchodzić. Patrzyli na młodego mężczyznę, jak kreśli w płomiennym transie portret Włocha.

Hitler podskoczył i spostrzegł ich ze wstydem, wściekły, że pozwolił się przyłapać na własnych myślach. Został obnażony. Za-czną mu wytykać jego pogardę.

- To wspaniałe! - wykrzyknęła jedna z dziewczyn.

-Jeszcze piękniejszy niż model - wyszeptała inna.

- To nieprawdopodobne, Adolfo. Jesteś prawdziwym malarzem. Guido wpatrywał się w swojego kolegę z uwielbieniem. Z pewnością nie byłby bardziej zaskoczony, gdyby mu powiedziano, że Hitler jest miliarderem.

Kilka razy pokiwał głową z przekonaniem.

-Jesteś prawdziwym malarzem, Adolfo, prawdziwym malarzem!

Hitler podniósł się gwałtownie. Wszyscy popatrzyli na niego z lękiem. Poczuł się dobrze.

- Oczywiście, że jestem prawdziwym malarzem!

Oddarł kawałek serwetki, na którym widniał szkic, i podał go Guidowi.

- Masz! Daję ci to.

Po czym obrócił się na pięcie i wyszedł. Wiedział, że nigdy już nie zobaczy Guida.

* 33

*

Znowu zemdlał.

Jednak na początku, kiedy jedwab szlafroka opad! niczym przekleństwo na podłogę, udało mu się jeszcze regularnie oddychać. Kobieta z gracją przytrzymała swój kok, który, jak się zdawało, pragnął pójść w ślady szlafroka, i filuterna, z łokciem w powietrzu, na poły zuchwała, a na poły spłoszona, wystawiła nagie plecy i pośladki na widok zebranych.

Adolf H. nakreślił pierwsze linie z niepokojem, ostrożnie, jakby wchodził do zimnej wody. Czyhał na własną przypadłość. Rysował ogryzkiem węgla, przekonany, że szkic bardziej zdecydowany sprawi, iż zemdleje. Ale nic strasznego się nie działo. Na próżno się obmacywał i osłuchiwał wewnętrznie, nie czuł, że mdleje. Nabrał więc zaufania i wzmocnił dłoń.

Grubymi, ciężkimi kreskami nakreślił kontury ciała; po czym naszkicował pośladki i wypukłości ud; wreszcie zapalił się, by oddać włosy. Po dziesięciu minutach udało mu się utrwalić na kartonie szkic, który przypominał mu Ledę z łabędziem wyrytą przez Leonarda.

Profesor potrząsnął dzwonkiem. Studenci zmienili kartony. Modelka się odwróciła.

Adolf nie miał czasu, by zapanować nad tym, co nastąpiło. Kobieta, szukając pozy, błądziła dłonią po biuście, po brzuchu, Adolf śledził wzrokiem tę wędrówkę i nagle wstrząsnęła nim gwałtowna siła, zamroczyło go i upadł.

Kolejne zajęcia były niecierpliwie wyczekiwane przez całą szkołę. Profesorowie, asystenci, uczniowie wszystkich lat; każdy znał historię prawiczka, który mdlał na widok nagiej kobiety.

Adolf wchodził po schodach, które prowadziły na złowieszczy kurs, niczym skazaniec stawiający się na egzekucję. Miał mętlik w głowie: z jednej strony chciał tym razem stawić opór dolegliwości, z drugiej - chciał jej się poddać jak najszybciej.

Co ma się dziać, niech się dzieje szybko! Byle z tym skończyć!

* 34 *

Stanął przed kartonem ze spuszczoną głową.

Kobieta wstała i zapanowało ciężkie, gęste, totalne milczenie. Wydawało się, że słychać dudnienie bębna.

Kobieta podeszła na skraj podestu. Zatrzymała się przed Adolfem i zmierzyła go wzrokiem. Powoli manewrowała przy pasie kimona, jakby chciała znaleźć właściwy gest, pociągnąć w odpowiednim momencie.

Wtem - szybkie pociągnięcie, jedwab się ześliznął, nagość ciała buchnęła opalizującym płomieniem i Adolf zwalił się na ziemię. Upadł tak szybko, że nawet nie usłyszał potężnego: „Hurra!”, które wyrwało się z piersi rozentuzjazmowanych uczniów.

Wieczorem, zasklepiając się w zadymionej samotności własnego pokoju, rozmyślał. Nie mógł tak dalej ciągnąć. Nie spędzi przecież trzech lat, co i raz mdlejąc i robiąc z siebie widowisko. Musi wyzdrowieć.

Wyzdrowieć? Słowo zostało wypowiedziane. Podbiegł do biurka i natychmiast napisał do doktora Blocha.

Adolf darzył go prawdziwym zaufaniem; to Bloch otoczył opieką jego matkę. Było to bardziej zaufanie do człowieka niż do lekarza. Adolf nie miał złudzeń co do jego możliwości leczenia, zresztą któż potrafił dzisiaj powstrzymać raka? Ale doceniał z wdzięcznością to, w jaki sposób doktor Bloch towarzyszył i przynosił jego matce ulgę w cierpieniach.

