Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mozaika życia to historia ułożona z bardzo wielu kawałków: miłości, śmierci, seksu, sekretów, rozczarowań, nadziei. I tak opisana, że nie sposób się od niej oderwać.
Lepiej być obcym w ojczyźnie czy na emigracji? Gdzie jest nasz dom – tam, gdzie się rodzimy, czy tam, gdzie chcemy, by zastał nas nowy dzień? Wreszcie jak wiele różnic można pokonać dla miłości?
Jest połowa lat osiemdziesiątych XX wieku. W Związku Radzieckim zaczyna się pieriestrojka. W Australii gospodynie domowe ustępują pola feministkom, a AIDS zagraża seksualnej wolności. Galina Kogan, Rosjanka o żydowskich korzeniach, opuszcza Leningrad bez prawa powrotu i zaczyna nowe życie w Melbourne. Czekają na nią emocje, jakich się nie spodziewała. Nic nie jest proste, ale wszystko obiecujące: miejsca, smaki, ludzie. A zwłaszcza pewien mężczyzna.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 427
1
ŚMIERĆ I LEKKOMYŚLNE ZACHOWANIE W LENINGRADZIE
Galina Kogan skompletowała dokumenty dla dopełnienia formalności po śmierci matki. Wypełniła formularze, aby wstrzymać wypłaty, anulować świadczenia i unieważnić dowód osobisty. Rozstała się z częścią miesięcznych zarobków, płacąc za trumnę, a gdy jej powiedziano, że transport z miejskiej kostnicy na cmentarz będzie opóźniony o kilka dni, kolejny plik banknotów rozwiązał problem. Jeszcze kilka rubli tu, kilka tam i w następnym tygodniu jej matka zostanie pochowana.
Teraz urzędowo stwierdzono: Lidija Jurjewna Kogan zmarła o ósmej trzydzieści siedem rano, w środę, dwudziestego siódmego listopada tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego piątego roku.
Galina zebrała wszystkie dokumenty. Wnętrze torby było wypchane rzeczami zmarłej, więc papiery wepchnęła do bocznej kieszeni. Jej zegarek zapięła na własnym nadgarstku, z zaskoczeniem stwierdzając, że już jest czwarta po południu – dzień śmierci matki minął niezauważenie. Zarzuciła torbę na ramię i pospieszyła korytarzem w stronę schodów. W szpitalnym przedsionku wykonała szybki telefon, by powiedzieć, że jest w drodze do domu, i wreszcie wyszła za drzwi na świeże powietrze.
Zima okrzepła w ostatnich niekończących się tygodniach choroby matki, gdy śmierć zawzięcie atakowała, by rozerwać kurczowy uścisk, którym ta trzymała się życia. Bez reszty pochłonięta toczącą się przed nią walką, Galina zupełnie nie myślała o pogodzie. Teraz, gdy wyszła na ulicę, poczuła uderzenie zimna. Jej zimowy płaszcz wciąż był spakowany w kufrze – reszta życia pozostawała tak bezdusznie niezmącona, gdy chora leżała, umierając – a kurtka, którą nosiła codziennie, odkąd matka doznała wylewu, nie była odpowiednia przy tej temperaturze. Jednak pomimo chłodu i choć w zasięgu wzroku miała trolejbus, Galina potrzebowała czasu, żeby pomyśleć, pozbierać się, ogarnąć życie, które właśnie straciło oparcie.
Włożyła na głowę chustkę i zawiązała ją pod szyją, wcisnęła ręce głęboko w kieszenie i ruszyła w mroczną ulicę. Wciąż czuła szpitalny zapach i zastanawiała się, czy kiedykolwiek się go pozbędzie. Przyspieszyła kroku, ale jej nogi stawiły opór. Spróbowała uporządkować myśli, ale mózg zmienił jej się w płynną masę.
Szła do domu, chociaż śmierć matki pozbawiła to miejsce domowego ciepła. Czekali tam bliscy przyjaciele i znajomi, jedzenie i alkohol oraz zalew wspomnień. Jednak Lidija stwarzała poczucie domu, które wykraczało poza ich mieszkanie, poza stare książki i nowy telewizor, poza stół, przy którym jadły i pracowały, poza ziemiście zieloną klatkę schodową wypełnioną ludzkim odorem, poza sam budynek, zaledwie dwudziestoletni, a już zapuszczony i wysłużony. Lidija stanowiła azyl.
I co teraz z przyszłością – ich wspólną, która właśnie skurczyła się do jej przyszłości? Co z emigracją? Składając dokumenty, wiedziały, że podpisując je, zrzekają się prawa do zmiany zdania – nie żeby to miało wtedy znaczenie, ponieważ nie zamierzały się wycofać. I w kolejnych miesiącach, pomimo głasnosti i pierestrojki Gorbaczowa, pomimo jego zapowiedzi nowych swobód i większego dobrobytu, nie wahały się. Matka drwiła z jego obietnic. Problem z Rosją, jak powiedziała, polega na tym, że nic się tu zasadniczo nie zmienia. Po odwilżach następowały represje, po represjach odwilże, więc dlaczego za Gorbaczowa miałoby być inaczej?
– Mamy szansę wyjechać. Najlepiej wyjechać, kiedy możemy.
Oficjalnie emigrowały do Izraela, jedynego miejsca wyjazdu dozwolonego dla sowieckich Żydów, ale nie miały żadnych syjonistycznych ciągot ani nie przeżywały religijnych wzruszeń. W rzeczywistości brakowało im wszystkiego poza najbardziej podstawową wiedzą o tym, jak być Żydem. Jednak zważywszy na siłę i agresywność odwiecznego rosyjskiego antysemityzmu, nie minął choćby dzień bez przypomnienia, że pod względem etnicznym są Żydówkami. Ten aspekt życia był tak powszechny w Związku Radzieckim, że Galina akceptowała, bez żalu ani urazy, iż łapówki, które musiała zapłacić w związku z pogrzebem matki, były liczniejsze i wyższe niż te, które brano od Rosjan. Po prostu tak się rzeczy miały.
Po dotarciu do Wiednia zamierzały zmienić cel podróży z Izraela na Amerykę. A może to w Rzymie miały dokonać tej zmiany? Galina miała zamęt w głowie. Wiedeń czy Rzym? Nie mogła sobie przypomnieć. Jej matka umarła i wyglądało na to, że pamięć i rozum uciekły. Jak da sobie radę? Czy tu, czy gdzie indziej na świecie, jak samotnie poradzi sobie z przyszłością?
Jej oddech stał się płytki i chrapliwy. Zatrzymała się przy kanale, nabrała powietrza w płuca i z wysiłkiem powoli je wypuściła. Zrobiło jej się słabo i oparła się o żelazne poręcze. Pod kośćmi bioder poczuła szorstki i zimny metal. Naparła na niego mocniej. Powierzchnia wody była oleista, ciemno opalizująca – dziwnie piękna, pomyślała. Śmieci kołysały się pod ścianami kanału, kaczki krążyły wokół, szukając zdobyczy, barka i mała łódź powoli przepłynęły obok. Galina zamknęła oczy i zanurzyła się w łagodny, wyciszony świat, w którym życie jakby się zatrzymało. Była to jednak krótka chwila wytchnienia, bo w tę strefę zmierzchu wdarł się jej własny, dobrze słyszalny głos: „Masz dwadzieścia cztery lata, Galino Kogan. Jesteś dorosła i zdana na siebie. Weź się więc w garść”.
Otworzyła oczy, ostatni raz głęboko zaczerpnęła powietrza, przycisnęła ręce do piersi, jakby w ten sposób mogła wycisnąć z niej trwogę, po czym ruszyła dalej.
Jeszcze nie zapadł zmierzch, ale przy nisko wiszących, ciemnych chmurach równie dobrze mogła to być noc. Światła latarń otaczały oszronione aureole zapowiadające śnieg; dźwięki były stłumione, jakby dochodziły z bardzo daleka. Nie było wiatru. Galina czuła się dziwnie oderwana od świata, który przesunął się w przyszłość, kiedy ona w stanie zawieszenia siedziała z umierającą matką. Mimo to starała się orientować w bieżących wydarzeniach, codziennie czytała matce „Leningradzką Prawdę”, a gdy ta przestała już reagować, czytała dla zabicia czasu. W Kolumbii wybuchł wulkan, zabijając dwadzieścia pięć tysięcy ludzi – i dlaczego, zastanawiała się, ta pojedyncza śmierć była dla niej o wiele ważniejsza niż wszyscy ci martwi Kolumbijczycy? Czytała o zamachach bombowych w Paryżu i porwaniach statków na Morzu Śródziemnym. Tydzień temu w Genewie sekretarz generalny Gorbaczow i amerykański prezydent Reagan spotkali się po raz pierwszy. Krążyły pogłoski, że oprócz kontroli zbrojeń rozmowy dotyczą sytuacji sowieckich Żydów. Nie było sposobu, aby się dowiedzieć, czy faktycznie o nich dyskutowano. Jeśli chodzi o kontrolę zbrojeń, to po prostu nie miało sensu, nie po latach mówienia o konieczności posiadania wielkiego radzieckiego arsenału jako zabezpieczenia przed podżegającymi do wojny, niegodnymi zaufania Amerykanami. Jednak w Związku Radzieckim tyle spraw nie miało sensu. Matka żartowała, że tutejsi obywatele, chociaż pozbawieni życiowych wygód, byli żarłokami, gdy przychodziło łykać absurdy.
Już nie będzie żartów matki.
Stale powtarzano im o przewadze Związku Radzieckiego w dziedzinie broni nuklearnej – czy to prawda, było wielką niewiadomą – ale wszyscy bez cienia wątpliwości wiedzieli, że Ameryka to kraina obfitości, emigranckie eldorado. Mówiono im, że ubóstwo jest w Ameryce powszechne, że edukacja i warunki mieszkaniowe są w opłakanym stanie, że tylko bardzo skorumpowani albo bardzo bogaci mogli sobie pozwolić na chorowanie, że zdjęcia obfitujących we wszelkie dobra sklepów raczej nie przedstawiają prawdziwych sklepów, lecz zostały zainscenizowane. Jednak pomimo oficjalnej linii propagandowej każdy wiedział, że w Ameryce jest mnóstwo jedzenia, a ogromne domy towarowe są wypełnione ubraniami i artykułami gospodarstwa domowego. I nie tylko amerykańskie filmy, które oglądali, ale kwitnący czarny rynek w Związku Radzieckim dowodziły jakości i szerokiego wyboru amerykańskich produktów.
W gazecie była fotografia Gorbaczowa i Reagana stojących razem w otoczeniu doradców. Radziecka delegacja wyraźnie odróżniała się od Amerykanów. W dzienniku Wriemia pokazano relację filmową ze spotkania, zatem ta część wiadomości – że przywódcy się spotkali – była prawdą. Gorbaczow, elegancki we włoskim garniturze, wyglądał jak człowiek Zachodu. A jeśli chodzi o to, o czym dyskutowano, od matki nauczyła się zawsze podejrzliwie traktować doniesienia w oficjalnej prasie.
Rok wcześniej takie spotkanie przywódców byłoby nie do pomyślenia, ale z drugiej strony rok wcześniej wydawało się równie niewyobrażalne, że matka dozna rozległego wylewu krwi do mózgu. Niektóre zmiany sytuacji, jak naprawa kranu w łazience w komunalnym mieszkaniu czy przydział osobnego lokum, zdawały się trwać latami. Inne, jak wybuch gazu w bloku w pobliżu jej starej szkoły czy śmierć pięćdziesięciosiedmioletniej matki, były szokujące w swojej nagłości.
Nie chodziło o to, że chciała, by matka znów żyła, nie w tym strasznym stanie, jaki wywołał wylew. Pragnęła, by wróciło życie sprzed wylewu, gdy ich dokumenty w związku z emigracją zostały złożone, a one dwie przeglądały dobytek, próbując zdecydować, co zabrać. Obie zdołały jak najwięcej zaoszczędzić, bo wiedziały, że gdy tylko ich wniosek o emigrację będzie zatwierdzony, zostaną zmuszone do odejścia z pracy (i tak by ją straciły, gdyby podanie odrzucono). Krótko mówiąc, żyły dniem dzisiejszym, przygotowując się do jutra: do nowej egzystencji w Ameryce, gdzie wszyscy byli równi, gdzie matka – tłumaczka i nauczycielka języków obcych – znalazłaby pracę zgodną ze swoim doświadczeniem i umiejętnościami i gdzie Galina mogłaby rysować to, co jej się podoba, ograniczana jedynie przez własne artystyczne słabości, a nie przez państwo. Była radziecką Żydówką i rosyjską ilustratorką. Od dawna uderzała ją ironia tej sytuacji: zarówno Żydzi, jak i artyści byli tu cenzurowani.
Galina wysunęła dłoń z kieszeni i przetarła nią twarz. Właśnie teraz, gdy myślała, że już nie może być gorzej, zaczął padać śnieg. Na razie tylko kilka wilgotnych płatków, ale gęstniejący. Gdyby wierzyła w Boga, pomyślałaby, że jest karana. Ale za co? Nic w jej dwudziestoczteroletnim życiu nie tłumaczyło choroby i śmierci wciąż młodej matki ani dwudziestoletniej nieobecności ojca, którego nie pamiętała, ani nieuchronnie zbliżającej się zamieci w dniu, kiedy całą energię pochłonął już wysiłek, by trzymać się prosto i poruszać.
Naciągnęła mocniej chustkę na głowę, wcisnęła ręce głębiej w kieszenie kurtki i szła dalej. I nagle znalazła się na ziemi, padając do przodu na nierównej kostce chodnikowej. Poczuła przyprawiający o mdłości ból w kolanie.
Musiała się podnieść, ale nie była w stanie się ruszyć.
Galina leży w smrodzie moczu i wiekowego brudu. Chce zniknąć, nie być tutaj. Gdzie znaleźć zapomnienie?, zastanawia się. I co jest z tym leningradzkim brukiem, że kamienne kostki wysuwają się z betonowego podłoża? Może w całym mieście trwają drobne trzęsienia ziemi?
Pochyla się nad nią dziwny mężczyzna. Wymachuje rękami, zasypując ją gradem słów rosyjskich zmieszanych z angielskimi. Życie, jakie znała, zatrzymało się dziś rano, a teraz, na oczach wszystkich, stała się obiektem ataku rozhisteryzowanego obcokrajowca.
– Proszę. – Udaje jej się przypomnieć trochę angielskiego. – Proszę, nic mi nie jest.
Mężczyzna przykucnął nad nią, Galina czuje zapach cebuli.
– Proszę pana, proszę się odsunąć. Potrzebuję powietrza.
On wylewa z siebie potok przeprosin, ściąga z szyi szalik, zwija go w rulon i podkłada jej pod głowę. Wstaje i cofa się ze spurpurowiałą twarzą. Jest wyraźnie speszony i powinien taki być. Galina się tym nie przejmuje i uświadamia sobie, że właściwie już nic jej nie obchodzi. Odwraca się do niego plecami, zamyka oczy i zwija się w kłębek. Szelest opon, ostre dźwięki klaksonów, sapanie hamujących i ruszających autobusów dobiegają do niej stłumione, jakby poprzez wodę. Wrażenie nie jest nieprzyjemne, to jakby zatoka oczekiwania dla życia i Galina próbuje umieścić tam swoją matkę – zdrową, pełną energii. Jednak przykuta do łóżka postać z ostatnich strasznych tygodni, z opinającą czaszkę zwiędłą twarzą, wykrzywionymi wargami, z których nieustannie ciekła ślina, nie chce zostać usunięta z miejsca. I nagle ta okropna myśl: być może nigdy nie zostanie.
Jesteś zdana na siebie, powtarza znów sobie. Leżysz na brudnej ziemi, pewnie zbliża się zamieć, jakiś cudzoziemiec skacze wokół ciebie i jesteś zdana na siebie. I chociaż bardzo chce zostać tam, gdzie jest, Galina zmusza się, by wstać. Nieznajomy jej się przygląda. Rumieniec zniknął z jego twarzy; cerę ma gładką i bez skazy – zdrową cerę, która z jakiegoś powodu przywodzi jej na myśl pomarańcze.
Podchodzi do niej.
– Proszę mi pozwolić sobie pomóc.
Wysoki i bez wątpienia pochodzący z Zachodu, jest ubrany w levisy i krótki kożuch. Jasne, falujące włosy, czyste i gęste, ma zaczesane do tyłu, nie nosi czapki. Galina zgaduje, że jest w tym samym wieku co ona, chociaż ludzie z Zachodu zawsze wyglądają młodziej, niż wskazywałyby na to ich lata. Nie wiadomo, kim jest ani co robi, czy to przyjaciel, czy wróg. Nie żeby to miało znaczenie. W przedszkolu, w szkole, w drużynie Pionierów, w Komsomole, na uniwersytecie, w pracy, gdziekolwiek jesteś w sowieckim ustroju, mówią ci, że wszyscy cudzoziemcy są podejrzani i wszystkich należy unikać. Chociaż teraz, w tym momencie, jeśli ktokolwiek ją obserwuje – a wszyscy potencjalni emigranci mogą się spodziewać, że będą obserwowani – jest po prostu zbyt wyczerpana, żeby się tym przejmować.
Życie bez matki nie będzie już dłużej czekać. Galina przestaje myśleć o bólu, wyciąga rękę, a cudzoziemiec ją chwyta. Gdy się pochyla, ona widzi skórę jego szyi. Jest opalona i nieskazitelna. Pachnie czymś – nie cebulą, ale czymś świeżym i pikantnym. Galina wdycha ten zapach. On podpiera ją ramieniem, dopóki nie udaje jej się odzyskać równowagi. Przeprasza ją wylewnie, jego dotyk jest delikatny i ku swemu przerażeniu Galina czuje wzbierające łzy. Przełyka ślinę i czeka chwilę, by opanować głos. Przekonuje, że się nie zraniła. Jednak żadne zapewnienia go nie uspokoją.
– Mogła się pani przeze mnie mocno potłuc – mówi.
– Nic mi się nie stało. – Jest zaskoczona łatwością, z jaką mówi po angielsku, kiedy wszystko inne ogarnął chaos. – To nie pańska wina. Bruk jest w strasznym stanie, a ja nie patrzyłam pod nogi.
– Ja też. – Mężczyzna milknie, po czym dodaje: – Zatrzymałem się, żeby popatrzeć na śnieg.
Nie tylko cudzoziemiec, ale szalony, skoro w taki mróz przystaje, żeby przyglądać się kilku nędznym płatkom śniegu.
– Wcześniej widziałem śnieg tylko raz. – Jego twarz znów pokrywa się głębokim rumieńcem.
– W całym życiu? – Ten człowiek z pewnością nie jest szpiegiem ani żadnym wrogiem.
Cudzoziemiec kiwa głową.
– Skąd pan pochodzi?
Galina słyszy: „Austria”. Ale nie, bo on powtarza to słowo: „Australia”, wielki kraj na końcu świata.
– Niewiele tam śniegu – mówi. I po chwili dodaje: – Większość Australijczyków reaguje na śnieg jak Rosjanie na kangury.
Galina czuje, że mięśnie jej szczęki protestują: od dawna się nie uśmiechała. Jej pierwsza książka w języku angielskim, która była również pierwszą angielską książką jej matki, nosiła tytuł Maluchy w zoo. A ona ze wszystkich opisanych w niej zwierząt najbardziej lubiła kangura. Każdej ilustracji towarzyszył krótki wiersz znakomitego Samuela Marszaka. Wciąż potrafiła wyrecytować ten o kangurze.
I nagle widzi matkę, Lidiję sprzed wylewu, jak siedzi z młodszą nią i razem czytają tę książeczkę. Tak mocno kusi ją, żeby przedłużyć ten obraz, pochwycić życie w matce, ale wie, że nie może, nie w tej chwili. Jednak jutro i za tydzień, i za rok ten obraz – ma rozpaczliwą nadzieję, że inne też – zdrowej Lidiji do niej wróci. Przez chwilę próbuje coś robić, by oderwać się od tych myśli. Zawartość torby się wysypała. Galina wrzuca ją z powrotem, wygładza na sobie ubranie, wsuwa włosy pod chustkę i rusza dalej.
– Czy mogę pójść z panią? – Australijczyk mówi w pośpiechu, jak ktoś, komu brak wprawy w rozmowie.
Galina przypuszcza, że doznała szoku, a może tak przeżywa się smutek i żałobę? I wie, że musi myśleć o przyszłości, ale w tym momencie to ją przerasta. Spogląda na Australijczyka – naprawdę wydaje się nieszkodliwy, a poza tym gdy zapada wieczór i pogoda się psuje, niewielu ludzi zauważy, że brata się z cudzoziemcem. I znów odkrywa, że nie obchodzi jej, kto się przygląda, bo jest jej obojętne, co się z nią stanie teraz, gdy wydarzyło się najgorsze. Wzrusza ramionami i kiwa głową. To wystarczające przyzwolenie i wszystko, na co znajduje siłę.
– Proszę opowiedzieć mi o sobie – proponuje, wiedząc, że poradzi sobie lepiej, jeśli nie będzie musiała mówić.
Zaczerwienił się jeszcze mocniej i splótł dłonie, kurczowo je zaciskając. Najwyraźniej czuje się bardzo niezręcznie, a może jest nieśmiały. Nieśmiały człowiek Zachodu: tak mało prawdopodobna kombinacja, wydawałoby się.
Wyjaśnia, że nazywa się Andrew Morrow, że ma dwadzieścia pięć lat, pochodzi z Melbourne w Australii. Mówi z wahaniem i dopiero po dłuższej chwili dodaje:
– Przyjechałem do Leningradu, żeby studiować mozaiki.
– Jest pan artystą mozaicystą?
Andrew wzrusza ramionami.
– Próbuję być.
Ze wszystkich plastycznie uzdolnionych uczniów w gimnazjum, a potem na uczelni artystycznej, nikt nie chciał zostać mozaicystą, jednak to bardzo rosyjska sztuka i zważywszy na obecność Australijczyka tutaj – najwyraźniej słynna na całym świecie. Andrew mówi jej, że jest w Leningradzie od miesiąca. Wyjaśnia, że ma pozwolenie na zwiedzanie wielu miejsc, ale kolejne trzy miesiące spędzi głównie z mozaicystami, którzy restaurują sobór Zmartwychwstania Pańskiego.
– Cerkiew Zbawiciela na Krwi, jak ją nazywacie. – Milknie. – Zna ją pani, oczywiście?
Galina kiwa głową. Jak większość petersburżan darzy szczególnym sentymentem tę wielką świątynię w rosyjskim stylu stojącą w centrum barokowego i neoklasycystycznego Leningradu. Odporna jak rosyjski naród, przetrwała wbrew wszelkim przeciwnościom.
Cudzoziemiec spogląda na nią wyczekująco. Jak ona ma się zachować? Rozmawiać czy nie rozmawiać? I czy to teraz robi jakąś różnicę? A potem pojawia się myśl, że teraz już nic nie ma znaczenia.
– Ta cerkiew, w której pan będzie pracował, ma burzliwą historię. – W gardle jej zaschło i Galina przełyka powietrze. – Na pewnym etapie służyła jako magazyn rekwizytów teatralnych. Później, podczas wielkiej wojny ojczyźnianej, była kostnicą, a po wojnie, gdy zmieniono ją w magazyn warzyw, stała się znana jako cerkiew Zbawiciela na Ziemniakach. – I wtedy wymyka jej się zuchwały komentarz. – Bez względu na to, czy chodzi o pałac, cerkiew czy człowieka, w Związku Radzieckim wszystko walczy o przetrwanie.
Straszne słowa zastygają w cichym, nieruchomym powietrzu. Co ona, u licha, sobie myśli, żeby wypowiadać tak nieostrożne słowa? I akurat do cudzoziemca? Ale nie myśli. W tym problem.
– Pani cerkiew została uratowana – mówi Australijczyk, najwyraźniej nieświadomy popełnionego przez nią błędu. – Wkrótce zostanie przywrócona do dawnej świetności.
Galina rozgląda się dokoła, w zasięgu słuchu nie ma nikogo. Tym razem miała szczęście, ale raczej nie dostanie drugiej szansy. Musi być ostrożniejsza. Mężczyzna paple dalej o cerkwi Zbawiciela na Krwi. Uważa, że gdy prace się zakończą, będzie jedną z najpiękniejszych na świecie świątyń. I być może ma rację, ale ona i jej matka, jak wielu petersburżan, obserwowały, jak cerkiew jest przywracana do życia, podczas gdy ich nędzne bloki mieszkalne niszczały. Na przywrócenie świątyni do dawnego stanu wydano miliony rubli. Trudno było to podziwiać bez zazdrości. Kopuły były już odrestaurowane, sześć czy osiem z nich wyłożono jaskrawoniebieską i słonecznie żółtą emalią, mówi się, że również prawdziwym złotem. Niedawno – wiedziała o tym, nawet zanim powiedział jej to Australijczyk – rozpoczęto prace nad mozaikami, które pierwotnie pokrywały całe wnętrze cerkwi.
– Uwielbiam rosyjskie mozaiki – mówi nagle mężczyzna. – Tę różnorodność materiałów: szkło, porcelanę, nawet szlachetne kamienie. I detale, i skalę projektów. – Galina słyszy krótki, nerwowy śmiech. – Rosjan wydaje się pociągać rozmach.
Następuje pauza tak długa, że Galina formułuje następne pytanie, a wtedy on znów zaczyna mówić, wyrzucając z siebie zdania jak z karabinu maszynowego:
– Wasz Boris Anrep. – Nazwisko wydaje jej się jakby znajome. – Boris Anrep, urodzony tutaj, w Leningradzie, Sankt Petersburgu, w latach osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku, został jednym z najsłynniejszych mozaicystów w Wielkiej Brytanii. Jego prace znajdują się w National Gallery, w katedrze Westminsterskiej. On i wasza Anna Achmatowa byli… – Zawiesza głos – Byli ze sobą blisko.
I teraz Galina przypomina sobie, dlaczego słyszała o Borisie Anrepie, chociaż ten cudzoziemiec, czy to z powodu własnej wstydliwości, czy przez szacunek dla niej, nie jest w stanie powiedzieć, że Anrep i Achmatowa byli kochankami.
Idzie wolniej i mówi również wolniej.
– Gdybym mógł, zostałbym tu dłużej, jeszcze tak wiele można się dowiedzieć, a stypendium wystarczyłoby mi na kolejnych parę miesięcy. Ale muszę być w domu po naszych letnich wakacjach, kiedy rozpocznie się nowy semestr.
– Większość zagranicznych studentów przyjeżdża tutaj w czasie naszego lata. Właściwie większość obcokrajowców przyjeżdża latem.
– Przyjechałem, kiedy miałem wolny czas. I nie jestem studentem. Wykładam w placówce edukacyjnej dla dorosłych. – Potem ciszej dodaje: – Podoba mi się pomysł spędzenia tu zimy.
– Gwarantuję, że za kilka tygodni nie będzie się panu podobał.
– Może pani się o tym przekona.
To brzmi jak zaproszenie i kiedy ona już szykuje wymijającą odpowiedź – ostatnie, czego potrzebuje, to samotny cudzoziemiec, który pogłębi jej przygnębienie – zegar na wieży wybija piątą. Andrew nagle przystaje, spogląda na zegarek w świetle ulicznej latarni i się usprawiedliwia.
– Bardzo przepraszam. O piątej trzydzieści mam spotkanie. – Podaje jej wizytówkę. – Przepraszam – powtarza. – Muszę się spieszyć. Wskazuje głową wizytówkę. – Rosyjski kontakt po jednej stronie, australijski po drugiej.
Galina kieruje go do najbliższej stacji metra i obserwuje, jak Andrew pędzi do rogu ulicy. Nagle się zatrzymuje, a potem odwraca.
– Pani imię? – krzyczy. – Jak pani ma na imię?
Jeśli jeszcze nie została zauważona w towarzystwie cudzoziemca, teraz na pewno będzie.
– Galina! – odkrzykuje. – Galina Kogan.
Nic już nie ma znaczenia.
Cudzoziemiec znika z pola widzenia. Galina wsuwa jego wizytówkę do kieszeni i idzie dalej. Śnieg pada mocniej, jednak ona się nie spieszy. Tak jakby życie bez matki miało się zacząć w chwili, gdy znajdzie się w domu. Do tego czasu będzie w stanie zawieszenia.
Większość dziewczyn w wieku Galiny poluzowała więzi z matkami, ale ponieważ jej ojciec zniknął dwadzieścia lat wcześniej, były tylko we dwie. Dziadkowie ze strony ojca wycofali się z jej życia wkrótce po zniknięciu ojca, a rodzice Lidiji od dawna nie żyli, oboje aresztowani w strasznych dniach tysiąc dziewięćset trzydziestego siódmego roku, gdy sama Lidija była jeszcze dzieckiem.
Przez całe lata po tym, jak ojciec przepadł, wieczorami, zanim matka poszła spać, Galina wymyślała opowieści o nim. Musiała wytłumaczyć sobie jego nieobecność i, co ważniejsze, potrzebowała wiary, że w końcu wróci. W jednej z tych historii kazała mu pracować nad radzieckim programem kosmicznym, w innej widziała go w jakimś odległym regionie, zaangażowanego w badania nad tajną bronią. Do ulubionych należała wersja, że był admirałem na łodzi podwodnej, którego misja polegała na pozostawaniu przez kilka lat pod powierzchnią. Wyobrażała sobie jego radosny powrót, dumę z jej wyników w szkole i pochwały jej rysunków, a zwłaszcza jego obietnicę, że już więcej nie odejdzie. Dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku fantazjowała o tym, jak szczęśliwi będą we troje: matka, ojciec i córka znów razem. Kiedy ona i matka wciąż mieszkały w komunałce, często sobie wyobrażała, że za swoją tajną pracę ojciec po powrocie zostanie nagrodzony mieszkaniem dla rodziny: z kuchnią, łazienką i toaletą tylko dla nich. Gdy wkrótce po jej dwunastych urodzinach wreszcie przydzielono im osobne mieszkanie, Galina tak bardzo się bała, że ojciec ich nie znajdzie, że nie chciała się przeprowadzić. Lidija musiała użyć znacznej siły perswazji, by ją przekonać, że jeśli ojciec się pojawi, władze z pewnością podadzą mu ich nowy adres.
Nadzieja, że ojciec wróci, była trwałym elementem jej dzieciństwa, ponieważ naprawdę zniknął. Pewnego dnia, około jej trzecich urodzin, po prostu nie wrócił z pracy do domu, a nazajutrz nie pojawił się w Ministerstwie Edukacji, gdzie był zatrudniony jako urzędnik. Później przyznała, że ojciec nie miał kwalifikacji do żadnej z tajnych prac, które przydzielała mu w swoich fantazjach, ale dla dziewczynki te wyobrażone historie były niezbędne, zwłaszcza w komunałce w ich starym domu. Miały tam z matką dwa pokoje i na szczęście po zniknięciu ojca pozwolono im zatrzymać oba. (Specyficzność radzieckiej biurokracji ten jeden raz zadziałała na ich korzyść: ponieważ ścianka działowa między ich pokojami nie sięgała do sufitu, oficjalnie stwierdzono, że jest to pojedynczy pokój). Dzieliły łazienkę i kuchnię z siedmioma innymi rodzinami, dwukrotnie większą liczbą osób niż mieszkające w czasach, gdy pokoje najpierw przydzielono rodzicom Lidiji. Było tłoczno, głośno i wszyscy wiedzieli wszystko o sąsiadach. Galina w młodym wieku nauczyła się, że dzięki fantazjom, wszelkiego rodzaju iluzjom można mieć przestrzeń i inne luksusy nieobecne w prawdziwym życiu.
Ojciec zniknął i nikt nie wiedział, co się z nim stało – ani przyjaciele, ani koledzy, nawet jego rodzice, a przynajmniej ona i matka tak sądziły w tamtym czasie. Później, gdy prawda o jego nieobecności wyszła na jaw, domyśliły się, że rodzice od początku wiedzieli, gdzie przebywa, ponieważ w ciągu kilku miesięcy od jego zniknięcia uzyskali pozwolenie na przeprowadzkę – akurat do Gruzji.
Po odejściu ojca zostały we dwie w komunalnym mieszkaniu. W dziwny sposób otaczające je tłum i gwar zdawały się jeszcze bardziej wzmacniać ich więź. Galina i matka często żartowały, że ich dwupokojowy dom – między sobą zawsze mówiły o dwóch pokojach – trzy piętra nad ulicą, z oknem wychodzącym na południe, był jak ich własna pływająca wyspa.
W komunałce spały razem, ale kiedy przydzielono im osobne mieszkanie, dwa tapczany stały się praktyczniejsze. Matka godzinami siedziała na swoim, z maszyną do pisania bezpiecznie ustawioną na drewnianym blacie, ze słownikami leżącymi z jednej strony i książką, którą tłumaczyła, umieszczoną na stojaku. A na tapczanie bliżej okna, plecami oparta o ścianę, Galina odrabiała lekcje. Gdy je skończyła, rysowała i malowała na papierze przyczepionym do tablicy, z farbami i ołówkami na parapecie. Czasami matka czytała na głos fragment tłumaczonej książki – rozwinęło to zainteresowanie Galiny zarówno angielskim, jak i włoskim – albo recytowała rosyjskie wiersze.
Jednym z ulubionych poetów matki był Jewtuszenko. To wielki obrońca rosyjskich Żydów, mówiła, a jego Babi Jar jest jednym z najważniejszych poematów, jakie kiedykolwiek napisano. Powiedziała, że nawet jeśli Jewtuszenko pisał marną poezję – z czego był znany, dodała – ona nadal będzie kupować jego tomiki i czekać w kolejce, w razie potrzeby godzinami, by usłyszeć, jak czyta swoje wiersze. Lidija to kobieta o silnych namiętnościach, a raczej była kobietą o silnych namiętnościach – Galina jeszcze nie miała w sobie gotowości, by odesłać matkę w przeszłość. Wątpiła, czy kiedykolwiek ją w sobie znajdzie.
Sześć lat temu przyszły wiadomości na temat jej ojca. Zmarł w Tbilisi, w Gruzji, gdzie mieszkał, odkąd wyjechał z Leningradu. Jego nowa żona (chociaż nie taka znów nowa, skoro przyrodnia siostra Galiny była tylko kilka lat od niej młodsza) znalazła małe pudełko zaadresowane do Lidiji i wysłała je do ich nowego mieszkania. Lidija zastanawiała się, dlaczego Osip zawracał tym sobie głowę. Pudełko zawierało spinkę do krawata, którą dała mu w ślubnym prezencie, angielską fajkę, którą kupiła na czarnym rynku i która kosztowała małą fortunę, kopertę zaadresowaną do niej odręcznym pismem Osipa, zawierającą plik rubli tak chudy, że nie kupiłoby się za niego jedzenia na tydzień, oraz należący do Lidiji zaczytany egzemplarz Dwunastu krzeseł, który odziedziczyła po swoim ojcu i opatrzony był jego podpisem – jedyny przedmiot, poza pieniędzmi, który zatrzymała. Była tam chustka, której nie mogła sobie przypomnieć, lecz ani przeprosin, ani wyjaśnień.
Potwierdzona śmierć Osipa miała jedną dobrą stronę. Gdyby żył, a dokładniej, gdyby nie były w stanie udowodnić, że zmarł, potrzebowałyby jego pisemnej zgody jako męża i ojca na emigrację z ZSRR. Skoro teraz oficjalnie nie żył, zgodę musiałaby wyrazić tylko jedyna żyjąca babka, matka Osipa. Ta od lat nie miała z nimi kontaktu i przypuszczały, że jako bezwzględnie lojalna radziecka obywatelka nie zechce mieć nic wspólnego z dwiema przyszłymi dezerterkami z ojczyzny. W końcu podjęły wkalkulowane ryzyko: wychodząc za mąż, Lidija nie zmieniła nazwiska, a Galina też nazywała się Kogan, więc jakikolwiek związek z rodziną Osipa powinien być niemożliwy do znalezienia.
– A co z twoim bratem? – zapytała matkę Galina. – Co z Michaiłem?
– Odszedł dawno temu – odparła Lidija. – I mało prawdopodobne, żeby teraz się pojawił.
Zatem wprowadziły w życie swój plan, by wyemigrować. To było podniecające, stresujące, całkowicie je pochłaniało. Łagodzenie wymagań dotyczących wiz emigracyjnych dla Żydów zaczęło się pod koniec lat siedemdziesiątych, ale trudno było zgadnąć, jak długo potrwa. Podstawowy wymóg, jak słyszały, to bycie mało znaczącym Żydem. Fizycy i inni naukowcy, dysydenci i pisarze prawdopodobnie do końca życia dostawaliby odmowy – nie dlatego, że Związek Radziecki chciał wykorzystać ich umiejętności (było powszechnie wiadomo, że większość z nich zmuszono do wykonywania pośledniej pracy, a niektórych skazano na zesłanie), ale z powodu ryzyka związanego z wypuszczeniem tych ludzi z kraju. Wnioski zwyczajnych ludzi, takich jak one, ludzi mało przydatnych dla Związku Radzieckiego i niestanowiących absolutnie żadnego zagrożenia dla radzieckiej władzy, były rozpatrywane stosunkowo szybko i pozytywnie.
Rozpytały się, zasięgnęły informacji i wypełniły dokumenty, by wyemigrować do Izraela. Jednak ich prawdziwym celem był raj w Ameryce. Nieustannie mówiły o amerykańskich ubraniach i jedzeniu, amerykańskich telewizorach i wieżach stereo, amerykańskich tosterach i mikserach. Rozmawiały o swoim amerykańskim mieszkaniu z centralnym ogrzewaniem, zsypem na śmieci, niezawodnych dostawach wody i prądu oraz o osobnych pokojach dla nich obu. Rozmawiały o amerykańskim „tyglu”, w którym mieszali się Europejczycy i czarnoskórzy, Latynosi i Azjaci, katolicy i żydzi, wszyscy razem, wszyscy równi, wszyscy mający takie same możliwości. Ameryka je zachwycała, wprawiała w uniesienie, była wymarzonym celem.
Ameryka, myśl o Ameryce, powtarza sobie Galina, idąc przez mroczniejące ulice. Jednak nie jest w stanie wyobrazić sobie Ameryki bez matki. Znów czuje napływające łzy i staje, żeby się opanować – nie ma czasu na łzy, nie ma miejsca na słabość. Przyciska dłonie do oczu, oddycha wolniej i uspokaja nerwy.
Po chwili skręca w swoją ulicę. Śnieg przestał padać, ale niebo nadal jest ciężkie od chmur. Mała owalna smuga, nieco jaśniejsza od reszty, wskazuje położenie księżyca. Galina nagle czuje w sobie potrzebę jakiejś religii, niekoniecznie związanej z Bogiem, ale z życiem pośmiertnym, z przemykającą w kosmosie matką wyzwoloną z ciała dotkniętego wylewem.
Równie dobrze mogłaby pragnąć skrzydeł.
Przekracza ulicę i przechodzi ostatnie kilka metrów do swojego budynku. Przystaje na progu, a potem z wysiłkiem wchodzi po schodach. Słyszy każdy swój krok, czuje wszechobecny smród karbołki, po omacku pokonuje ciemne odcinki klatki schodowej, gdzie ukradziono żarówki. Gdy dociera do mieszkania, które już nie jest jej domem, staje, niezdolna wykonać następnego ruchu.
Drzwi się otwierają – czyżby zapukała? – i Galina natychmiast zostaje wciągnięta do środka i jest obejmowana przez życzliwe osoby. Wszyscy są smutni, wszyscy pragną pocieszenia, ale wszyscy wiedzą, że strata córki jest większa niż ich. Pojawia się coraz więcej ludzi i wkrótce mieszkanie wypełniają życzliwe twarze i poruszające wspomnienia. Pomimo zimna drzwi na balkon są otwarte, by wywietrzyć dym papierosów i wnętrze pełne rozgrzanych ciał. Jest mnóstwo jedzenia i kilka butelek gruzińskiego wina, nie brakuje wódki wbrew absurdalnym zakazom Gorbaczowa. („Nawet sam Lenin nie ośmieliłby się rozłączyć Rosjanina z jego wódką”, mawia Nadia, najbliższa przyjaciółka matki). Ludzie dzielą się opowieściami o Lidiji. Są śmiech i smutek, ale z upływem godzin zaczyna dominować śmiech. Zapada noc, jedzenie zostaje zjedzone, alkohol wypity.
Zbliża się jedenasta, gdy wszyscy w końcu wychodzą. Nadia pomaga sprzątnąć, a potem parzy im świeżą herbatę. Siedzą przy stole, przy którym ona, Galina i jej matka spędziły tak dużo czasu, przy którym Nadia i Lidija tak często przesiadywały, ale jeszcze nigdy nie było tak, by Galina i Nadia siedziały przy nim same. I Galina odkrywa, że właśnie te drobne, codzienne wydarzenia uświadomią jej, że życie zmieniło się okrutnie i nieodwracalnie.
Nadia wtyka w usta nowego papierosa i bierze Galinę za ręce. Jak tylko Lidija zostanie pochowana, mówi, Galina wróci do pracy, nawet wcześniej, jeśli będzie na to gotowa. Praca pomoże, radzi, praca rozproszy myśli. Zaciąga się głęboko, popiół spada na stół.
– I skończ z opowiadaniem o emigracji, Galia. Lepiej zostać w kraju, który znasz. Gdzie ciebie znają. – A gdy nie słyszy odpowiedzi, dodaje: – Życie musi toczyć się dalej, Galinoczka. A życie tutaj nie jest takie złe. Nie tak jak kiedyś.
Nadia nadal mówi o przyszłości, ale Galina nie słucha. Jej uwagę przykuwa twarz kobiety, tak znajoma, że nigdy wcześniej naprawdę jej się nie przyglądała. Wygląda tak, jakby do czaszki i szyi przyklejono worek jutowy, pozostawiając otwory na oczy i usta. Ta szorstka, żółtawa tkanino-skóra, opadająca w fałdach i zmarszczkach, jest mapą życia Nadii. Ujawnia złe odżywianie i zbyt dużo wypalonych papierosów, zbyt mało pieniędzy i zbyt dużo wódki, zbyt dużo pracy dającej zbyt mało zadowolenia. Galina kocha Nadię, ale teraz nagle widok tej kobiety, którą znała całe życie, wywołuje straszliwy lęk: miałoby to być oblicze jej własnej przyszłości?
Co jej tu zostało? Nawet gdyby było można wycofać emigracyjne dokumenty, unikając kary, nawet gdyby pozwolono jej zachować posadę ilustratorki książek, nigdy nie awansuje w zawodzie. Noce i weekendy będzie spędzać w domu – o ile pozwolą jej tu mieszkać samej – malując obrazy, których nikt poza nią nigdy nie zobaczy. Pewnie pojawią się jakiś mąż i dziecko lub dwoje, których czeka przyszłość równie pozbawiona perspektyw i naznaczona jak jej własna. Jako Żydówka nigdy nie pozna swobód przynależnych innym radzieckim obywatelom, a tym bardziej tych, z których korzysta Zachód. Reformy Gorbaczowa, jak wszystkie, które je poprzedzały, nie przetrwają. Jeśli tu zostanie, wtedy to, co ma teraz – życie ciągnące się aż do śmierci – to najlepsze, na co może liczyć.
Nadia musiała zauważyć, że myśli Galiny są gdzie indziej, bo w końcu przestaje mówić. Dolewa im obu herbaty, zapala kolejnego papierosa i gdy znów się odzywa, jej głos brzmi łagodnie, życzliwie.
– Więc jak, Galia, co planujesz zrobić?
– Nadal mam zamiar wyemigrować. – Słowa wypływają z niej samoistnie.
Nadia wpatruje się w nią. Smutek i współczucie malują się na zmiętej twarzy i nagle zaczyna przepraszać. To niewłaściwe z jej strony, że poruszyła sprawę przyszłości. Na podjęcie decyzji jest o wiele za wcześnie. Lidija dopiero co zmarła, Galia jest w szoku.
Teraz Galina bierze Nadię za ręce. Trzyma je delikatnie w swoich dłoniach. Jednak jej głos brzmi zdecydowanie.
– Mam zamiar wyemigrować… do Australii.
To słowo z trudem układa się w jej ustach. Postanowiła wyjechać do kraju, którego nazwy nigdy wcześniej nie wypowiadała.
Australia.
2
W DRODZE
W lutym tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego roku, w odstępie dwóch dni od siebie, Galina Kogan i australijski mozaicysta Andrew Morrow opuścili Leningrad.
Andrew wracał do domu. Miał mnóstwo pomysłów dotyczących swojej pracy i nie mógł się doczekać, by ją zacząć, ale jednocześnie dziwnie złe przeczucie, że może nigdy nie wrócić do Rosji, sprawiało, że niechętnie wyjeżdżał. Do tej pory odrestaurowano tylko niewielką część wewnętrznych mozaik cerkwi Zbawiciela na Krwi i nie mógł znieść myśli, że nie ujrzy ich w całej okazałości. Na całym świecie nic nie mogłoby się z nimi równać.
Była też dziewczyna, którą potrącił na ulicy, dziewczyna, która nigdy nie zadzwoniła i która – jeśli spojrzałby na to realistycznie – nigdy nie zamierzała zadzwonić. Jednak w ciągu trzech miesięcy od ich spotkania spędził tyle czasu, myśląc o niej, że stała się częścią jego leningradzkiego życia. Wrażenie, które wtedy zrobił na nim jej wygląd, teraz przybrało zawrotne rozmiary. Nie tylko jej wzrost – tak atrakcyjny, zważywszy na jego własne metr osiemdziesiąt trzy – ale ciemne oczy i oliwkowa cera, ponętna figura i włosy w odcieniu karmelu, które przypominały mu maść koni palomino.
Zaplanował ich drugie spotkanie i wszystkie następne po nim. Układał rozmowy z nią. Wyobrażał sobie, że ją obejmuje i całuje, a nawet że się z nią kocha. Krótko mówiąc, zdołał uczynić z niej bliską osobę i – typowe dla nieśmiałego faceta – zakochać się w wyobrażonej kobiecie, którą niezwykle łatwo będzie zabrać ze sobą do domu.
Nauczywszy się, że pomimo wszystkich zasad i przepisów ograniczających sowieckie życie rzadko wszystko przebiegało tutaj zgodnie z planem, w dniu wylotu bardzo wcześnie pojawił się na lotnisku Pułkowo. Na zewnątrz było minus dziesięć stopni i na otwartej, płaskiej przestrzeni wiał lodowaty wiatr. Pracownica Intouristu, która przywiozła tam Andrew, wysadziła go dobre pięćdziesiąt metrów od wejścia do terminalu (co samo w sobie było niezgodne z przepisami), słusznie mniemając, że nie ma co liczyć na wysoki napiwek od cudzoziemca z plecakiem. Andrew przekonał się, że Rosjanie byli bardzo pomocni wobec ludzi z Zachodu, ale potrafili też sprytnie karać. Zanim zdążył wejść do terminalu, zimno przeniknęło go do szpiku kości, płuca zesztywniały, a twarz, głupio niezasłonięta, kłuła i piekła niczym obdarta ze skóry, jak to bywa przy ekstremalnym mrozie.
Znalazł miejsce z dala od drzwi przy skrawku ściany. Nadal nie mógł złapać tchu, a dłonie i stopy miał sztywne z bólu. To minie, powiedział sobie, za kilka minut dłonie i stopy wrócą do normy, a płuca wznowią normalną pracę. Z wysiłkiem odrywając uwagę od udręczonego ciała, skierował ją na otoczenie.
Uderzyło go, jako typowo sowieckie, że stosunkowo nowe międzynarodowe lotnisko ma tak małą poczekalnię. Była wielkości boiska do koszykówki, z nielicznymi miejscami do siedzenia i, o ile się zorientował, jednym kioskiem z jedzeniem i napojami. Był tam jeden punkt sprzedaży dla turystów, w którym dwie sprzedawczynie rozmawiały z ożywieniem, podczas gdy podróżni przeglądali półki z matrioszkami i ozdobnymi ludowymi chustami. Z lewej strony, na podłodze, tak osobliwa na tym międzynarodowym lotnisku, siedziała babuszka otoczona tobołkami. I obejmująca się na pojedynczym siedzeniu młoda para, która wydawała się tak otumaniona, jakby przebywała na Marsie. Poza liczną rodziną zajmującą cały pierwszy rząd siedzeń pozostali ludzie w poczekalni wyglądali na zagranicznych biznesmenów, przeważnie mężczyzn z Europy. On był jedynym podróżnikiem z plecakiem.
Dziesięć minut później doszedł do siebie na tyle, żeby się ruszyć. Wziął swoje rzeczy i podszedł do stanowiska odprawy. Jego bagaż był ciężki, z pewnością cięższy niż wtedy, gdy Andrew tu przyleciał. Czeka go dopłata za nadbagaż? I co mu zrobią, jeśli nie będzie miał dość pieniędzy? Położył na wadze plecak i torbę na ramię, opuszczając je możliwie najdelikatniej – tak jakby to mogło odjąć im ciężaru. Obserwował, jak wskazówka energicznie drga na skali i zatrzymuje się na dwudziestu czterech kilogramach.
Kobieta przy stanowisku odprawy spojrzała na Andrew, zatrzymując jego wzrok. Miał cztery kilogramy nadprogramowego bagażu, ale coś w wyrazie jej twarzy i ledwie zauważalnym wzruszeniu ramion sugerowało, że może tu być pole do negocjacji. W kieszeni miał małą portmonetkę w kształcie mapy Australii zawierającą jego ostatnie amerykańskie dolary – dość, by kupić jedzenie w hali tranzytowej w Wiedniu, ale zdecydował, że tu będą lepiej wykorzystane. Sięgnął po portmonetkę i wręczył ją w prezencie kobiecie. Wskazał słowo „Australia” w paszporcie i powiedział jej po rosyjsku, że jest Australijczykiem. Wzięła portmonetkę, zerknęła szybko do środka i dała mu znak, żeby zdjął z wagi torbę na ramię. Tarcza wskazała teraz dziewiętnaście kilogramów. Kobieta wpisała na formularzu liczbę dziewiętnaście, włożyła portmonetkę do kieszeni i gestem kazała mu przejść dalej. Dwie godziny później Andrew był w powietrzu, po następnych dwóch – w hali tranzytowej w Wiedniu, skąd po dwudziestu czterech godzinach pojawił się na lotnisku w Melbourne.
Tu nie pomógłby mu żaden prezent. Skierowano go do dwóch urzędników celnych, którzy przeczesali jego plecak. Sprawdzili czubki butów i wywrócili na wierzch wszystkie kieszenie; przekartkowali notesy i rozkręcili długopisy; odkręcili wieczko opakowania z talkiem kosmetycznym i wymieszali zawartość metalowym prętem; dezodorant w sztyfcie nie nadawał się do użytku po tym, jak z nim skończyli. I wyjęli wszystkie kawałki mozaiki, które tak starannie zapakował. Punkt odprawy celnej opuścił jako jeden z ostatnich pasażerów. Za drzwiami czekali jego rodzice, Sylvie i Leonard, których zatroskane twarze rozbłysły w uśmiechu na jego widok.
Andrew Morrow był w domu.
W przeciwieństwie do Andrew Galina Kogan wyjeżdżała z domu, zmierzając do kraju, który, jeśli ubóstwo książek na jego temat w bibliotece było wiarygodną wskazówką, prawie nie istniał. Jednak nie wahała się nad wyborem celu podróży. Zdecydowała się na Australię w dniu śmierci matki. To, co się wtedy zdarzyło, odebrała jako omen i była przekonana, że zmiana zdania przyniesie jej pecha.
Niosła dużą i małą walizkę, a w kieszeni miała bezpiecznie schowane dwa bilety kolejowe. Z pierwszym miała przejechać przez Kijów do Lwowa w zachodniej Ukrainie; drugi był na podróż ze Lwowa przez Czechosłowację do granicy z Zachodem, zakończoną w Wiedniu. Tak wiele razy wyobrażały sobie z matką chwilę, gdy przejdą ze Wschodu na Zachód – jakby przeprowadzały się z obskurnego mieszkania do pałacu albo z czerni i bieli do pełni kolorów – ale ekscytacja, której razem oczekiwały, teraz zniknęła. Każdy aspekt tej podróży wprawiał Galinę w niepokój.
Słyszała, że inni emigranci ładowali stoły, krzesła, tapczany, kredensy, łóżka, dywany, zastawę stołową, pianina i obrazy do ogromnych kontenerów, pakując dawne rosyjskie życie i wysyłając je w daleki świat. Galina przez dwa tygodnie nie mogła podjąć decyzji w sprawie zawartości mieszkania – przeżywała rozterki całymi dniami, ponieważ gdy nadeszło pozwolenie na wyjazd, została, zgodnie z przewidywaniami, zwolniona z pracy. (Stwierdziła, że pod wpływem smutku najwyraźniej przestała myśleć racjonalnie, ponieważ szczerze wierzyła, że z powodu jej osobistej straty władze okażą współczucie i odstąpią od zwyczajowego rozwiązania stosunku pracy).
Jak wszyscy rozsądni Rosjanie ona i matka stały się chomikami – w realiach życia w niedostatku nigdy nie wiadomo, kiedy co się może przydać – więc ich mieszkanie było zapchane rzeczami, nie tylko przeznaczonymi na dziś czy na niepewną przyszłość, lecz także przedmiotami z niebezpiecznej przeszłości. Znajdowały się tam kolekcja podręczników do matematyki należąca do jej dziadka, człowieka aresztowanego i zastrzelonego ponad czterdzieści pięć lat wcześniej, i cztery tomy Objaśniającego słownika żywego języka rosyjskiego Władimira Dala należące do babki, która zmarła z wyczerpania w syberyjskim obozie w rok po swoim mężu. Były pochodząca sprzed rewolucji haftowana serwetka do przykrywania chałki na szabasowym stole i dopasowane do niej serwetki wykonane przez babkę Lidiji, prababkę Galiny, oraz – dzięki jej pradziadkowi, który produkował cygara – pudełko z laki do ich przechowywania.
W ciągu długich dni i tygodni podejmowania decyzji Galina zastanawiała się nad każdym przedmiotem: weźmie ten, który należał do dziadka, zamiast tamtego babci; ten babci, ale nie tamten dziadka. To było trudne i stresujące – rzeczy, które przetrwały, gdy ich właściciele nie przeżyli, nabrały dziwnej mocy – niczym relikwie. A teraz, gdy i matka odeszła, wybór stał się jeszcze trudniejszy. Co zrobić z ubraniami Lidiji, jej pamiątkami, bibelotami? I co z książkami, które tłumaczyła i tymi, które kochała? Wszystkie te rzeczy wyłoniły się z życia matki, były jego dowodem. Jak można zostawić którekolwiek z nich?
Z upływem dni i tygodni podejmowanie decyzji coraz bardziej denerwowało Galinę. W końcu strona praktyczna i ograniczone fundusze zmusiły ją, żeby była twarda. Postanowiła ograniczyć się tylko do tego, co się zmieści w kufrze, którego używały z matką do przechowywania zimowych ubrań i pościeli. Spakowała słownik Dala razem z przetłumaczonymi przez Lidiję włoskimi i angielskimi książkami. Dołożyła dwa komplety zastawy stołowej, które matka zachowała po swoich rodzicach, dwa komplety sztućców oraz jej poplamioną i zniszczoną Księgę smacznego i pożywnego jedzenia. Dodała cztery albumy z fotografiami, w tym jeden należący do dziadków ze strony matki, których nigdy nie poznała. I spakowała najlepsze rękawiczki Lidiji, jej pierścionek i naszyjnik, ulubiony szal i haftowane tapoczki – myśl, że w odległej Australii będzie nosiła domowe pantofle matki, bardzo jej się podobała. Zawahała się nad maszyną do pisania Lidiji i ostatecznie zdecydowała, że zabierze jej wieczne pióro, chociaż tak naprawdę wolała ciężką maszynę do pisania cyrylicą. Aby uniemożliwić sobie zmianę zdania, oddała ją Iwanowi, inżynierowi za dnia, a wieczorami poecie. Spakowała osiem angielskich powieści, w tym Wehikuł czasu i Wojnę światów, obie przez długi czas swoje ulubione. Spośród książek francuskich wybrała Hrabiego Monte Christo, W osiemdziesiąt dni dookoła świata i Dzieło Zoli – kolejną niezmiennie ulubioną, a także ukochanego Dantego Lidiji.
Rosyjskie książki postawiły ją przed najtrudniejszym zadaniem – chciała zachować każdą z nich. Ponieważ nie mogła dłużej zwlekać z decyzją, wzięła wszystkie, które na wewnętrznej okładce miały podpis matki, doskonały wybór Dostojewskiego, Tołstoja, Gogola, Turgieniewa, Jewtuszenki i, oczywiście, Puszkina. W owych tygodniach selekcjonowania niewiele spała. Dręczona żalem, który miała czuć w przyszłości, setki razy zmieniała zdanie.
Łatwiejszą robotę miała ze swoimi rzeczami. Spakowała zimowy płaszcz i mocne zimowe buty. Wybrała dwa plakaty Chagalla, zestaw pocztówek z obrazami Kandinsky’ego, wybór własnych rycin, kolekcję bajek Kryłowa i wszystkie swoje ilustrowane książeczki dla dzieci, z których wiele należało do jej matki, kiedy była dzieckiem. Te książki obudziły w niej artystyczne ambicje. Jako że były podwójnie cenne, nie mogła ich nie zabrać. Ponieważ w kufrze nie zostało dużo miejsca, włożyła do niego łyżeczkę z emaliowanym trzonkiem i zegar z ręcznie malowaną drewnianą obudową należący do babci Lidiji – Marii, oraz haftowaną serwetkę do przykrywania chałki i serwetki przekazywane w rodzinie Koganów z pokolenia na pokolenie. Ponieważ niezbyt interesowała się gotowaniem, wybrała mały samowar, kilka szklanek do herbaty, zestaw półmisków również należących do rodziny Lidiji oraz garnek i patelnię.
Wysłała kufer do żydowskiej organizacji w Rzymie, obawiając się, z mijającymi tygodniami coraz bardziej, że pomimo wysokiej ceny, którą zapłaciła, już nigdy go nie zobaczy. I chociaż mówiła sobie, że to tylko rzeczy, że wspomnienia są o wiele trwalsze, na nic się to zdało. Te przedmioty, które tak starannie wybrała, by zabrać je do swojego nowego życia, które miały łączyć jej niewiadomą przyszłość ze znaną przeszłością, były niczym trwałe wspomnienia, a ona nie mogłaby znieść utraty nawet jednego z nich.
W lutowy ranek tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego roku Galina opuściła Leningrad. W zimowym mroku nie było pożegnań z miastem, którego więcej nie zobaczy, nie było ostatnich spojrzeń na ulubione miejsca, by utrwalić je w pamięci, niczego, co rozproszyłoby straszliwy niepokój, który teraz nieustannie jej towarzyszył.
Wbrew jej oczekiwaniom pociąg do Kijowa nie był ekspresem i za każdym razem, gdy wjeżdżał na stację, musiała się przygotować na to, że do wagonu wejdzie urzędnik, który sprawdzi jej dokumenty, stwierdzi, że czegoś w nich brakuje, i wyciągnie ją z pociągu. Próbowała sobie tłumaczyć, że powinna zachować spokój. Ostatecznie co gorszego mogłoby się wydarzyć? Odesłano by ją do Leningradu, pozbawioną pracy, mieszkania i dobytku. Znajomi i przyjaciele nie zostawiliby jej na pastwę losu, przynajmniej niektórzy. Inni usilnie staraliby się unikać zdeklarowanej zdrajczyni ojczyzny. Jednak nawet gdyby stało się najgorsze, da sobie radę. A poza tym najgorsze w znajomym i bliskim Leningradzie nie było aż tak przerażające, jak najgorsze w zupełnie nieznanej Australii. Zatem znalazła argumenty, ale rozsądek ani trochę nie pomógł jej osiągnąć spokoju.
Przy swoich ograniczonych funduszach nie miała innego wyboru, jak tylko zadowolić się najtańszym przedziałem, obszczim. Liczyła na to, że rozmazane smugi mijanego za oknem wiejskiego krajobrazu uspokoją ją podczas podróży, ale okazało się, że nie przydzielono jej miejsca przy oknie, chociaż o to prosiła. Obszczij nie miał drzwi, Galina była pozbawiona widoku i prywatności. Chciała zażądać, nalegać, ale musiała stłumić w sobie protest, wiedząc, że nie wolno jej zwracać na siebie uwagi. W przedziale były jeszcze trzy miejsca i miała nadzieję, że współpasażerowie uczynią podróż znośną. Kiedy jednak pojawili się mąż, żona i ich córka, nadmiernie wystrojona dziewczynka w wieku około dwunastu lat, Galina szybko zrozumiała, że nie będzie z nimi przyjemnie. Po lekkim skinięciu głową, gdy zajęli miejsca, zaczęli ją ignorować. Nie mając okna ani towarzystwa, które rozproszyłoby jej myśli, wygrzebała z torby należący do matki tom Czechowa, literacki ekwiwalent jedzenia na pocieszenie.
Wkrótce po tym, jak pociąg ruszył, rodzina rozłożyła prawdziwe jedzenie – tak dużo i tak drogiego, że Galina zastanawiała się, dlaczego podróżują w obszczim przedziale. Mieli jajka na twardo, ogórki kiszone, ser, chleb, kiełbasę, wędzoną rybę – ogromny wybór i o wiele za dużo dla nich trojga. Jedli powoli, z drwiną, a przynajmniej tak się wydawało Galinie. Była głodna, bardzo głodna. Musiała myśleć o tak wielu sprawach, że nie przyszło jej do głowy, żeby przygotować prowiant na drogę. Wiedziała, że może coś kupić na stacjach, ale nie chciała opuszczać pociągu na wypadek, gdyby odjechał bez niej, pozostawiając ją w szczerym polu, bez rzeczy i prawie bez pieniędzy. Dlaczego, zastanawiała się, wciąż przychodziły jej do głowy najgorsze scenariusze? Tak jakby nie miała wystarczająco dużo powodów do niepokoju.
Odłożyła książkę na bok i obserwowała jedzącą rodzinę. Chciała, żeby podzielili się z nią posiłkiem, ale równie dobrze mogła nie istnieć. Kiedy skończyli, zmietli wszystko z wyjątkiem puszki dropsów monpansje, którą umieścili tak, by móc łatwo do niej sięgać. Widok kolorowych owocowych cukierków wzmógł jej głód. Bez przerwy przełykała ślinę, dziwiąc się, że ciało, które zwykle tak łatwo się przystosowuje, nie przestaje produkować śliny, gdy jest to ewidentnie daremne przedsięwzięcie.
Puszka dropsów stopniowo się opróżniała, pociąg z turkotem jechał przez wiejskie tereny, temperatura powietrza rosła i było coraz duszniej, stopy mężczyzny śmierdziały. Galina próbowała czytać, ale nie mogła się skoncentrować i tylko wpatrywała się w stronice. Przy każdym kolejnym postoju miała nadzieję, że rodzina wysiądzie, a kiedy w końcu tak się stało, ledwie zdążyła poczuć ulgę, bo ich miejsce zajęła następna, równie nieprzyjazna. Było tak, jakby wysyłała sygnał: „Emigruję. Jestem zdrajczynią Matki Rosji”.
Pociąg przyspieszył, nowa rodzina rozłożyła się na siedzeniach i Galina wyszła na korytarz – niezbyt daleko, żeby mieć oko na swoje rzeczy. I stała tam, kołysząc się z ruchem pociągu, a czas mijał. Nie umiałaby powiedzieć, ile go upłynęło, gdy poczuła dotknięcie na ramieniu. Obróciła się gwałtownie. Zobaczyła kobietę w wieku swojej matki, która zapytała, czy nie chciałaby dołączyć do niej i jej męża. Głos był przyjazny, uśmiech ciepły i Galina – samotna, nieszczęśliwa i u kresu sił – nie pozwoliła, by tym razem górę wzięły jej podejrzenia.
Przeniosła do nich swoje rzeczy i we troje całą drogę do Kijowa przejechali w przedziale przeznaczonym dla czterech osób. Para podzieliła się z nią jedzeniem, poczęstowała herbatą i przez kilka następnych godzin Galina i jej nowi znajomi czytali, drzemali i rozmawiali na bezpieczne tematy: o pracy (oboje byli nauczycielami), rodzinie (żonaty syn, nie było wnuków), mijanym krajobrazie, czytanych książkach. Dopiero po dotarciu do Kijowa wspomnieli, że ich następnym celem jest Lwów.
Życie w Związku Radzieckim wymagało ostrożności, a bycie ostrożnym oznacza wyczulenie na niuanse. Tu słowem kluczem był „Lwów”. Kto inny niż emigrujący Żydzi podróżowałby z wielkimi walizkami z Leningradu przez Kijów do Lwowa? Jednak nazwisko tej pary było rosyjskie, nie żydowskie. Galina nigdy by się nie domyśliła.
Otworzyli się podczas podróży z Kijowa do Lwowa. Kobieta powiedziała, że emigrują do Ameryki razem z całą rodziną.
– Nasz syn i synowa są już w Rzymie. Mieliśmy zamiar jechać razem, ale wydarzyło się coś niespodziewanego. – Uniosła brwi i wzruszyła ramionami, jakby przyjmując, że Galina wszystko zrozumie bez szczegółowych wyjaśnień. – Uznaliśmy, że będzie rozsądnie, jeśli wyjadą wcześniej.
Galina chciała zapytać, czy naprawdę są Żydami, ale wiedziała, że nie może tego zrobić. Gdyby najlepszym sposobem, by wyemigrować, okazało się żydowskie pochodzenie, tylko ograniczony albo utwierdzony w antysemickich poglądach Rosjanin nie skorzystałby z okazji. Ironia tej sytuacji nie umykała ani jej, ani żadnemu Żydowi – antysemityzm w Związku Radzieckim był bardzo silny, ale wraz z rozluźnieniem przepisów dotyczących żydowskiej emigracji ludzie nagle zaczęli być Żydami.
Jakiekolwiek było etniczne pochodzenie tej pary, Galina cieszyła się z ich towarzystwa. Nawet zaczęła żałować, że nie jedzie z nimi do Ameryki. Była jednak zadowolona, że podróżują razem, i potrzebowała ich, bo – Żydzi czy nie – byli dobrze przygotowani. Wiedzieli, że w Wiedniu należy odszukać przedstawiciela HIAS, Hebrajskiego Stowarzyszenia Pomocy Imigrantom. Galina nigdy nie słyszała o tym HIAS i jej niepokój na nowo wzrósł, gdy się zastanawiała, czego jeszcze może nie wiedzieć.
– HIAS opiekuje się wszystkimi radzieckimi Żydami, bez względu na to, dokąd się udają, o ile nie jadą do Izraela, bo wtedy zajmuje się nimi inna grupa – powiedzieli.
Galina bała się zadawać zbyt wiele pytań, ale teraz, pragnąc zdobyć jak najwięcej informacji, zanim para ją opuści, przestała się powstrzymywać.
– Nie – odparli, gdy zapytała, czy mają krewnych w Stanach Zjednoczonych. – „Załatwiliśmy” sobie krewnych.
Przez przyjaciela innego przyjaciela, który już wyemigrował, został znaleziony Amerykanin z takim samym jak ich nazwiskiem, który zgodził się zostać sponsorującym kuzynem.
– Teraz właściwie nie potrzeba sponsora, ale powiedziano nam, że to przyspiesza sprawę.
Żaden sponsor nie był wymagany również w przypadku Australii, ale teraz, gdy się dowiedziała, że mogłaby pojechać do Stanów Zjednoczonych, Galinę znów zaczęła kusić zmiana celu podróży, żeby zostać z tymi ludźmi.
Zanim przybyli do Wiednia, miała jeszcze większy mętlik w głowie. Rozdarta między wyborem Australii a przemożnym pragnieniem, żeby nie być sama, czuła, że sytuacja stała się nie do wytrzymania. Nie potrafiła sobie z tym poradzić. Chciała tylko, żeby ktoś się nią zaopiekował.
I dokładnie to zrobiła ta para. Zabrali ją ze sobą na rozmowę z człowiekiem z agencji dla Żydów wyjeżdżających do Izraela. Było tak, jak przepowiedzieli, bo kiedy usłyszał, dokąd się wybierają – oni głośno oznajmili, że do Ameryki, ona wymamrotała słowo „Australia” – skierował ich do przedstawiciela HIAS. Zarówno Galina, jak i ta para pojadą do Rzymu, powiedział człowiek z HIAS, gdzie zostaną spełnione wszystkie wymagania dotyczące emigracji i imigracji, w tym wydanie specjalnego, zastępującego paszport dokumentu dla bezpaństwowców, bez którego nie mogą nigdzie wyjechać.
I nagle to do niej dotarło. Co zrobiła. Stała się bezpaństwowcem. Była sama i pozbawiona obywatelstwa. Już nie obywatelka radziecka, nie Rosjanka. Żydówka, to wszystko. Jednak zredukowana do żydowskości, stała się niczym ów kaleki chłopiec w jej bloku, który mając trzy zdrowe kończyny, został zredukowany do swojej uschniętej nogi. Była Żydówką, bezpaństwowcem i straszliwie się bała.
A co się stanie, jeśli odmówią jej tego substytutu paszportu? Czy będzie skazana na obcą ziemię niczyją przez resztę swoich dni? I jak zarobi pieniądze? Pozbawiona obywatelstwa, sama, bez grosza – trudno sobie wyobrazić żałośniejszą perspektywę.
Udało jej się wziąć w garść na tyle, by zapytać przedstawiciela HIAS, jak długo to wszystko może potrwać. Odparł, że sprawy amerykańskich imigrantów są załatwiane bardzo szybko, to kwestia tygodni, ale u australijskich trwa to znacznie dłużej, co najmniej kilka miesięcy.
Więc jedź do Ameryki, powiedziała sobie. W końcu co za różnica, gdzie trafi? Nie będzie w Leningradzie i nie będzie z nią matki. Bezsensowny przesąd w żaden sposób nie może decydować o tym, gdzie ma spędzić resztę życia.
To człowiek z HIAS sprawił, że wróciła do pierwotnych planów. Kilka lat temu odwiedził Australię. Jego brat zamieszkał w Melbourne.
– Piękne miasto – powiedział po angielsku – i wspaniały klimat. Spędziłem tam tydzień jesienią i codziennie świeciło słońce. Do tego dobra kawa i doskonałe ciasta. To miasto jest bardzo kosmopolityczne. A południowe wybrzeże! – Na jego twarzy odmalował się zachwyt. – Dokonała pani dobrego wyboru.
– Ale to długie czekanie… – pomyślała głośno. – Z czego będę się utrzymywać?
Kiedy odkrył, że Galina nieźle mówi po włosku, stwierdził, że nie powinna mieć problemu ze znalezieniem pracy jako tłumaczka.
Nigdy nie poznała jego nazwiska. Napisałaby do niego, żeby podziękować, bo gdyby nie ten człowiek, uczepiłaby się tej pary i wyruszyła z nimi do Ameryki. Z czasem odkryje, że Australia jest dla niej odpowiednim miejscem.
W następnych latach miesiące spędzone we Włoszech pamiętała jak przez mgłę. Służyła jako tłumaczka w rozmowach, ale nie potrafiła powiedzieć dla kogo, tłumaczyła teksty, ale nie mogła sobie przypomnieć jakie. Mieszkała w dwóch różnych hostelach, ale podczas gdy swoje leningradzkie mieszkanie mogłaby narysować z dokładnością uwzględniającą włączniki światła i klamki, nie umiałaby opisać żadnego z tych miejsc. Była jednocześnie imigrantką, emigrantką i podróżniczką w drodze, a dla nowo przybyłych również pracownicą biura informacyjnego i oficerem łącznikowym. Tyle definicji, tyle tożsamości, ale dla siebie była obca: pozbawiona obywatelstwa, bezdomna i samotna.
Jedynym wyraźnym wspomnieniem z tamtego czasu była katastrofa w Czarnobylu. Każdy kolejny dzień potwierdzał prawdopodobieństwo zagłady, przynosił coraz większą rozpacz. Czerpanie wiadomości o własnym kraju z zachodnich źródeł było konsternujące – tak dobrze znany Związek Radziecki nagle zaczął wydawać jej się bardzo obcy. Władze radzieckie ani nie zaprzeczały, ani nie potwierdzały awarii w elektrowni jądrowej, po prostu blokowały informacje w tej sprawie. Jednak według zachodniej prasy nie mogło być wątpliwości: gwałtowny wzrost poziomu promieniowania został zauważony w sąsiednich krajach, a satelita sfotografował eksplozję na Ukrainie. Dowody wydawały się niezaprzeczalne. Jedyne inne wyjaśnienie – spisek zachodnich krajów mający na celu przedstawienie w złym świetle wielkiego państwa radzieckiego – nie było wiarygodne, nie z tej strony żelaznej kurtyny.
Podczas gdy władze radzieckie milczały o Czarnobylu, zachodni politycy, naukowcy i dziennikarze bez końca stawiali hipotezy na temat wpływu awarii jądrowej na zdrowie ludzi i uprawy rolne, zarówno w Związku Radzieckim, jak i w pozostałej części Europy. Odcięta od wszystkich, którzy byli dla niej ważni, Galina miała wrażenie, że tkwi wciśnięta między wolność a katastrofę. Była daleka od odczuwania ulgi, że uciekła od zagrożenia, a jej własne bezpieczeństwo zwiększało lęk o tych, którzy pozostali.
Zanim Gorbaczow oficjalnie przyznał, że wydarzyła się katastrofa, pełne dwa tygodnie po wybuchu w elektrowni, Zachód już odgadł prawie wszystko. Gorbaczow wygłosił oświadczenie w nietypowym dla radzieckich przywódców ponurym tonie. To, że poprosił o pomoc zagranicznych ekspertów, było niepodważalnym dowodem, że sytuacja jest dramatyczna. Galina chciała coś zrobić, cokolwiek. Rosja była skażona przez radioaktywną chmurę i jej przyjaciołom groziły choroba popromienna, rak i przedwczesna śmierć. Chciała do nich napisać, ostrzec ich, przekazać im to, co wie, co powiedział jej Zachód. Jednak trzymała się w ryzach – listy otrzymane od emigrantki tylko pogorszyłyby ich sytuację.
Gdy czekała, pracowała i martwiła się w bezpiecznym Rzymie, jej dni naznaczone były katastrofą w Czarnobylu, a noc po nocy matka i Czarnobyl łączyli się w niespokojnych snach. Osierocona zarówno przez matkę, jak i przez ojczyznę, smutek odczuwała jako fizyczny ból głęboko w ciele. Był tam każdego ranka, gdy się budziła, i nasilał się w ciągu dnia. Wokół siebie miała mnóstwo żywności – jakże chętnie folgowała sobie po przyjeździe tutaj, ale teraz zmuszała się do jedzenia. Straciła na wadze, gdy radioaktywna chmura zgęstniała nad jej krajem. Czyż naród rosyjski nie dość się nacierpiał? Czy nie doświadczył aż za wielu kataklizmów? Codziennie czytała o cierpieniach ludzi radzieckich, o niekompetencji radzieckich przywódców. Każdy dzień był przepełniony smutkiem.
Czarnobyl przez kilka tygodni był na pierwszych stronach gazet, a potem ważniejsze stały się inne, nierosyjskie katastrofy. Nie mniej dręcząca od wiedzy stała się dla Galiny niewiedza, co się działo w następstwie stopienia rdzenia. Rozchorowała się. Bolały ją stawy, miała nieustanne migreny i chciała leżeć w łóżku przez cały dzień. „Niezidentyfikowana młoda Rosjanka znaleziona martwa w Rzymie”. Takie nagłówki sobie wyobrażała.
Dla oderwania myśli zainteresowała się swoją nową ojczyzną. Czytała książki o Australii, zwracała uwagę na każdego, kto miał z nią związek, a co najważniejsze, obejrzała dokument na temat włoskiej migracji do tego kraju. Według autorów tego filmu w Australii mieszkało tak wielu Włochów, że zbudowali potężną hydroelektrownię, zapoczątkowali przemysł tytoniowy, posiadali większość gospodarstw warzywnych i dostarczali główną siłę roboczą dla budownictwa. Wyglądało na to, że Australia została stworzona siłami włoskich imigrantów. Głównym obszarem zamieszkiwanym przez Włochów była dzielnica Melbourne nazywana Carlton – Galina chwyciła długopis i zapisała tę nazwę. Włosi z Carlton pokazani w filmie siedzieli w kawiarniach, jedli makaron i pili espresso, rozmawiali, śmiali się i palili papierosy. Studenci pobliskiego uniwersytetu również jedli, pili, gawędzili i palili przy złączonych stolikach. Wszyscy wyglądali na szczęśliwych i zrelaksowanych. Włosi i studenci gromadzili się na ulicach albo spacerowali na tle miasta, które robiło wrażenie zachwycająco kosmopolitycznego – dokładnie tak, jak powiedział człowiek z HIAS. Galina postanowiła, że właśnie tam zamieszka w Australii, w miejscu o nazwie Carlton.
***
Dziewięć miesięcy po powrocie Andrew Morrowa do domu samolot Galiny Kogan schodził w kierunku lotniska w Melbourne. Zgodnie z przewidywanym czasem przylotu miała wylądować za kilka minut i ogarnęło ją takie przerażenie, jakby zdążała na przesłuchanie przez KGB. Teren w dole był w większości niezamieszkany. Od czasu do czasu widziała dom, kilka stad krów, błotniste stawy i trawę, która wyglądała na równie martwą jak ta zimą w jej kraju. Nieograniczona pustka rozciągała się aż po horyzont. Galina przyjrzała się innym pasażerom. Czy widzieli to samo co ona? Czy obraz pustki był ich obrazem domu?
Sądziła, że Melbourne to milionowe miasto. Czyżby się pomyliła? Może Melbourne to australijski odpowiednik syberyjskiej osady? Samolot z wyciem silników podskoczył na płycie lotniska. Nadal nie było ludzi, pojazdów czy budynków. Nie było miasta. Samolot skręcił i stewardesa oznajmiła, że kierują się w stronę terminalu. Galina spojrzała przez okno. Wciąż widziała tylko brązową, pustą, wyschniętą ziemię. Nie mogła się pomylić co do wielkości Melbourne. Pochyliła się, żeby spojrzeć przez okno po drugiej stronie samolotu, i ujrzała tę samą sztywną trawę, ponurą, płaską ziemię i puste niebo.
Wtem, ku jej uldze, pojawiły się jakieś budynki – liczne zabudowania lotniska i wiele międzynarodowych samolotów stojących w szeregu przed bramkami. Tylko wielkie miasto mogło mieć duże i ruchliwe lotnisko i Galina zagłębiła się w fotelu, zamknęła oczy i zaczęła głęboko oddychać, żeby pokonać strach. Ale ten w niej utkwił. Rozsądek mówił jej, że za rok lub dwa stworzy swoje nowe życie, znane i łatwe do prowadzenia. Na razie jednak żałowała, że nie może przeskoczyć następnego roku albo, jeszcze lepiej, zapaść w długi sen, po którym się obudzi i poczuje, że jest w domu.
Przyszłość ją przytłaczała – jak znaleźć niedrogie mieszkanie, jak znaleźć pracę? – ale najpierw była pilna kwestia odprawy celnej i urzędu imigracyjnego. Czy uznają ten dokument podróży dla cudzoziemców, ten titolo di viaggio per stranieri? Miał pieczęć ambasady Australii w Rzymie, ale czy tu będą wiedzieli, co to jest? I czy potwierdzą jego legalność?
Wkrótce potem wręczyła dokument urzędnikowi. Spojrzał na niego i coś do niej powiedział. Nie zrozumiała, co mówił. Powtórzył. Nadal nie rozumiała. Ten język nie przypominał angielskiego, jaki kiedykolwiek słyszała. Mężczyzna mówił dalej i w końcu pojawiło się kilka rozpoznawalnych słów. Galina chciała, żeby przemawiał wolniej, wyraźniej, ale nie ośmieliła się prosić o to urzędnika. Dzięki kilku słowom tu, kilku słowom tam zrozumiała wystarczająco dużo, żeby odpowiedzieć. I widać musiała otrzymać pozwolenie, bo mężczyzna skierował ją do kolejnego urzędnika, tym razem kobiety, ale mówiącej tym samym niezrozumiałym angielskim. I najwyraźniej znów dostała pozwolenie, bo włoski dokument podróży został podstemplowany, a urzędniczka życzyła jej „powodzenia”.
Galina wyszła przez drzwi lotniska i natychmiast dostrzegła tabliczkę ze swoim nazwiskiem. Nie czuła, że jest w domu, ale też nie była zdana tylko na siebie.
3
ODPOWIEDNIA PRACA DLA NIEŚMIAŁEGO MĘŻCZYZNY
Andrew Morrow daje głową znak technikowi, żeby umieścił w rzutniku ostatni karuzelowy magazynek do przezroczy. W sali panuje atmosfera wyczekiwania. Kobieta w pierwszym rzędzie nadal dzierga na drutach, jej ręce wydają się poruszać samoistnie, gdy na niego patrzy. (Organizatorzy go ostrzegli: „Przychodzi na wszystkie publiczne wykłady, zawsze siada w pierwszym rzędzie i zawsze dzierga na drutach”.). W puchatym kardiganie spływającym od kołnierza do łydek wygląda jak miękka różowa piramida. Tylko dwie osoby przysnęły: starszy mężczyzna, którego głowa opadła w bok, by spocząć niebezpiecznie blisko faceta siedzącego przy nim, i bardzo zadbana kobieta zajmująca miejsce za dziewiarką. Zważywszy, że to w większości publiczność w dojrzałym wieku i że jest późne popołudnie upalnego dnia, Andrew uważa, że dwoje śpiących spośród około osiemdziesięciu osób jest do przyjęcia.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki