Mozaika życia - Andrea Goldsmith - ebook

Mozaika życia ebook

Andrea Goldsmith

3,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Mozaika życia to historia ułożona z bardzo wielu kawałków: miłości, śmierci, seksu, sekretów, rozczarowań, nadziei. I tak opisana, że nie sposób się od niej oderwać.

Lepiej być obcym w ojczyźnie czy na emigracji? Gdzie jest nasz dom – tam, gdzie się rodzimy, czy tam, gdzie chcemy, by zastał nas nowy dzień? Wreszcie jak wiele różnic można pokonać dla miłości?

Jest połowa lat osiemdziesiątych XX wieku. W Związku Radzieckim zaczyna się pieriestrojka. W Australii gospodynie domowe ustępują pola feministkom, a AIDS zagraża seksualnej wolności. Galina Kogan, Rosjanka o żydowskich korzeniach, opuszcza Leningrad bez prawa powrotu i zaczyna nowe życie w Melbourne. Czekają na nią emocje, jakich się nie spodziewała. Nic nie jest proste, ale wszystko obiecujące: miejsca, smaki, ludzie. A zwłaszcza pewien mężczyzna.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 427

Oceny
3,7 (3 oceny)
1
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




1. Śmierć i lek­ko­myślne zacho­wa­nie w Lenin­gra­dzie

1

ŚMIERĆ I LEK­KO­MYŚLNE ZACHO­WA­NIE W LENIN­GRA­DZIE

Galina Kogan skom­ple­to­wała doku­menty dla dopeł­nie­nia for­mal­no­ści po śmierci matki. Wypeł­niła for­mu­la­rze, aby wstrzy­mać wypłaty, anu­lo­wać świad­cze­nia i unie­waż­nić dowód oso­bi­sty. Roz­stała się z czę­ścią mie­sięcz­nych zarob­ków, pła­cąc za trumnę, a gdy jej powie­dziano, że trans­port z miej­skiej kost­nicy na cmen­tarz będzie opóź­niony o kilka dni, kolejny plik bank­no­tów roz­wią­zał pro­blem. Jesz­cze kilka rubli tu, kilka tam i w następ­nym tygo­dniu jej matka zosta­nie pocho­wana.

Teraz urzę­dowo stwier­dzono: Lidija Jur­jewna Kogan zmarła o ósmej trzy­dzie­ści sie­dem rano, w środę, dwu­dzie­stego siód­mego listo­pada tysiąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tego pią­tego roku.

Galina zebrała wszyst­kie doku­menty. Wnę­trze torby było wypchane rze­czami zmar­łej, więc papiery wepchnęła do bocz­nej kie­szeni. Jej zega­rek zapięła na wła­snym nad­garstku, z zasko­cze­niem stwier­dza­jąc, że już jest czwarta po połu­dniu – dzień śmierci matki minął nie­zau­wa­że­nie. Zarzu­ciła torbę na ramię i pospie­szyła kory­ta­rzem w stronę scho­dów. W szpi­tal­nym przed­sionku wyko­nała szybki tele­fon, by powie­dzieć, że jest w dro­dze do domu, i wresz­cie wyszła za drzwi na świeże powie­trze.

Zima okrze­pła w ostat­nich nie­koń­czą­cych się tygo­dniach cho­roby matki, gdy śmierć zawzię­cie ata­ko­wała, by roze­rwać kur­czowy uścisk, któ­rym ta trzy­mała się życia. Bez reszty pochło­nięta toczącą się przed nią walką, Galina zupeł­nie nie myślała o pogo­dzie. Teraz, gdy wyszła na ulicę, poczuła ude­rze­nie zimna. Jej zimowy płaszcz wciąż był spa­ko­wany w kufrze – reszta życia pozo­sta­wała tak bez­dusz­nie nie­zmą­cona, gdy chora leżała, umie­ra­jąc – a kurtka, którą nosiła codzien­nie, odkąd matka doznała wylewu, nie była odpo­wied­nia przy tej tem­pe­ra­tu­rze. Jed­nak pomimo chłodu i choć w zasięgu wzroku miała tro­lej­bus, Galina potrze­bo­wała czasu, żeby pomy­śleć, pozbie­rać się, ogar­nąć życie, które wła­śnie stra­ciło opar­cie.

Wło­żyła na głowę chustkę i zawią­zała ją pod szyją, wci­snęła ręce głę­boko w kie­sze­nie i ruszyła w mroczną ulicę. Wciąż czuła szpi­talny zapach i zasta­na­wiała się, czy kie­dy­kol­wiek się go pozbę­dzie. Przy­spie­szyła kroku, ale jej nogi sta­wiły opór. Spró­bo­wała upo­rząd­ko­wać myśli, ale mózg zmie­nił jej się w płynną masę.

Szła do domu, cho­ciaż śmierć matki pozba­wiła to miej­sce domo­wego cie­pła. Cze­kali tam bli­scy przy­ja­ciele i zna­jomi, jedze­nie i alko­hol oraz zalew wspo­mnień. Jed­nak Lidija stwa­rzała poczu­cie domu, które wykra­czało poza ich miesz­ka­nie, poza stare książki i nowy tele­wi­zor, poza stół, przy któ­rym jadły i pra­co­wały, poza zie­mi­ście zie­loną klatkę scho­dową wypeł­nioną ludz­kim odo­rem, poza sam budy­nek, zale­d­wie dwu­dzie­sto­letni, a już zapusz­czony i wysłu­żony. Lidija sta­no­wiła azyl.

I co teraz z przy­szło­ścią – ich wspólną, która wła­śnie skur­czyła się do jej przy­szło­ści? Co z emi­gra­cją? Skła­da­jąc doku­menty, wie­działy, że pod­pi­su­jąc je, zrze­kają się prawa do zmiany zda­nia – nie żeby to miało wtedy zna­cze­nie, ponie­waż nie zamie­rzały się wyco­fać. I w kolej­nych mie­sią­cach, pomimo gła­sno­sti i pie­re­strojki Gor­ba­czowa, pomimo jego zapo­wie­dzi nowych swo­bód i więk­szego dobro­bytu, nie wahały się. Matka drwiła z jego obiet­nic. Pro­blem z Rosją, jak powie­działa, polega na tym, że nic się tu zasad­ni­czo nie zmie­nia. Po odwil­żach nastę­po­wały repre­sje, po repre­sjach odwilże, więc dla­czego za Gor­ba­czowa mia­łoby być ina­czej?

– Mamy szansę wyje­chać. Naj­le­piej wyje­chać, kiedy możemy.

Ofi­cjal­nie emi­gro­wały do Izra­ela, jedy­nego miej­sca wyjazdu dozwo­lo­nego dla sowiec­kich Żydów, ale nie miały żad­nych syjo­ni­stycz­nych cią­got ani nie prze­ży­wały reli­gij­nych wzru­szeń. W rze­czy­wi­sto­ści bra­ko­wało im wszyst­kiego poza naj­bar­dziej pod­sta­wową wie­dzą o tym, jak być Żydem. Jed­nak zwa­żyw­szy na siłę i agre­syw­ność odwiecz­nego rosyj­skiego anty­se­mi­ty­zmu, nie minął choćby dzień bez przy­po­mnie­nia, że pod wzglę­dem etnicz­nym są Żydów­kami. Ten aspekt życia był tak powszechny w Związku Radziec­kim, że Galina akcep­to­wała, bez żalu ani urazy, iż łapówki, które musiała zapła­cić w związku z pogrze­bem matki, były licz­niej­sze i wyż­sze niż te, które brano od Rosjan. Po pro­stu tak się rze­czy miały.

Po dotar­ciu do Wied­nia zamie­rzały zmie­nić cel podróży z Izra­ela na Ame­rykę. A może to w Rzy­mie miały doko­nać tej zmiany? Galina miała zamęt w gło­wie. Wie­deń czy Rzym? Nie mogła sobie przy­po­mnieć. Jej matka umarła i wyglą­dało na to, że pamięć i rozum ucie­kły. Jak da sobie radę? Czy tu, czy gdzie indziej na świe­cie, jak samot­nie pora­dzi sobie z przy­szło­ścią?

Jej oddech stał się płytki i chra­pliwy. Zatrzy­mała się przy kanale, nabrała powie­trza w płuca i z wysił­kiem powoli je wypu­ściła. Zro­biło jej się słabo i oparła się o żela­zne porę­cze. Pod kośćmi bio­der poczuła szorstki i zimny metal. Naparła na niego moc­niej. Powierzch­nia wody była ole­ista, ciemno opa­li­zu­jąca – dziw­nie piękna, pomy­ślała. Śmieci koły­sały się pod ścia­nami kanału, kaczki krą­żyły wokół, szu­ka­jąc zdo­by­czy, barka i mała łódź powoli prze­pły­nęły obok. Galina zamknęła oczy i zanu­rzyła się w łagodny, wyci­szony świat, w któ­rym życie jakby się zatrzy­mało. Była to jed­nak krótka chwila wytchnie­nia, bo w tę strefę zmierz­chu wdarł się jej wła­sny, dobrze sły­szalny głos: „Masz dwa­dzie­ścia cztery lata, Galino Kogan. Jesteś doro­sła i zdana na sie­bie. Weź się więc w garść”.

Otwo­rzyła oczy, ostatni raz głę­boko zaczerp­nęła powie­trza, przy­ci­snęła ręce do piersi, jakby w ten spo­sób mogła wyci­snąć z niej trwogę, po czym ruszyła dalej.

Jesz­cze nie zapadł zmierzch, ale przy nisko wiszą­cych, ciem­nych chmu­rach rów­nie dobrze mogła to być noc. Świa­tła latarń ota­czały oszro­nione aure­ole zapo­wia­da­jące śnieg; dźwięki były stłu­mione, jakby docho­dziły z bar­dzo daleka. Nie było wia­tru. Galina czuła się dziw­nie ode­rwana od świata, który prze­su­nął się w przy­szłość, kiedy ona w sta­nie zawie­sze­nia sie­działa z umie­ra­jącą matką. Mimo to sta­rała się orien­to­wać w bie­żą­cych wyda­rze­niach, codzien­nie czy­tała matce „Lenin­gradzką Prawdę”, a gdy ta prze­stała już reago­wać, czy­tała dla zabi­cia czasu. W Kolum­bii wybuchł wul­kan, zabi­ja­jąc dwa­dzie­ścia pięć tysięcy ludzi – i dla­czego, zasta­na­wiała się, ta poje­dyn­cza śmierć była dla niej o wiele waż­niej­sza niż wszy­scy ci mar­twi Kolum­bij­czycy? Czy­tała o zama­chach bom­bo­wych w Paryżu i porwa­niach stat­ków na Morzu Śród­ziem­nym. Tydzień temu w Gene­wie sekre­tarz gene­ralny Gor­ba­czow i ame­ry­kań­ski pre­zy­dent Reagan spo­tkali się po raz pierw­szy. Krą­żyły pogło­ski, że oprócz kon­troli zbro­jeń roz­mowy doty­czą sytu­acji sowiec­kich Żydów. Nie było spo­sobu, aby się dowie­dzieć, czy fak­tycz­nie o nich dys­ku­to­wano. Jeśli cho­dzi o kon­trolę zbro­jeń, to po pro­stu nie miało sensu, nie po latach mówie­nia o koniecz­no­ści posia­da­nia wiel­kiego radziec­kiego arse­nału jako zabez­pie­cze­nia przed pod­że­ga­ją­cymi do wojny, nie­god­nymi zaufa­nia Ame­ry­ka­nami. Jed­nak w Związku Radziec­kim tyle spraw nie miało sensu. Matka żar­to­wała, że tutejsi oby­wa­tele, cho­ciaż pozba­wieni życio­wych wygód, byli żar­ło­kami, gdy przycho­dziło łykać absurdy.

Już nie będzie żar­tów matki.

Stale powta­rzano im o prze­wa­dze Związku Radziec­kiego w dzie­dzi­nie broni nukle­ar­nej – czy to prawda, było wielką nie­wia­domą – ale wszy­scy bez cie­nia wąt­pli­wo­ści wie­dzieli, że Ame­ryka to kra­ina obfi­to­ści, emi­granc­kie eldo­rado. Mówiono im, że ubó­stwo jest w Ame­ryce powszechne, że edu­ka­cja i warunki miesz­ka­niowe są w opła­ka­nym sta­nie, że tylko bar­dzo sko­rum­po­wani albo bar­dzo bogaci mogli sobie pozwo­lić na cho­ro­wa­nie, że zdję­cia obfi­tu­ją­cych we wszel­kie dobra skle­pów raczej nie przed­sta­wiają praw­dzi­wych skle­pów, lecz zostały zain­sce­ni­zo­wane. Jed­nak pomimo ofi­cjal­nej linii pro­pa­gan­do­wej każdy wie­dział, że w Ame­ryce jest mnó­stwo jedze­nia, a ogromne domy towa­rowe są wypeł­nione ubra­niami i arty­ku­łami gospo­dar­stwa domo­wego. I nie tylko ame­ry­kań­skie filmy, które oglą­dali, ale kwit­nący czarny rynek w Związku Radziec­kim dowo­dziły jako­ści i sze­ro­kiego wyboru ame­ry­kań­skich pro­duk­tów.

W gaze­cie była foto­gra­fia Gor­ba­czowa i Reagana sto­ją­cych razem w oto­cze­niu dorad­ców. Radziecka dele­ga­cja wyraź­nie odróż­niała się od Ame­ry­ka­nów. W dzien­niku Wrie­mia poka­zano rela­cję fil­mową ze spo­tka­nia, zatem ta część wia­do­mo­ści – że przy­wódcy się spo­tkali – była prawdą. Gor­ba­czow, ele­gancki we wło­skim gar­ni­tu­rze, wyglą­dał jak czło­wiek Zachodu. A jeśli cho­dzi o to, o czym dys­ku­to­wano, od matki nauczyła się zawsze podejrz­li­wie trak­to­wać donie­sie­nia w ofi­cjal­nej pra­sie.

Rok wcze­śniej takie spo­tka­nie przy­wód­ców byłoby nie do pomy­śle­nia, ale z dru­giej strony rok wcze­śniej wyda­wało się rów­nie nie­wy­obra­żalne, że matka dozna roz­le­głego wylewu krwi do mózgu. Nie­które zmiany sytu­acji, jak naprawa kranu w łazience w komu­nal­nym miesz­ka­niu czy przy­dział osob­nego lokum, zda­wały się trwać latami. Inne, jak wybuch gazu w bloku w pobliżu jej sta­rej szkoły czy śmierć pięć­dzie­się­cio­sied­mio­let­niej matki, były szo­ku­jące w swo­jej nagło­ści.

Nie cho­dziło o to, że chciała, by matka znów żyła, nie w tym strasz­nym sta­nie, jaki wywo­łał wylew. Pra­gnęła, by wró­ciło życie sprzed wylewu, gdy ich doku­menty w związku z emi­gra­cją zostały zło­żone, a one dwie prze­glą­dały doby­tek, pró­bu­jąc zde­cy­do­wać, co zabrać. Obie zdo­łały jak naj­wię­cej zaosz­czę­dzić, bo wie­działy, że gdy tylko ich wnio­sek o emi­gra­cję będzie zatwier­dzony, zostaną zmu­szone do odej­ścia z pracy (i tak by ją stra­ciły, gdyby poda­nie odrzu­cono). Krótko mówiąc, żyły dniem dzi­siej­szym, przy­go­to­wu­jąc się do jutra: do nowej egzy­sten­cji w Ame­ryce, gdzie wszy­scy byli równi, gdzie matka – tłu­maczka i nauczy­cielka języ­ków obcych – zna­la­złaby pracę zgodną ze swoim doświad­cze­niem i umie­jęt­no­ściami i gdzie Galina mogłaby ryso­wać to, co jej się podoba, ogra­ni­czana jedy­nie przez wła­sne arty­styczne sła­bo­ści, a nie przez pań­stwo. Była radziecką Żydówką i rosyj­ską ilu­stra­torką. Od dawna ude­rzała ją iro­nia tej sytu­acji: zarówno Żydzi, jak i arty­ści byli tu cen­zu­ro­wani.

Galina wysu­nęła dłoń z kie­szeni i prze­tarła nią twarz. Wła­śnie teraz, gdy myślała, że już nie może być gorzej, zaczął padać śnieg. Na razie tylko kilka wil­got­nych płat­ków, ale gęst­nie­jący. Gdyby wie­rzyła w Boga, pomy­śla­łaby, że jest karana. Ale za co? Nic w jej dwu­dzie­stocz­te­ro­let­nim życiu nie tłu­ma­czyło cho­roby i śmierci wciąż mło­dej matki ani dwu­dzie­sto­let­niej nie­obec­no­ści ojca, któ­rego nie pamię­tała, ani nie­uchron­nie zbli­ża­ją­cej się zamieci w dniu, kiedy całą ener­gię pochło­nął już wysi­łek, by trzy­mać się pro­sto i poru­szać.

Nacią­gnęła moc­niej chustkę na głowę, wci­snęła ręce głę­biej w kie­sze­nie kurtki i szła dalej. I nagle zna­la­zła się na ziemi, pada­jąc do przodu na nie­rów­nej kostce chod­ni­ko­wej. Poczuła przy­pra­wia­jący o mdło­ści ból w kola­nie.

Musiała się pod­nieść, ale nie była w sta­nie się ruszyć.

Galina leży w smro­dzie moczu i wie­ko­wego brudu. Chce znik­nąć, nie być tutaj. Gdzie zna­leźć zapo­mnie­nie?, zasta­na­wia się. I co jest z tym lenin­gradz­kim bru­kiem, że kamienne kostki wysu­wają się z beto­no­wego pod­łoża? Może w całym mie­ście trwają drobne trzę­sie­nia ziemi?

Pochyla się nad nią dziwny męż­czy­zna. Wyma­chuje rękami, zasy­pu­jąc ją gra­dem słów rosyj­skich zmie­sza­nych z angiel­skimi. Życie, jakie znała, zatrzy­mało się dziś rano, a teraz, na oczach wszyst­kich, stała się obiek­tem ataku roz­hi­ste­ry­zo­wa­nego obco­kra­jowca.

– Pro­szę. – Udaje jej się przy­po­mnieć tro­chę angiel­skiego. – Pro­szę, nic mi nie jest.

Męż­czy­zna przy­kuc­nął nad nią, Galina czuje zapach cebuli.

– Pro­szę pana, pro­szę się odsu­nąć. Potrze­buję powie­trza.

On wylewa z sie­bie potok prze­pro­sin, ściąga z szyi sza­lik, zwija go w rulon i pod­kłada jej pod głowę. Wstaje i cofa się ze spur­pu­ro­wiałą twa­rzą. Jest wyraź­nie spe­szony i powi­nien taki być. Galina się tym nie przej­muje i uświa­da­mia sobie, że wła­ści­wie już nic jej nie obcho­dzi. Odwraca się do niego ple­cami, zamyka oczy i zwija się w kłę­bek. Sze­lest opon, ostre dźwięki klak­so­nów, sapa­nie hamu­ją­cych i rusza­ją­cych auto­bu­sów dobie­gają do niej stłu­mione, jakby poprzez wodę. Wra­że­nie nie jest nie­przy­jemne, to jakby zatoka ocze­ki­wa­nia dla życia i Galina pró­buje umie­ścić tam swoją matkę – zdrową, pełną ener­gii. Jed­nak przy­kuta do łóżka postać z ostat­nich strasz­nych tygo­dni, z opi­na­jącą czaszkę zwię­dłą twa­rzą, wykrzy­wio­nymi war­gami, z któ­rych nie­ustan­nie cie­kła ślina, nie chce zostać usu­nięta z miej­sca. I nagle ta okropna myśl: być może ni­gdy nie zosta­nie.

Jesteś zdana na sie­bie, powta­rza znów sobie. Leżysz na brud­nej ziemi, pew­nie zbliża się zamieć, jakiś cudzo­zie­miec ska­cze wokół cie­bie i jesteś zdana na sie­bie. I cho­ciaż bar­dzo chce zostać tam, gdzie jest, Galina zmu­sza się, by wstać. Nie­zna­jomy jej się przy­gląda. Rumie­niec znik­nął z jego twa­rzy; cerę ma gładką i bez skazy – zdrową cerę, która z jakie­goś powodu przy­wo­dzi jej na myśl poma­rań­cze.

Pod­cho­dzi do niej.

– Pro­szę mi pozwo­lić sobie pomóc.

Wysoki i bez wąt­pie­nia pocho­dzący z Zachodu, jest ubrany w levisy i krótki kożuch. Jasne, falu­jące włosy, czy­ste i gęste, ma zacze­sane do tyłu, nie nosi czapki. Galina zga­duje, że jest w tym samym wieku co ona, cho­ciaż ludzie z Zachodu zawsze wyglą­dają mło­dziej, niż wska­zy­wa­łyby na to ich lata. Nie wia­domo, kim jest ani co robi, czy to przy­ja­ciel, czy wróg. Nie żeby to miało zna­cze­nie. W przed­szkolu, w szkole, w dru­ży­nie Pio­nie­rów, w Kom­so­mole, na uni­wer­sy­te­cie, w pracy, gdzie­kol­wiek jesteś w sowiec­kim ustroju, mówią ci, że wszy­scy cudzo­ziemcy są podej­rzani i wszyst­kich należy uni­kać. Cho­ciaż teraz, w tym momen­cie, jeśli kto­kol­wiek ją obser­wuje – a wszy­scy poten­cjalni emi­granci mogą się spo­dzie­wać, że będą obser­wo­wani – jest po pro­stu zbyt wyczer­pana, żeby się tym przej­mo­wać.

Życie bez matki nie będzie już dłu­żej cze­kać. Galina prze­staje myśleć o bólu, wyciąga rękę, a cudzo­zie­miec ją chwyta. Gdy się pochyla, ona widzi skórę jego szyi. Jest opa­lona i nie­ska­zi­telna. Pach­nie czymś – nie cebulą, ale czymś świe­żym i pikant­nym. Galina wdy­cha ten zapach. On pod­piera ją ramie­niem, dopóki nie udaje jej się odzy­skać rów­no­wagi. Prze­pra­sza ją wylew­nie, jego dotyk jest deli­katny i ku swemu prze­ra­że­niu Galina czuje wzbie­ra­jące łzy. Prze­łyka ślinę i czeka chwilę, by opa­no­wać głos. Prze­ko­nuje, że się nie zra­niła. Jed­nak żadne zapew­nie­nia go nie uspo­koją.

– Mogła się pani przeze mnie mocno potłuc – mówi.

– Nic mi się nie stało. – Jest zasko­czona łatwo­ścią, z jaką mówi po angiel­sku, kiedy wszystko inne ogar­nął chaos. – To nie pań­ska wina. Bruk jest w strasz­nym sta­nie, a ja nie patrzy­łam pod nogi.

– Ja też. – Męż­czy­zna milk­nie, po czym dodaje: – Zatrzy­ma­łem się, żeby popa­trzeć na śnieg.

Nie tylko cudzo­zie­miec, ale sza­lony, skoro w taki mróz przy­staje, żeby przy­glą­dać się kilku nędz­nym płat­kom śniegu.

– Wcze­śniej widzia­łem śnieg tylko raz. – Jego twarz znów pokrywa się głę­bo­kim rumień­cem.

– W całym życiu? – Ten czło­wiek z pew­no­ścią nie jest szpie­giem ani żad­nym wro­giem.

Cudzo­zie­miec kiwa głową.

– Skąd pan pocho­dzi?

Galina sły­szy: „Austria”. Ale nie, bo on powta­rza to słowo: „Austra­lia”, wielki kraj na końcu świata.

– Nie­wiele tam śniegu – mówi. I po chwili dodaje: – Więk­szość Austra­lij­czy­ków reaguje na śnieg jak Rosja­nie na kan­gury.

Galina czuje, że mię­śnie jej szczęki pro­te­stują: od dawna się nie uśmie­chała. Jej pierw­sza książka w języku angiel­skim, która była rów­nież pierw­szą angiel­ską książką jej matki, nosiła tytuł Malu­chy w zoo. A ona ze wszyst­kich opi­sa­nych w niej zwie­rząt naj­bar­dziej lubiła kan­gura. Każ­dej ilu­stra­cji towa­rzy­szył krótki wiersz zna­ko­mi­tego Samu­ela Mar­szaka. Wciąż potra­fiła wyre­cy­to­wać ten o kan­gu­rze.

I nagle widzi matkę, Lidiję sprzed wylewu, jak sie­dzi z młod­szą nią i razem czy­tają tę ksią­żeczkę. Tak mocno kusi ją, żeby prze­dłu­żyć ten obraz, pochwy­cić życie w matce, ale wie, że nie może, nie w tej chwili. Jed­nak jutro i za tydzień, i za rok ten obraz – ma roz­pacz­liwą nadzieję, że inne też – zdro­wej Lidiji do niej wróci. Przez chwilę pró­buje coś robić, by ode­rwać się od tych myśli. Zawar­tość torby się wysy­pała. Galina wrzuca ją z powro­tem, wygła­dza na sobie ubra­nie, wsuwa włosy pod chustkę i rusza dalej.

– Czy mogę pójść z panią? – Austra­lij­czyk mówi w pośpie­chu, jak ktoś, komu brak wprawy w roz­mo­wie.

Galina przy­pusz­cza, że doznała szoku, a może tak prze­żywa się smu­tek i żałobę? I wie, że musi myśleć o przy­szło­ści, ale w tym momen­cie to ją prze­ra­sta. Spo­gląda na Austra­lij­czyka – naprawdę wydaje się nie­szko­dliwy, a poza tym gdy zapada wie­czór i pogoda się psuje, nie­wielu ludzi zauważy, że brata się z cudzo­ziem­cem. I znów odkrywa, że nie obcho­dzi jej, kto się przy­gląda, bo jest jej obo­jętne, co się z nią sta­nie teraz, gdy wyda­rzyło się naj­gor­sze. Wzru­sza ramio­nami i kiwa głową. To wystar­cza­jące przy­zwo­le­nie i wszystko, na co znaj­duje siłę.