W krótkim liściku, jaki sporządził, nie podał żadnych szczegółów, poprzestał na oznajmieniu z dostateczną obawą swojego niepokoju i pragnienia, by skonsultować się z lekarzem jak najszybciej.

W następnym tygodniu Adolf postanowił nie ryzykować pójścia na zajęcia z aktu. Nie poszedł do szkoły już dzień wcześniej i posłał usprawiedliwienie przez wdowę Zakreys, jako pretekst swojej nieobecności podając niestrawność.

Tego samego dnia, podczas gdy rozmyślał w łóżku, jakież było jego zaskoczenie, kiedy usłyszał w korytarzu tryskający radością głos doktora Blocha.

* 35

- Adolfie, wybierałem się właśnie do Wiednia, kiedy otrzymałem twój list.

Lekarz - postawny, ujmujący mężczyzna o wydatnym nosie, pięknych brwiach koloru błękitnawej czerni, które wydawały się, podobnie jak sploty wąsów i obręcz brody, nakreślone chińskim atramentem - uśmiechnął się do Adolfa okolonymi granatem ustami, które rozczulały jego kobiecą klientelę w Linzu. Adolf był wzruszony: ktoś przybiegł, ktoś o nim pomyślał, miał wrażenie, że odnalazł kogoś z rodziny.

Doktor Bloch wszedł do pokoju młodego człowieka i mówił najpierw o pozbawionych znaczenia błahostkach. Adolf lubił ten głos, niski, ciepły, wibrujący, w jednej chwili tworzący intymną atmosferę między nim a słuchaczem.

- No i co, Adolfie, cóż ci dolega?

- Nic - odpowiedział, gdyż nagle poczuł się znowu dobrze.

- Nie takie wrażenie odniosłem z twojego listu.

Doktor Bloch usiadł i spojrzał uważnie na chłopca.

- Powiedz mi, co się dzieje.

Adolf sądził, że nigdy nie uda mu się przedstawić wstydliwej historii, ale pod życzliwym spojrzeniem czterdziestolatka słowa poganiały jedno drugie i wszystko zostało opowiedziane. Adolf stopniowo doznawał ulgi, gdyż oddalił problem: teraz będzie to problem doktora Blocha.

Ten, kiedy wszystkiego już wysłuchał, podrapał się w głowę. Zadał parę pytań, sprawdził, czy Adolf wypił wystarczającą porcję płynu i odpowiednio się pożywił przed omdleniami, po czym, otrzymawszy potwierdzenie, znowu się zamyślił.

Adolf H. od tej chwili poczuł się zupełnie dobrze. Miał zaufanie. A nawet z niecierpliwością wyczekiwał diagnozy i lekarstwa doktora Blocha.

Lekarz wykonał kilka niezdecydowanych kroków wokół łóżka.

- Adolfie, odpowiedz, jak starszemu bratu, który cię kocha: czy uprawiałeś już miłość z kobietą?

-Nie.

- Masz na to ochotę?

-Nie!

- Wiesz dlaczego?

- Boję się.

Doktor Bloch obszedł łóżko dookoła jeszcze jakieś cztery, pięć razy.

Adolf zapytał wesołym głosem:

- No więc? Co mi jest?

Doktor Bloch zwlekał z odpowiedzią:

- Dolega ci coś, co się leczy, nie przejmuj się. Chcę, żebyś odwiedził ze mną specjalistę.

- Specjalistę? - wykrzyknął Adolf z niepokojem.

- Gdybyś złamał nogę, zabrałbym cię do chirurga. Gdybyś dostał zbyt silnego kaszlu, zaprowadziłbym cię do pneumologa. Chciałbym więc zabrać cię do specjalisty od twojej choroby.

- Zgoda!

Adolf uspokoił się. Nauka się nim zaopiekuje. To było wszystko, co chciał wiedzieć.

Doktor Bloch zniknął na godzinę, po czym wrócił, oznajmiając, że Adolf ma wizytę wyznaczoną na osiemnastą.

Adolf spędził popołudnie na czytaniu i paleniu, po czym, tak jak było ustalone, spotkał się z doktorem Blochem o siedemnastej trzydzieści na rogu ulicy.

Wsiedli w tramwaj, potem w następny, przesiadali się kilka razy, by o zmierzchu wysiąść u wylotu jednej z wiedeńskich ulic.

Zeszli kilka metrów w dół, zatrzymali się pod numerem osiemnastym, weszli na piętro i zadzwonili.

Drzwi się uchyliły i ukazała się w nich głowa.

Doktor Bloch, z ręką wspartą na ramieniu młodzieńca, oznajmił uprzejmie terapeucie:

- Doktorze Freud, przedstawiam panu Adolfa Hitlera.

*

37

Hitler nigdy nie wrócił na budowę.

Wieczór u prostytutek ocalił go: przypomniał mu, że nie był taki jak wszyscy. W niczym. Ani mu w głowie było zarabiać na życie, nie pragnął spać z kobietą, nie chciał się wpisać w panujący porządek.

Jakżeż mógł się zapomnieć do tego stopnia? Jakaż dziwna moc sączyła się z tego Guida? Jakiż to zgubny, uderzający do głowy urok doprowadził jego, artystę, malarza, człowieka żyjącego na marginesie, do wkroczenia na ordynarne ścieżki życia, kazał mu spalać się w niedorzecznej robocie, jeść i spać, by bezmyślnie regenerować siły do pracy, opijać się piwem, podtrzymywać puste rozmowy w zatłoczonych kawiarniach, zbliżać się coraz bardziej do dzielnic uciechy, by w końcu któregoś wieczora udowodnić sobie być może, że najwulgarniej w świecie jest mężczyzną? Hitler o mało nie rozpuścił się w banalności, tak jak cukier rozpuszcza się w wodzie. Został w ostatniej chwili ocalony przez własny szkic i przez pełną podziwu reakcję dwunożnych stworzeń.

-Jestem malarzem! Jestem malarzem! Nie mogę o tym więcej zapomnieć - powtarzał z mocą.

Powtarzał to sobie tyle razy, aż wprawił się w stan upojenia.

Po otarciu się o wielkie niebezpieczeństwo - pospolite życie - szybko powrócił do zdrowia. Wrócił do swoich długich papierosowych wieczorów, przycupnięty na łóżku, dawał się ponosić myślom i marzeniom, do których nakłaniała go otwarta przed nim książka. W ciągu dnia, by oszukać panią Zakreys, która sądziła, że uczęszcza do Akademii, spacerował po Wiedniu albo szedł się ogrzać do biblioteki.

Nie zostało mu dużo pieniędzy, ale przede wszystkim nie chciał oszczędzać. „Nigdy więcej! - pomyślał. - Nigdy więcej jak inni! Nigdy więcej nie zastanawiać się i nie myśleć jak inni!”

Podarował sobie, jeden po drugim, trzy wieczory w operze. Wagner, jak zawsze, zadowolił go ponad wszelkie oczekiwania. Hitler nie słuchał tej muzyki, on ją wdychał, opijał się nią, pławił się w niej. Harmonijny strumień smyczków i instrumentów dętych zalewał go kolejnymi falami, dawał się im ponieść, całkowicie się zatracał, jednak czujne, cierpliwe i jasne głosy były niczym odległa latarnia, która prowadzi okręty w niebezpieczeństwie. Hitler znał wszystkie słowa na pamięć, rozkoszował się ich szlachetnością i heroizmem, żywił się ich męstwem. Wychodził stamtąd taki „jak wcześniej”.

Niestety, trzeciego wieczora opera wiedeńska wystawiała Carmen Bizeta, której Hitler jeszcze nigdy nie słyszał, jednak uciekł pod koniec pierwszego aktu, zdegustowany, wręcz zbrzydzony tą hałaśliwą, kwiecistą, rozbuchaną muzyką i tą prowokującą brunetką, która skręcała cygara na swoim gołym udzie, rycząc chrapliwym głosem nieudolne arie, słowem, widowiskiem, które w sposób oczywisty przywodziło mu na myśl bar z dziwkami. Wyszedł stamtąd oburzony, nie rozumiejąc, jak jego ukochany Nietzsche mógł czcić te fanfary rodem z paryskiego burdelu, ale skądinąd drogi Nietzsche mówił źle o jeszcze droższym mu Wagnerze, co było kolejnym dowodem na to, że filozofowi słoń nadepnął na ucho.

Nieważne! Nawet jeżeli nie był zadowolony z trzeciego wieczora, miał przyjemność wydać swoje ostatnie korony w sposób zbytkowny i bezużyteczny.

Oczywiście, Zakreys znowu zaczęła biegać za nim korytarzem, by wydobyć od niego pieniądze.

- Trochę cierpliwości, pani Zakreys - odpowiedział agresywnie pewnego wieczora. - Za tydzień odbieram moje stypendium w Akademii.

- Trzeba mi zapłacić od razu całą sumę, z którą pan zalega.

- Oczywiście. I nawet proponuję pani, że zapłacę z góry za najbliższe miesiące.

Wydawało się, że Zakreys połknęła jajko w skorupce. Stała przez chwilę oszołomiona. Nigdy nie myślała, że coś dobrego może ją spotkać ze strony tego wypłosza Hitlera. Natychmiast zaczęła podrygiwać z zadowolenia i chciała napchać Hitlera herbatą i domowymi ciastkami.

* 39

Został mu tylko tydzień. A potem... Co zrobi potem?

Nieważne! Jestem artystą. Jestem malarzem. Nie mogę się przejmować takimi głupotami.

Zdecydował, że ten ostatni tydzień wypełni twórczością. Zaczął rysować, ałe szybko się znudził: to nie wystarczało, potrzeba mu było czegoś więcej niż ołowianego grafitu. Odłożył zeszyt i zaczął marzyć o wielkim płótnie, bardzo wielkim płótnie, płótnie, które namalowałby olejami, płótnie monumentalnym.

Był usatysfakcjonowany. Oto projekt godzien jego myśli.

Zaczął palić, wyobrażając sobie rozmiary blejtramu. Myślał w kategoriach liczb, wymiarów. Posuwał swoją ambicję jak najdalej. Coraz bardziej powiększał ramy.

Nad ranem nie nakreślił jeszcze żadnej linii obrazu ani nawet nie wybrał tematu, ale odczuwał silną satysfakcję, że wymyślił największy fresk olejny na świecie.

Podniecony, wyszedł powłóczyć się po Wiedniu. Był z siebie dumny. Właśnie przydał ludzkości kolejnego arcydzieła. Paradował po najpiękniejszych dzielnicach, szczęśliwy, że mieszka w tak wspaniałym mieście, i nie wątpił, że miasto to również będzie pewnego dnia szczęśliwe, wzbogacając się o jego dzieło.

Następne dni spędził w muzeum. Nie tyle po to, by studiować dzieła mistrzów, ile po to, by przebywać w ich towarzystwie, tak czy owak, pewnego dnia miał się tutaj znaleźć. Przypatrywał się z pogardą największym i najbardziej ambitnym kompozycjom, jego dzieło zetrze je na proch, sprowadzi je do rozmiarów znaczków pocztowych.

Od czasu do czasu oddawał się grze, którą niedawno wymyślił. Reguły były proste: ustawić się na środku ogromnej sali wytapeto-wanej obrazami od listwy przypodłogowej po sufit, zamknąć oczy, obrócić się wokół własnej osi kilka razy, aż nie będzie wiadomo, gdzie się znajduje, wyciągnąć rękę i pokazać palcem przed siebie, po czym znowu otworzyć oczy: płótno, na które wskazywał, miało walor artystyczny równy temu, które wkrótce sam skomponuje. Hitler uwielbiał w ten sposób czytać swoją przyszłość. Tak właśnie

40 się dowiedział, że będzie malował równie dobrze jak Bosch, Cra-nach i Vermeer, co powodowało, że czerwieniał z wrażenia. Oczywiście, nie liczył razy, kiedy jego palec wskazywał ławkę, kaloryfer albo osłupiałego strażnika.

Pewnego wieczora, kiedy wrócił do domu, poczuł wyśmienity zapach dochodzący z kuchni. Pani Zakreys we wrzosowej sukni, wystrojona, uczesana, uśmiechnięta, zaproponowała mu, by usiadł z nią w jadalni i zjadł pieczeń jagnięcą. Hitler spochmur-niał: zrozumiał, że spodziewała się otrzymać pieniądze nazajutrz.

Pochłonął obiad, po czym wymówił się zmęczeniem. Kiedy już zamknął się u siebie, ostrożnie i cicho włożył swoje rzeczy do wielkiego jutowego worka, odczekał, aż codzienne pomruki i chrząkanie po drugiej stronie ściany ucichną, dając mu pewność, że Zakreys zapadła w sen, po czym cichym krokiem przemierzył mieszkanie.

Całe ciało, całą uwagę zaangażował w jednym celu: opuścić dom Zakreys tak, żeby Czeszka niczego się nie domyśliła.

Kiedy znalazł się na dworze, jeszcze się nie rozluźnił. Musiał prześliznąć się na sam koniec ulicy, za żółtą, przybrudzoną latarnię, skręcić w ulicę Mengela i wejść w mrok ulicy Packen.

Odetchnął głęboko i w końcu się uspokoił. Ocalony!

Wtedy dopiero zdał sobie sprawę, że jest zimno jak w lochu, że jezdnia zamarzła i że porywisty wiatr dręczył rżące konie.

Gdzie będzie spał tej nocy? Nie miał pojęcia.

*

Adolf H. przypatrywał się z ciekawością doktorowi Freudowi, gdyż nigdy wcześniej nie spotkał „specjalisty”.

Czy widząc go na ulicy, odgadłby, że ten pachnący tabaką drobny człowiek o krótkich nogach, w zbyt obszernym twee-dowym garniturze, zasługuje na względy i pochwały, jakimi go właśnie zasypywał doktor Bloch? Po czym można było poznać

* 41 * specjalistę? Po okularach może, tych dwucylindrowych szkłach, których gruba szylkretowa oprawa obramowywała przenikliwe oczy, nadając im wygląd teleskopów... Tak, okulary... To musiało być to: doktor Freud nosił okulary specjalisty.

- W czym się pan specjalizuje?

Dwaj lekarze odwrócili się, zaskoczeni, że słyszą tak wyraźnie głos chłopca, który aż do tej pory tkwił zamurowany w osowiałym milczeniu.

- Jestem specjalistą od zaburzeń w zachowaniu.

- Ach tak?

- Praktykuję psychoanalizę.

- No tak, oczywiście...

Słysząc termin „psychoanaliza”, Adolf przytaknął ze zblazowanym wyrazem twarzy, w rodzaju: „ależ to jasne, gdzie ja podziałem głowę?”, jak miał w zwyczaju robić, kiedy wypowiadano przy nim słowo, które posiadało więcej niż cztery sylaby. To pozwoli mu zyskać czas na zastanowienie. Psychoanaliza? Czy powinien znać to słowo? Otworzył drzwi pamięci i zapuścił się we wspomnienia greckich pojęć: teleologia, dialekty ka, psychologia, hi-permetropia, epistemologia, epidemiologia... Same barbarzyńskie terminy, które nosiły spiczaste szyszaki, miecze, włócznie i nie pozwalały się do siebie zbliżyć. Być może pośród tych wszystkich nieokrzesanych i nastroszonych wyrazów znajdowała się gdzieś „psychoanaliza”... Nauka o moczu? O omdleniach?

- Czy masz coś przeciwko temu, Adolfie, bym uczestniczył w waszym pierwszym seansie? - spytał doktor Bloch.

Adolf był zaskoczony błagalnym tonem prośby. W rzeczywistości doktor Bloch nie dawał świadectwa pokory wobec Adolfa, lecz wobec doktora Freuda, którego wyraźnie darzył uwielbieniem.

- Nie. Nie mam nic przeciwko.

Doktor Freud wskazał przykryty kilimem tapczan.

- Proszę się tu położyć, mój chłopcze.

Adolf podszedł do tapczanu i jednym ruchem dłoni wyswobodził się z kurtki, koszuli i spodni.

*42 -*

Położywszy dłoń na kalesonach, chciał się całkowicie rozebrać, podczas gdy dwóch mężczyzn patrzyło na niego z przestrachem.

- Nie, nie - powiedział Freud, schylając się gwałtownie, by pozbierać części garderoby - może pan zostać w ubraniu.

Zdawało się, że spąsowiał ze wstydu, stojąc przed młodzieńcem, który odsłonił swoje skarpetki, i podając mu ubranie.

Adolf zastanawiał się, w jaki sposób zostanie zbadany przez tkaninę, ale podporządkował się, ubrał i położył. W końcu tak będzie wygodniej.

Doktor Freud usiadł na fotelu sąsiadującym z tapczanem.

- Nie widzę pana, doktorze.

- Tak właśnie jest bardzo dobrze. Proszę spojrzeć w sufit.

Adolf począł szukać tego, co mógłby wyczytać w suficie, jednak nad nim znajdował się normalny, biały strop, pozbawiony tablic pokrytych literami ułożonymi od olbrzymich do mikroskopijnych, które lekarze zwykle kazali odczytywać pacjentom.

- Proszę mi opowiedzieć o pańskim problemie. Nie, proszę na mnie nie patrzeć. Słucham pana.

Cała ta ceremonialność zaczęła drażnić Adolfa, ale wykorzystał fakt, że nie musiał patrzeć na nikogo i mógł swobodniej opowiedzieć o swoich omdleniach w Akademii.

Słyszał, jak doktor Freud skrobie w swoim kajecie, i poczuł dumę: mówił zatem rzeczy, które zasługiwały na zapisanie, ten mężczyzna się nim interesował.

- Czy kochał pan matkę, mój chłopcze?

To pytanie tak go zaskoczyło, że podniósłszy się, zaczął drżeć.

- Bardzo.

Zesztywniał. Nie może sobie pozwolić na łzy. Nie wobec tych dwóch mężczyzn.

- A ojca?

No i proszę! Doskonałe pytanie, żeby osuszyć łzy. Fala zimna przebiegła mu przez twarz. Lód kłuł go w policzki. Adolf zamilkł.

- Czy kochał pan swojego ojca?

* 43

- Nie rozumiem, dlaczego zadaje mi pan to pytanie.

- A szkodzi panu na nie odpowiedzieć?

-Tak.

- Wyciągam więc z tego wniosek, że nie bardzo kochał pan swojego ojca.

Wściekłość postawiła Adolfa na równe nogi.

- Ale ja nie po to tu przyszedłem!

Stanął naprzeciwko rzekomego doktora, gotowy go udusić.

Usadowiony w zielonym fotelu Freud zrobił skruszoną minę i spuścił oczy.

- Proszę mi wybaczyć. Myślałem, że ma to pewien związek. Być może się pomyliłem. Proszę mi wybaczyć. Bardzo mi przykro. Naprawdę.

Poczucie zwycięstwa rozsadzało pierś Adolfa. Dorosły go przepraszał! Pokazał dorosłemu człowiekowi, gdzie jest jego miejsce! Specjaliście w dodatku. Duma przegnała wściekłość.

Doktor Freud powoli podniósł oczy na Adolfa i spytał głosem już spokojniejszym, przez który przebijało jeszcze zawstydzenie:

- Być może mógłby mi pan opowiedzieć wszystkie dobre wspomnienia związane z pańskim ojcem i opisać mi, jeżeli to pana nie zasmuca, chwile, w których był pan szczęśliwy w jego towarzystwie; czy to możliwe?

Adolf przez chwilę miał wrażenie, że dał się złapać w pułapkę, ale przełknął ślinę i wybąkał:

- Niech tak będzie.

Wyciągnął się na kozetce i zaczął grzebać w pamięci. Wspomnienia przychodziły tłumnie, strumieniami, uporczywe, nawracające, ale musiał w nich przebierać: na jedno dobre przypadało tysiąc złych. Jego ojciec, ten ojciec, który skończył, padając przed porannym kieliszkiem białego wina, pozostawił mu jedynie ból, nienawiść, rany. Teraz znowu krążyła nad nim, większa niż napełniony powietrzem, przyklejający się do sufitu balon, stara, znienawidzona, nieznośna i niepokojąca gęba. Ta czerwona twarz o krzaczastych brwiach choleryka, te wąsy przesadne, zarazem

* 44 * długie i rzadkie, które schodziły piramidą od nosa aż do arterii szyjnych, z ustawicznie przylepionym grymasem złego humoru. Usłyszał ponownie głos, który na niego wrzeszczy, na skórze poczuł uderzenia pasem, przypominał sobie samotność swojego drobnego ciała skulonego w kłębek u stóp zamkniętych drzwi, za którymi jego matka łkała, błagając swego męża, by przestał. Trzymał znowu siekierę, którą chciał zabić ojca, gdy ten, o jeden raz za dużo, uderzył matkę. Po raz kolejny odpychał tego zbyt ciężkiego, zbyt nabitego, zbyt pijanego mężczyznę, który po tym, jak już się nakrzyczał, nawrzeszczał, naubliżał, chciał teraz przytulić swojego ukochanego syna do potężnej piersi, by z nim porozmawiać, łkając z radości, że jego potomka czeka bliska przyszłość w administracji. Drżał jeszcze pod biczem chłoszczącej uwagi: „Artysta? Dopóki chodzę po tej ziemi, nigdy!”. Adolf znów ujrzał siebie na zimnym strychu, kiedy chciał się powiesić. Ponownie z dziką radością doświadczył tego, co poczuł nad lichą trumną, mahoniowym pudłem, które nareszcie milczało, podczas gdy on trzymał swoją matkę w ramionach, biedną matkę, która mimo wszystko żałowała własnego kata, swoją szlochającą matkę, która nie rozumiała, że doświadcza wyzwolenia. Adolf musiał powstrzymać ten wybuch emocji - emocji minionych, jednak nie tak dawno - by je przesiać i wyłapać jeden czy dwa szczęśliwe obrazy: wyprawa statkiem wzdłuż rzeki, popołudnie upływające na zbieraniu miodu w ojcowskich ulach.

- Czy wie pan, na co zmarła pańska matka? - doktor postanowił iść dalej.

- Tak. Na raka.

Ma gardło ściśnięte. Jedynie męska duma każę mu odpowiadać temu impertynentowi. Dziecko w nim zaczyna cierpieć. Boi się, że zaraz zaleje się łzami.

- Gdzie umiejscowił się ten rak?

Adolf nie odpowiada. Nawet gdyby chciał, nie może. Jego twarz ocieka ciężkimi, słonymi łzami, jego usta drętwieją, nie może złapać oddechu.

* 45 *

- Czy wie pan?

Zimny upór lekarza wstrząsa nim jeszcze bardziej. Usiłuje odpowiedzieć, ale niezdolny do artykulacji słyszy, jak wydaje z siebie skrzek kruka.

Doktor Bloch podbiegł do Adolfa i czule ścisnął mu rękę. Przestraszony konwulsjami chłopca, postanowił odpowiedzieć za niego.

- Pani Hitler zmarła na raka piersi.

- Nie chcę tego słyszeć od pana, lecz od niego. Proszę wrócić na swoje miejsce.

Głos jest zimny, chirurgiczny, precyzyjny. Jak strzykawka.

Doktor Bloch wycofuje się i głos pyta ponownie:

- Proszę mi powiedzieć, na co zmarła pańska matka.

Dreszcze wstrząsają ciałem Adolfa: jakby prażył się na patelni kozetki. Chce odpowiedzieć specjaliście, tak postanowił, uda mu się, to będzie bardzo trudne, ale nie może się wycofać.

- Na ra... na raka kia... klatki piersiowej.

Co się stało?

Spływa na niego uspokojenie. Rozluźnia się do tego stopnia, że staje się płynem. Czuje się wycieńczony, czuje ulgę. Jego ciało przynosi mu ukojenie, po każde zagłębienie kości, po najmniejsze zakamarki skóry.

Nad nim pojawia się uśmiechnięty doktor Freud. Swego rodzaju dobroduszność zdaje się łagodzić tę surową twarz.

- Nareszcie! Jestem szczęśliwy. Przynajmniej powiedział mi pan coś prawdziwego w ostatnim momencie.

Zdawało się, że to już koniec. Dwaj lekarze przeszli do sąsiedniego pokoju i cicho dyskutowali.

Adolf zrozumiał, że może wstać. Jakkolwiek ubrany, miał wrażenie, że się ubiera, nogi chwiały się pod nim, czuł się tak, jakby dostał obuchem w głowę.

Dołączył do dwóch mężczyzn.

- A więc, doktorze, jakie lekarstwo powinienem brać?

* 46

Dwaj mężczyźni uśmiechnęli się, po czym doktor Freud pierwszy się opanował, marszcząc brwi.

- Jest za wcześnie, by to stwierdzić. Musimy jeszcze odbyć kilka seansów.

- Ach tak?

- Nie sądzę, by ich pan potrzebował dużo.

- Ach...

Wnioskując z uradowanej twarzy Blocha, musiała to być dobra nowina. Jednak Adolf na samą myśl czuł się wycieńczony.

- Proszę mi powiedzieć, młodzieńcze, jak zamierza mi pan zapłacić?

- To znaczy... nie mam zbyt dużo pieniędzy.

- Domyślam się - powiedział Freud z uśmiechem. - Wiem, co to znaczy. Ja też byłem kiedyś studentem.

Błyski radości odmieniły jego badawcze spojrzenie. Adolf z trudem wyobrażał sobie, że ten szpakowaty poczciwiec w twee-dowym garniturze mógł być kiedyś młody...

- Co pan potrafi robić?

- Malować. Studiuję w Akademii Sztuk Pięknych.

- Bardzo dobrze. To bardzo interesujące.

-Jeżeli pan chce, mogę panu namalować szyld z napisem: „Doktor Freud, psychanalista”.

- Psychoanalityk.

- Tak: „Doktor Freud, psychoanalityk”, a pod spodem jakąś ładną scenę z mitologii, jeżeli pan sobie życzy.

- Bardzo dobrze, jaką?

- Zaczerpniętą z opery Wagnera.

- Wołałbym mitologię grecką. Edyp i Sfinks na przykład.

- To się da zrobić. Jak pan chce. Nie za bardzo lubię mitologię grecką, bo pełno tam nagich ciał, a jak panu wyjaśniałem, kiedy mam namalować akt...

- Proszę się nie obawiać. Edyp nie był kobietą, tylko mężczyzną.

- A więc wszystko w porządku.

* 47 *

Adolf wyciągnął dłoń. Freud, rozbawiony, wyciągnął swoją i dobili targu: szyld dla Freuda za uleczenie Hitlera.

- Do następnego razu, mój drogi Adolfie, proszę się przygotować, żeby mi opowiedzieć swój sen.

- Sen? - wykrzyknął Adolf, spanikowany. - To niemożliwe, mi się nigdy nic nie śni!

*

Hitler nie był zaprawionym włóczęgą. Wiedeń tajemny, Wiedeń wiecznie żywy, Wiedeń podszewek i wewnętrznych kieszeni, miasto skwerów, na których można spać aż do świtu, nie narażając się policji, miasto schronisk, przytułków, zup dla biedoty, chowające w swoich fałdach dyskretny przedsionek osłaniający przed wiatrem, dziedzińce bez śniegu, szkolne klasy w nocy opustoszałe, ale jeszcze ciepłe od dziecięcych oddechów, Wiedeń skrywający za klasztornymi murami dobrą i dzielną siostrę, która nie boi się kloszardów, oraz księdza, który ofiarowuje pierwszemu przybyłemu mszalne wino, a także przyjaznego socjalistę, który rozkłada sienniki we własnych piwnicach, Wiedeń wieży Babel, gdzie liczne języki obijają się o siebie, wzajemnie się zagłuszając, by przemówić uniwersalnym głosem głodu i zmęczenia, ów Wiedeń z odzysku, na którego mieliźnie osiadają wyrzutki galopującej industrializacji, ten Wiedeń był Hitlerowi nieznany. Jedyny Wiedeń, jaki miał w głowie, to był Wiedeń fasad, sławetny, zaszczytny, paradny, Wiedeń nowego Ringu z długimi alejami dla pieszych i do konnej jazdy, Wiedeń cesarskich muzeów i teatrów z kolumnadami, Wiedeń dla cudzoziemskiego turysty, dla zadziwionego studenta, Wiedeń z pocztówki.

Hitler włóczył się bez celu przez całą noc. Marsz dla syna drobnego urzędnika był jedynym usprawiedliwieniem jego obecności na ulicy. Absolutnie nie zamierzał usiąść albo położyć się na ławce. To oznaczało stać się włóczęgą.

* 48 *

Ociągający się, blady świt wreszcie nadszedł, by mu oznajmić, że jego wędrówka może dobiec końca. Znajdował się przed zamglonym Dworcem Wschodnim.

Wszedł do środka. Dworcowe tło tłumaczyło jakoś fakt, że taszczy ze sobą dużą torbę.

Przy umywalkach postanowił umyć się niemal cały. Było to ryzykowne i niewygodne, co więcej, ściągało na niego pogardliwe spojrzenia spieszących się podróżnych, ale przeszkody dodały mu odwagi: walcząc o swoją czystość, pokazywał, że jest człowiekiem pełnym osobistej godności. Kiedy skończył i w nozdrzach poczuł cytrynowy zapach mydła mieszający się z odorem amoniaku, omal nie pożałował całej tej gimnastyki.

Wrócił na poziom peronów, usiadł na torbie i czekał.

Pasażerowie, pasażerki, tragarze, kontrolerzy, zwiadowcy, sprzedawcy kiełbasek, urzędnicy, wszyscy krzątali się wokół niego. On stanowił centrum. Świat się kręcił. On był jego osią. Jako jedyny myślał o sprawach zasadniczych, jako jedyny wypełniał sobie umysł problemami, które dotyczyły całej ludzkości: myślał o swoim płótnie, największym płótnie świata, tym, które namaluje i które uczyni go sławnym.

- Czy mógłby mi pan pomóc, młodzieńcze?

Hitlerowi zajęło trochę czasu, zanim zestroił swój wzrok i słuch, po czym zwrócił się ku starszej pani.

- Nie daję rady nieść tych walizek, są za ciężkie. Gdyby był pan tak dobry i mi pomógł...

Hitler nie mógł uwierzyć: stojąca przed nim ukapeluszona, za-woalowana, urękawiczniona kreatura, w dodatku mocno uperfu-mowana tuberozą, nie zawahała się przerwać jego wzniosłej medytacji. Co za tupet! Czy raczej, co za nieświadomość!

- Czy mógłby mi pan pomóc? Wygląda pan tak sympatycznie.

No i masz - pomyślał Hitler - bierze mnie za jakiegoś osiemnastoletniego chłopaczka, który czeka na pociąg Nie zdaje sobie sprawy, że zwraca się do geniusz#.

* 49 *

Hitler uśmiechnął się, a w tym uśmiechu zawierała się cała wyższość boskości, która zniża się do poziomu ludzi, by im oznajmić z pełnym znużenia smutkiem: „Nie, nie mam wam za złe, że jesteście jedynie tym, czym jesteście, wybaczam wam”.

Zarzucił torbę na plecy, podniósł dwie walizki i zaczął kroczyć obok starej, gadatliwej Węgierki, która dziękowała mu, świergocząc.

Kiedy już się usadowiła w kolasie, uścisnęła rękę Hitlerowi, potrząsnęła nią z wigorem, po czym wydała rozkaz woźnicy, by ruszył.

Hitler otworzył dłoń: włożyła w nią banknot.

„Moja gwiazda! - pomyślał. - Moja dobra gwiazda znów dała znać o sobie. To ona całą noc prowadziła mnie na dworzec i przywiodła tutaj tę cudzoziemkę, by podeszła do mnie i wsunęła mi w dłoń banknot. Dziękuję, mamo. Dziękuję”.

Poczuł to dobrze przed chwilą, siedząc na torbie na końcu peronu: od zawsze stanowił centrum świata. To mu się nie przyśniło.

Wrócił na dworzec, by zastosować się do lekcji przeznaczenia. Cały dzień pomagał podróżnym nosić bagaże. Samotne kobiety wysiadające z wagonów pierwszej klasy nie ufały tureckim tragarzom, zbyt hałaśliwym i ogorzałym, którzy napraszali się bez ceregieli, za to akceptowały pomoc bladego młodzieńca - z pewnością żołnierza na przepustce - i w chwili rozstania okazywały mu większą hojność, niż okazałyby profesjonaliście. Żadna z nich nie dorównywała, oczywiście, szczodrobliwością Węgierce, ale to dlatego, że przeznaczenie wysłało ją pierwszą: by otworzyć drogę.

O zmroku Hitler, opuszczając dworzec z uciułanym groszem w kieszeni, pod dwudziestym drugim numerem przy ulicy Fel-bera zauważył tabliczkę: „Pokoje do wynajęcia”. Wszedł, położył pieniądze na stole. Poprowadzono go do pokoju numer szesnaście.

Wyciągnął się na łóżku z rękoma na piersiach i zanim zapadł w sen, zdążył jeszcze wyszeptać: „Dziękuję ci, mamo”.

* 50 *

*

Przemierzając miasto, by dotrzeć na drugie spotkanie do doktora Freuda, Adolf H. kusił pecha; zagubiony w myślach, przegapił parę razy odpowiedni przystanek i w końcu musiał się cofać.

- Wiedziałem, że się pan spóźni - stwierdził po prostu Freud, otwierając drzwi i tym samym kładąc kres potokowi usprawiedliwień, który spływał z ust młodego człowieka.

Adolf przerwał, zadowolony, że udało mu się wybrnąć z sytuacji bez reprymendy. Położył się na kozetce.

Freud spojrzał na zegarek i usiadł.

- Co chciałby mi pan dzisiaj opowiedzieć?

Pomimo wysiłku dobrej woli Adolf miał trudności, by wymyślić na cokolwiek. Jego umysł wydawał mu się wielkim, pustym domem, bez mebli ani obrazów, same gipsowe ściany w kolorze śnieżnej bieli. Błąkał się w nim, niczego nie widząc i nie mając się czego uchwycić.

Kilka razy zaczynał zdanie, ale po dwóch czy trzech burknięciach zatrzymał się, niezdolny, by skończyć, a nawet trochę przerażony.

Doktor Freud zachowywał cierpliwość i nie wydawał się zdziwiony tym długim milczeniem.

Po dłuższej chwili milczącego zakłopotania Adolf odwrócił się ku niemu i powiedział bardzo wyraźnie:

- Przykro mi.

- Nie szkodzi. To również przewidziałem.

Adolf zaczynał rozumieć gierkę doktora Freuda: utrzymywał, że wszystko przewidział - wypadki, chwilową niepamięć, spóźnienia, przedłużające się milczenie - po tym jak rzecz już się wydarzyła. Łatwizna! Nie sposób było zaprzeczyć, a jeżeli grzeszyło się naiwnością, można było go nawet podziwiać za przenikliwość. Zgrywał mędrca, i to tanim kosztem.

- Następnym razem, kiedy będzie pan coś przewidywał, doktorze Freud, proszę mnie uprzedzić. Tak żebym mógł sprawdzić pańskie przypuszczenia.

* 51 *

- No więc przewiduję, że pod koniec tego seansu będzie mnie pan nienawidził.

To niezbyt trudne do przewidzenia. Już teraz nieźle działa mi na nerwy.

Po czym, zdając sobie sprawę, że wbrew własnej woli przyznaje lekarzowi rację, Adolf H. zmusił się do uprzejmości.

- No to jak, będziemy kontynuować, doktorze?