Mumia - Paweł Leśniak - ebook + książka

Mumia ebook

Paweł Leśniak

3,8

Opis

Starożytny Egipt skrywa więcej mrocznych tajemnic, niż można sobie wyobrazić… Gdy w świetle egipskiego prawa Mose staje się mężczyzną mogącym decydować o własnym losie, jego ojciec – weteran wojenny – stara się nakłonić go do wstąpienia do wojska, aby wspomógł rodzinę i służył faraonowi.

Mose ma jednak inne plany i nie wie, że jego rodzice skrywają przed nim tragiczną tajemnicę. Kiedy do jego rodzinnego domu wkraczają zbieracze podatków, by odebrać dług zaciągnięty u faraona Echnatona, życie, które dotąd znał, zamienia się w piekło. Na dodatek ludzie zaczynają szeptać o nadchodzącej mumii, której przybycie zwiastuje koniec Egiptu… Mose, decydując się na niewyobrażalną zemstę, staje przed wyborem, który zaważy na jego przyszłości.

Czy budzące postrach przepowiednie to tylko legenda, czy rzeczywiste zapowiedzi nadchodzącego zła? Czy mumia, która nawiedza go w koszmarach, jest czymś więcej niż przerażającym snem? Gdy proroctwo kapłanów zaczyna się wypełniać, lud Egiptu odkrywa, że istnieje coś gorszego niż śmierć.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 413

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (12 ocen)
2
7
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lewan86

Z braku laku…

próbowałam do 30%..no nie wchodzi mi to
00
TeraAnna

Nie oderwiesz się od lektury

Książka przenosi nas do starożytnego Egiptu nad Nil, który był fundamentem życia i świętą rzeką... Poznajemy tam Mose - młodego mężczyznę,  świeżo po ścięciu włosów, którego spotyka osobista tragedia, a on przysięga zemstę... Jednocześnie wokoło słychać głosy o nadchodzącej mumii, która zwiastuje koniec Egiptu. Czy Mose pomści rodzinną tragedię, która spotkała go z rąk zbieraczy podatków faraona Echnatona? Czy pogłoski o zbliżającej się mumii okażą się prawdziwe? Cudownie było przenieść się do krainy słońca, faraonów i z każdą kolejną kartką zanurzać w gorący, surowy i piaszczysty klimat Egiptu. Historia wciągnęła mnie już od pierwszej strony i trzymała w napięciu aż do końca! Mamy tutaj elementy fantastyki i horroru, elementy historyczne i te, które wynikają z bogatej wyobraźni autora! Wielowątkowa, dynamiczna fabuła, zaskakujące zwroty akcji i mnogość wydarzeń nie pozwalała się nudzić i zmuszała do skupiania uwagi na najwyższych obrotach (bo inaczej bym się pogubiła 😅)... Styl pis...
00
micta

Dobrze spędzony czas

Starożytny Egipt w nieco odmiennej od standardowej interpretacji, ze względu na przedstawienie losów głównego bohatera. Pomysł na fabułę ciekawy. Gorący klimat mocno odczuwalny, w tym przypadku nie można autorowi nic zarzucić. Wątki mitologiczne ukazane raczej śladowo i dosyć chaotycznie, podobnie rzecz ma się z nie do końca dopracowanymi postaciami. Fabuła też sprawia wrażenie nierównej. Nudnawe fragmenty przeplatają momenty, gdy akcja przyspiesza. Nie jest to książka, która służyć może za skarbnicę wiedzy o historii i kulturze Egiptu, niemniej stanowi całkiem niezłą przygodową powieść w interesującym klimacie. Sięgnę po kontynuację.
00
Veronica41pl

Dobrze spędzony czas

Ksiazka, ktora przenosi czytelnika do starozytnego Egiptu.Polecam te podroz!
00

Popularność




Mo­jej uko­cha­nej żo­nie i ko­cha­nym cór­kom –za mi­łość, wspar­cie i nie­ustanne in­spi­ro­wa­nie mnie każ­dego dnia

Pro­log

Do­tyk chłod­nych, szorst­kich ka­mien­nych scho­dów przy­no­sił ulgę bo­sym sto­pom roz­grza­nym pa­lą­cym słoń­cem Egiptu. Nie po­tra­fił so­bie przy­po­mnieć, ile lat mi­nęło, od­kąd ostatni raz scho­dził tą drogą. Świad­czyły o tym gę­ste białe pa­ję­czyny, spo­wi­ja­jące nie­mal wszystko do­okoła. Miej­sce to było za­ka­zane, do­stępne tylko dla wy­bra­nych, któ­rych imiona szep­tano z trwogą. W pod­ziem­nej kom­na­cie pło­nęły liczne po­chod­nie, a ich nie­spo­kojne świa­tło tań­czyło na ka­mien­nych ścia­nach i mo­nu­men­tal­nych po­są­gach. Każdy z nich przed­sta­wiał po­sta­cie o cia­łach lu­dzi, ale gło­wach sza­kala lub kro­ko­dyla. Mimo tlą­cych się ogniem po­chodni ma­je­sta­tyczna świą­ty­nia to­nęła w pół­mroku, jakby chciała ukryć se­krety, które prze­cho­wy­wała od wie­ków.

Schody pro­wa­dzące w dół były wą­skie i zda­wały się cią­gnąć w nie­skoń­czo­ność, jak gdyby za­pra­szały w cze­lu­ście nie­zgłę­bio­nej ot­chłani. Na ich końcu lśniły ba­seny wy­peł­nione rtę­cią, jej po­wierzch­nia drgała nie­spo­koj­nie, two­rząc mi­go­czące fale. Mo­dły ka­pła­nów uno­siły się w po­wie­trzu ni­czym ciężka, przy­tła­cza­jąca me­lo­dia, mroczna, po­wolna, ba­lan­su­jąca na gra­nicy śpiewu i re­cy­ta­cji. Ze skle­pie­nia świą­tyni zwi­sała mo­siężna klatka, a kruki przy­wią­zane do jej ze­wnętrz­nych krat mio­tały się dziko w prze­ra­że­niu. Trze­po­tały czar­nymi skrzy­dłami z sza­leń­czą de­spe­ra­cją, dzio­bami ude­rza­jąc w me­tal. Zda­wały się prze­czu­wać to, co miało na­dejść.

Obecni w świą­tyni ka­płani na gło­wach mieli ma­ski przed­sta­wia­jące czar­nego sza­kala o dłu­gim py­sku i spi­cza­stych uszach – były one wier­nym od­wzo­ro­wa­niem wi­ze­runku Seta, boga cha­osu i ciem­no­ści. Ich na­gie torsy po­ły­ski­wały w bla­sku po­chodni, ozdo­bione cięż­kimi zło­tymi łań­cu­chami. Z prze­pa­sek bio­dro­wych spły­wały im czarne tka­niny, które po­ru­szały się lekko przy każ­dym ru­chu. Ka­płani ze zło­żo­nymi rę­koma w sku­pie­niu wy­po­wia­dali słowa w za­ka­za­nym ję­zyku, który znany był tylko naj­star­szym i naj­bar­dziej za­ufa­nym ka­pła­nom, gdyż ten, kto umiał nim wła­dać, zdolny był do rze­czy strasz­nych.

Fa­raon zszedł po ka­mien­nych scho­dach i skie­ro­wał się ku bo­gato oświe­tlo­nemu świe­cami oł­ta­rzowi, oto­czo­nemu krę­giem przez ka­pła­nów. Ich twa­rze, ukryte w pół­mroku, zda­wały się nie­ru­chome. Wzrok fa­ra­ona spo­czął na po­są­gach przed­sta­wia­ją­cych bo­gów Egiptu. Czuł na so­bie ich spoj­rze­nia, pełne prze­strogi, jakby ostrze­gały go przed tym, co miało się wy­da­rzyć. Chłód dawno nie­odwie­dza­nej świą­tyni po­woli ustę­po­wał pod na­po­rem cie­płego po­wie­trza, które uno­siło się znad dzie­sią­tek po­chodni i świec pło­ną­cych przed oł­ta­rzem. Wraz z roz­no­szą­cym się cie­płem zmie­niał się za­pach i za­tę­chła woń za­mknię­tego ka­mien­nego po­miesz­cze­nia ustę­po­wała aro­ma­towi pa­lo­nych ziół i ry­tu­al­nych olej­ków.

Fa­raon miał na so­bie ne­mes, kró­lew­skie in­sy­gnium w po­staci cha­rak­te­ry­stycz­nej chu­sty w złoto-nie­bie­skie pasy, sym­bol wła­dzy i bo­skiego po­cho­dze­nia. Gdy zbli­żył się do ka­pła­nów, ci roz­stą­pili się w mil­cze­niu, two­rząc dla niego przej­ście. W po­wie­trzu uno­sił się ciężki za­pach dymu ze świec i ostra woń potu pły­nąca od ka­pła­nów.

Sta­nął przed oł­ta­rzem, na któ­rym le­żał czło­wiek z rę­kami skrzy­żo­wa­nymi na piersi, jego mar­twe ciało owi­nięte było w ban­daże. Fa­raon spoj­rzał w lewo, gdzie na drew­nia­nym stole stały zdo­bione mie­dziane misy. W każ­dej z nich sta­ran­nie uło­żono or­gany, wy­cią­gnięte już z ciała nie­bosz­czyka i sta­ran­nie oczysz­czone. Kruki prze­raź­liwe kra­kały, nie­które ze stra­chu pró­bo­wały od­dzio­bać so­bie nogi.

Fa­raon spoj­rzał na głów­nego ka­płana. Ten­stał nie­opo­dal, trzy­ma­jąc w rę­kach ciężką czarną księgę i dźwi­ga­jąc ją, jakby wa­żyła wię­cej niż wszyst­kie se­krety, które skry­wała. Jej oprawa lśniła zło­tymi zdo­bie­niami, a aura przed­miotu zda­wała się wy­wo­ły­wać w oto­cze­niu nie­uchwytny nie­po­kój. Ta­jem­ni­cza księga mo­gła zo­stać otwarta je­dy­nie spe­cjal­nym klu­czem.

– Czy wszystko go­towe? – spy­tał fa­raon z głową unie­sioną wy­soko, uka­zu­jąc złoto i ko­lo­rowe ka­mie­nie wi­szące na jego szyi.

– We­dle twej woli, pa­nie – od­parł nie­pew­nie stary ka­płan.

– I do­brze, bo wola moja jest nad in­nymi wy­soko, jak niebo jest wy­soko nad zie­mią. – Fa­raon oparł dłoń na ciele za­ban­da­żo­wa­nego nie­bosz­czyka i po­ło­żył na nim czarny szty­let z ka­mie­niem przy­twier­dzo­nym do rę­ko­je­ści.

– Mój pa­nie, je­śli po­zwo­lisz – wtrą­cił ka­płan z wa­ha­niem. Jego słowa były le­dwo sły­szalne wśród kra­ka­nia i ło­po­ta­nia skrzy­deł pta­ków. – Czyż pew­nyś swych de­cy­zji, o pa­nie? Mu­sisz wie­dzieć, że gdy to się po­wie­dzie, nie bę­dzie już od­wrotu. Ten czło­wiek do­ko­ny­wał okrop­nych czy­nów za ży­cia, a o jego okru­cień­stwie mówi się w kra­jach na za­cho­dzie. To nie­roz­ważne, by prze­pro­wa­dzać na nim ry­tuał od­ro­dzo­nych. Gdy się wy­bu­dzi, nie bę­dzie je­dy­nie dłu­go­wieczny, bę­dzie mógł umrzeć, lecz śmierć nie bę­dzie wieczną, al­bo­wiem po­wróci, gdy ciało bę­dzie na to go­towe. W świe­cie umar­łych bę­dzie ist­niał obok nie­uś­pio­nych, a to zna­czy…

– Da­ruj mi czcze ga­da­nie, bo mó­wisz do mnie jak głu­piec – prze­rwał mu fa­raon. – I niech to, co tu się sta­nie, nie ciąży na twym su­mie­niu. Nad­cho­dzą nowe czasy, o ja­kich lu­dowi Egiptu na­wet się nie śniło. Przed stwo­rze­niem wy­stę­puje znisz­cze­nie. A ci, któ­rych bo­go­wie po­sta­no­wią oszczę­dzić, uj­rzą nowy świat! – Cof­nął się o kilka kro­ków i skrzy­żo­wał ręce na piersi. – Stary świat zo­sta­nie za­lany ze­psutą krwią, która wdarła się w ra­miona Egiptu. A imię tych, któ­rzy tego do­ko­nali, bę­dzie wy­ryte w ka­mie­niu i na ustach lu­dzi po wieki – uniósł rękę przed sie­bie – gdyż czasu już brak i tej chwili zmar­no­wać nam nie wolno. Na­stęp­nej spo­sob­no­ści już nie bę­dzie. Roz­po­czy­naj­cie!

Ka­płan z trwogą spoj­rzał na po­zo­sta­łych zgro­ma­dzo­nych, dzie­lą­cych jego obawy. Na­stęp­nie za­jął po­zy­cję i po­pra­wił czarną księgę.

Za­czął czy­tać.

Roz­dział 1

Nasz syn

Zbo­czył z trasy. Ni­gdy wcze­śniej tego nie ro­bił, wie­dząc, że w ta­kim miej­scu naj­le­piej trzy­mać się grupy. Po­dą­żał za po­sta­cią, która nie pa­so­wała do tego świata, kimś, o kim sły­szał je­dy­nie w mro­żą­cych krew w ży­łach opo­wie­ściach. Ostroż­nie prze­mknął po­mię­dzy dwoma du­żymi na­mio­tami, ści­śnię­tymi tak bli­sko sie­bie, że two­rzyły kur­tynę za­sła­nia­jącą to, co znaj­do­wało się za nimi. Od­wró­cił się, by spraw­dzić, czy nikt go nie śle­dzi. Wiatr po­wiał gwał­tow­nie, sy­piąc pia­skiem w oczy, a tka­niny na­mio­tów za­tań­czyły z ło­po­tem. Gdy wszystko się uspo­ko­iło, uj­rzał istotę owi­niętą w ban­daże sto­jącą na jed­nej zgię­tej w ko­la­nie no­dze, która wpa­try­wała się w niego przez małe otwory na oczy. Mu­mia dy­szała ciężko, była ni­ska i drob­nej bu­dowy, co nie wska­zy­wało na to, by miała dużą siłę fi­zyczną.

Prze­łknął ner­wowo ślinę. Kro­ple potu spły­wały mu po karku, chło­dząc roz­grzane pu­styn­nym słoń­cem ciało. Mu­mia drgnęła i lek­kim, pul­su­ją­cym ru­chem po­ru­szyła prawą dło­nią. Głowę prze­krzy­wiła na bok, jakby z bólu. Na­gle oban­da­żo­wana kre­atura rzu­ciła się na niego z gar­dło­wym krzy­kiem i char­ko­tem. Gdy zna­la­zła się tuż przy nim, ma­te­riały z po­bli­skiego na­miotu osu­nęły się i za­kryły go ca­łego, po­grą­ża­jąc w ciem­no­ści. Szar­pał się i rzu­cał, aż w końcu wy­grze­bał się na ze­wnątrz, sta­jąc chwiej­nie na no­gach. Do­piero wtedy do­strzegł, że torba z do­brami, które ku­pił dla swo­jej matki, a którą za­rzu­cił na ra­mię, znik­nęła. Mu­mia wciąż stała w tym sa­mym miej­scu co wcze­śniej.

– Od­da­waj! – wrza­snął, uno­sząc pięść, by ude­rzyć.

– Nie mam! Ka­zali mi! – od­parła.

Wi­dząc strach w oczach owi­nię­tego ban­da­żami dzie­ciaka, zro­zu­miał, że ten mó­wił prawdę. Do­strze­gł­szy prze­rwę w na­mio­cie, wsko­czył do środka stra­ganu peł­nego zdo­bio­nych wa­zo­nów i dy­wa­nów, po­cho­dzą­cych z kra­jów za czer­woną zie­mią. Mię­dzy tłu­mem lu­dzi a gę­sto wi­szą­cymi na sznur­kach pa­miąt­kami za­uwa­żył ucie­ka­ją­cego męż­czy­znę. Już miał za nim po­biec, gdy przy­po­mniał so­bie, że gdy znaj­do­wał się pod ma­te­ria­łem, po­czuł wię­cej niż jedną parę ro­słych rąk. Za­wró­cił przez dziurę mię­dzy na­mio­tami i skie­ro­wał się na tyły stra­ganu. Tam uj­rzał zło­dziei wraz z małą mu­mią, któ­rzy z za­cie­ka­wie­niem przy­glą­dali się za­war­to­ści skra­dzio­nej torby.

– Zwróć­cie mi moją wła­sność, a oszczę­dzi­cie mie­dzia­nych mo­net, które mu­sie­li­by­ście za­pła­cić le­ka­rzom ze świą­tyni Amona, by was le­czyli. Obie­cuję też, że je­żeli tak uczy­ni­cie, pusz­czę tę sprawę w nie­pa­mięć i nie będę was bił, tak jak to zro­bię, je­żeli od­mó­wi­cie – po­wie­dział Mose, nie kry­jąc zde­ner­wo­wa­nia.

Zło­dzieje ze­rwali się, za­sko­czeni, nie spo­dzie­wa­jąc się jego obec­no­ści. Są­dzili, że zła­pie przy­nętę i po­bie­gnie za naj­szyb­szym z nich. Grupka pię­ciu chło­pa­ków była ubrana w po­dobny spo­sób. Mieli ja­sne lniane chu­sty za­sła­nia­jące twa­rze, ciemne spodenki się­ga­jące po­łowy łydki oraz luźne tka­niny za­rzu­cone na torsy i prze­wią­zane cien­kimi sznur­kami. Ich dło­nie i pisz­czele były po­kryte licz­nymi ra­nami. Jak przy­pusz­czał Mose, byli to na­jem­nicy, trud­niący się głów­nie prze­ga­nia­niem pi­ja­nej ho­łoty z do­mów roz­pu­sty.

– Torba. – Wska­zał pal­cem na płó­cienny wo­rek z je­dze­niem, który zo­stał mu skra­dziony.

Ra­bu­sie spoj­rzeli po so­bie i po­ło­żyli wo­rek za ple­cami, po czym sta­nęli, blo­ku­jąc do niego do­stęp.

– Mose! Ja go znam, to jest… – krzyk­nął naj­da­lej sto­jący i naj­mniej­szy ze zło­dziei, któ­remu ma­te­riał ze­śli­zgnął się z twa­rzy, przez co nie do­koń­czył zda­nia, gdyż za­jęty był ob­wią­zy­wa­niem jej na nowo.

– Zna­cie me imię, mu­si­cie więc też wie­dzieć, co na was spad­nie, gdy torby nie od­da­cie – wtrą­cił Mose i zro­bił krok w ich stronę. – Odejdź­cie, a daję słowo, że nie po­ła­mię wam rąk ki­jem. Bę­dzie­cie mo­gli da­lej kraść, choć jest to wbrew memu su­mie­niu, gdyż kra­dzież mnie drażni i wpra­wia w gniew. – Wy­cią­gnął rękę, by od­dano mu torbę.

Na­past­nicy po­pa­trzyli po so­bie. Nie było mowy o ucieczce, gdyż za nimi wy­ra­stała wy­soka skarpa, z któ­rej próba zej­ścia wią­zała się ze zła­ma­nym kar­kiem.

– Daj mu torbę – wtrą­cił dzie­ciak prze­brany za mu­mię. – Już da­jemy…

Li­der uniósł kij, stra­sząc chłopca i nie po­zwa­la­jąc mu do­koń­czyć. Jako je­dyny no­sił okry­cie głowy w ko­lo­rze czer­wo­nym. Spoj­rzał na tyły stra­ganu z żyw­no­ścią, roz­ło­żo­nego przy dro­dze pro­wa­dzą­cej do mia­sta Mem­fis. Tędy czę­sto prze­jeż­dżali kupcy, rol­nicy i han­dla­rze z od­le­głych krain. Wiel­błądy le­żały spo­koj­nie, przy­wią­zane do drew­nia­nych pali wbi­tych w roz­grzaną od słońca zie­mię. Odór ich od­cho­dów, po­tę­go­wany ża­rem, uno­sił się w po­wie­trzu. Kupcy, któ­rych sto­iska znaj­do­wały się naj­bli­żej, czę­sto mar­no­wali wodę, wy­le­wa­jąc ją na zie­mię, by choć tro­chę osła­bić za­pach i nie od­stra­szać klien­tów.

Gwar han­dlu­ją­cych i kłó­cą­cych się o ceny Sy­ryj­czy­ków, któ­rzy krzy­czeli naj­gło­śniej, mie­szał się z brzę­kiem przy­mie­rza­nych łań­cu­chów z ko­lo­ro­wymi ka­mie­niami. Obi­ja­jące się dzbany i jęki nie­wol­ni­ków, dźwi­ga­ją­cych na obo­la­łych bar­kach za­kupy swo­ich pa­nów, do­peł­niały cha­osu. Wła­ści­ciele w tym cza­sie na­dal oglą­dali zdo­bione dy­wany i barwne na­szyj­niki, by umi­lić swym żo­nom swój po­wrót z wie­lo­mie­sięcz­nej wy­prawy. Cały ten har­mi­der za­głu­szał to, co wła­śnie działo się za naj­więk­szym stra­ga­nem.

Li­der grupy wy­cią­gnął nóż, który bły­snął, od­bi­ja­jąc świa­tło egip­skiego słońca.

– Wra­caj do sie­bie, Mose. Nie ma tu nic, co by­łoby twoją wła­sno­ścią. A tę torbę zna­leź­li­śmy po­rzu­coną, prze­cież żeś nie wi­dział, jak że­śmy to my od cie­bie za­bie­rali. Tak oto nie wiemy, czy ten wo­rek na­leży do cie­bie. Twoje słowa to za­tem zwy­kłe oszczer­stwa i wy­mówki na twą bie­dotę. – Uniósł nóż w stronę Mose tak, by ten go wi­dział.

Reszta grupy się uśmiech­nęła i po­szła w jego ślady.

– Się­gnij­cie po ro­zum! – krzyk­nął za­ban­da­żo­wany chło­piec.

– Stul pysk! Je­żeli brak ci od­wagi, to idź, póki jesz­cze nic żeś mi nie­dłużny Bo dla tchó­rzy tu miej­sca brak!

Chło­pak prze­brany za mu­mię za­ci­snął pię­ści i od­szedł na bok, ale nie uciekł. Mose zdjął torbę z dru­giego ra­mie­nia i odło­żył ją na bok, po czym po­ło­żył na niej ma­te­riał, który zdjął z głowy. Pełne słońce grzało go te­raz w od­sło­niętą skórę. Wie­dział, że tka­nina zsu­nie się w trak­cie walki albo zo­sta­nie po­darta. Mar­twił się też o luźno za­wią­zane san­dały, które na po­dróż za­ci­snął sła­biej, by nie ocie­rały zmę­czo­nych stóp. Do walki jed­nak wszystko mu­siało być do­pa­so­wane i miało słu­żyć jak druga skóra. Mose był dwu­dzie­sto­let­nim, wy­so­kim i do­brze zbu­do­wa­nym męż­czy­zną. Był też wy­jąt­kowo silny i wpra­wiony w walce. Jego tu­łów okry­wał ciem­no­zie­lony ma­te­riał wy­ko­nany z prze­wiew­nego lnu, który trzy­mał się na pa­sach ma­te­riału na jego ra­mio­nach, miał też czarne spodnie za ko­lano prze­wią­zane cien­kimi sznur­kami. Trzy­ty­go­dniowy, gę­sty za­rost, z rzad­szym miej­scem na le­wym po­liczku, kon­tra­sto­wał z wy­go­loną głową. Jego pro­sty, cienki nos zmarsz­czył się, gdy Mose mocno za­gryzł wą­skie usta. Spo­glą­dał na zło­dziei zie­lo­nymi oczami dra­pież­nie jak lew wy­pa­tru­jący ofiary w wy­so­kiej tra­wie.

Pierw­szy na­past­nik rzu­cił się na niego, ale Mose kop­nął w pia­sek, sy­piąc nim w twarz prze­ciw­nika. Gdy ata­ku­jący się za­trzy­mał, pró­bu­jąc wy­trzeć dro­binki z oczu, Mose do­sko­czył do niego i wy­krę­cił mu rękę, ła­miąc przy tym nad­gar­stek. Po­tem do­bił go łok­ciem, ce­lu­jąc pro­sto w jego wargi. Zło­dziej upadł na zie­mię, a wy­bite zęby wpa­dły mu do gar­dła i za­czął się du­sić. Mose chwy­cił nóż i ci­snął nim, wbi­ja­jąc ostrze w stopę ko­lej­nego na­past­nika i cał­ko­wi­cie wy­łą­cza­jąc go z dal­szej walki.

– Na wszyst­kie de­mony, za­prze­stań­cie tego sza­leń­stwa! – krzyk­nął prze­raź­li­wie chło­piec prze­brany za mu­mię, który le­d­wie trzy­mał się na trzę­są­cych się ze stra­chu no­gach, przez co wznie­cał pod sobą kurz.

Mose wy­ko­ny­wał płynne ru­chy, uni­ka­jąc noży i ki­jów, któ­rymi dwóch po­zo­sta­łych oprysz­ków wy­ma­chi­wało za­cie­kle w go­rą­cym po­wie­trzu. Gdy je­den z nich za­mar­ko­wał cios, na chwilę za­trzy­mu­jąc się w ru­chu, Mose wy­ko­rzy­stał mo­ment i chwy­cił go za ra­mię, by siłą jego roz­pędu pchnąć go za sie­bie. Na­past­nik stra­cił rów­no­wagę i ru­nął na ka­mień, roz­ci­na­jąc skórę na czole. Wy­pu­ścił nóż, po czym padł na plecy i wierz­ga­jąc cha­otycz­nie no­gami na su­chej ziemi, pró­bo­wał za­ta­mo­wać krwa­wiącą ranę.

– Po­tnę cię za to! – ryk­nął do­wódca z czer­woną chu­stą na gło­wie.

Mimo tych od­waż­nych słów Mose do­strzegł nie­pew­ność w jego oczach. Wie­dział, że walka jest już wy­grana. Zło­dziej cały czas ner­wowo się po­ru­szał, ale nie ata­ko­wał, jakby szu­kał ide­al­nego mo­mentu na cię­cie. Mose, sto­jąc na ugię­tych ko­la­nach, cier­pli­wie ob­ser­wo­wał każdy jego ruch. Gdy tylko tam­ten wziął za­mach znad głowy, bły­ska­wicz­nie do­sko­czył, unie­moż­li­wia­jąc cios. Otwartą dło­nią ude­rzył w jego krtań, a na­past­nik za­char­czał jak wy­czer­pany byk. Mose prze­rzu­cił go przez ra­mię, a li­der ru­nął na zie­mię, wznie­ca­jąc chmurę pyłu. Ku za­sko­cze­niu Mose, męż­czy­zna szybko wstał, lecz prze­stra­szony od­sko­czył na bok, wal­cząc o każdy ko­lejny wdech.

– Za­biję cię! Na­poję zie­mię twoją krwią! – wrza­snął ten z roz­cię­tym o ka­mień czo­łem, bie­gnąc z twa­rzą za­laną krwią w stronę okra­dzio­nego męż­czy­zny.

Mose za­mie­rzał zro­bić unik, ale jego spo­cona stopa wy­su­nęła się piętą z luźno zwią­za­nego san­dału, zry­wa­jąc przy tym skó­rzany pa­sek. Nogi roz­je­chały się mu na boki, unie­moż­li­wia­jąc unik przed na­past­ni­kiem, który mie­rzył pro­sto w jego szyję, chcąc go za­bić. Wtedy zło­dziej na­gle do­stał ka­mie­niem w plecy.

– By­dlaki! Zwy­rod­nialcy! Psie od­chody! – krzy­czał oj­ciec Mose, Ke­ftir, rzu­ca­jąc w na­past­ni­ków ka­mie­niami i wy­zy­wa­jąc ich gło­śno.

Zło­dzieje ze­rwali się do ucieczki. Mose wstał, ostatni raz spo­glą­da­jąc na ucie­ka­ją­cego chłopca prze­bra­nego za mu­mię i na mo­kre ban­daże w oko­licy jego kro­cza. Po­tem uklęk­nął i za­czął zbie­rać je­dze­nie do torby, to samo, które tamci po­roz­rzu­cali i po­de­ptali pod­czas ucieczki. Więk­szość była znisz­czona, zgnie­cione wa­rzywa i owoce nie nada­wały się już do je­dze­nia. Oca­lał je­dy­nie bo­che­nek czer­stwego chleba o gu­mia­stym wierz­chu, bo ta­kie pie­czywo było tań­sze.

– Czemu żeś mnie nie wo­łał?! Wy­dłu­bał­bym im śle­pia i po­ob­ci­nał palce, by nic już ni­komu nie ukra­dli! – Oj­ciec wy­krzyk­nął ostat­nie słowa na tyle gło­śno, by mieć pew­ność, że zło­dzieje je usły­szą. Kuś­ty­ka­jąc w stronę syna, wciąż mru­czał obe­lgi pod no­sem.

Męż­czy­zna nie­gdyś był woj­sko­wym, no­sił imię znane każ­demu, kto słu­żył w ar­mii, gdyż jego czyny przy­czy­niły się do zwy­cię­stwa w wielu woj­nach. Pod­czas jed­nej z wy­praw stra­cił nogę i oko: nogę od­cięto, a oko się roz­pły­nęło, za­nim do­nie­siono go na tyły pola walki. Po­ru­szał się, wspie­ra­jąc na drew­nia­nej la­sce, wy­ko­na­nej spe­cjal­nie dla niego przez wy­so­kiego rangą ka­płana ze świą­tyni Amona, który przy­cho­dził do ich domu, by go le­czyć. Opiekę tę otrzy­mał na roz­kaz fa­ra­ona w po­dzięce za od­da­nie i za­sługi dla Egiptu.

– Nie po­trze­bo­wa­łem po­mocy – od­parł Mose. – Te osły może ręce mają sprawne w kra­dzieży, ale noża uży­wali w ży­ciu co naj­wy­żej do kro­je­nia ce­buli.

– Tylko to się ostało? – spy­tał jego oj­ciec. Oczy męż­czy­zny roz­sze­rzył strach i świa­do­mość cze­ka­ją­cego ich głodu.

– Nie martw się, tato, zło­wię dla nas ryby.

– Co mó­wisz – obu­rzył się męż­czy­zna. – Wiesz, że po­łowy w Nilu są su­rowo za­bro­nione. Mogą to ro­bić tylko ry­bacy fa­ra­ona. Chcesz być wy­chło­stany? Albo żeby cię ła­mali ko­łem? Wolę nie pić i nie jeść, niż pa­trzeć na taki wi­dok. Bo żem w ży­ciu już się na­pa­trzył na okru­cień­stwo lu­dzi i nie ma su­mie­nia ani wstydu pod­chmie­lony żoł­nierz, któ­remu do­wódca nie wy­dał roz­kazu po zdo­by­ciu wio­ski wroga. Dla­tego za­bra­niam ci ło­wie­nia ryb tam, gdzie jest to za­ka­zane sło­wem i pra­wem fa­ra­ona.

Mose, czysz­cząc z pia­sku to, co jesz­cze się nada­wało do zje­dze­nia, prze­wra­cał oczami, gdyż jego oj­ciec miał w zwy­czaju po­rów­ny­wać wszystko i wszyst­kich do swo­ich do­świad­czeń wo­jen­nych. A te trwały la­tami, gdyż ma­sze­ro­wali na są­sied­nie pań­stwa, w celu po­sze­rza­nia gra­nic i prze­no­sze­nia co­raz da­lej ka­mieni gra­nicz­nych.

– Pra­wisz, jak­byś tylko stał i pa­trzył – sko­men­to­wał Mose.

– Za­kryj głowę ma­te­ria­łem. Słońce mu­siało za­go­to­wać ci łeb, bo słowa twoje są głu­pie jak żaby.

– Dla­czego ryby w rzece są do­stępne tylko dla fa­ra­ona i jego lu­dzi? Tak oni, jak i my, to ci sami lu­dzie. Je­ste­śmy Egip­cja­nami, więc tak oni po­winni, jak i my po­win­ni­śmy ko­rzy­stać z dóbr, które przy­nosi nam Nil. My mu­simy za nie pła­cić zło­tem i sre­brem, bo chciwi urzęd­nicy mie­dzi już nie przyj­mują, choć i z tego je­ste­śmy uszczu­plani przez po­datki. Fa­raon to zwy­kły…

– Ani słowa wię­cej! – ryk­nął oj­ciec, uci­sza­jąc syna.

Mose za­rzu­cił obie torby na swoje ra­miona i mi­nął go z kwa­śnym wy­ra­zem twa­rzy, uni­ka­jąc kon­taktu wzro­ko­wego.

– Krwa­wisz, zra­nili cię? – spy­tał Ke­ftir, wska­zu­jąc na za­bar­wiony na czer­wono ło­kieć.

– Na ogon kro­ko­dyla! – za­klął zmar­twiony Mose. – To nie moja krew.

– Za­tem skąd ta tro­ska? – Oj­ciec kuś­ty­kał za sy­nem.

– Cu­dzą krew jest rów­nie ciężko zmyć jak wła­sną, a ta spla­miła mi ko­szulkę. Mama po­wiesi mnie głową do dołu, gdy to zo­ba­czy.

Po­szli da­lej, mi­ja­jąc stra­gan pe­łen lu­dzi. Mose pa­trzył na dy­wany, na któ­rych bo­gato wy­ło­żono owoce, z prze­wagą dak­tyli i in­nych słod­ko­ści, któ­rych nazw nie znał. Wi­dok ten spra­wiał, że ślinka cie­kła mu z ust, a skosz­to­wać tych sma­ko­ły­ków udało mu się tylko raz, w po­dzięce za po­moc w od­pę­dze­niu na­chal­nego kupca. Ów ku­piec gło­śno nie zga­dzał się z marżą na­rzu­caną przez są­siada, który han­dlo­wał to­wa­rami z od­le­głych za­chod­nich krain. Za­miast de­be­nów czy złota Mose wziął słod­ko­ści jako za­płatę. Mimo że póź­niej bo­lał go brzuch od ich ilo­ści, ni­gdy tego nie ża­ło­wał. Prze­pchnęli się przez tłum lu­dzi, cuch­ną­cych po­tem, i wy­szli ze stra­ganu, do któ­rego wej­ście zdo­biły brzę­czące ko­ra­li­kowe na­szyj­niki. Spoj­rzeli na ostat­nie na­mioty z dzba­nami i ozdobną bro­nią, je­dze­nia nie wy­sta­wiano na ze­wnątrz, bo szybko by się ze­psuło. Mose za­trzy­mał się na krótko, wi­dząc wa­zon z ma­lo­wi­dłem mu­mii, która, jak mu się zda­wało, pa­trzyła wprost na niego. Po chwili jed­nak do­go­nił ojca.

Gdy opu­ścili te­ren stra­ga­nów, słońce ude­rzyło w nich bez li­to­ści. Ka­mienne płyty ustą­piły zło­temu pia­skowi, który dra­pał skórę, wpa­da­jąc po­mię­dzy stopę a po­de­szwę znisz­czo­nego san­dału. Za­rzu­cili na głowy chu­sty i szli da­lej. Po­wie­trze pa­rzyło płuca, bez róż­nicy, czy wdy­chali je no­sem, czy ustami. Co chwilę zwil­żali su­che gar­dła wodą, choć oj­ciec w miarę moż­li­wo­ści ro­bił to wi­nem, wy­krzy­wia­jąc przy tym twarz, bo było cie­płe. Cze­kała ich długa droga, a z nie w pełni spraw­nym oj­cem cią­gnęła się w nie­skoń­czo­ność.

– Na­pij się – ode­zwał się Mose, po­da­jąc Ke­fti­rowi sa­kwę z wodą, ale ten po­ki­wał głową prze­cząco.

– Za­bierz to sprzed mo­ich oczu – od­parł oj­ciec, nie­mal ob­ra­żony. – Gdy szli­śmy w bój, a wielu z nas na gwał­towną śmierć, wzno­sząc za sobą chmurę pyłu od na­szych kro­ków, wody było mało i trzeba było pić oszczęd­nie. Na­wet wy­żsi ofi­ce­ro­wie na­rze­ka­jący na upał, ja­dąc w swych lek­ty­kach, oszczę­dzali wodę i za­stę­po­wali ją wi­nem, bo była bar­dziej po­trzebna na miej­scu, by na­poić ko­nie do wo­zów bo­jo­wych. Nie tak jak…

– Tak, wiem – prze­rwał mu syn. – Wy je­ste­ście prawi wo­jow­nicy, a wszy­scy ci, co piją wodę wraz z na­dej­ściem pra­gnie­nia, to nie­udacz­nicy i sła­be­usze, któ­rzy nie skosz­to­wali ni­gdy trudu ży­cia.

– Żarty przy­cho­dzą ci na myśl, gdy opo­wia­dam o rze­czach waż­nych, a sam żeś sta­nął jak wbity w zie­mię kij, gdy żeś mu­mię zo­ba­czył. – Ke­ftir splu­nął i mó­wił da­lej: – Dla­tego wy­strze­gać się mu­sisz bluź­nierstw, a o bo­gach masz mó­wić z po­korą, bo gdy przyj­dzie ci sta­nąć na­prze­ciw mu­mii, to cie­bie wraz z ca­łym Egip­tem spo­tka los strasz­niej­szy, niż ja­ka­kol­wiek rzecz stała się na tej ziemi.

– Mu­mie są tak samo zmy­ślone jak i bo­go­wie, któ­rych nikt nie wi­dział, ale wszy­scy twier­dzą, że im się ob­ja­wiają, choć tylko wtedy, gdy czer­pią z tego ko­rzy­ści. – Mose par­sk­nął i po­pra­wił ma­te­riał, który zsu­nął mu się z nosa. – Może też brak im roz­sąd­nych słów, by nie było do­wodu, że głupi są jak szczury. Przyj­dzie dzień, gdy to sza­leń­stwo zo­sta­nie z ludz­kiego ro­zumu wy­ple­wione, a duch jego za­kwit­nie.

– Ciesz się, żem nie za­brał ze sobą kija, bo zła­mał­bym go te­raz na twoim łbie i po­tem nie miał­bym kija. Bo­go­wie ist­nieją, a lu­dzie będą słać im ob­fite dary. Tak jest i bę­dzie na za­wsze.

Ich po­ga­wędkę prze­rwał krzyk jed­nego z kup­ców, który wy­mu­sił na nich, by ze­szli z ubi­tej drogi na grzą­ski i pie­kący skórę pia­sek. Prze­je­chał obok nich na swym wiel­błą­dzie, a za sobą pro­wa­dził in­nego wiel­błąda, do któ­rego przy­wią­zane były trzy ko­lejne dźwi­ga­jące jego wła­sność, którą ku­pił bądź nie sprze­dał. Trudno było orzec, gdyż męż­czy­zna ten w wio­sce po za­chod­niej stro­nie Nilu był naj­bo­gat­szy i dóbr za­wsze miał po­nad stan.

– Mam na­dzieję, że was nie prze­stra­szy­łem – po­wie­dział ku­piec, po­chy­la­jąc się do nich. Twarz miał za­krytą chu­stą, która chro­niła go przed słoń­cem.

– Skądże – od­parł Mose, uno­sząc rękę. – Do­brze cię wi­dzieć, Mikte.

– Idzie­cie do wio­ski?

– Tak, wra­camy z targu z pro­wian­tem.

Mikte spoj­rzał na dwie nie­wy­peł­nione torby i po­wie­dział:

– Bo­go­wie sprzy­jali dziś w han­dlu, mimo iż wielki Ra nie szczę­dzi słońca. Tak oto mój ostatni wiel­błąd wraca bez ob­cią­że­nia. Jedź­cie za­tem ze mną. Nie wy­pada, by zwie­rzę od­po­czy­wało, gdy czło­wiek się mę­czy, a i wina mam tyle, że na trzech wy­star­czy.

– Nie ob­noś się tak ze swoim bo­gac­twem! – wrza­snął ka­pry­śnie Ke­ftir. – Nie je­ste­śmy że­bra­kami i po­mocy two­jej nam nie trzeba. Nogi mamy, sami uj­dziemy!

Ku­piec spoj­rzał na Mose, który tylko wzru­szył ra­mio­nami. Naj­bli­żej sto­jący wiel­błąd trą­cił Ke­ftira łbem i mu­snął go du­żymi war­gami. Obu­rzony męż­czy­zna ode­pchnął go i prze­klął, lecz zwie­rzę nie da­wało za wy­graną. Ku­piec za­śmiał się, po­chy­lił głowę na po­że­gna­nie, po czym krzyk­nął na swoją ka­ra­wanę zwie­rząt nio­są­cych jego to­wary. Nie­wol­nicy, idąc obok, utrzy­my­wali szyk, gdy ru­szył w dal­szą drogę. Mose pa­trzył na kupca z po­dzi­wem. Tak wi­dział sie­bie w przy­szło­ści, jako za­moż­nego han­dla­rza, któ­rego lu­dzie po­dzi­wiają i mu za­zdrosz­czą, a ży­cie jego wy­peł­nią po­dróże, pod­czas któ­rych uj­rzy na wła­sne oczy cztery strony świata.

– Wą­troba mi się wy­wraca, gdy wi­dzę, jak chełpi się swym do­bro­by­tem. Żon ma wiele, bo nie­wierny jest, a jego serce jest czarne jak po­piół – sko­men­to­wał Ke­ftir i splu­nął na pia­sek, który za­sy­czał.

Ru­szyli da­lej. Jed­nak Ke­ftir nie mógł po­go­dzić się z tym, jak jego syn spo­glą­dał na od­jeż­dża­jące wiel­błądy.

– Gdy­byś wstą­pił do woj­ska – pod­jął swój zwy­cza­jowy wy­wód. – Gdy­byś do­ko­nał wiel­kich czy­nów w boju, twoje imię by­łoby pa­mię­tane i po­wta­rzane na ustach wszyst­kich, a o złoto byś się mar­twić nie mu­siał, bo po plą­dro­wa­niu miast to, co żoł­nierz unie­sie, na­leży do niego, wraz z nie­wol­ni­kami. Nie uczy­łem cię tylko wal­czyć, na­uczy­łem cię rów­nież pi­sać. Mało kto po­siada tę umie­jęt­ność, a to sprawi, że we­zmą cię na ofi­cera i bę­dziesz za­rzą­dzał co naj­mniej setką wo­jow­ni­ków. Bę­dziesz sie­dział w wy­god­nej lek­tyce bądź na wo­zach bo­jo­wych oto­czony tar­czow­ni­kami, na ty­łach wojny, i opi­sy­wał jej prze­bieg. Czas jest od­po­wiedni, bo twoje włosy zo­stały ścięte, a to zna­czy, żeś już męż­czy­zna.

Ke­ftir ma­ru­dził i rzu­cał pre­ten­sjami, pod­czas gdy nad ich gło­wami prze­le­ciał so­kół. Pisz­cząc gło­śno, po­niósł echo po pu­styni, a w swych szpo­nach trzy­mał za­bi­tego węża. Mose za­trzy­mał się, by po­pra­wić ro­ze­rwany san­dał, po czym prędko do­go­nił ojca.

– Jak­bym opu­ścił dom, to nie miałby kto po­ma­gać. Sin­kek był już stary, gdy przy­pro­wa­dzi­łeś go z wojny. Tak te­raz bar­dziej za­wa­dza, niż po­maga z ra­cji swo­jego wieku.

Oj­ciec mach­nął ręką, jakby mu to było obo­jętne, ale Mose wie­dział, że to nie­prawda. Duma i upar­tość Ke­ftira nie po­zwa­lały mu przy­znać, że bez po­mocy syna nie byłby w sta­nie za­dbać o dom, a na­ma­wiał go do jego opusz­cze­nia, gdyż nie chciał, by ten spę­dził na pil­no­wa­niu star­ców mo­mentu, gdy jego mę­stwo jest w swo­jej wio­śnie.

– Będę kup­cem jak Mikta, ty i mama już ni­gdy nie bę­dzie­cie mu­sieli za­sy­piać z od­czu­ciem głodu. Ku­pię wam kilku mło­dych nie­wol­ni­ków, któ­rzy przy­go­tują strawę i wodę po­da­dzą, gdy za­sko­czy was pra­gnie­nie.

– Tylko wola bo­gów mo­głaby skie­ro­wać twój los na han­del. Nie masz czym han­dlo­wać. To, co po­sia­dasz, to umie­jęt­no­ści walki, któ­rych uczy­łem cię, od kiedy mo­głeś utrzy­mać kij w dłoni. Jest to sztuka, którą i ja po­tra­fię.

– Mam już dość bo­gów i fa­ra­ona. Pierwsi nie ist­nieją, a drugi ma się za lep­szego od in­nych, a je­dyne, co ma lep­szego niż inni, to mnie­ma­nie o so­bie.

Oj­ciec uniósł la­skę, by trza­snąć syna w głowę. Ale ten od­sko­czył z uśmie­chem.

– Prze­stań bluź­nić, ję­zyk ci od tego od­pad­nie. Chcesz być kup­cem? – par­sk­nął i za­czął iść da­lej. – Po­wiedz mi, synu, czy sprze­da­łeś coś kie­dyś? Mu­sisz umieć mó­wić to, co inni chcą usły­szeć. Czy­tać z nich jak z księgi. Od­chu­dzisz w ten spo­sób ich sa­kwy, gdyż nie zro­bią tego ich żony. One same ni­gdy nie schudną, bo grube są i le­niwe od przy­bytku – splu­nął. – A te­raz za­daj so­bie py­ta­nie, Mose. Czy te umie­jęt­no­ści, któ­rymi dzie­li­łeś się na ty­łach stra­ganu, są umie­jęt­no­ściami kupca? Po­bór do woj­ska za­czyna się za sie­dem nocy, ofi­ce­rem jest mój druh, z któ­rym wal­czy­łem prze­ciw Sy­ryj­czy­kom, miał­byś tam ła­twiej.

Mose po­chy­lił głowę i szedł przed sie­bie, mil­cząc. Droga za­jęła im już kilka go­dzin, a jej ostat­nim eta­pem była wspi­naczka na szczyt wy­dmy. Spo­cone ciała i zmę­czone nogi, otarte na pal­cach i pię­tach, da­wały się we znaki. Wtedy za­uwa­żyli pył uno­szący się zza szczytu pchany przez wiatr, ktoś nad­cią­gał znad wy­dmy. Po chwili uj­rzeli zbie­ra­czy po­dat­ków. Było ich trzech, odzia­nych w zbroje z wi­ze­run­kiem fa­ra­ona i pi­ra­mid, które no­sili na tu­ło­wiu, oraz skó­rzane płachty się­ga­jące ko­lan. Na ich pisz­cze­lach i nad­garst­kach wid­niały skó­rzane ochra­nia­cze. Ich głowy osła­niał biały ma­te­riał. Wiel­błądy dźwi­gały ich tar­cze, mie­cze i łuki ze strza­łami. Mi­ja­jąc Mose i jego ojca, zbie­ra­cze spoj­rzeli w ich kie­runku z wy­raźną po­gardą, śmie­jąc się z nich. Mose za­uwa­żył ich po­ra­nione pię­ści, co su­ge­ro­wało, że ktoś znów od­mó­wił za­pła­ce­nia po­datku. Po­pa­trzył zde­ner­wo­wany na jed­nego ze straż­ni­ków, utrzy­mu­jąc kon­takt wzro­kowy tak długo, aż tam­ten od­wró­cił spoj­rze­nie.

– Prze­stań – skar­cił go oj­ciec i syn od­pu­ścił.

– Żoł­nie­rze, czy to pie­chota, woź­nicy czy zbie­ra­cze po­dat­ków, to część ar­mii i po­winni ci się ukło­nić – wy­ja­śnił Mose.

– To za­da­nie przy­pada naj­więk­szym men­dom. Biją ki­jami, nie pa­trząc, czy to dziecko, czy sta­rzec, a wolą ich jest, by krzyw­dzić. Za­pa­mię­taj, synu. Ci, któ­rzy zbie­rają po­datki, to nie żoł­nie­rze, to mendy i łaj­daki. Ale los nie bę­dzie dla nich ła­skawy, bo­go­wie mają spe­cjalne miej­sce dla ta­kich jak oni.

Mose wraz z oj­cem we­szli na szczyt wy­dmy, a ta od­kryła przed nimi wio­skę Al-Tawi, cią­gnącą się po za­chod­niej stro­nie Nilu, po­ro­śniętą pal­mami i bia­łymi, zdo­bio­nymi bu­dow­lami po­sta­wio­nymi ku czci bo­gom. Mose nie umiał po­wie­dzieć dla­czego, ale ten wi­dok na­pa­wał go spo­ko­jem du­cha, da­wał po­czu­cie kom­fortu i bez­pie­czeń­stwa. Ich dom po­ło­żony był bli­sko rzeki, w jed­nym z naj­lep­szych punk­tów w wio­sce. Oj­ciec otrzy­mał go w za­mian za za­sługi wo­jenne. Lecz gdy czło­wiek zo­staje po­ko­nany, nikt już nie pa­mięta jego zwy­cięstw, po­my­ślał Mose, pa­trząc na od­ciętą koń­czynę zgryź­li­wego ojca i jego jedno oko. Wy­cią­gnął do niego sa­kwę z wodą, a ten z na­bur­mu­szoną miną par­sk­nął i po­szedł da­lej.

Ru­szyli do wio­ski, która przy­wi­tała ich bie­ga­ją­cymi dziećmi ła­pią­cymi kury. W domu po pra­wej, zbu­do­wa­nym z pia­skowca i po­ma­lo­wa­nym miej­scami na biało, sie­działa ko­bieta tka­jąca ma­te­riał. Skon­stru­owany z drewna i za­kryty su­chą trawą bal­da­chim chro­nił ją przed słoń­cem. Dzieci prze­bie­gły mię­dzy nimi, śmie­jąc się w głos, oj­ciec za­war­czał i za­klął, ale ko­bieta pod bal­da­chi­mem je­dy­nie się uśmiech­nęła i po­krę­ciła głową. Ka­pry­śność i hu­mory ich ojca znane były każ­demu w Al-Tawi. Mimo to wy­da­wał się bar­dziej zmar­twiony niż zwy­kle, gdyż oczy miał smutne, a to było rzad­kim wi­do­kiem. Przy­jemne, chłod­niej­sze po­wie­trze, na­pły­wa­jące znad Nilu, ko­iło skórę, a wil­goć i za­pach wody ła­go­dziły wy­schnięty nos i rów­nie su­che gar­dło. Mose od­wią­zał chu­stę, od­kry­wa­jąc usta i nos. Po­mię­dzy gę­sto ro­sną­cymi pal­mami z czę­ściowo żół­tymi od pa­lą­cego słońca li­śćmi, rzu­ca­ją­cymi cień na miesz­kań­ców wio­ski, wy­ła­niały się białe wieże wi­do­kowe, z któ­rych wy­glą­dano wroga bądź ob­cych przy­by­szy.

Droga pro­wa­dząca przez śro­dek wio­ski była wy­ło­żona bia­łymi pły­tami. W po­rów­na­niu z grzą­skim i go­rą­cym pu­styn­nym pia­skiem da­wały one mię­śniom ulgę. Wszy­scy mieli za­kryte ma­te­ria­łami głowy, choć nie każdy okry­wał tu­łów. Ży­cie w Al-Tawi było do­bre. Egipt od po­nad dwu­dzie­stu lat nie za­znał wojny. Kró­lew­scy straż­nicy strze­gli dróg pro­wa­dzą­cych do bo­ga­tych miast, chro­nili kup­ców, a bi­tewne okręty osła­niały rzeki i mo­rze przed pi­ra­tami. Ob­co­kra­jowcy, któ­rzy przy­wo­zili ze sobą złoto, byli za­pra­szani i mile wi­dziani we wszyst­kich mia­stach, w któ­rych mo­gli je wy­dać. Lu­dzie kła­niali się so­bie na uli­cach, opusz­cza­jąc dło­nie do ko­lan. Pola przy­no­siły bo­gate plony, gdyż wy­pły­wa­jący z nieba Nil zwil­żał su­chą zie­mię. Na gra­ni­cach mia­sta było dużo by­dła, nie­do­tknię­tego żadną cho­robą, a pa­ste­rze grali we­sołe pio­senki na pisz­czał­kach.

Drzewa owo­cowe ugi­nały się pod cię­ża­rem owo­ców, a ob­fite dary skła­dane z nie­zli­czo­nych ofiar uno­siły się dy­mem z ko­mi­nów w świą­ty­niach. Mimo tych do­brych cza­sów, Mose od­no­sił dziwne wra­że­nie, że zmie­rzają one ku koń­cowi, gdyż lud co­raz czę­ściej mó­wił o na­dej­ściu Mu­mii, choć sam w nią nie wie­rzył. Dla­tego chciał cie­szyć się tym, co jest, jak długo tylko mógł. W ko­ściach czuł mroczny front nad­cią­ga­jący nad Egipt, lecz bał się mó­wić o tym na głos. Oj­ciec wy­da­wał się rów­nie zmar­twiony i gnał do domu jak ni­gdy.

– Oooo… – roz­le­gło się ra­do­sne wo­ła­nie, a kilka me­trów da­lej uj­rzeli ka­płana ja­dą­cego w lek­tyce, przy­ja­ciela Ke­ftira i za­ra­zem jego le­ka­rza.

Ka­płan był jed­nym z głów­nych me­dy­ków w Egip­cie, sły­ną­cym z prze­pro­wa­dza­nia skom­pli­ko­wa­nych za­bie­gów, w tym ope­ra­cji na otwar­tej czaszce. Le­czył sa­mego fa­ra­ona i to wła­śnie on zo­stał wy­zna­czony, by opie­ko­wać się zdro­wiem Ke­ftira w cza­sie jego sta­ro­ści. Lek­tyka za­trzy­mała się obok nich, a woź­nicy utrzy­my­wali ją sta­bil­nie, nie opusz­cza­jąc na zie­mię.

– Moje serce się cie­szy na wasz wi­dok, choć wy­glą­da­cie, jak­by­ście mieli paść na ryje i ze­mrzeć – rzu­cił ka­płan. – Nie będą mnie drę­czyły w nocy wy­rzuty su­mie­nia.

– Da­ruj mi tych su­chych słów, Le­othe­pie, bo draż­nią moje uszy – od­parł bur­kli­wie Ke­ftir, nie za­trzy­mu­jąc się.

– Stary Ham­rih zła­mał nogę – tłu­ma­czył ka­płan. – Z na­sta­wie­niem żem cze­kał, aż się opije kwa­śnym pi­wem dla uśmie­rze­nia bólu, bo ziół, jak twier­dzi, nie znosi, gdyż mu szko­dzą. A że łeb ma jak świą­ty­nia Amona, to i osiem piw wy­pił, za­nim się do ro­boty za­brał. Tak by­łem pe­wien, że gnie­wem wy­buch­niesz, żem na czas nie przy­był, i po­my­ślał­byś, że o to­bie za­po­mnia­łem.

– Ehh. – Ke­ftir splu­nął i szedł da­lej. – Co ten idiota nie po­trafi unie­ru­cho­mić so­bie nogi?

– Sprawa nie ty­czy się nogi. Pro­blem ma z przy­ro­dze­niem, bo mu nie na­biera krwi, gdy wi­dzi żonę, a nogę zła­mał, bo ze zło­ści z tego po­wodu kop­nął w me­bel. Me­bel oka­zał się zwy­cię­ski, bo jak stał, tak stoi, a stary są­siad za to szybko na no­dze nie sta­nie. – Ka­płan spoj­rzał na chło­paka. – Jak się masz, chłop­cze? Wi­dzę, żeś już jest męż­czy­zną, bo włosy ci ścięli. Ale twój oj­ciec spraw­nym fry­zje­rem chyba nie jest? – Wska­zał na plamy krwi przy łok­ciu.

– Na­pa­dli nas zło­dzieje. Chcieli przy­własz­czyć so­bie na­sze je­dze­nie.

– Oż te szczury! – Le­oteph pod­kre­ślił swą złość, ude­rza­jąc się dło­nią o udo.

– Nie mu­sisz mar­twić swego serca. Czy wi­dzisz, by wory na­sze były pu­ste?

– Rad je­stem, żeś taki wo­jak, Mose, i że po­sze­dłeś z oj­cem. – Męż­czy­zna się uśmiech­nął i usiadł wy­god­nie. – Czas na mnie. Sztuka le­kar­ska to nie­ła­twy za­wód i siła ze mnie scho­dzi, tak jak słońce za­cho­dzi. Wy­cze­kuj mnie, drogi Ke­fti­rze, wraz ze wscho­dem słońca, i za­żyj od­po­czynku. Boś mo­kry i dy­szysz jak pies.

Oj­ciec mach­nął ręką, zby­wa­jąc go. Ka­płan Le­oteph odziany w białą szatę z kró­lew­skiego je­dwa­biu, na którą za­rzu­coną miał skórę z lam­parta, po­spie­szył swą lek­tykę i ru­szył w dal­szą drogę.

Ke­ftir i Mose mi­nęli wznie­sione po obu stro­nach głów­nej drogi mo­nu­men­talne po­sągi bo­gów Ho­rusa i Ra, przed­sta­wia­jące ich w po­zy­cji sie­dzą­cej. Przed nimi stały ogromne czarne ta­le­rze, w któ­rych pło­nął ogień. Je­den z po­są­gów miał uszko­dzoną rękę, odła­maną przez ude­rze­nie ka­mie­niem pod­czas bi­twy. Mimo wielu obiet­nic do dziś jej nie zre­kon­stru­owano, co wzbu­dzało w lu­dziach strach przed gnie­wem bo­gów. Mose nie było jesz­cze wtedy na świe­cie, a jego oj­ciec ni­gdy nie chciał o tym opo­wia­dać. Do­tarli na miej­sce. Ich domu nie spo­sób było po­my­lić. W ogro­dzie stały sło­miane fi­gury lu­dzi, odziane w stare szmaty, ma­jące imi­to­wać prze­ciw­ni­ków, na któ­rych dzieci ćwi­czyły strze­la­nie z łuku i walkę róż­no­rodną bro­nią. Ta­kiego miej­sca nie było ni­g­dzie in­dziej, przez co ogród znany był każ­demu w ca­łym Al-Tawi.

– Odłóż rze­czy z tyłu, po­sprzą­taj po dzie­ciach i przyjdź do domu – roz­ka­zał oj­ciec.

– Wpierw ukażę się matce, by się z nią przy­wi­tać.

– Mose, cze­kaj…

Chło­pak zła­pał za klamkę, uśmiech­nięty, i za­uwa­żył, że drzwi są wy­su­nięte z gór­nych za­wia­sów. Do­tarło do niego rów­nież, że osłony okien były za­su­nięte, jak ni­gdy o tej po­rze dnia. Wszedł do środka, czu­jąc wy­jąt­kowo mocno za­pach zupy ryb­nej, i wtedy zo­ba­czył mamę. Zbie­rała ka­wałki swej ulu­bio­nej za­stawy, która le­żała te­raz po­tłu­czona na dy­wa­nie za­la­nym te­raz zupą.

– Mamo?! – za­wo­łał.

Pod­biegł i kuc­nął przy niej, za­uwa­ża­jąc jej sine prawe oko i roz­ciętą wargę. Wi­dział je wy­raź­nie, mimo iż pró­bo­wała to przed nim ukryć za czar­nymi wło­sami. Matka Mose, Amina, miała na so­bie zno­szoną, długą suk­nię z lek­kiej lnia­nej tka­niny ku­pioną przez ojca, gdy jesz­cze go było na to stać. W ta­lii prze­pięte miała skó­rzane pasy, na któ­rych wi­siały różne przy­rządy ku­chenne i sa­kwy z przy­pra­wami. Jej szyję zdo­biły sznurki z ko­lo­ro­wymi ka­mie­niami.

– Do czego tu do­szło?! – krzyk­nął chło­pak.

– Stara je­stem i palce już nie te same, to i upu­ści­łam zupę. – Uśmiech­nęła się sztucz­nie, lecz jej oczy zdra­dzały ból. – Bo­go­wie ze­słali was ca­łych i zdro­wych. Daj mi to, synu, pew­nie ko­na­cie z głodu… – Wzięła od niego torbę i za­sty­gła, wi­dząc, że jest w po­ło­wie pu­sta, a do tego część je­dze­nia jest zgnie­ciona. Po­pa­trzyła ostro na męża, który ze spusz­czoną głową stał przy drzwiach, i ze wstydu nie był w sta­nie spoj­rzeć jej w oczy. Amina się od­wró­ciła i za­częła roz­kła­dać je­dze­nie, ukry­wa­jąc przed sy­nem roz­go­ry­cze­nie. – Co się wam przy­da­rzyło? – spy­tała.

– Na­pa­dli na nas zło­dzieje. Je­dze­nie znisz­czyli, gdy ucie­kali, tylko tyle zdo­ła­łem od­zy­skać – tłu­ma­czył się Mose. – Mamo, spójrz na mnie.

– Idź ulżyć ojcu w pracy. – Zmie­niła ton na bar­dziej po­ważny. – Pole tre­nin­gowe samo się nie sprząt­nie. Wie­ści krążą, że już za kilka dni i nocy woj­sko bę­dzie przyj­mo­wało no­wych. Za­tem mło­dzi przyjdą tu szko­lić swą sztukę bi­tewną i zo­sta­wią nam złota i sre­bra, za które ku­pimy po­ży­wie­nie.

– Kto ci to zro­bił? – spy­tał sta­now­czo Mose, nie po­zwa­la­jąc jej zmie­nić te­matu. – Wra­ca­jąc do mia­sta, mi­ja­li­śmy zbie­ra­czy po­dat­ków, je­den miał po­ra­nione pię­ści. Starł je na two­jej twa­rzy? – Spiął mię­śnie i za­ci­snął szczęki, żyła po­ja­wiła się na jego le­wej stro­nie czoła.

– Już mó­wi­łam, zupa…

– Po­wy­rzy­nam łaj­da­ków, a ich skóry będą się su­szyć na bra­mach mia­sta! – wark­nął.

Się­gnął po­spiesz­nie po miecz oparty o jedną ze ścian i pe­łen zło­ści ru­szył ku wyj­ściu. Oj­ciec za­szedł mu drogę.

– Ro­zum cię opu­ścił?! – krzyk­nął, kła­dąc dłoń na piersi syna.

– Po­bie­gnę skró­tem. Je­żeli się­gnę ich, za­nim do­trą do Mem­fis, żadne oczy już nie uj­rzą ich ciał!

– Chcesz, żeby cię po­wie­sili głową w dół?! Fa­raon po­trafi być su­rowy w swych osą­dach! Nie oszczę­dzi też matki! Ta­kiego losu dla niej chcesz?!

– W ta­kim ra­zie do­się­gnę też fa­ra­ona!

Oj­ciec ude­rzył syna otwartą dło­nią w twarz, chcąc go oprzy­tom­nić, lecz Mose chwy­cił go za ubra­nie. Przez chwilę si­ło­wali się za­wzię­cie. Mose nie chciał pchnąć ojca, by go nie skrzyw­dzić, ale wtedy Ke­ftir wy­krę­cił mu nad­gar­stek, wy­trą­ca­jąc miecz, który upadł z ło­sko­tem na pod­łogę. Zde­ner­wo­wany Mose pu­ścił wo­dze emo­cji, pod­sta­wił ojcu nogę i rzu­cił go na zie­mię z im­pe­tem, aż roz­legł się głu­chy ło­mot. Do­piero te­raz zro­zu­miał, co zro­bił, a jego we­wnętrzny gniew roz­pły­nął się jak spło­szone ptaki. Ni­gdy wcze­śniej nie po­wa­lił ojca w walce, nie dla­tego, że nie po­tra­fił, ale dla­tego, że wie­dział, jak bar­dzo ura­zi­łoby to jego dumę. Matka za­kryła usta, wstrzy­mu­jąc od­dech.

– Tato, wy­bacz… ja… – Wy­cią­gnął do niego rękę, chcąc mu po­móc wstać i prze­pro­sić jed­no­cze­śnie, ale ten ją ude­rzył i krzyk­nął pe­łen wście­kło­ści, gdyż duma jego pę­kła wła­śnie, ni­czym su­che drewno:

– Niech bo­go­wie cię prze­klną! Nie­wdzięcz­niku, nie masz krzty ho­noru, że pod­no­sisz rękę na mnie, mimo iż żem cię przy­gar­nął pod swój dom, kar­mił i dzie­lił się z tobą sztuką wo­jenną po proś­bie Aminy! Idź, niech cię za­rżną i flaki z cie­bie wy­cią­gną, tak jak się z ryb flaki wy­be­be­sza! Prze­jął­bym się, gdy­byś był mój!

Matka, sły­sząc te słowa, krzyk­nęła krótko, po czym spoj­rzała na syna mo­krymi od łez oczami i za­sło­niła usta drżą­cymi dłońmi. Mose po­czuł na­gły chłód w piersi, żo­łą­dek pod­szedł mu do gar­dła, a nogi jakby utra­ciły wszel­kie siły. Ke­ftir spoj­rzał na żonę, zły na sie­bie, że w emo­cjach prawda wy­do­stała się z jego ust. Wy­glą­dała, jakby zo­ba­czyła du­cha. Męż­czy­zna spu­ścił wzrok i pod­niósł się z ziemi. Bez słowa pod­szedł do drew­nia­nej skrzyni, z któ­rej wy­jął swoją starą zbroję. Pa­trzył na nią jak na dzieło sztuki. Jego twarz się zmarsz­czyła, jakby miał nad nią za­pła­kać. Na­stęp­nie za­krył skrzy­nię starą skórą i ru­szył wolno w kie­runku wyj­ścia. Mi­nął Mose w drzwiach, jakby go tam w ogóle nie było.

Chło­pak zo­stał z matką sam i oboje przez długi czas nie wy­po­wie­dzieli na­wet słowa.

Ke­ftir wró­cił do domu, gdy słońce po­szło w spo­czy­nek, a za­spany księ­życ uka­zał się lu­dziom, by swą tar­czą oświe­tlać mia­sto per­ło­wym bla­skiem w to­wa­rzy­stwie roz­gwież­dżo­nego nieba. Do­strzegł swoją żonę sie­dzącą w wy­ło­żo­nym ko­cami i sta­rymi po­dusz­kami ką­cie jed­nego z po­miesz­czeń przy za­pa­lo­nych świe­cach i lampce. Piła wino, a łzy mo­czyły jej po­liczki. Roz­bite wazy wciąż le­żały w ka­wał­kach na dy­wa­nie. Mose nie było w domu. Ke­ftir nie wie­dział, kiedy wy­szedł ani czy miał za­miar wró­cić. Odło­żył pie­nią­dze za sprze­daną zbroję na drew­niany stół i usiadł obok Aminy, po czym ob­jął ją mocno.

Re­dak­cja: Mag­da­lena Gonta-Bier­natKo­rekta: Bar­bara WronaIlu­stra­cje: Pa­weł Le­śniakPro­jekt okładki: To­masz Za­rucki, To­masz Bier­natSkład: To­masz Biernat

Co­py­ri­ght by Paweł Le­śniak, 2025Co­py­ri­ght for the Po­lish Edi­tion by Wy­daw­nic­two NocąWy­da­nie II po­pra­wioneWar­szawa 2025

Druk i oprawa:Abe­dik S.A.

ISBN: 978-83-68037-55-5

WYDAW­NIC­TWO NOCĄul. Fi­li­piny Pła­sko­wic­kiej 46/8902-778 War­szawaNIP: 9512496374www.wy­daw­nic­two­noca.ple-mail: kon­takt@wy­daw­nictwonoca.pl