– Pro­szę opo­wie­dzieć mi o sobie – pro­po­nuje, wie­dząc, że pora­dzi sobie lepiej, jeśli nie będzie musiała mówić.

Zaczer­wie­nił się jesz­cze moc­niej i splótł dło­nie, kur­czowo je zaci­ska­jąc. Naj­wy­raź­niej czuje się bar­dzo nie­zręcz­nie, a może jest nie­śmiały. Nie­śmiały czło­wiek Zachodu: tak mało praw­do­po­dobna kom­bi­na­cja, wyda­wa­łoby się.

Wyja­śnia, że nazywa się Andrew Mor­row, że ma dwa­dzie­ścia pięć lat, pocho­dzi z Mel­bo­urne w Austra­lii. Mówi z waha­niem i dopiero po dłuż­szej chwili dodaje:

– Przy­je­cha­łem do Lenin­gradu, żeby stu­dio­wać mozaiki.

– Jest pan arty­stą moza­icy­stą?

Andrew wzru­sza ramio­nami.

– Pró­buję być.

Ze wszyst­kich pla­stycz­nie uzdol­nio­nych uczniów w gim­na­zjum, a potem na uczelni arty­stycz­nej, nikt nie chciał zostać moza­icy­stą, jed­nak to bar­dzo rosyj­ska sztuka i zwa­żyw­szy na obec­ność Austra­lij­czyka tutaj – naj­wy­raź­niej słynna na całym świe­cie. Andrew mówi jej, że jest w Lenin­gra­dzie od mie­siąca. Wyja­śnia, że ma pozwo­le­nie na zwie­dza­nie wielu miejsc, ale kolejne trzy mie­siące spę­dzi głów­nie z moza­icy­stami, któ­rzy restau­rują sobór Zmar­twych­wsta­nia Pań­skiego.

– Cer­kiew Zba­wi­ciela na Krwi, jak ją nazy­wa­cie. – Milk­nie. – Zna ją pani, oczy­wi­ście?

Galina kiwa głową. Jak więk­szość peters­bur­żan darzy szcze­gól­nym sen­ty­men­tem tę wielką świą­ty­nię w rosyj­skim stylu sto­jącą w cen­trum baro­ko­wego i neo­kla­sy­cy­stycz­nego Lenin­gradu. Odporna jak rosyj­ski naród, prze­trwała wbrew wszel­kim prze­ciw­no­ściom.

Cudzo­zie­miec spo­gląda na nią wycze­ku­jąco. Jak ona ma się zacho­wać? Roz­ma­wiać czy nie roz­ma­wiać? I czy to teraz robi jakąś róż­nicę? A potem poja­wia się myśl, że teraz już nic nie ma zna­cze­nia.

– Ta cer­kiew, w któ­rej pan będzie pra­co­wał, ma burz­liwą histo­rię. – W gar­dle jej zaschło i Galina prze­łyka powie­trze. – Na pew­nym eta­pie słu­żyła jako maga­zyn rekwi­zy­tów teatral­nych. Póź­niej, pod­czas wiel­kiej wojny ojczyź­nia­nej, była kost­nicą, a po woj­nie, gdy zmie­niono ją w maga­zyn warzyw, stała się znana jako cer­kiew Zba­wi­ciela na Ziem­nia­kach. – I wtedy wymyka jej się zuchwały komen­tarz. – Bez względu na to, czy cho­dzi o pałac, cer­kiew czy czło­wieka, w Związku Radziec­kim wszystko wal­czy o prze­trwa­nie.

Straszne słowa zasty­gają w cichym, nie­ru­cho­mym powie­trzu. Co ona, u licha, sobie myśli, żeby wypo­wia­dać tak nie­ostrożne słowa? I aku­rat do cudzo­ziemca? Ale nie myśli. W tym pro­blem.

– Pani cer­kiew została ura­to­wana – mówi Austra­lij­czyk, naj­wy­raź­niej nie­świa­domy popeł­nio­nego przez nią błędu. – Wkrótce zosta­nie przy­wró­cona do daw­nej świet­no­ści.

Galina roz­gląda się dokoła, w zasięgu słu­chu nie ma nikogo. Tym razem miała szczę­ście, ale raczej nie dosta­nie dru­giej szansy. Musi być ostroż­niej­sza. Męż­czy­zna paple dalej o cer­kwi Zba­wi­ciela na Krwi. Uważa, że gdy prace się zakoń­czą, będzie jedną z naj­pięk­niej­szych na świe­cie świą­tyń. I być może ma rację, ale ona i jej matka, jak wielu peters­bur­żan, obser­wo­wały, jak cer­kiew jest przy­wra­cana do życia, pod­czas gdy ich nędzne bloki miesz­kalne nisz­czały. Na przy­wró­ce­nie świą­tyni do daw­nego stanu wydano miliony rubli. Trudno było to podzi­wiać bez zazdro­ści. Kopuły były już odre­stau­ro­wane, sześć czy osiem z nich wyło­żono jaskra­wo­nie­bie­ską i sło­necz­nie żółtą ema­lią, mówi się, że rów­nież praw­dzi­wym zło­tem. Nie­dawno – wie­działa o tym, nawet zanim powie­dział jej to Austra­lij­czyk – roz­po­częto prace nad mozai­kami, które pier­wot­nie pokry­wały całe wnę­trze cer­kwi.

– Uwiel­biam rosyj­skie mozaiki – mówi nagle męż­czy­zna. – Tę róż­no­rod­ność mate­ria­łów: szkło, por­ce­lanę, nawet szla­chetne kamie­nie. I detale, i skalę pro­jek­tów. – Galina sły­szy krótki, ner­wowy śmiech. – Rosjan wydaje się pocią­gać roz­mach.

Nastę­puje pauza tak długa, że Galina for­mu­łuje następne pyta­nie, a wtedy on znów zaczyna mówić, wyrzu­ca­jąc z sie­bie zda­nia jak z kara­binu maszy­no­wego:

– Wasz Boris Anrep. – Nazwi­sko wydaje jej się jakby zna­jome. – Boris Anrep, uro­dzony tutaj, w Lenin­gra­dzie, Sankt Peters­burgu, w latach osiem­dzie­sią­tych dzie­więt­na­stego wieku, został jed­nym z naj­słyn­niej­szych moza­icy­stów w Wiel­kiej Bry­ta­nii. Jego prace znaj­dują się w Natio­nal Gal­lery, w kate­drze West­min­ster­skiej. On i wasza Anna Ach­ma­towa byli… – Zawie­sza głos – Byli ze sobą bli­sko.

I teraz Galina przy­po­mina sobie, dla­czego sły­szała o Bori­sie Anre­pie, cho­ciaż ten cudzo­zie­miec, czy to z powodu wła­snej wsty­dli­wo­ści, czy przez sza­cu­nek dla niej, nie jest w sta­nie powie­dzieć, że Anrep i Ach­ma­towa byli kochan­kami.

Idzie wol­niej i mówi rów­nież wol­niej.

– Gdy­bym mógł, został­bym tu dłu­żej, jesz­cze tak wiele można się dowie­dzieć, a sty­pen­dium wystar­czy­łoby mi na kolej­nych parę mie­sięcy. Ale muszę być w domu po naszych let­nich waka­cjach, kiedy roz­pocz­nie się nowy semestr.

– Więk­szość zagra­nicz­nych stu­den­tów przy­jeż­dża tutaj w cza­sie naszego lata. Wła­ści­wie więk­szość obco­kra­jow­ców przy­jeż­dża latem.

– Przy­je­cha­łem, kiedy mia­łem wolny czas. I nie jestem stu­den­tem. Wykła­dam w pla­cówce edu­ka­cyj­nej dla doro­słych. – Potem ciszej dodaje: – Podoba mi się pomysł spę­dze­nia tu zimy.

– Gwa­ran­tuję, że za kilka tygo­dni nie będzie się panu podo­bał.

– Może pani się o tym prze­kona.

To brzmi jak zapro­sze­nie i kiedy ona już szy­kuje wymi­ja­jącą odpo­wiedź – ostat­nie, czego potrze­buje, to samotny cudzo­zie­miec, który pogłębi jej przy­gnę­bie­nie – zegar na wieży wybija piątą. Andrew nagle przy­staje, spo­gląda na zega­rek w świe­tle ulicz­nej latarni i się uspra­wie­dli­wia.

– Bar­dzo prze­pra­szam. O pią­tej trzy­dzie­ści mam spo­tka­nie. – Podaje jej wizy­tówkę. – Prze­pra­szam – powta­rza. – Muszę się spie­szyć. Wska­zuje głową wizy­tówkę. – Rosyj­ski kon­takt po jed­nej stro­nie, austra­lij­ski po dru­giej.

Galina kie­ruje go do naj­bliż­szej sta­cji metra i obser­wuje, jak Andrew pędzi do rogu ulicy. Nagle się zatrzy­muje, a potem odwraca.

– Pani imię? – krzy­czy. – Jak pani ma na imię?

Jeśli jesz­cze nie została zauwa­żona w towa­rzy­stwie cudzo­ziemca, teraz na pewno będzie.

– Galina! – odkrzy­kuje. – Galina Kogan.

Nic już nie ma zna­cze­nia.

Cudzo­zie­miec znika z pola widze­nia. Galina wsuwa jego wizy­tówkę do kie­szeni i idzie dalej. Śnieg pada moc­niej, jed­nak ona się nie spie­szy. Tak jakby życie bez matki miało się zacząć w chwili, gdy znaj­dzie się w domu. Do tego czasu będzie w sta­nie zawie­sze­nia.

Więk­szość dziew­czyn w wieku Galiny polu­zo­wała więzi z mat­kami, ale ponie­waż jej ojciec znik­nął dwa­dzie­ścia lat wcze­śniej, były tylko we dwie. Dziad­ko­wie ze strony ojca wyco­fali się z jej życia wkrótce po znik­nię­ciu ojca, a rodzice Lidiji od dawna nie żyli, oboje aresz­to­wani w strasz­nych dniach tysiąc dzie­więć­set trzy­dzie­stego siód­mego roku, gdy sama Lidija była jesz­cze dziec­kiem.

Przez całe lata po tym, jak ojciec prze­padł, wie­czo­rami, zanim matka poszła spać, Galina wymy­ślała opo­wie­ści o nim. Musiała wytłu­ma­czyć sobie jego nie­obec­ność i, co waż­niej­sze, potrze­bo­wała wiary, że w końcu wróci. W jed­nej z tych histo­rii kazała mu pra­co­wać nad radziec­kim pro­gra­mem kosmicz­nym, w innej widziała go w jakimś odle­głym regio­nie, zaan­ga­żo­wa­nego w bada­nia nad tajną bro­nią. Do ulu­bio­nych nale­żała wer­sja, że był admi­ra­łem na łodzi pod­wod­nej, któ­rego misja pole­gała na pozo­sta­wa­niu przez kilka lat pod powierzch­nią. Wyobra­żała sobie jego rado­sny powrót, dumę z jej wyni­ków w szkole i pochwały jej rysun­ków, a zwłasz­cza jego obiet­nicę, że już wię­cej nie odej­dzie. Dzień po dniu, mie­siąc po mie­siącu, rok po roku fan­ta­zjo­wała o tym, jak szczę­śliwi będą we troje: matka, ojciec i córka znów razem. Kiedy ona i matka wciąż miesz­kały w komu­nałce, czę­sto sobie wyobra­żała, że za swoją tajną pracę ojciec po powro­cie zosta­nie nagro­dzony miesz­ka­niem dla rodziny: z kuch­nią, łazienką i toa­letą tylko dla nich. Gdy wkrótce po jej dwu­na­stych uro­dzi­nach wresz­cie przy­dzie­lono im osobne miesz­ka­nie, Galina tak bar­dzo się bała, że ojciec ich nie znaj­dzie, że nie chciała się prze­pro­wa­dzić. Lidija musiała użyć znacz­nej siły per­swa­zji, by ją prze­ko­nać, że jeśli ojciec się pojawi, wła­dze z pew­no­ścią poda­dzą mu ich nowy adres.

Nadzieja, że ojciec wróci, była trwa­łym ele­men­tem jej dzie­ciń­stwa, ponie­waż naprawdę znik­nął. Pew­nego dnia, około jej trze­cich uro­dzin, po pro­stu nie wró­cił z pracy do domu, a naza­jutrz nie poja­wił się w Mini­ster­stwie Edu­ka­cji, gdzie był zatrud­niony jako urzęd­nik. Póź­niej przy­znała, że ojciec nie miał kwa­li­fi­ka­cji do żad­nej z taj­nych prac, które przy­dzie­lała mu w swo­ich fan­ta­zjach, ale dla dziew­czynki te wyobra­żone histo­rie były nie­zbędne, zwłasz­cza w komu­nałce w ich sta­rym domu. Miały tam z matką dwa pokoje i na szczę­ście po znik­nię­ciu ojca pozwo­lono im zatrzy­mać oba. (Spe­cy­ficz­ność radziec­kiej biu­ro­kra­cji ten jeden raz zadzia­łała na ich korzyść: ponie­waż ścianka dzia­łowa mię­dzy ich poko­jami nie się­gała do sufitu, ofi­cjal­nie stwier­dzono, że jest to poje­dyn­czy pokój). Dzie­liły łazienkę i kuch­nię z sied­mioma innymi rodzi­nami, dwu­krot­nie więk­szą liczbą osób niż miesz­ka­jące w cza­sach, gdy pokoje naj­pierw przy­dzie­lono rodzi­com Lidiji. Było tłoczno, gło­śno i wszy­scy wie­dzieli wszystko o sąsia­dach. Galina w mło­dym wieku nauczyła się, że dzięki fan­ta­zjom, wszel­kiego rodzaju ilu­zjom można mieć prze­strzeń i inne luk­susy nie­obecne w praw­dzi­wym życiu.

Ojciec znik­nął i nikt nie wie­dział, co się z nim stało – ani przy­ja­ciele, ani kole­dzy, nawet jego rodzice, a przy­naj­mniej ona i matka tak sądziły w tam­tym cza­sie. Póź­niej, gdy prawda o jego nie­obec­no­ści wyszła na jaw, domy­śliły się, że rodzice od początku wie­dzieli, gdzie prze­bywa, ponie­waż w ciągu kilku mie­sięcy od jego znik­nię­cia uzy­skali pozwo­le­nie na prze­pro­wadzkę – aku­rat do Gru­zji.

Po odej­ściu ojca zostały we dwie w komu­nal­nym miesz­ka­niu. W dziwny spo­sób ota­cza­jące je tłum i gwar zda­wały się jesz­cze bar­dziej wzmac­niać ich więź. Galina i matka czę­sto żar­to­wały, że ich dwu­po­ko­jowy dom – mię­dzy sobą zawsze mówiły o dwóch poko­jach – trzy pię­tra nad ulicą, z oknem wycho­dzą­cym na połu­dnie, był jak ich wła­sna pły­wa­jąca wyspa.

W komu­nałce spały razem, ale kiedy przy­dzie­lono im osobne miesz­ka­nie, dwa tap­czany stały się prak­tycz­niej­sze. Matka godzi­nami sie­działa na swoim, z maszyną do pisa­nia bez­piecz­nie usta­wioną na drew­nia­nym bla­cie, ze słow­ni­kami leżą­cymi z jed­nej strony i książką, którą tłu­ma­czyła, umiesz­czoną na sto­jaku. A na tap­cza­nie bli­żej okna, ple­cami oparta o ścianę, Galina odra­biała lek­cje. Gdy je skoń­czyła, ryso­wała i malo­wała na papie­rze przy­cze­pio­nym do tablicy, z far­bami i ołów­kami na para­pe­cie. Cza­sami matka czy­tała na głos frag­ment tłu­ma­czo­nej książki – roz­wi­nęło to zain­te­re­so­wa­nie Galiny zarówno angiel­skim, jak i wło­skim – albo recy­to­wała rosyj­skie wier­sze.

Jed­nym z ulu­bio­nych poetów matki był Jew­tu­szenko. To wielki obrońca rosyj­skich Żydów, mówiła, a jego Babi Jar jest jed­nym z naj­waż­niej­szych poema­tów, jakie kie­dy­kol­wiek napi­sano. Powie­działa, że nawet jeśli Jew­tu­szenko pisał marną poezję – z czego był znany, dodała – ona na­dal będzie kupo­wać jego tomiki i cze­kać w kolejce, w razie potrzeby godzi­nami, by usły­szeć, jak czyta swoje wier­sze. Lidija to kobieta o sil­nych namięt­no­ściach, a raczej była kobietą o sil­nych namięt­no­ściach – Galina jesz­cze nie miała w sobie goto­wo­ści, by ode­słać matkę w prze­szłość. Wąt­piła, czy kie­dy­kol­wiek ją w sobie znaj­dzie.

Sześć lat temu przy­szły wia­do­mo­ści na temat jej ojca. Zmarł w Tbi­lisi, w Gru­zji, gdzie miesz­kał, odkąd wyje­chał z Lenin­gradu. Jego nowa żona (cho­ciaż nie taka znów nowa, skoro przy­rod­nia sio­stra Galiny była tylko kilka lat od niej młod­sza) zna­la­zła małe pudełko zaadre­so­wane do Lidiji i wysłała je do ich nowego miesz­ka­nia. Lidija zasta­na­wiała się, dla­czego Osip zawra­cał tym sobie głowę. Pudełko zawie­rało spinkę do kra­wata, którą dała mu w ślub­nym pre­zen­cie, angiel­ską fajkę, którą kupiła na czar­nym rynku i która kosz­to­wała małą for­tunę, kopertę zaadre­so­waną do niej odręcz­nym pismem Osipa, zawie­ra­jącą plik rubli tak chudy, że nie kupi­łoby się za niego jedze­nia na tydzień, oraz nale­żący do Lidiji zaczy­tany egzem­plarz Dwu­na­stu krze­seł, który odzie­dzi­czyła po swoim ojcu i opa­trzony był jego pod­pi­sem – jedyny przed­miot, poza pie­niędzmi, który zatrzy­mała. Była tam chustka, któ­rej nie mogła sobie przy­po­mnieć, lecz ani prze­pro­sin, ani wyja­śnień.

Potwier­dzona śmierć Osipa miała jedną dobrą stronę. Gdyby żył, a dokład­niej, gdyby nie były w sta­nie udo­wod­nić, że zmarł, potrze­bo­wa­łyby jego pisem­nej zgody jako męża i ojca na emi­gra­cję z ZSRR. Skoro teraz ofi­cjal­nie nie żył, zgodę musia­łaby wyra­zić tylko jedyna żyjąca babka, matka Osipa. Ta od lat nie miała z nimi kon­taktu i przy­pusz­czały, że jako bez­względ­nie lojalna radziecka oby­wa­telka nie zechce mieć nic wspól­nego z dwiema przy­szłymi dezer­ter­kami z ojczy­zny. W końcu pod­jęły wkal­ku­lo­wane ryzyko: wycho­dząc za mąż, Lidija nie zmie­niła nazwi­ska, a Galina też nazy­wała się Kogan, więc jaki­kol­wiek zwią­zek z rodziną Osipa powi­nien być nie­moż­liwy do zna­le­zie­nia.

– A co z twoim bra­tem? – zapy­tała matkę Galina. – Co z Micha­iłem?

– Odszedł dawno temu – odparła Lidija. – I mało praw­do­po­dobne, żeby teraz się poja­wił.

Zatem wpro­wa­dziły w życie swój plan, by wyemi­gro­wać. To było pod­nie­ca­jące, stre­su­jące, cał­ko­wi­cie je pochła­niało. Łago­dze­nie wyma­gań doty­czą­cych wiz emi­gra­cyj­nych dla Żydów zaczęło się pod koniec lat sie­dem­dzie­sią­tych, ale trudno było zgad­nąć, jak długo potrwa. Pod­sta­wowy wymóg, jak sły­szały, to bycie mało zna­czą­cym Żydem. Fizycy i inni naukowcy, dysy­denci i pisa­rze praw­do­po­dob­nie do końca życia dosta­wa­liby odmowy – nie dla­tego, że Zwią­zek Radziecki chciał wyko­rzy­stać ich umie­jęt­no­ści (było powszech­nie wia­domo, że więk­szość z nich zmu­szono do wyko­ny­wa­nia pośled­niej pracy, a nie­któ­rych ska­zano na zesła­nie), ale z powodu ryzyka zwią­za­nego z wypusz­cze­niem tych ludzi z kraju. Wnio­ski zwy­czaj­nych ludzi, takich jak one, ludzi mało przy­dat­nych dla Związku Radziec­kiego i nie­sta­no­wią­cych abso­lut­nie żad­nego zagro­że­nia dla radziec­kiej wła­dzy, były roz­pa­try­wane sto­sun­kowo szybko i pozy­tyw­nie.

Roz­py­tały się, zasię­gnęły infor­ma­cji i wypeł­niły doku­menty, by wyemi­gro­wać do Izra­ela. Jed­nak ich praw­dzi­wym celem był raj w Ame­ryce. Nie­ustan­nie mówiły o ame­ry­kań­skich ubra­niach i jedze­niu, ame­ry­kań­skich tele­wi­zo­rach i wie­żach ste­reo, ame­ry­kań­skich toste­rach i mik­se­rach. Roz­ma­wiały o swoim ame­ry­kań­skim miesz­ka­niu z cen­tral­nym ogrze­wa­niem, zsy­pem na śmieci, nie­za­wod­nych dosta­wach wody i prądu oraz o osob­nych poko­jach dla nich obu. Roz­ma­wiały o ame­ry­kań­skim „tyglu”, w któ­rym mie­szali się Euro­pej­czycy i czar­no­skó­rzy, Laty­nosi i Azjaci, kato­licy i żydzi, wszy­scy razem, wszy­scy równi, wszy­scy mający takie same moż­li­wo­ści. Ame­ryka je zachwy­cała, wpra­wiała w unie­sie­nie, była wyma­rzo­nym celem.

Ame­ryka, myśl o Ame­ryce, powta­rza sobie Galina, idąc przez mrocz­nie­jące ulice. Jed­nak nie jest w sta­nie wyobra­zić sobie Ame­ryki bez matki. Znów czuje napły­wa­jące łzy i staje, żeby się opa­no­wać – nie ma czasu na łzy, nie ma miej­sca na sła­bość. Przy­ci­ska dło­nie do oczu, oddy­cha wol­niej i uspo­kaja nerwy.

Po chwili skręca w swoją ulicę. Śnieg prze­stał padać, ale niebo na­dal jest cięż­kie od chmur. Mała owalna smuga, nieco jaśniej­sza od reszty, wska­zuje poło­że­nie księ­życa. Galina nagle czuje w sobie potrzebę jakiejś reli­gii, nie­ko­niecz­nie zwią­za­nej z Bogiem, ale z życiem pośmiert­nym, z prze­my­ka­jącą w kosmo­sie matką wyzwo­loną z ciała dotknię­tego wyle­wem.

Rów­nie dobrze mogłaby pra­gnąć skrzy­deł.

Prze­kra­cza ulicę i prze­cho­dzi ostat­nie kilka metrów do swo­jego budynku. Przy­staje na progu, a potem z wysił­kiem wcho­dzi po scho­dach. Sły­szy każdy swój krok, czuje wszech­obecny smród kar­bołki, po omacku poko­nuje ciemne odcinki klatki scho­do­wej, gdzie ukra­dziono żarówki. Gdy dociera do miesz­ka­nia, które już nie jest jej domem, staje, nie­zdolna wyko­nać następ­nego ruchu.

Drzwi się otwie­rają – czyżby zapu­kała? – i Galina natych­miast zostaje wcią­gnięta do środka i jest obej­mo­wana przez życz­liwe osoby. Wszy­scy są smutni, wszy­scy pra­gną pocie­sze­nia, ale wszy­scy wie­dzą, że strata córki jest więk­sza niż ich. Poja­wia się coraz wię­cej ludzi i wkrótce miesz­ka­nie wypeł­niają życz­liwe twa­rze i poru­sza­jące wspo­mnie­nia. Pomimo zimna drzwi na bal­kon są otwarte, by wywie­trzyć dym papie­ro­sów i wnę­trze pełne roz­grza­nych ciał. Jest mnó­stwo jedze­nia i kilka bute­lek gru­ziń­skiego wina, nie bra­kuje wódki wbrew absur­dal­nym zaka­zom Gor­ba­czowa. („Nawet sam Lenin nie ośmie­liłby się roz­łą­czyć Rosja­nina z jego wódką”, mawia Nadia, naj­bliż­sza przy­ja­ciółka matki). Ludzie dzielą się opo­wie­ściami o Lidiji. Są śmiech i smu­tek, ale z upły­wem godzin zaczyna domi­no­wać śmiech. Zapada noc, jedze­nie zostaje zje­dzone, alko­hol wypity.

Zbliża się jede­na­sta, gdy wszy­scy w końcu wycho­dzą. Nadia pomaga sprząt­nąć, a potem parzy im świeżą her­batę. Sie­dzą przy stole, przy któ­rym ona, Galina i jej matka spę­dziły tak dużo czasu, przy któ­rym Nadia i Lidija tak czę­sto prze­sia­dy­wały, ale jesz­cze ni­gdy nie było tak, by Galina i Nadia sie­działy przy nim same. I Galina odkrywa, że wła­śnie te drobne, codzienne wyda­rze­nia uświa­do­mią jej, że życie zmie­niło się okrut­nie i nie­od­wra­cal­nie.

Nadia wtyka w usta nowego papie­rosa i bie­rze Galinę za ręce. Jak tylko Lidija zosta­nie pocho­wana, mówi, Galina wróci do pracy, nawet wcze­śniej, jeśli będzie na to gotowa. Praca pomoże, radzi, praca roz­pro­szy myśli. Zaciąga się głę­boko, popiół spada na stół.

– I skończ z opo­wia­da­niem o emi­gra­cji, Galia. Lepiej zostać w kraju, który znasz. Gdzie cie­bie znają. – A gdy nie sły­szy odpo­wie­dzi, dodaje: – Życie musi toczyć się dalej, Gali­noczka. A życie tutaj nie jest takie złe. Nie tak jak kie­dyś.

Nadia na­dal mówi o przy­szło­ści, ale Galina nie słu­cha. Jej uwagę przy­kuwa twarz kobiety, tak zna­joma, że ni­gdy wcze­śniej naprawdę jej się nie przy­glą­dała. Wygląda tak, jakby do czaszki i szyi przy­kle­jono worek jutowy, pozo­sta­wia­jąc otwory na oczy i usta. Ta szorstka, żół­tawa tka­nino-skóra, opa­da­jąca w fał­dach i zmarszcz­kach, jest mapą życia Nadii. Ujaw­nia złe odży­wia­nie i zbyt dużo wypa­lo­nych papie­ro­sów, zbyt mało pie­nię­dzy i zbyt dużo wódki, zbyt dużo pracy dają­cej zbyt mało zado­wo­le­nia. Galina kocha Nadię, ale teraz nagle widok tej kobiety, którą znała całe życie, wywo­łuje strasz­liwy lęk: mia­łoby to być obli­cze jej wła­snej przy­szło­ści?

Co jej tu zostało? Nawet gdyby było można wyco­fać emi­gra­cyjne doku­menty, uni­ka­jąc kary, nawet gdyby pozwo­lono jej zacho­wać posadę ilu­stra­torki ksią­żek, ni­gdy nie awan­suje w zawo­dzie. Noce i week­endy będzie spę­dzać w domu – o ile pozwolą jej tu miesz­kać samej – malu­jąc obrazy, któ­rych nikt poza nią ni­gdy nie zoba­czy. Pew­nie poja­wią się jakiś mąż i dziecko lub dwoje, któ­rych czeka przy­szłość rów­nie pozba­wiona per­spek­tyw i nazna­czona jak jej wła­sna. Jako Żydówka ni­gdy nie pozna swo­bód przy­na­leż­nych innym radziec­kim oby­wa­te­lom, a tym bar­dziej tych, z któ­rych korzy­sta Zachód. Reformy Gor­ba­czowa, jak wszyst­kie, które je poprze­dzały, nie prze­trwają. Jeśli tu zosta­nie, wtedy to, co ma teraz – życie cią­gnące się aż do śmierci – to naj­lep­sze, na co może liczyć.

Nadia musiała zauwa­żyć, że myśli Galiny są gdzie indziej, bo w końcu prze­staje mówić. Dolewa im obu her­baty, zapala kolej­nego papie­rosa i gdy znów się odzywa, jej głos brzmi łagod­nie, życz­li­wie.

– Więc jak, Galia, co pla­nu­jesz zro­bić?

– Na­dal mam zamiar wyemi­gro­wać. – Słowa wypły­wają z niej samo­ist­nie.

Nadia wpa­truje się w nią. Smu­tek i współ­czu­cie malują się na zmię­tej twa­rzy i nagle zaczyna prze­pra­szać. To nie­wła­ściwe z jej strony, że poru­szyła sprawę przy­szło­ści. Na pod­ję­cie decy­zji jest o wiele za wcze­śnie. Lidija dopiero co zmarła, Galia jest w szoku.

Teraz Galina bie­rze Nadię za ręce. Trzyma je deli­kat­nie w swo­ich dło­niach. Jed­nak jej głos brzmi zde­cy­do­wa­nie.

– Mam zamiar wyemi­gro­wać… do Austra­lii.

To słowo z tru­dem układa się w jej ustach. Posta­no­wiła wyje­chać do kraju, któ­rego nazwy ni­gdy wcze­śniej nie wypo­wia­dała.

Austra­lia.

2. W dro­dze

2

W DRO­DZE

W lutym tysiąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tego szó­stego roku, w odstę­pie dwóch dni od sie­bie, Galina Kogan i austra­lij­ski moza­icy­sta Andrew Mor­row opu­ścili Lenin­grad.

Andrew wra­cał do domu. Miał mnó­stwo pomy­słów doty­czą­cych swo­jej pracy i nie mógł się docze­kać, by ją zacząć, ale jed­no­cze­śnie dziw­nie złe prze­czu­cie, że może ni­gdy nie wró­cić do Rosji, spra­wiało, że nie­chęt­nie wyjeż­dżał. Do tej pory odre­stau­ro­wano tylko nie­wielką część wewnętrz­nych mozaik cer­kwi Zba­wi­ciela na Krwi i nie mógł znieść myśli, że nie ujrzy ich w całej oka­za­ło­ści. Na całym świe­cie nic nie mogłoby się z nimi rów­nać.

Była też dziew­czyna, którą potrą­cił na ulicy, dziew­czyna, która ni­gdy nie zadzwo­niła i która – jeśli spoj­rzałby na to reali­stycz­nie – ni­gdy nie zamie­rzała zadzwo­nić. Jed­nak w ciągu trzech mie­sięcy od ich spo­tka­nia spę­dził tyle czasu, myśląc o niej, że stała się czę­ścią jego lenin­gradz­kiego życia. Wra­że­nie, które wtedy zro­bił na nim jej wygląd, teraz przy­brało zawrotne roz­miary. Nie tylko jej wzrost – tak atrak­cyjny, zwa­żyw­szy na jego wła­sne metr osiem­dzie­siąt trzy – ale ciemne oczy i oliw­kowa cera, ponętna figura i włosy w odcie­niu kar­melu, które przy­po­mi­nały mu maść koni palo­mino.

Zapla­no­wał ich dru­gie spo­tka­nie i wszyst­kie następne po nim. Ukła­dał roz­mowy z nią. Wyobra­żał sobie, że ją obej­muje i całuje, a nawet że się z nią kocha. Krótko mówiąc, zdo­łał uczy­nić z niej bli­ską osobę i – typowe dla nie­śmia­łego faceta – zako­chać się w wyobra­żo­nej kobie­cie, którą nie­zwy­kle łatwo będzie zabrać ze sobą do domu.

Nauczyw­szy się, że pomimo wszyst­kich zasad i prze­pi­sów ogra­ni­cza­ją­cych sowiec­kie życie rzadko wszystko prze­bie­gało tutaj zgod­nie z pla­nem, w dniu wylotu bar­dzo wcze­śnie poja­wił się na lot­ni­sku Puł­kowo. Na zewnątrz było minus dzie­sięć stopni i na otwar­tej, pła­skiej prze­strzeni wiał lodo­waty wiatr. Pra­cow­nica Into­uri­stu, która przy­wio­zła tam Andrew, wysa­dziła go dobre pięć­dzie­siąt metrów od wej­ścia do ter­mi­nalu (co samo w sobie było nie­zgodne z prze­pi­sami), słusz­nie mnie­ma­jąc, że nie ma co liczyć na wysoki napi­wek od cudzo­ziemca z ple­ca­kiem. Andrew prze­ko­nał się, że Rosja­nie byli bar­dzo pomocni wobec ludzi z Zachodu, ale potra­fili też spryt­nie karać. Zanim zdą­żył wejść do ter­mi­nalu, zimno prze­nik­nęło go do szpiku kości, płuca zesztyw­niały, a twarz, głu­pio nie­za­sło­nięta, kłuła i pie­kła niczym obdarta ze skóry, jak to bywa przy eks­tre­mal­nym mro­zie.

Zna­lazł miej­sce z dala od drzwi przy skrawku ściany. Na­dal nie mógł zła­pać tchu, a dło­nie i stopy miał sztywne z bólu. To minie, powie­dział sobie, za kilka minut dło­nie i stopy wrócą do normy, a płuca wzno­wią nor­malną pracę. Z wysił­kiem odry­wa­jąc uwagę od udrę­czo­nego ciała, skie­ro­wał ją na oto­cze­nie.

Ude­rzyło go, jako typowo sowiec­kie, że sto­sun­kowo nowe mię­dzy­na­ro­dowe lot­ni­sko ma tak małą pocze­kal­nię. Była wiel­ko­ści boiska do koszy­kówki, z nie­licz­nymi miej­scami do sie­dze­nia i, o ile się zorien­to­wał, jed­nym kio­skiem z jedze­niem i napo­jami. Był tam jeden punkt sprze­daży dla tury­stów, w któ­rym dwie sprze­daw­czy­nie roz­ma­wiały z oży­wie­niem, pod­czas gdy podróżni prze­glą­dali półki z matriosz­kami i ozdob­nymi ludo­wymi chu­s­tami. Z lewej strony, na pod­ło­dze, tak oso­bliwa na tym mię­dzy­na­ro­do­wym lot­ni­sku, sie­działa babuszka oto­czona toboł­kami. I obej­mu­jąca się na poje­dyn­czym sie­dze­niu młoda para, która wyda­wała się tak otu­ma­niona, jakby prze­by­wała na Mar­sie. Poza liczną rodziną zaj­mu­jącą cały pierw­szy rząd sie­dzeń pozo­stali ludzie w pocze­kalni wyglą­dali na zagra­nicz­nych biz­nes­me­nów, prze­waż­nie męż­czyzn z Europy. On był jedy­nym podróż­ni­kiem z ple­ca­kiem.

Dzie­sięć minut póź­niej doszedł do sie­bie na tyle, żeby się ruszyć. Wziął swoje rze­czy i pod­szedł do sta­no­wi­ska odprawy. Jego bagaż był ciężki, z pew­no­ścią cięż­szy niż wtedy, gdy Andrew tu przy­le­ciał. Czeka go dopłata za nad­ba­gaż? I co mu zro­bią, jeśli nie będzie miał dość pie­nię­dzy? Poło­żył na wadze ple­cak i torbę na ramię, opusz­cza­jąc je moż­li­wie naj­de­li­kat­niej – tak jakby to mogło odjąć im cię­żaru. Obser­wo­wał, jak wska­zówka ener­gicz­nie drga na skali i zatrzy­muje się na dwu­dzie­stu czte­rech kilo­gra­mach.

Kobieta przy sta­no­wi­sku odprawy spoj­rzała na Andrew, zatrzy­mu­jąc jego wzrok. Miał cztery kilo­gramy nad­pro­gra­mo­wego bagażu, ale coś w wyra­zie jej twa­rzy i led­wie zauwa­żal­nym wzru­sze­niu ramion suge­ro­wało, że może tu być pole do nego­cja­cji. W kie­szeni miał małą port­mo­netkę w kształ­cie mapy Austra­lii zawie­ra­jącą jego ostat­nie ame­ry­kań­skie dolary – dość, by kupić jedze­nie w hali tran­zy­to­wej w Wied­niu, ale zde­cy­do­wał, że tu będą lepiej wyko­rzy­stane. Się­gnął po port­mo­netkę i wrę­czył ją w pre­zen­cie kobie­cie. Wska­zał słowo „Austra­lia” w pasz­por­cie i powie­dział jej po rosyj­sku, że jest Austra­lij­czy­kiem. Wzięła port­mo­netkę, zer­k­nęła szybko do środka i dała mu znak, żeby zdjął z wagi torbę na ramię. Tar­cza wska­zała teraz dzie­więt­na­ście kilo­gra­mów. Kobieta wpi­sała na for­mu­la­rzu liczbę dzie­więt­na­ście, wło­żyła port­mo­netkę do kie­szeni i gestem kazała mu przejść dalej. Dwie godziny póź­niej Andrew był w powie­trzu, po następ­nych dwóch – w hali tran­zy­to­wej w Wied­niu, skąd po dwu­dzie­stu czte­rech godzi­nach poja­wił się na lot­ni­sku w Mel­bo­urne.

Tu nie pomógłby mu żaden pre­zent. Skie­ro­wano go do dwóch urzęd­ni­ków cel­nych, któ­rzy prze­cze­sali jego ple­cak. Spraw­dzili czubki butów i wywró­cili na wierzch wszyst­kie kie­sze­nie; prze­kart­ko­wali notesy i roz­krę­cili dłu­go­pisy; odkrę­cili wieczko opa­ko­wa­nia z tal­kiem kosme­tycz­nym i wymie­szali zawar­tość meta­lo­wym prę­tem; dez­odo­rant w sztyf­cie nie nada­wał się do użytku po tym, jak z nim skoń­czyli. I wyjęli wszyst­kie kawałki mozaiki, które tak sta­ran­nie zapa­ko­wał. Punkt odprawy cel­nej opu­ścił jako jeden z ostat­nich pasa­że­rów. Za drzwiami cze­kali jego rodzice, Sylvie i Leonard, któ­rych zatro­skane twa­rze roz­bły­sły w uśmie­chu na jego widok.

Andrew Mor­row był w domu.

W prze­ci­wień­stwie do Andrew Galina Kogan wyjeż­dżała z domu, zmie­rza­jąc do kraju, który, jeśli ubó­stwo ksią­żek na jego temat w biblio­tece było wia­ry­godną wska­zówką, pra­wie nie ist­niał. Jed­nak nie wahała się nad wybo­rem celu podróży. Zde­cy­do­wała się na Austra­lię w dniu śmierci matki. To, co się wtedy zda­rzyło, ode­brała jako omen i była prze­ko­nana, że zmiana zda­nia przy­nie­sie jej pecha.

Nio­sła dużą i małą walizkę, a w kie­szeni miała bez­piecz­nie scho­wane dwa bilety kole­jowe. Z pierw­szym miała prze­je­chać przez Kijów do Lwowa w zachod­niej Ukra­inie; drugi był na podróż ze Lwowa przez Cze­cho­sło­wa­cję do gra­nicy z Zacho­dem, zakoń­czoną w Wied­niu. Tak wiele razy wyobra­żały sobie z matką chwilę, gdy przejdą ze Wschodu na Zachód – jakby prze­pro­wa­dzały się z obskur­nego miesz­ka­nia do pałacu albo z czerni i bieli do pełni kolo­rów – ale eks­cy­ta­cja, któ­rej razem ocze­ki­wały, teraz znik­nęła. Każdy aspekt tej podróży wpra­wiał Galinę w nie­po­kój.

Sły­szała, że inni emi­granci łado­wali stoły, krze­sła, tap­czany, kre­densy, łóżka, dywany, zastawę sto­łową, pia­nina i obrazy do ogrom­nych kon­te­ne­rów, paku­jąc dawne rosyj­skie życie i wysy­ła­jąc je w daleki świat. Galina przez dwa tygo­dnie nie mogła pod­jąć decy­zji w spra­wie zawar­to­ści miesz­ka­nia – prze­ży­wała roz­terki całymi dniami, ponie­waż gdy nade­szło pozwo­le­nie na wyjazd, została, zgod­nie z prze­wi­dy­wa­niami, zwol­niona z pracy. (Stwier­dziła, że pod wpły­wem smutku naj­wy­raź­niej prze­stała myśleć racjo­nal­nie, ponie­waż szcze­rze wie­rzyła, że z powodu jej oso­bi­stej straty wła­dze okażą współ­czu­cie i odstą­pią od zwy­cza­jo­wego roz­wią­za­nia sto­sunku pracy).

Jak wszy­scy roz­sądni Rosja­nie ona i matka stały się cho­mi­kami – w realiach życia w nie­do­statku ni­gdy nie wia­domo, kiedy co się może przy­dać – więc ich miesz­ka­nie było zapchane rze­czami, nie tylko prze­zna­czo­nymi na dziś czy na nie­pewną przy­szłość, lecz także przed­mio­tami z nie­bez­piecz­nej prze­szło­ści. Znaj­do­wały się tam kolek­cja pod­ręcz­ni­ków do mate­ma­tyki nale­żąca do jej dziadka, czło­wieka aresz­to­wa­nego i zastrze­lo­nego ponad czter­dzie­ści pięć lat wcze­śniej, i cztery tomy Obja­śnia­ją­cego słow­nika żywego języka rosyj­skiego Wła­di­mira Dala nale­żące do babki, która zmarła z wyczer­pa­nia w sybe­ryj­skim obo­zie w rok po swoim mężu. Były pocho­dząca sprzed rewo­lu­cji hafto­wana ser­wetka do przy­kry­wa­nia chałki na sza­ba­so­wym stole i dopa­so­wane do niej ser­wetki wyko­nane przez babkę Lidiji, pra­babkę Galiny, oraz – dzięki jej pra­dziad­kowi, który pro­du­ko­wał cygara – pudełko z laki do ich prze­cho­wy­wa­nia.

W ciągu dłu­gich dni i tygo­dni podej­mo­wa­nia decy­zji Galina zasta­na­wiała się nad każ­dym przed­mio­tem: weź­mie ten, który nale­żał do dziadka, zamiast tam­tego babci; ten babci, ale nie tam­ten dziadka. To było trudne i stre­su­jące – rze­czy, które prze­trwały, gdy ich wła­ści­ciele nie prze­żyli, nabrały dziw­nej mocy – niczym reli­kwie. A teraz, gdy i matka ode­szła, wybór stał się jesz­cze trud­niej­szy. Co zro­bić z ubra­niami Lidiji, jej pamiąt­kami, bibe­lo­tami? I co z książ­kami, które tłu­ma­czyła i tymi, które kochała? Wszyst­kie te rze­czy wyło­niły się z życia matki, były jego dowo­dem. Jak można zosta­wić któ­re­kol­wiek z nich?

Z upły­wem dni i tygo­dni podej­mo­wa­nie decy­zji coraz bar­dziej dener­wo­wało Galinę. W końcu strona prak­tyczna i ogra­ni­czone fun­du­sze zmu­siły ją, żeby była twarda. Posta­no­wiła ogra­ni­czyć się tylko do tego, co się zmie­ści w kufrze, któ­rego uży­wały z matką do prze­cho­wy­wa­nia zimo­wych ubrań i pościeli. Spa­ko­wała słow­nik Dala razem z prze­tłu­ma­czo­nymi przez Lidiję wło­skimi i angiel­skimi książ­kami. Doło­żyła dwa kom­plety zastawy sto­ło­wej, które matka zacho­wała po swo­ich rodzi­cach, dwa kom­plety sztuć­ców oraz jej popla­mioną i znisz­czoną Księgę smacz­nego i pożyw­nego jedze­nia. Dodała cztery albumy z foto­gra­fiami, w tym jeden nale­żący do dziad­ków ze strony matki, któ­rych ni­gdy nie poznała. I spa­ko­wała naj­lep­sze ręka­wiczki Lidiji, jej pier­ścio­nek i naszyj­nik, ulu­biony szal i hafto­wane tapoczki – myśl, że w odle­głej Austra­lii będzie nosiła domowe pan­to­fle matki, bar­dzo jej się podo­bała. Zawa­hała się nad maszyną do pisa­nia Lidiji i osta­tecz­nie zde­cy­do­wała, że zabie­rze jej wieczne pióro, cho­ciaż tak naprawdę wolała ciężką maszynę do pisa­nia cyry­licą. Aby unie­moż­li­wić sobie zmianę zda­nia, oddała ją Iwa­nowi, inży­nie­rowi za dnia, a wie­czo­rami poecie. Spa­ko­wała osiem angiel­skich powie­ści, w tym Wehi­kuł czasu i Wojnę świa­tów, obie przez długi czas swoje ulu­bione. Spo­śród ksią­żek fran­cu­skich wybrała Hra­biego Monte Chri­sto, W osiem­dzie­siąt dni dookoła świata i Dzieło Zoli – kolejną nie­zmien­nie ulu­bioną, a także uko­cha­nego Dan­tego Lidiji.

Rosyj­skie książki posta­wiły ją przed naj­trud­niej­szym zada­niem – chciała zacho­wać każdą z nich. Ponie­waż nie mogła dłu­żej zwle­kać z decy­zją, wzięła wszyst­kie, które na wewnętrz­nej okładce miały pod­pis matki, dosko­nały wybór Dosto­jew­skiego, Toł­stoja, Gogola, Tur­gie­niewa, Jew­tu­szenki i, oczy­wi­ście, Pusz­kina. W owych tygo­dniach selek­cjo­no­wa­nia nie­wiele spała. Drę­czona żalem, który miała czuć w przy­szło­ści, setki razy zmie­niała zda­nie.

Łatwiej­szą robotę miała ze swo­imi rze­czami. Spa­ko­wała zimowy płaszcz i mocne zimowe buty. Wybrała dwa pla­katy Cha­galla, zestaw pocz­tó­wek z obra­zami Kan­din­sky’ego, wybór wła­snych rycin, kolek­cję bajek Kry­łowa i wszyst­kie swoje ilu­stro­wane ksią­żeczki dla dzieci, z któ­rych wiele nale­żało do jej matki, kiedy była dziec­kiem. Te książki obu­dziły w niej arty­styczne ambi­cje. Jako że były podwój­nie cenne, nie mogła ich nie zabrać. Ponie­waż w kufrze nie zostało dużo miej­sca, wło­żyła do niego łyżeczkę z ema­lio­wa­nym trzon­kiem i zegar z ręcz­nie malo­waną drew­nianą obu­dową nale­żący do babci Lidiji – Marii, oraz hafto­waną ser­wetkę do przy­kry­wa­nia chałki i ser­wetki prze­ka­zy­wane w rodzi­nie Koga­nów z poko­le­nia na poko­le­nie. Ponie­waż nie­zbyt inte­re­so­wała się goto­wa­niem, wybrała mały samo­war, kilka szkla­nek do her­baty, zestaw pół­mi­sków rów­nież nale­żących do rodziny Lidiji oraz gar­nek i patel­nię.

Wysłała kufer do żydow­skiej orga­ni­za­cji w Rzy­mie, oba­wia­jąc się, z mija­ją­cymi tygo­dniami coraz bar­dziej, że pomimo wyso­kiej ceny, którą zapła­ciła, już ni­gdy go nie zoba­czy. I cho­ciaż mówiła sobie, że to tylko rze­czy, że wspo­mnie­nia są o wiele trwal­sze, na nic się to zdało. Te przed­mioty, które tak sta­ran­nie wybrała, by zabrać je do swo­jego nowego życia, które miały łączyć jej nie­wia­domą przy­szłość ze znaną prze­szło­ścią, były niczym trwałe wspo­mnie­nia, a ona nie mogłaby znieść utraty nawet jed­nego z nich.

W lutowy ranek tysiąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tego szó­stego roku Galina opu­ściła Lenin­grad. W zimo­wym mroku nie było poże­gnań z mia­stem, któ­rego wię­cej nie zoba­czy, nie było ostat­nich spoj­rzeń na ulu­bione miej­sca, by utrwa­lić je w pamięci, niczego, co roz­pro­szy­łoby strasz­liwy nie­po­kój, który teraz nie­ustan­nie jej towa­rzy­szył.

Wbrew jej ocze­ki­wa­niom pociąg do Kijowa nie był eks­pre­sem i za każ­dym razem, gdy wjeż­dżał na sta­cję, musiała się przy­go­to­wać na to, że do wagonu wej­dzie urzęd­nik, który spraw­dzi jej doku­menty, stwier­dzi, że cze­goś w nich bra­kuje, i wycią­gnie ją z pociągu. Pró­bo­wała sobie tłu­ma­czyć, że powinna zacho­wać spo­kój. Osta­tecz­nie co gor­szego mogłoby się wyda­rzyć? Ode­słano by ją do Lenin­gradu, pozba­wioną pracy, miesz­ka­nia i dobytku. Zna­jomi i przy­ja­ciele nie zosta­wi­liby jej na pastwę losu, przy­naj­mniej nie­któ­rzy. Inni usil­nie sta­ra­liby się uni­kać zde­kla­ro­wa­nej zdraj­czyni ojczy­zny. Jed­nak nawet gdyby stało się naj­gor­sze, da sobie radę. A poza tym naj­gor­sze w zna­jo­mym i bli­skim Lenin­gra­dzie nie było aż tak prze­ra­ża­jące, jak naj­gor­sze w zupeł­nie nie­zna­nej Austra­lii. Zatem zna­la­zła argu­menty, ale roz­są­dek ani tro­chę nie pomógł jej osią­gnąć spo­koju.

Przy swo­ich ogra­ni­czo­nych fun­du­szach nie miała innego wyboru, jak tylko zado­wo­lić się naj­tań­szym prze­dzia­łem, obszczim. Liczyła na to, że roz­ma­zane smugi mija­nego za oknem wiej­skiego kra­jo­brazu uspo­koją ją pod­czas podróży, ale oka­zało się, że nie przy­dzie­lono jej miej­sca przy oknie, cho­ciaż o to pro­siła. Obszczij nie miał drzwi, Galina była pozba­wiona widoku i pry­wat­no­ści. Chciała zażą­dać, nale­gać, ale musiała stłu­mić w sobie pro­test, wie­dząc, że nie wolno jej zwra­cać na sie­bie uwagi. W prze­dziale były jesz­cze trzy miej­sca i miała nadzieję, że współ­pa­sa­że­ro­wie uczy­nią podróż zno­śną. Kiedy jed­nak poja­wili się mąż, żona i ich córka, nad­mier­nie wystro­jona dziew­czynka w wieku około dwu­na­stu lat, Galina szybko zro­zu­miała, że nie będzie z nimi przy­jem­nie. Po lek­kim ski­nię­ciu głową, gdy zajęli miej­sca, zaczęli ją igno­ro­wać. Nie mając okna ani towa­rzy­stwa, które roz­pro­szy­łoby jej myśli, wygrze­bała z torby nale­żący do matki tom Cze­chowa, lite­racki ekwi­wa­lent jedze­nia na pocie­sze­nie.

Wkrótce po tym, jak pociąg ruszył, rodzina roz­ło­żyła praw­dziwe jedze­nie – tak dużo i tak dro­giego, że Galina zasta­na­wiała się, dla­czego podró­żują w obszczim prze­dziale. Mieli jajka na twardo, ogórki kiszone, ser, chleb, kieł­basę, wędzoną rybę – ogromny wybór i o wiele za dużo dla nich trojga. Jedli powoli, z drwiną, a przy­naj­mniej tak się wyda­wało Gali­nie. Była głodna, bar­dzo głodna. Musiała myśleć o tak wielu spra­wach, że nie przy­szło jej do głowy, żeby przy­go­to­wać pro­wiant na drogę. Wie­działa, że może coś kupić na sta­cjach, ale nie chciała opusz­czać pociągu na wypa­dek, gdyby odje­chał bez niej, pozo­sta­wia­jąc ją w szcze­rym polu, bez rze­czy i pra­wie bez pie­nię­dzy. Dla­czego, zasta­na­wiała się, wciąż przy­cho­dziły jej do głowy naj­gor­sze sce­na­riu­sze? Tak jakby nie miała wystar­cza­jąco dużo powo­dów do nie­po­koju.

Odło­żyła książkę na bok i obser­wo­wała jedzącą rodzinę. Chciała, żeby podzie­lili się z nią posił­kiem, ale rów­nie dobrze mogła nie ist­nieć. Kiedy skoń­czyli, zmie­tli wszystko z wyjąt­kiem puszki drop­sów mon­pan­sje, którą umie­ścili tak, by móc łatwo do niej się­gać. Widok kolo­ro­wych owo­co­wych cukier­ków wzmógł jej głód. Bez prze­rwy prze­ły­kała ślinę, dzi­wiąc się, że ciało, które zwy­kle tak łatwo się przy­sto­so­wuje, nie prze­staje pro­du­ko­wać śliny, gdy jest to ewi­dent­nie daremne przed­się­wzię­cie.

Puszka drop­sów stop­niowo się opróż­niała, pociąg z tur­ko­tem jechał przez wiej­skie tereny, tem­pe­ra­tura powie­trza rosła i było coraz dusz­niej, stopy męż­czy­zny śmier­działy. Galina pró­bo­wała czy­tać, ale nie mogła się skon­cen­tro­wać i tylko wpa­try­wała się w stro­nice. Przy każ­dym kolej­nym postoju miała nadzieję, że rodzina wysią­dzie, a kiedy w końcu tak się stało, led­wie zdą­żyła poczuć ulgę, bo ich miej­sce zajęła następna, rów­nie nie­przy­ja­zna. Było tak, jakby wysy­łała sygnał: „Emi­gruję. Jestem zdraj­czy­nią Matki Rosji”.

Pociąg przy­spie­szył, nowa rodzina roz­ło­żyła się na sie­dze­niach i Galina wyszła na kory­tarz – nie­zbyt daleko, żeby mieć oko na swoje rze­czy. I stała tam, koły­sząc się z ruchem pociągu, a czas mijał. Nie umia­łaby powie­dzieć, ile go upły­nęło, gdy poczuła dotknię­cie na ramie­niu. Obró­ciła się gwał­tow­nie. Zoba­czyła kobietę w wieku swo­jej matki, która zapy­tała, czy nie chcia­łaby dołą­czyć do niej i jej męża. Głos był przy­ja­zny, uśmiech cie­pły i Galina – samotna, nie­szczę­śliwa i u kresu sił – nie pozwo­liła, by tym razem górę wzięły jej podej­rze­nia.

Prze­nio­sła do nich swoje rze­czy i we troje całą drogę do Kijowa prze­je­chali w prze­dziale prze­zna­czo­nym dla czte­rech osób. Para podzie­liła się z nią jedze­niem, poczę­sto­wała her­batą i przez kilka następ­nych godzin Galina i jej nowi zna­jomi czy­tali, drze­mali i roz­ma­wiali na bez­pieczne tematy: o pracy (oboje byli nauczy­cie­lami), rodzi­nie (żonaty syn, nie było wnu­ków), mija­nym kra­jo­bra­zie, czy­ta­nych książ­kach. Dopiero po dotar­ciu do Kijowa wspo­mnieli, że ich następ­nym celem jest Lwów.

Życie w Związku Radziec­kim wyma­gało ostroż­no­ści, a bycie ostroż­nym ozna­cza wyczu­le­nie na niu­anse. Tu sło­wem klu­czem był „Lwów”. Kto inny niż emi­gru­jący Żydzi podró­żo­wałby z wiel­kimi waliz­kami z Lenin­gradu przez Kijów do Lwowa? Jed­nak nazwi­sko tej pary było rosyj­skie, nie żydow­skie. Galina ni­gdy by się nie domy­śliła.

Otwo­rzyli się pod­czas podróży z Kijowa do Lwowa. Kobieta powie­działa, że emi­grują do Ame­ryki razem z całą rodziną.

– Nasz syn i synowa są już w Rzy­mie. Mie­li­śmy zamiar jechać razem, ale wyda­rzyło się coś nie­spo­dzie­wa­nego. – Unio­sła brwi i wzru­szyła ramio­nami, jakby przyj­mu­jąc, że Galina wszystko zro­zu­mie bez szcze­gó­ło­wych wyja­śnień. – Uzna­li­śmy, że będzie roz­sąd­nie, jeśli wyjadą wcze­śniej.

Galina chciała zapy­tać, czy naprawdę są Żydami, ale wie­działa, że nie może tego zro­bić. Gdyby naj­lep­szym spo­so­bem, by wyemi­gro­wać, oka­zało się żydow­skie pocho­dze­nie, tylko ogra­ni­czony albo utwier­dzony w anty­se­mic­kich poglą­dach Rosja­nin nie sko­rzy­stałby z oka­zji. Iro­nia tej sytu­acji nie umy­kała ani jej, ani żad­nemu Żydowi – anty­se­mi­tyzm w Związku Radziec­kim był bar­dzo silny, ale wraz z roz­luź­nie­niem prze­pi­sów doty­czą­cych żydow­skiej emi­gra­cji ludzie nagle zaczęli być Żydami.

Jakie­kol­wiek było etniczne pocho­dze­nie tej pary, Galina cie­szyła się z ich towa­rzy­stwa. Nawet zaczęła żało­wać, że nie jedzie z nimi do Ame­ryki. Była jed­nak zado­wo­lona, że podró­żują razem, i potrze­bo­wała ich, bo – Żydzi czy nie – byli dobrze przy­go­to­wani. Wie­dzieli, że w Wied­niu należy odszu­kać przed­sta­wi­ciela HIAS, Hebraj­skiego Sto­wa­rzy­sze­nia Pomocy Imi­gran­tom. Galina ni­gdy nie sły­szała o tym HIAS i jej nie­po­kój na nowo wzrósł, gdy się zasta­na­wiała, czego jesz­cze może nie wie­dzieć.

– HIAS opie­kuje się wszyst­kimi radziec­kimi Żydami, bez względu na to, dokąd się udają, o ile nie jadą do Izra­ela, bo wtedy zaj­muje się nimi inna grupa – powie­dzieli.

Galina bała się zada­wać zbyt wiele pytań, ale teraz, pra­gnąc zdo­być jak naj­wię­cej infor­ma­cji, zanim para ją opu­ści, prze­stała się powstrzy­my­wać.

– Nie – odparli, gdy zapy­tała, czy mają krew­nych w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. – „Zała­twi­li­śmy” sobie krew­nych.

Przez przy­ja­ciela innego przy­ja­ciela, który już wyemi­gro­wał, został zna­le­ziony Ame­ry­ka­nin z takim samym jak ich nazwi­skiem, który zgo­dził się zostać spon­so­ru­ją­cym kuzy­nem.

– Teraz wła­ści­wie nie potrzeba spon­sora, ale powie­dziano nam, że to przy­spie­sza sprawę.

Żaden spon­sor nie był wyma­gany rów­nież w przy­padku Austra­lii, ale teraz, gdy się dowie­działa, że mogłaby poje­chać do Sta­nów Zjed­no­czo­nych, Galinę znów zaczęła kusić zmiana celu podróży, żeby zostać z tymi ludźmi.

Zanim przy­byli do Wied­nia, miała jesz­cze więk­szy mętlik w gło­wie. Roz­darta mię­dzy wybo­rem Austra­lii a prze­moż­nym pra­gnie­niem, żeby nie być sama, czuła, że sytu­acja stała się nie do wytrzy­ma­nia. Nie potra­fiła sobie z tym pora­dzić. Chciała tylko, żeby ktoś się nią zaopie­ko­wał.

I dokład­nie to zro­biła ta para. Zabrali ją ze sobą na roz­mowę z czło­wie­kiem z agen­cji dla Żydów wyjeż­dża­ją­cych do Izra­ela. Było tak, jak prze­po­wie­dzieli, bo kiedy usły­szał, dokąd się wybie­rają – oni gło­śno oznaj­mili, że do Ame­ryki, ona wymam­ro­tała słowo „Austra­lia” – skie­ro­wał ich do przed­sta­wi­ciela HIAS. Zarówno Galina, jak i ta para pojadą do Rzymu, powie­dział czło­wiek z HIAS, gdzie zostaną speł­nione wszyst­kie wyma­ga­nia doty­czące emi­gra­cji i imi­gra­cji, w tym wyda­nie spe­cjal­nego, zastę­pu­ją­cego pasz­port doku­mentu dla bez­pań­stwow­ców, bez któ­rego nie mogą ni­gdzie wyje­chać.

I nagle to do niej dotarło. Co zro­biła. Stała się bez­pań­stwow­cem. Była sama i pozba­wiona oby­wa­tel­stwa. Już nie oby­wa­telka radziecka, nie Rosjanka. Żydówka, to wszystko. Jed­nak zre­du­ko­wana do żydow­sko­ści, stała się niczym ów kaleki chło­piec w jej bloku, który mając trzy zdrowe koń­czyny, został zre­du­ko­wany do swo­jej uschnię­tej nogi. Była Żydówką, bez­pań­stwow­cem i strasz­li­wie się bała.

A co się sta­nie, jeśli odmó­wią jej tego sub­sty­tutu pasz­portu? Czy będzie ska­zana na obcą zie­mię niczyją przez resztę swo­ich dni? I jak zarobi pie­nią­dze? Pozba­wiona oby­wa­tel­stwa, sama, bez gro­sza – trudno sobie wyobra­zić żało­śniej­szą per­spek­tywę.

Udało jej się wziąć w garść na tyle, by zapy­tać przed­sta­wi­ciela HIAS, jak długo to wszystko może potrwać. Odparł, że sprawy ame­ry­kań­skich imi­gran­tów są zała­twiane bar­dzo szybko, to kwe­stia tygo­dni, ale u austra­lij­skich trwa to znacz­nie dłu­żej, co naj­mniej kilka mie­sięcy.

Więc jedź do Ame­ryki, powie­działa sobie. W końcu co za róż­nica, gdzie trafi? Nie będzie w Lenin­gra­dzie i nie będzie z nią matki. Bez­sen­sowny prze­sąd w żaden spo­sób nie może decy­do­wać o tym, gdzie ma spę­dzić resztę życia.

To czło­wiek z HIAS spra­wił, że wró­ciła do pier­wot­nych pla­nów. Kilka lat temu odwie­dził Austra­lię. Jego brat zamiesz­kał w Mel­bo­urne.

– Piękne mia­sto – powie­dział po angiel­sku – i wspa­niały kli­mat. Spę­dzi­łem tam tydzień jesie­nią i codzien­nie świe­ciło słońce. Do tego dobra kawa i dosko­nałe cia­sta. To mia­sto jest bar­dzo kosmo­po­li­tyczne. A połu­dniowe wybrzeże! – Na jego twa­rzy odma­lo­wał się zachwyt. – Doko­nała pani dobrego wyboru.

– Ale to dłu­gie cze­ka­nie… – pomy­ślała gło­śno. – Z czego będę się utrzy­my­wać?

Kiedy odkrył, że Galina nie­źle mówi po wło­sku, stwier­dził, że nie powinna mieć pro­blemu ze zna­le­zie­niem pracy jako tłu­maczka.

Ni­gdy nie poznała jego nazwi­ska. Napi­sa­łaby do niego, żeby podzię­ko­wać, bo gdyby nie ten czło­wiek, ucze­pi­łaby się tej pary i wyru­szyła z nimi do Ame­ryki. Z cza­sem odkryje, że Austra­lia jest dla niej odpo­wied­nim miej­scem.

W następ­nych latach mie­siące spę­dzone we Wło­szech pamię­tała jak przez mgłę. Słu­żyła jako tłu­maczka w roz­mo­wach, ale nie potra­fiła powie­dzieć dla kogo, tłu­ma­czyła tek­sty, ale nie mogła sobie przy­po­mnieć jakie. Miesz­kała w dwóch róż­nych hoste­lach, ale pod­czas gdy swoje lenin­gradz­kie miesz­ka­nie mogłaby nary­so­wać z dokład­no­ścią uwzględ­nia­jącą włącz­niki świa­tła i klamki, nie umia­łaby opi­sać żad­nego z tych miejsc. Była jed­no­cze­śnie imi­grantką, emi­grantką i podróż­niczką w dro­dze, a dla nowo przy­by­łych rów­nież pra­cow­nicą biura infor­ma­cyj­nego i ofi­ce­rem łącz­ni­ko­wym. Tyle defi­ni­cji, tyle toż­sa­mo­ści, ale dla sie­bie była obca: pozba­wiona oby­wa­tel­stwa, bez­domna i samotna.

Jedy­nym wyraź­nym wspo­mnie­niem z tam­tego czasu była kata­strofa w Czar­no­bylu. Każdy kolejny dzień potwier­dzał praw­do­po­do­bień­stwo zagłady, przy­no­sił coraz więk­szą roz­pacz. Czer­pa­nie wia­do­mo­ści o wła­snym kraju z zachod­nich źró­deł było kon­ster­nu­jące – tak dobrze znany Zwią­zek Radziecki nagle zaczął wyda­wać jej się bar­dzo obcy. Wła­dze radziec­kie ani nie zaprze­czały, ani nie potwier­dzały awa­rii w elek­trowni jądro­wej, po pro­stu blo­ko­wały infor­ma­cje w tej spra­wie. Jed­nak według zachod­niej prasy nie mogło być wąt­pli­wo­ści: gwał­towny wzrost poziomu pro­mie­nio­wa­nia został zauwa­żony w sąsied­nich kra­jach, a sate­lita sfo­to­gra­fo­wał eks­plo­zję na Ukra­inie. Dowody wyda­wały się nie­za­prze­czalne. Jedyne inne wyja­śnie­nie – spi­sek zachod­nich kra­jów mający na celu przed­sta­wie­nie w złym świe­tle wiel­kiego pań­stwa radziec­kiego – nie było wia­ry­godne, nie z tej strony żela­znej kur­tyny.

Pod­czas gdy wła­dze radziec­kie mil­czały o Czar­no­bylu, zachodni poli­tycy, naukowcy i dzien­ni­ka­rze bez końca sta­wiali hipo­tezy na temat wpływu awa­rii jądro­wej na zdro­wie ludzi i uprawy rolne, zarówno w Związku Radziec­kim, jak i w pozo­sta­łej czę­ści Europy. Odcięta od wszyst­kich, któ­rzy byli dla niej ważni, Galina miała wra­że­nie, że tkwi wci­śnięta mię­dzy wol­ność a kata­strofę. Była daleka od odczu­wa­nia ulgi, że ucie­kła od zagro­że­nia, a jej wła­sne bez­pie­czeń­stwo zwięk­szało lęk o tych, któ­rzy pozo­stali.

Zanim Gor­ba­czow ofi­cjal­nie przy­znał, że wyda­rzyła się kata­strofa, pełne dwa tygo­dnie po wybu­chu w elek­trowni, Zachód już odgadł pra­wie wszystko. Gor­ba­czow wygło­sił oświad­cze­nie w nie­ty­po­wym dla radziec­kich przy­wód­ców ponu­rym tonie. To, że popro­sił o pomoc zagra­nicz­nych eks­per­tów, było nie­pod­wa­żal­nym dowo­dem, że sytu­acja jest dra­ma­tyczna. Galina chciała coś zro­bić, cokol­wiek. Rosja była ska­żona przez radio­ak­tywną chmurę i jej przy­ja­cio­łom gro­ziły cho­roba popro­mienna, rak i przed­wcze­sna śmierć. Chciała do nich napi­sać, ostrzec ich, prze­ka­zać im to, co wie, co powie­dział jej Zachód. Jed­nak trzy­mała się w ryzach – listy otrzy­mane od emi­grantki tylko pogor­szy­łyby ich sytu­ację.

Gdy cze­kała, pra­co­wała i mar­twiła się w bez­piecz­nym Rzy­mie, jej dni nazna­czone były kata­strofą w Czar­no­bylu, a noc po nocy matka i Czar­no­byl łączyli się w nie­spo­koj­nych snach. Osie­ro­cona zarówno przez matkę, jak i przez ojczy­znę, smu­tek odczu­wała jako fizyczny ból głę­boko w ciele. Był tam każ­dego ranka, gdy się budziła, i nasi­lał się w ciągu dnia. Wokół sie­bie miała mnó­stwo żyw­no­ści – jakże chęt­nie fol­go­wała sobie po przy­jeź­dzie tutaj, ale teraz zmu­szała się do jedze­nia. Stra­ciła na wadze, gdy radio­ak­tywna chmura zgęst­niała nad jej kra­jem. Czyż naród rosyj­ski nie dość się nacier­piał? Czy nie doświad­czył aż za wielu kata­kli­zmów? Codzien­nie czy­tała o cier­pie­niach ludzi radziec­kich, o nie­kom­pe­ten­cji radziec­kich przy­wód­ców. Każdy dzień był prze­peł­niony smut­kiem.

Czar­no­byl przez kilka tygo­dni był na pierw­szych stro­nach gazet, a potem waż­niej­sze stały się inne, nie­ro­syj­skie kata­strofy. Nie mniej drę­cząca od wie­dzy stała się dla Galiny nie­wie­dza, co się działo w następ­stwie sto­pie­nia rdze­nia. Roz­cho­ro­wała się. Bolały ją stawy, miała nie­ustanne migreny i chciała leżeć w łóżku przez cały dzień. „Nie­zi­den­ty­fi­ko­wana młoda Rosjanka zna­le­ziona mar­twa w Rzy­mie”. Takie nagłówki sobie wyobra­żała.

Dla ode­rwa­nia myśli zain­te­re­so­wała się swoją nową ojczy­zną. Czy­tała książki o Austra­lii, zwra­cała uwagę na każ­dego, kto miał z nią zwią­zek, a co naj­waż­niej­sze, obej­rzała doku­ment na temat wło­skiej migra­cji do tego kraju. Według auto­rów tego filmu w Austra­lii miesz­kało tak wielu Wło­chów, że zbu­do­wali potężną hydro­elek­trow­nię, zapo­cząt­ko­wali prze­mysł tyto­niowy, posia­dali więk­szość gospo­darstw warzyw­nych i dostar­czali główną siłę robo­czą dla budow­nic­twa. Wyglą­dało na to, że Austra­lia została stwo­rzona siłami wło­skich imi­gran­tów. Głów­nym obsza­rem zamiesz­ki­wa­nym przez Wło­chów była dziel­nica Mel­bo­urne nazy­wana Carl­ton – Galina chwy­ciła dłu­go­pis i zapi­sała tę nazwę. Włosi z Carl­ton poka­zani w fil­mie sie­dzieli w kawiar­niach, jedli maka­ron i pili espresso, roz­ma­wiali, śmiali się i palili papie­rosy. Stu­denci pobli­skiego uni­wer­sy­tetu rów­nież jedli, pili, gawę­dzili i palili przy złą­czo­nych sto­li­kach. Wszy­scy wyglą­dali na szczę­śli­wych i zre­lak­so­wa­nych. Włosi i stu­denci gro­ma­dzili się na uli­cach albo spa­ce­ro­wali na tle mia­sta, które robiło wra­że­nie zachwy­ca­jąco kosmo­po­li­tycz­nego – dokład­nie tak, jak powie­dział czło­wiek z HIAS. Galina posta­no­wiła, że wła­śnie tam zamieszka w Austra­lii, w miej­scu o nazwie Carl­ton.

***

Dzie­więć mie­sięcy po powro­cie Andrew Mor­rowa do domu samo­lot Galiny Kogan scho­dził w kie­runku lot­ni­ska w Mel­bo­urne. Zgod­nie z prze­wi­dy­wa­nym cza­sem przy­lotu miała wylą­do­wać za kilka minut i ogar­nęło ją takie prze­ra­że­nie, jakby zdą­żała na prze­słu­cha­nie przez KGB. Teren w dole był w więk­szo­ści nie­za­miesz­kany. Od czasu do czasu widziała dom, kilka stad krów, błot­ni­ste stawy i trawę, która wyglą­dała na rów­nie mar­twą jak ta zimą w jej kraju. Nie­ogra­ni­czona pustka roz­cią­gała się aż po hory­zont. Galina przyj­rzała się innym pasa­że­rom. Czy widzieli to samo co ona? Czy obraz pustki był ich obra­zem domu?

Sądziła, że Mel­bo­urne to milio­nowe mia­sto. Czyżby się pomy­liła? Może Mel­bo­urne to austra­lij­ski odpo­wied­nik sybe­ryj­skiej osady? Samo­lot z wyciem sil­ni­ków pod­sko­czył na pły­cie lot­ni­ska. Na­dal nie było ludzi, pojaz­dów czy budyn­ków. Nie było mia­sta. Samo­lot skrę­cił i ste­war­desa oznaj­miła, że kie­rują się w stronę ter­mi­nalu. Galina spoj­rzała przez okno. Wciąż widziała tylko brą­zową, pustą, wyschniętą zie­mię. Nie mogła się pomy­lić co do wiel­ko­ści Mel­bo­urne. Pochy­liła się, żeby spoj­rzeć przez okno po dru­giej stro­nie samo­lotu, i ujrzała tę samą sztywną trawę, ponurą, pła­ską zie­mię i puste niebo.

Wtem, ku jej uldze, poja­wiły się jakieś budynki – liczne zabu­do­wa­nia lot­ni­ska i wiele mię­dzy­na­ro­do­wych samo­lo­tów sto­ją­cych w sze­regu przed bram­kami. Tylko wiel­kie mia­sto mogło mieć duże i ruchliwe lot­ni­sko i Galina zagłę­biła się w fotelu, zamknęła oczy i zaczęła głę­boko oddy­chać, żeby poko­nać strach. Ale ten w niej utkwił. Roz­są­dek mówił jej, że za rok lub dwa stwo­rzy swoje nowe życie, znane i łatwe do pro­wa­dze­nia. Na razie jed­nak żało­wała, że nie może prze­sko­czyć następ­nego roku albo, jesz­cze lepiej, zapaść w długi sen, po któ­rym się obu­dzi i poczuje, że jest w domu.

Przy­szłość ją przy­tła­czała – jak zna­leźć nie­dro­gie miesz­ka­nie, jak zna­leźć pracę? – ale naj­pierw była pilna kwe­stia odprawy cel­nej i urzędu imi­gra­cyj­nego. Czy uznają ten doku­ment podróży dla cudzo­ziem­ców, ten titolo di viag­gio per stra­nieri? Miał pie­częć amba­sady Austra­lii w Rzy­mie, ale czy tu będą wie­dzieli, co to jest? I czy potwier­dzą jego legal­ność?

Wkrótce potem wrę­czyła doku­ment urzęd­ni­kowi. Spoj­rzał na niego i coś do niej powie­dział. Nie zro­zu­miała, co mówił. Powtó­rzył. Na­dal nie rozu­miała. Ten język nie przy­po­mi­nał angiel­skiego, jaki kie­dy­kol­wiek sły­szała. Męż­czy­zna mówił dalej i w końcu poja­wiło się kilka roz­po­zna­wal­nych słów. Galina chciała, żeby prze­ma­wiał wol­niej, wyraź­niej, ale nie ośmie­liła się pro­sić o to urzęd­nika. Dzięki kilku sło­wom tu, kilku sło­wom tam zro­zu­miała wystar­cza­jąco dużo, żeby odpo­wie­dzieć. I widać musiała otrzy­mać pozwo­le­nie, bo męż­czy­zna skie­ro­wał ją do kolej­nego urzęd­nika, tym razem kobiety, ale mówią­cej tym samym nie­zro­zu­mia­łym angiel­skim. I najwyraź­niej znów dostała pozwo­le­nie, bo wło­ski doku­ment podróży został pod­stem­plo­wany, a urzęd­niczka życzyła jej „powo­dze­nia”.

Galina wyszła przez drzwi lot­ni­ska i natych­miast dostrze­gła tabliczkę ze swoim nazwi­skiem. Nie czuła, że jest w domu, ale też nie była zdana tylko na sie­bie.

3. Odpo­wied­nia praca dla nie­śmia­łego męż­czy­zny

3

ODPO­WIED­NIA PRACA DLA NIE­ŚMIA­ŁEGO MĘŻ­CZY­ZNY

Andrew Mor­row daje głową znak tech­ni­kowi, żeby umie­ścił w rzut­niku ostatni karu­ze­lowy maga­zy­nek do prze­zro­czy. W sali panuje atmos­fera wycze­ki­wa­nia. Kobieta w pierw­szym rzę­dzie na­dal dzierga na dru­tach, jej ręce wydają się poru­szać samo­ist­nie, gdy na niego patrzy. (Orga­ni­za­to­rzy go ostrze­gli: „Przy­cho­dzi na wszyst­kie publiczne wykłady, zawsze siada w pierw­szym rzę­dzie i zawsze dzierga na dru­tach”.). W pucha­tym kar­di­ga­nie spły­wa­ją­cym od koł­nie­rza do łydek wygląda jak miękka różowa pira­mida. Tylko dwie osoby przy­snęły: star­szy męż­czy­zna, któ­rego głowa opa­dła w bok, by spo­cząć nie­bez­piecz­nie bli­sko faceta sie­dzą­cego przy nim, i bar­dzo zadbana kobieta zaj­mu­jąca miej­sce za dzie­wiarką. Zwa­żyw­szy, że to w więk­szo­ści publicz­ność w doj­rza­łym wieku i że jest późne popo­łu­dnie upal­nego dnia, Andrew uważa, że dwoje śpią­cych spo­śród około osiem­dzie­się­ciu osób jest do przy­ję­cia.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki