Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mona.
Dziewczynka zajadająca się malinowymi makaronikami. Przyjaciółka wołu o imieniu Mun. Dojrzała kobieta, która nie chce chować włosów pod chustą. Matka syna, który z nią nie rozmawia. Żona męża, który jej nie dotyka. Pielęgniarka w szpitalu powoli pożeranym przez rozrastającą się dżunglę.
Kiedy na jej oddział trafia ciężko ranny Adam, Mona robi wszystko, by chłopak przeżył. A w niej samej wybucha żądza i pragnienie zmiany. Tylko czy można uciec od zniewalających zasad, przeszłości, siebie?
Po międzynarodowym sukcesie Jeziora Bianca Bellová powraca z nową powieścią, by znów umiejscowić swoich bohaterów w niedookreślonym czasie i przestrzeni, w świecie tajemniczym, nienazwanym, choć nasuwającym wiele realnych skojarzeń.
Czeska autorka w typowym dla siebie surowym stylu tka poruszającą, uniwersalną opowieść o silnych emocjach wplątanych w sztywne nakazy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 161
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mojemu mężowi
Scena późną wiosną Otwarte okno – siedzę, czytam, śnię o Księdze Przemian. Jaskółek kilka krąży wśród półek z moimi książkami, a z kwitnących drzew wiatr strąca z deszczem za płatkiem płatek na pisarski kamień. Czytam Księgę Przemian, nie myślę, jak długo wiosna będzie trwała jeszcze.
Li Ye (Li Jilan)
Słońce prześwietla trawę na grani, pomiędzy źdźbłami Mona dostrzega sylwetkę. To grzbiet i rogi wołu. Obok leciutko podskakuje drobna postać z witką: to zadziwiające, że w takiej spiekocie ktoś ma siłę skakać, zadziwiające, że źdźbła trawy kołyszą się w takim skwarze. Skąd niby wiatr, który by nimi poruszał? I kim jest podskakująca postać?
Mona ociera rękawem pot z czoła. Spod czepka wyślizgnęło jej się pasmo włosów; upycha je z powrotem. W rurach coś trzeszczy, jakby dokazywało tam dzikie zwierzę. Poza tym jest spokojnie, nie słychać nawet jęków.
Kim jest ta osoba, tryskająca radością i energią? Babcia była bardzo żywotna, do siedemdziesiątki wspinała się po drzewach, drobna budowa też się zgadza, ale ten ktoś ma w sobie energię dziecka, no tak, to przecież ona sama, pogania wołu przesadnie zamaszystymi ruchami witki, spódnica opada na jej chude biodra. Wół miał na imię Mun, a przynajmniej tak się do niego zwracała. Mun, słyszałeś kiedyś o przewodnikach zmarłych?, pytała, wytrzeszczała oczy w udawanym przestrachu i zasłaniała sobie usta. Mun powoli odwracał łeb w jej stronę, a jego wielkie, głupie oczy odpowiadały, że nie, o przewodnikach zmarłych to on nigdy nie słyszał.
Bo wiesz, Mun, czasem jest tak, że ktoś umiera daleko od domu. Wiesz, że to źle, prawda, Mun? To źle, jak cię pochowają daleko od domu. Wół pochylał głowę, było mu przykro, że tak się zdarza. Kiedy się kogoś pochowa daleko od domu, to ten ktoś nie zazna spokoju. Po prostu nie może w spokoju nie żyć, rozumiesz? Jest wtedy trupem, ale niespokojnym. Więc istnieli przewodnicy, którzy cudem doprowadzali takich zmarłych aż do domu. Mogło to trwać całymi tygodniami, zależy, jak daleko mieli. No i taki człowiek przez całą drogę prowadził tego zmarłego, szli strasznie powoli, po tym można ich było poznać, że obaj szli tak ślamazarnie, a przewodnik cały czas musiał wołać zmarłego, wzywać go z krainy zmarłych. Mun, ty mnie w ogóle słuchasz? Mun kiwał głową, że słucha, a ona klepała go po łbie. Na noc zatrzymywali się w zajeździe, a rano, jeszcze przed świtem, ruszali w dalszą drogę. Zmarły miał na głowie wielki słomiany kapelusz, do tego jeszcze twarz zasłoniętą woalem. I przewodnik, i zmarły byli ubrani na fioletowo. Stawiali powoli krok za krokiem, a kiedy spotykali kogoś na drodze, wszyscy ich omijali, dzieci wrzeszczały: „Trup w kapeluszu!” i uciekały w pola. No, ja tak samo.
Mun rozważnie stawiał jedną nogę za drugą i rozmyślał o przewodnikach zmarłych, Mona trzymała rękę na jego boku. To był dobry wół, świetnie się sprawdzał w polu, ciężko pracował. Prowadziła go do domu i bez przerwy do niego mówiła. Patrzył na nią tępym wzrokiem i było widać, że nie rozumie, ale się stara. Kiedy go sprzedawali, nie dało się go wyciągnąć z obórki, dopóki nie przyszła Mona. Odprowadziła go na targ, gdzie oboje płakali, kiedy znalazł się kupiec. Mun nie odrywał od niej swoich głupich oczu, a ona jeszcze długo miała sny, z których budziła się ze szlochem.
– Jeden zgon w dużej sali – informuje ją siostra z dziennej zmiany. – Ten z przestrzelonym płucem. Jedna pilna amputacja, to gangrena, i jedna resuscytacja.
– Ile nam zostało leków przeciwbólowych? – Mona niechętnie odrywa się od wspomnień. Siostra z dziennej zmiany tylko kręci głową ze zmęczeniem. Po ścianie, na wysokości wzroku, niespiesznie przesuwa się niemal przezroczysty gekon.
– Gorąco dzisiaj – mówi na wszelki wypadek Mona; zawsze czuje się nieswojo, kiedy zapada cisza. Siostra z dziennej kiwa głową i powoli wyjmuje spinki, które przytrzymują jej czepek.
◆◆◆
Chłopak po amputacji krzyczy, Mona wie, że to będzie trudna zmiana. Mają mało opioidów, trzeba oszczędzać. Lekarz dyżurny śpi i nie życzy sobie, żeby go budzić, chyba że to sprawa życia lub śmierci. Ma za sobą ciężki dzień, pracował na pierwszej linii, a jeśli się chociaż trochę nie wyśpi, nie będzie w stanie nic zrobić. Ale Mona poradzi sobie sama, ma doświadczenie.
Spogląda na kartę wiszącą w nogach łóżka, chłopiec ma na imię Adam. Na jego twarzy odcinają się wyraźne kości policzkowe, charakterystyczne dla członków górskiego plemienia. Rana ciągle krwawi, potrzebuje nowego opatrunku. Chłopak jęczy i patrzy w jej stronę, ale oczy ma zamglone z bólu, pewnie w ogóle jej nie widzi. Jego twarz jest zlana potem. Mona wzdycha, kładzie mu na czoło świeży okład. On wyciąga do niej rękę. Pozwala mu się dotknąć, jego palce niespodziewanie splatają się z jej palcami. Jego dłoń niemal parzy, bije z niej gorączka.
– Wszystko będzie dobrze, Adamie – zapewnia kojąco Mona.
– Strasznie boli – jęczy.
Mona kiwa głową, no tak, każdy w szpitalu wie, że to strasznie boli.
– Niech mi pani pomoże.
Jak ma mu wytłumaczyć, że klucz od niemal pustej szafki z opioidami ma przy sobie lekarz dyżurny, który właśnie śpi?
– Wstydź się! – fuka na nią starszy mężczyzna z łóżka obok, wspierając się na łokciu. – Ci chłopcy ryzykują życiem, dzielnie walczą, za ciebie też! Tracą kończyny, życie tracą. A ty pozwalasz, żeby cierpiał jak zwierzę! Hańba!
– Niech się pan uciszy – syczy Mona. – Budzi pan pacjentów.
Marszczy czoło pod czepkiem. Z kieszeni na piersi wyjmuje termometr, uważnie na niego spogląda. Potem delikatnie wsuwa go Adamowi pod pachę.
– Pić – jęczy chłopak.
Mona wślizguje się do pokoju lekarskiego – kanciapy ze stolikiem, rozchwianym krzesłem i pojedynczym, poobijanym łóżkiem. Przez uchylone okno wpada do środka woń kwitnących migdałowców. Doktor Kamran śpi, odwrócony twarzą do ściany, głośno oddycha. Klucze leżą na stole, więc nie ma dramatu, Mona po prostu powolutku je podniesie, żeby metal nie brzęknął.
– Co robisz? Kradniesz? – ledwo słyszalnie mamrocze doktor Kamran, brzmi na wpół śpiąco.
– Potrzebuję czegoś na uspokojenie dla tego chłopaka po amputacji. – Mona ciężko wzdycha, wie, że tak łatwo się nie wywinie.
Doktor Kamran kiwa na nią, żeby podeszła bliżej, więc idzie jak na ścięcie, on wstaje z łóżka i w półmroku przykleja się do jej pleców niczym ameba. Mona nie spuszcza wzroku z karalucha, który biegnie wzdłuż ściany, nie zwraca uwagi na chciwe ręce, które obłapiają jej piersi, brzuch, krocze. Cieszy się, że nie widzi twarzy doktora Kamrana i wielkiego guza modlitewnego pośrodku jego czoła.
– Parszywa złodziejko! Już ja ci pokażę, co się robi takim jak ty! – woła za nią, ale ona jest już na korytarzu, w ręce mocno ściska klucze, na końcu korytarza otwiera nimi szafkę, w której są leki i skrzyneczka z opioidami.
Chłopiec lekko się wypręża, kiedy morfina miesza się z jego krwią, a potem jest już spokojny; Mona trzyma go za rękę, dopóki nie zamknie oczu. Pacjent pod oknem płacze przez sen. Mężczyzna na łóżku obok znowu wspiera się na łokciu i krzyczy:
– Łajdaczyłaś się z doktorem, co? Latawico! Chłopcy ryzykują dla ciebie życie, zdychają tu, a ty ściągasz dobrych ludzi do piekła!
– Ostrzegałam – wzdycha Mona i wywozi awanturującego się mężczyznę na korytarz razem z całym łóżkiem. Po drodze dwa razy trafia we framugę drzwi, mężczyzna na łóżku posykuje z bólu. Nareszcie jest cicho.
◆◆◆
Hani obserwuje swoje nogi, patrzy, jak nurt potoku zniekształca ich kontury i oblepia pęcherzami powietrza. Jest przedwiośnie, powietrze jeszcze chłodne, a woda lodowata, aż kości bolą. Stoi i liczy, żeby pobić swój rekord, ale kiedy dochodzi już do sześćdziesięciu pięciu, zauważa, że do wierzchu lewej stopy przyssały mu się dwie pijawki. Przeklina przez zęby. Nagle jest ich już całe stadko, zbliżają się do niego, unoszą na powierzchni wody – to znaczy, że idzie burza. Hani wychodzi na porośnięty trawą brzeg i paznokciem ostrożnie podważa przyssawkę, ale potem traci cierpliwość i odrywa oba obrzydliwe stwory; krew leje się strumieniem, jakby matka zarżnęła kurę. Wyrzuca pijawki w trawę; widok ich na wpół otwartych przyssawek umazanych jego krwią sprawia, że robi mu się niedobrze. Dang siedzi w trawie, w ustach trzyma źdźbło.
– Pijawki? – pyta obojętnie.
– Rzygać się chce – krzywi się Hani.
– Obleśne – zgadza się Dang.
– Wyobraź sobie, że one mają po pięć par oczu! Nie chce ci się rzygać na samą myśl? Idzie burza. – Hani macha dłonią w stronę nieba. W oddali rozlega się grzmot.
◆◆◆
Kiedy Mona wraca z dyżuru do domu, Ata jeszcze śpi. Zaspał do szkoły, jak mógł zaspać? Mona w życiu nie zaspała, ani razu nigdzie się nie spóźniła.
– Ata, wstawaj.
Chłopak śpi z rozchylonymi ustami, na poduszkę cieknie ślina. Mona pochyla się nad nim i kładzie mu dłoń na ramieniu. Sama nie wie dlaczego, do oczu cisną jej się łzy. Dżungla za oknem odpuściła, słychać tylko odległe trąbienie samochodów i dzwonki riksz.
– Synku, zaspałeś.
Ata porusza się i niechętnie otwiera oczy, zasłania twarz poduszką.
– Mamo, nie idę dziś do szkoły.
Mona milczy, wie, że nie zmusi Aty, nie potrafi go przekonać, żeby się jej słuchał. Już kiedy był malutki, ciągnął ją za włosy, gryzł po twarzy i kopał po łydkach, a ona nie potrafiła mu się sprzeciwić.
– Chodź, pójdziemy na śniadanie do Dzielnicy Francuskiej – decyduje nagle. Ata ściąga poduszkę z głowy, spogląda na matkę badawczo. Powoli siada, wbija wzrok w swoje nogi.
– Ale się zakryjesz – mówi cicho.
Mona milczy.
– Nie chcę, żeby koledzy znowu mnie wypytywali, dlaczego chodzisz z odkrytą głową.
– Dobrze – zgadza się Mona i naciąga na włosy białą chustę.
◆◆◆
Mona siedzi z synem w kawiarni Chez Carol w Dzielnicy Francuskiej, pije mrożoną kawę i obserwuje, jak chłopak grzebie bez entuzjazmu w szklance z jajkami po wiedeńsku.
– Zjadłbym kanapkę – mówi, więc Mona składa jeszcze jedno zamówienie. Były dni, kiedy mogła sobie to wszystko tylko wyobrażać: kanapki, jajka w szklance, smoczą zupę, pieczone gołębie, ciastka z migdałami i lody o smaku mango; wyobrażała to sobie, żeby przeżyć te długie, niekończące się dni, gdy przez dziesięć miesięcy w jej menu znajdowała się tylko jedna pozycja: kule z ryżu. W piątki dostawała do nich jeszcze banana. Przez dziesięć miesięcy cały tydzień czekała na tego idiotycznego banana, jakby był co najmniej czekoladowym parfait.
– Ata, dlaczego nie chcesz iść do szkoły?
Chłopiec zastanawia się, mrużąc oczy. Odpędza bezdomnego kota, który łasi się do niego w oczekiwaniu na jałmużnę. Odsuwa od siebie talerz z jedzeniem, ledwo spróbował. Monę aż coś ściska. Chciałaby mu powiedzieć, ile wyrzeczeń kosztowała ją ta kanapka z serem we francuskiej kawiarni, ile bandażowania gnijących ran, ile podmytych tyłków i przebierania koszul upapranych wymiocinami. Nie mówi nic.
◆◆◆
Adam ciężko oddycha, rana po amputacji nie chce się goić, antybiotyki nie działają, zakażenie się rozprzestrzenia. Mona ociera mu czoło, chłopak dyszy niespokojnie. Ich spojrzenia się spotykają, ale Mona wie, że on jej nie widzi, a jeśli nawet widzi, to nie dostrzega. Po ścianie za jego łóżkiem cieknie strużka wody. W powietrzu unoszą się mikroskopijne fragmenty skóry łuszczącej się z nóg pacjentów i permanentny odór moczu.
– Posiedzę tu chwilę – mówi Mona przepraszająco. – Dziś mamy spokój, może nikogo już nie przywiozą.
Chwyta go za rękę, jego dłoń jest rozpalona i niespokojnie drży. Mona siedzi na łóżku pacjenta – dokładnie za to wyrzuca się ze szpitala niesubordynowanych gości.
– Ćśśś – szepcze. – Wiesz, co to jest Dzielnica Francuska?
Adam nie daje po sobie poznać, czy ją słyszy.
◆◆◆
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Proza czeska
Jan Balabán
Wakacje / Możliwe, że odchodzimy
Którędy szedł anioł
Bianca Bellová
Jezioro
Tereza Boučková
Rok koguta
Roman Cílek
Ja, Olga Hepnarová
Emil Hakl
Zasady śmiesznego zachowania
Petra Hůlová
Plastikowe M3, czyli czeska pornografia
Macocha
Zdeněk Jirotka
Saturnin
Miroslav Sehnal / Břetislav Uhlář
Godzina w niebie
Petra Soukupová
Zniknąć
Pod śniegiem
Najlepiej dla wszystkich
Petr Šabach
Gówno się pali
Podróże konika morskiego
Masłem do dołu
Pijane banany
Dowód osobisty
Babcie
Marek Šindelka
Zostańcie z nami
Mapa Anny
Kateřina Tučková
Boginie z Žítkovej
Wypędzenie Gerty Schnirch
Seria Czeska Bajka
Vojtěch Matocha
Truchlin
Iva Procházková
Pyszna środa
Petra Soukupová
Bercik i niuniuch
Pavel Šrut, Galina Miklínová
Niedoparki
Niedoparki powracają
Niedoparki na zawsze
Seria Czeskie Krymi
Jiří Březina
Przedawnienie
Daniel Petr
Siostra Śmierć
Iva Procházková
Mężczyzna na dnie
Roznegliżowane
O języku czeskim
Zofia Tarajło-Lipowska
Nowy Kapoan. Strzel i traf do czesko-polskich językowych gaf
Ekonomia i polityka
Václav Klaus
My, Europa i świat
Seria Nowe Polskie
Rafał Niemczyk
Mama umiera w sobotę
Tytuł oryginału: Mona
First published in 2019 by Host, Brno
Redakcja: Magdalena Granosik, Julia Różewicz
Korekta: Magdalena Lalak
Projekt okładki: Kasia Michałkiewicz-Hansen
Projekt typograficzny: Mimi Wasilewska
Wydanie książki zostało dofinansowane przez
Copyright © by Bianca Bellová, 2019
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Afera, Wrocław 2020
Copyright © for the Polish translation by Anna Radwan-Żbikowska
All rights reserved
ISBN 978-83-65707-35-2
Wydanie I, Wrocław 2020
Wydawnictwo Afera
www.wydawnictwoafera.pl
kontakt: [email protected]
Wiersz Scena późną wiosną: Li Ye (Li Jilan), antologia Zpěvy staré Číny, wyd. Československý spisovatel, Praha 1988. Z języka oryginału w odczytaniu Bohumila Mathesiusa; z języka czeskiego przełożyła Barbara Szot.
Wiersz Zabij koguta: pieśń ludowa z południowych Chin, antologia Zpěvy staré Číny, wyd. Československý spisovatel, Praha 1988. Z języka oryginału w odczytaniu Bohumila Mathesiusa; z języka czeskiego przełożyła Anna Radwan-Żbikowska.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek