Równowaga - Paweł Leśniak - ebook

Równowaga ebook

Paweł Leśniak

3,0
21,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Z piekła nie ma ucieczki

Desmond Pearce ma dwadzieścia sześć lat i jest dyrektorem w prowadzonej przez ojca firmie deweloperskiej w Miami. Wydaje mu się, że wreszcie odnalazł szczęście — właśnie się zaręczył z dziewczyną, którą kocha i jest bliski odniesienia sukcesu w lidze nielegalnych walk toczonych w nocnych klubach.

Niespodziewanie cały jego świat wali się w gruzy, a wszystkie marzenia obracają w pył. Zdradzony przez najbliższego przyjaciela, bez wsparcia ludzi, na których liczył, w chwili słabości popełnia błąd, który będzie go drogo kosztował. Desmond trafia do piekła i staje przed obliczem samego Lucyfera, władcy piekieł. Nie mając innego wyjścia, przyjmuje ofertę pracy jako egzekutor — demon zbierający dusze na ziemi. Nie zdaje sobie sprawy, że stał się ofiarą okrutnego planu, w którym nic nie jest takie, jakie mogło się wydawać.

Paweł Leśniak, urodzony w 1989 roku, mieszka w Nowym Sączu. Zawodowo uprawia sport, ale jego wielką pasją jest fantastyka, czego dowód daje w swoim debiucie pisarskim. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 407

Oceny
3,0 (18 ocen)
4
1
8
1
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Okładka

Karta tytułowa

Paweł Leśniak

Równowaga

Wydawnictwo Zysk i S-ka

A gdy skończy się tysiąc lat, z więzienia swego szatan zostanie zwolniony. I wyjdzie by omamić narody z czterech narożników ziemi, Goga i Magoga, by ich zgromadzić na bój, a liczba ich jak piasek morski.

Apokalipsa według św. Jana 20, 7

Rozdział 1PRZED BURZĄ

Nazywam się Desmond Pearce, mam dwadzieścia sześć lat.

Historia, którą chcę wam opowiedzieć, zamieniła całe moje życie w koszmarny sen, z którego nie mogę się już obudzić.

Byłem zwykłym, młodym mężczyzną, synem właściciela firmy deweloperskiej, w której byłem dyrektorem. Nie miałem rodzeństwa, a moja matka zmarła przy porodzie, więc od początku wychowywany byłem przez niańki i guwernantki, oczywiście pod czujnym okiem ojca. Moje życie wydawałoby się bajką, ale pozory mylą. Jak to się mówi… to, co dobre, szybko się kończy. W moim przypadku skończyło się zbyt szybko.

Był piękny słoneczny dzień, jak zresztą każdy na Florydzie… Mieszkałem w Miami Beach, w jednej z willi niedaleko Hulka Hogana i Shakiry. Nie znaliśmy się zbyt dobrze, zawsze gdy ich spotykałem, brakowało mi odwagi, aby zagadać.

Moją najgorszą wadą było to, że uwielbiałem spać. Za każdym razem, gdy budził mnie budzik, wyłączałem go, aby jeszcze chwilę poleżeć, a potem znów zasypiałem i przychodziłem do pracy spóźniony… tak jak dzisiaj. Spojrzałem na zegarek, który wskazywał 9:35, w pracy miałem się zjawić za dziesięć minut. Zerwałem się z łóżka, wbiłem w garnitur i zbiegłem na dół. Włączyłem telewizję i zrobiłem sobie szybkie śniadanie. W CNN znów pokazywali tego śmiesznego, wypudrowanego prezentera. Mruczał z grobową miną któryś już raz tę samą śpiewkę o kolejnych ofiarach jakiejś okultystycznej sekty. Policja znajdowała ludzkie zwłoki w coraz to innych miastach na terenie całego świata, zakrawało to na epidemię. Patolodzy nie mogli stwierdzić, co było przyczyną tych zgonów, więc zagadkowy terror coraz bardziej się nakręcał, a trwało to już ponad rok. Cechą wspólną u znalezionych denatów był brak źrenic i tęczówek… Ich gałki oczne były jak u wszystkich unerwione, lecz pigmenty tworzące źrenice i tęczówki jakby wyparowały. Słuchając kilka razy dziennie sprawozdań nadętego, ludzie zaczynali panikować, bali się po zmroku wychodzić na ulicę. Ja uważałem jednak, że mnie to nie dotyczy, nie zatruwałem sobie tym głowy i zajmowałem się swoimi sprawami.

Wsiadłem do srebrnego astona martina V12 vintage. Niesamowita maszyna, 6.0 litrów w benzynie i 510 koni mechanicznych pozwalało mi rozpędzić się do setki w 4 sekundy. Chromowane felgi dodawały mu uroku drapieżcy i czyniły go jeszcze bardziej agresywnym. Zawsze podobały mi się te samochody. Dobrze pamiętałem minę ojca, kiedy podjechałem pierwszy raz tą bryką pod dom. Był wściekły, uważał, że nie zasłużyłem na taki samochód. Ojciec nigdy mnie nie doceniał, lecz dołował nagminnie. Poprzeczka, którą przede mną stawiał, przekraczała zasięg moich możliwości. Nigdy nie usłyszałem od niego, że jest ze mnie dumny. Ciągle wymagał ode mnie więcej i więcej, a kiedy udało mi się już coś osiągnąć, twierdził, że mogłem się lepiej postarać.

Wyjechałem spod domu, elektryczna brama zasunęła się bezszelestnie. Pomachałem sąsiadce i pojechałem na groblę Julii Tuttle, która łączy leżące na kilku wyspach Miami Beach z lądem.

Miałem ochotę na szybko jazdę, ale jak na złość ulice były przytkane, a co paręset metrów rozstawione były pachołki ogradzające prace remontowe. Tablice z napisem „prace drogowe” ustawione były gęściej niż reklamy; gdybym się nie spieszył, to założę się, że by ich nie było.

Dojechałem do firmy, która była własnością mojego ojca i którą zbudował od podstaw. Ogromny budynek w ścisłym centrum Miami robił niesamowite wrażenie, tuż nad szklanym wejściem błyszczał duży podświetlony napis „Pearce”. Wszedłem do środka, kluczyki zostawiłem w stacyjce. Za moment strażnik z recepcji zabierze auto na podziemny parking. Bardzo lubił, gdy przyjeżdżałem. Trudno mu się dziwić, w końcu mało który stróż może się przejechać samochodem za pół bańki.

W środku wszyscy witali mnie bardzo życzliwie, mężczyźni: kłaniali mi się nisko, kobiety uśmiechały się słodko, bardzo miło było tam wchodzić i czuć od tych wszystkich ludzi sympatię. W przeciwieństwie do mojego ojca grzecznie odpowiadałem na każde pozdrowienie. Ojciec natomiast był dla nich wszystkich bardzo surowy, często wręcz niemiły. Nie ufał nikomu, dlatego nie obchodził się z ludźmi zbyt swobodnie i wyraźnie dawał to odczuć. Byłem temu przeciwny, uważałem, że z ludźmi wypada żyć dobrze, jeśli będą cię lubili i szanowali, będą się bardziej przykładali do pracy.

Podszedłem do windy i wcisnąłem przycisk. Gdy czekałem, podeszła do mnie Alice.

— Cześć, ofermo — zagruchała.

— Hej, piękna, jak tam? Dużo pracy dzisiaj?

— Jak zawsze… nie ma czasu nawet wypić porządnej kawy w miłym towarzystwie.

— No tak… mam nadzieję, że ojciec nie daje ci w kość?

— Nie, Richard jest ostatnio bardzo „miły”…

— Oczywiście, że jest. — Zaśmiałem się.

— Dziś wylał kolejne dwie osoby. Cała firma teraz o tym mówi.

— Za co? — zapytałem zdziwiony.

— Przez ciebie.

— A co ja takiego zrobiłem?

— Chodzi o tę firmę budowlaną, z którą negocjowałeś warunki umowy do budowy osiedla w Chicago…

— Co z nią?

— Nie wyrobią się w terminie, a na dodatek brakuje im funduszy na materiały.

— Co!? — wrzasnąłem. — Ojciec mnie zabije!

— Prezes od rana wyżywa się na pracownikach, wszyscy unikają go tutaj jak ognia.

— Ja też chyba powinienem. Może wrócę do domu i zwalę to na złe samopoczucie? Nie musiałbym nawet kłamać: na samą myśl o tym, co mnie tam czeka, boli mnie żołądek.

— Ani mi się waż! Masz tam iść i go uspokoić, zanim więcej ludzi straci pracę.

Niklowane drzwi rozsunęły się z cichym sykiem, Alice poklepała mnie po plecach na pocieszenie i weszliśmy do środka. Winda była zatłoczona, ale wcisnąłem się bez problemu, gorzej miała Alice. Mierzyła niecałe sto pięćdziesiąt centymetrów i ważyła chyba jakieś sto kilo. W momencie gdy znalazła już dla siebie miejsce, wszyscy spojrzeli w górę, prawie słysząc strzelającą metalową linę trzymającą windę. Później wzrok ludzi spoczął na mosiężnej Alice, która zaburczała:

— To przez drugie śniadanie.

Oburzeni pracownicy odwrócili wzrok, a Alice spokojnie przycisnęła guzik czternastego piętra. W tych warunkach nie mieliśmy możliwości kontynuowania naszej rozmowy. Alice była zabawna i towarzyska, poza tym należała do bardzo wąskiego grona pracowników firmy, którzy nie mieli mi za złe, że jestem na wysokim stanowisku dzięki rodzinnym koneksjom, dzięki protekcji człowieka, który zaraz miał rozerwać mnie na kawał ki. Przyjaźniliśmy się od lat, wiele razy usiłowałem przekonać ją, żeby znalazła sobie chłopaka, ale jak grochem o ścianę. Twierdziła, że nie szuka, bo sam się znajdzie… Nie znalazł się już przez dwadzieścia osiem lat.

Na szczęście mamy szybkie windy. Kiedy drzwi otworzyły się na moim piętrze, zacząłem przepychać się przez ludzi w stronę wyjścia i nagle poczułem, że Alice uszczypnęła mnie w tyłek. Odwróciłem głowę i zobaczyłem tylko jej szelmowski uśmieszek. Czasem było mi jej żal, musiało być jej ciężko tak samej, niestety, nie potrafiłem pomóc.

Zielona wykładzina prowadziła w trzech kierunkach, w prawo do sekretariatu, w lewo do pomieszczeń ochrony i prosto do sali konferencyjnej oraz biura właściciela firmy. Ruszyłem przed siebie. Parę kroków dalej po prawej za wielkimi szybami znajdował się ogromny drewniany stół, przy którym odbywało się zebranie zarządu. Ja oczywiście jak zwykle byłem już spóźniony. Ujrzałem zdenerwowanego ojca chodzącego tam i z powrotem i co chwilę spoglądającego na zegarek. Coś ścisnęło mi żołądek, poczułem mdłości, krew zapulsowała mi w skroniach, dłonie zwilgotniały, a na czoło wystąpił zimny pot.

Gdy wszedłem, mój ojciec pokazywał coś na tablicy. Wyróżniał się od innych, zresztą jak zawsze. Szczupła sylwetka wprost emanowała siłą i pewnością siebie. Mimo średniego wzrostu wyglądał imponująco. Czarny, krótko ścięty jeż przyprószony był siwizną. Ojciec nosił nastroszony wąsik i kozią bródkę, miał szeroką szczękę i wklęsły nos boksera. Szczególnym elementem w fizjonomii jego twarzy były piwne oczy, które po nim odziedziczyłem. Pod szerokimi brwiami błyszczały jego źrenice niczym dwa agaty. Powiedzenie, że ktoś zabija wzrokiem, było chyba wymyślone właśnie dla niego. Ojciec, gdy chciał, potrafił speszyć, zmieszać, wreszcie wystraszyć każdego… zwłaszcza mnie. Jak zwykle był nienagannie ubrany w czarny garnitur i białą koszulę. Widząc mnie w drzwiach, skupił całą swą uwagę na mnie… Zaczęło się.

— Jesteś w końcu! Czemu nie odbierałeś telefonów!? Wiesz, która jest godzina!? — Wrzeszcząc, pokazał na swój zegarek. — Jesteś spóźniony!

— Wiem, ale…

— Dosyć! — Uciszając mnie, strzelił palcami i wskazał wolne miejsce, a ja jak posłuszny sztubak podkuliłem ogon i zrobiłem, co kazał. Siedząc przy stole, widziałem twarze zgromadzonych; patrzyli na mnie z pogardą, dawali mi do zrozumienia, że tutaj nie pasuję. — Dobra, skoro jesteśmy już w komplecie, możemy zaczynać… Wrócę do tego, o czym już mówiłem. Jak wszyscy wiemy, dzięki mojemu genialnemu synowi, który łaskawie raczył się zjawić, nasze straty wynoszą…

Perorując z namaszczeniem, wytykając palcem winnego, ojciec kontynuował swój wywód. Posiedzenie trwało ponad trzy godziny. Przez cały czas obmyślał, jak uratować pieniądze, które już stracił. Oczywiście co dwie minuty przypominał wszystkim, że to była moja wina… Pomysły, pomysły, pomysły.

Wszystko zaczęło się dwa lata temu, kiedy namówiłem ojca do podpisania umowy z firmą deweloperską „SPS Builder” na budowę osiedla w Chicago. Przy negocjacjach zdawali się wiarygodni i bardzo obiecujący, ojciec był zadowolony, nasza firma miała zarobić i umocnić swoją pozycję na rynku. Jednak jak się później okazało, polecona przeze mnie firma szwankującą logistykę zastąpiła pobożnymi życzeniami i przesadnym optymizmem. Postawione budynki nie spełniały norm bezpieczeństwa, nie były zgodne z planami, poza tym deweloper stracił płynność finansową i nie płacił podwykonawcom. Burdel do kwadratu. Do sądów wpływały setki petycji o zwrot kosztów i odszkodowania. Bankowe komisje wstrzymały wypłatę kolejnych transz. Ojciec musiał zaciągać coraz to nowe kredyty na niekorzystnych warunkach. Błędne koło. Nasze akcje spadły, a Richard za wszystko obwiniał mnie. Mimo iż czułem ciężar swej winy, liczyłem na delikatne wsparcie ojca, jednak…

Kiedy zebranie się wreszcie skończyło, kazał mi zostać.

— Masz mi coś do powiedzenia? — zapytał, siadając przede mną na stole.

— Przepraszam, ale zrozum, chciałem dobrze…

— Co ty w ogóle gadasz!? To jest twoje wyjaśnienie!? Słyszysz, co mówisz!? Nie wyobrażam sobie, żebyś chciał źle, wchodząc do tej firmy, więc przestań pieprzyć! — Richard wstał i podszedł do okna. — Normalnie powinienem kazać ci to wszystko naprawić i mieć w dupie, jak to zrobisz — przestał krzyczeć — ale nie mogę pozwolić sobie na twój kolejny błąd.

— Nie przesadzasz trochę? — Wstałem i podszedłem do niego. — Ty też miałeś wgląd do wszystkich dokumentów i tak samo jak ja i reszta zarządu uznałeś, że podpisanie z nimi umowy jest dobrym posunięciem.

— Bo ci zaufałem! — krzyknął. — Ale nigdy więcej. Są z tobą same problemy, firma niemalże zbankrutowała przez twoje durne pomysły! O czym ty myślisz? Że wszystko będzie ci kładzione na złotej tacy? Życie to nie bajka! Musisz zawsze być czujny, zawsze… Jeśli tylko pokażesz słabość, inni momentalnie to wykorzystają. Ja nie będę żyć wiecznie.

— Pomyliłem się, ale każdy popełnia błędy, nawet ty.

— I ty chcesz uczyć mnie życia!? Obłęd! — Richard aż cały poczerwieniał.

Stałem i przyglądałem mu się, nie wiedząc, co powiedzieć. Nic do niego nie docierało.

— Szkoda moich nerwów, ta rozmowa i tak nie zmieni twojego podejścia. Wyjdź, muszę pomyśleć.

To „wyjdź” zabrzmiało jak „wypierdalaj”. Zabrałem papiery ze stołu i wyszedłem na korytarz, zostawiając go samego. Depcząc jaskrawą wykładzinę wyścielającą korytarz, spotkałem swojego najlepszego przyjaciela Embry'ego. Szedł oklapły, garbiąc się nieco, czarny garnitur puentował jego psi humor, jedwabny krawat, wpisując się w nastrój chwili, okręcał się wokół jego szyi szczelnie jak pętla na gardle skazańca. Mijając mnie, zatrzymał się.

— Desmond.

— No? — zapytałem podłamany.

— Co jest, stało się coś?

— Aaa… szkoda gadać.

— No dawaj, mów.

— Przecież wiesz.

— Ojciec? Nie przejmuj się, wyjdziemy z tego, Richard zaraz coś wymyśli — pocieszał.

— Czyli już wiesz o zadłużeniach?

— Wszyscy o tym ciągle mówią. Pamiętaj, że zawsze może być gorzej.

— Dzięki — skomentowałem.

— Wiesz, co miałem na myśli. Richard jest cwany, na pewno ma już przygotowany plan awaryjny.

— Nie martwię się o firmę, tylko o siebie. Znowu go zawiodłem.

— Znasz go, zawsze się do czegoś doczepi. Tym razem się pomyliłeś, następnym razem nie popełnisz już tego samego błędu i będzie git.

— Daj Boże.

— Gotowy jesteś na jutro? — zmienił temat.

— Co? Tak, a będziesz?

— Oczywiście! — odparł stanowczo. — Idę, muszę jeszcze przejrzeć te papiery, do jutra.

— Na razie.

Embry'ego znałem od najmłodszych lat. Przez całą szkołę był moim idolem, bronił mnie przed starszymi kolegami. W ogień bym za nim skoczył. Pomagał mi we wszystkim, z czym miałem problemy, nigdy nie zostawił mnie samego w potrzebie. Embry pochodził z biednej rodziny, jego matka pracowała jako pielęgniarka w miejscowym szpitalu. Ojciec był alkoholikiem i codziennie wszczynał awantury. Był potężnym mężczyzną lubiącym imponować swą siłą, a alkohol wyzwalał jego prawdziwe ego, brutalność i agresję. Patologiczny typ tyranizował swą rodzinę przez wiele lat. Embry często przychodził do mnie posiniaczony, pokrwawiony, całkowicie załamany. Chciałem mu pomóc, mógł mieszkać u mnie, ale nie chciał zostawiać matki samej. Mówił, że jego stary ciągle czepia się mamy, powód zawsze znajdzie, a jak nie, to pieni się z przyzwyczajenia. Embry prowokował wtedy ojca i sam zbierał cięgi, wolał sam oberwać, niż gdyby dostało się mamie. Mówił wtedy: „Wolę, żeby lał mnie, mniej boli”. Trwało to, dopóki Embry nie skończył szesnastu lat, wtedy sam sprał ojca i to tak, że zabrało go pogotowie. Ojciec już nigdy do nich nie wrócił. Okazało się, że jego agresja podszyta była tchórzem, kozaczył tylko wśród słabszych.

Gdy Embry skończył szkołę, poznał nowych przyjaciół, paru opryszków z przedmieścia. Włóczył się z nimi całymi nocami, napadali, rabowali, lubił bijatyki. Nie wiadomo, czym by się to skończyło, gdybym nie załatwił mu pracy w naszej firmie. Gdy zaczął normalnie zarabiać, wynajął skromne mieszkanie w centrum i uspokoił się. Zawsze pilnowaliśmy siebie nawzajem, byliśmy jak bracia.

Drzwi od windy zaczęły się zamykać, więc pobiegłem w ich kierunku z krzykiem.

— Zatrzymaj windę!

Drzwi się otworzyły, wszedłem do środka a tam, no któż by inny… Alice.

— Znów się spotykamy… Śledzisz mnie? Jak poszło?

— Bywało lepiej: wrzeszczał, wyzywał, mało co mnie nie opluł, tak się spienił… Całą winę zrzucił na mnie.

— To krucho z tobą.

— Dokładnie, wszystko zepsułem.

— Nie przesadzaj, Desmondzie, gdyby nie ty, ta firma nie zaszła by tak daleko.

— Gdyby nie ja? Jaja sobie robisz!? Przecież przeze mnie mamy same straty!

— Nie denerwuj się tak, chciałam cię tylko pocieszyć.

— Przepraszam.

Prawą ręką poluzowałem krawat.

— Nie rozbieraj się już teraz, poczekaj do wieczora.

— Nie kuś… — Zaśmiałem się.

— Co masz na myśli?

— Nie, nic, nic, żartowałem.

Nigdy nie wiedziałem, kiedy ona żartuje, a kiedy mówi poważnie. Postanowiłem nie odpowiadać na to pytanie. Winda zjechała na sam dół, tym razem puściłem Alice pierwszą. Ona poszła w prawo do recepcji, a ja w lewo do wyjścia. Na koniec jeszcze krzyknęła:

— To co z tym wieczorem!?

— Dziś nie mogę!

— Nie poddam się! — zażartowała.

— Nie poddawaj!

Alice, idąc w stronę recepcji, odwróciła się do mnie i wykrzykiwała jak małpa, pokazując język. Śmiałem się jak głupi, ta kobieta mnie po prostu „rozwalała” w każdym calu. Na środku holu wygłupiała się przed wszystkimi ludźmi tylko po to, aby poprawić mi humor, wariatka ze złotym sercem.

Wyszedłem z budynku a samochód już na mnie czekał, tak było za każdym razem. Nie mogłem pojąć, skąd stróż wiedział, kiedy wychodzę, ale nie mogłem narzekać. Wsiadłem do środka i odjechałem.

***

Miałem wolne popołudnie i nie wiedziałem, jak je rozplanować. Kristen była na uczelni do osiemnastej, studiowała prawo na Uniwersytecie w Miami. Postanowiłem iść na siłownię, a później pobiegać na dworze. Bieganie po bieżni mnie nudziło: pędzę przed siebie, a jednak stoję w miejscu, nawet puszczenie sobie filmu nic nie pomagało.

Wróciłem do domu, zrzuciłem z siebie garnitur i szybko wskoczyłem w dres. Zabrałem rzeczy na siłownię, wsiadłem do samochodu i pojechałem na plażę. Na najwyższym piętrze budynku „Golden” była siłownia, w której dbałem o sylwetkę. Przyszedłem już przebrany, więc nie musiałem korzystać z szatni, a buty na zmianę miałem pod ręką. Poszedłem od razu na salę. Zdziwiłem się, ponieważ Embry już tu był, rozgrzewał się, sapiąc jak kowalski miech. Podszedłem do niego i zagadałem:

— Nie powinieneś być w pracy?

— A co? Myślałeś, że tylko ty możesz sobie wziąć wolne? — zaśmiał się.

— Co ty, ja nie mam czasu nawet się wylać.

— To akurat widać, nie rozśmieszaj mnie… Co tam u Kristen? Zdecydowałeś się?

— Tak, zrobię to dzisiaj… zabiorę ją na kolację i zapytam.

— Gdzie ją zabierzesz?

— A co, chcesz przyjść? — zażartowałem. — Świadków będę potrzebował dopiero na ślubie.

— Jasne, będę wam robił zdjęcia pamiątkowe, a jutro na głównych stronach gazet ukażą się tytuły: „Desmond Pearce i jego wybranka serca na romantycznej kolacji, musisz to zobaczyć, zdjęcia tylko u nas”.

— Będziesz na mnie zarabiał?

— Na kimś muszę.

— Tak, tylko kogo ja mogę interesować?

— Też prawda. — Zaśmiał się.

— Co do miejsca, to powiem ci jutro, nie chcę zapeszać.

— Jutro, to wiesz, co masz zrobić.

— Bądź spokojny… Idziesz pobiegać po plaży, gdy skończysz?

— A dotrzymasz mi tempa?

— Ten trucht? Nie rozśmieszaj mnie.

— Pokażę ci, jak przy tym „truchcie” błagasz mnie o przerwę — zażartował.

— Tak jak ostatnio?

— Kiedy!? — zapytał oburzony.

— Nie pamiętasz, jak ścigaliśmy się miesiąc temu na sto i trzysta metrów? Też się ze mną kłóciłeś, że jesteś szybszy i co? Do dzisiaj nie dałeś mi tych stu dolarów, które przegrałeś. Teraz będzie tak samo.

— Jakie sto dolarów? Nie pamiętam, żebyśmy się o coś zakładali.

— Na sucho bym przecież z tobą się nie ścigał — odparłem ze śmiechem.

— Dam ci je przy wypłacie.

— Żartowałem, daj spokój.

— Poważnie, stary, dam ci je.

— To co, idziesz biegać czy nie, bo muszę zacząć trening.

— Idę, idę… Poczekaj na mnie jak skończysz.

Rozpoczęliśmy trening. Kiedy jesteśmy na siłowni, mało rozmawiamy, każdy zajmuje się swoimi ćwiczeniami. Przywiązujemy dużą wagę do naszej kondycji, musimy cały czas być w pełni formy, wymaga tego nasze hobby.

Po siłowni poszliśmy pobiegać na plażę. Kiedy biegaliśmy, rozglądaliśmy się i patrzyliśmy na turystów, którzy przyjechali do Miami na wakacje. Oczywiście plaża była pełna ludzi, nie było miejsca nawet na rozłożenie koca. Na szczęście miasto od plaży dzieliła dróżka rowerowa i chodnik z czerwonej kostki, po której można było swobodnie pobiegać. Na samym początku za chodnikiem znajdowały się boiska do siatkówki i piłki plażowej, które przez cały czas były zajęte. Pomiędzy opalającymi się dalej turystami stały wbite parasole dla wrażliwych albinosów chroniących swą skórę przed słońcem. W wodzie ludzie odbijali między sobą dmuchane piłki. Miami Beach jest idealnym miejscem na wypoczynek.

***

Trening zajął nam około trzech godzin. Pożegnałem się z Embrym i wróciłem do domu. Dochodziła dwudziesta, a za godzinę miałem być już u Kristen. Poszedłem do garderoby. Ubrałem dość obcisłe ciemne dżinsy, czarne lakierowane buty, w których bardzo dobrze się czułem. Na górę założyłem czerwoną koszulę i czarną marynarkę, do tego złoty zegarek. Lubiłem dobrze wyglądać.

Poszedłem do garażu, tym razem wziąłem czarne ferrari, które Kristen bardziej się podobało. Wyjechałem z domu i pojechałem do niej. Zajmowało mi to około dwudziestu pięciu minut, musiałem przejechać przez most i zjechać w prawo na obwodnicę w stronę Fort Lauderdale. Trzymając się tej drogi, zjeżdżałem w bok z obwodnicy w niewielkie osiedle domków jednorodzinnych niedaleko lasu.

Gdy podjechałem pod jej dom, była już gotowa, stała przed wejściem. Granatowa prosta sukieneczka wiązana na karku i cieliste szpilki dodawały jej uroku, potęgowały urodę i kobiecą figurę. Na nosie miała duże przeciwsłoneczne okulary ze złotymi wykończeniami, na lewej ręce nosiła złoty zegarek, który dostała od mojego ojca na urodziny. Na ramię zarzuciła małą czarną torebeczkę na złotym cienkim łańcuszku, która idealnie pasowała jej do zegarka i okularów. Istna Wenus, kwintesencja piękna. Otworzyłem jej drzwi samochodu i trzymając delikatnie za dłoń, pocałowałem i pomogłem wsiąść do środka, a następnie sam usiadłem za kierownicą.

— Cześć, kochanie — powiedziałem.

— Hej, słońce… Dokąd dziś jedziemy?

— Dzisiaj zabiorę cię w bardzo specjalne miejsce.

— A co to za okazja? Nie mieliśmy jechać do jakiegoś twojego znajomego na przyjęcie? Po co kazałeś mi się tak stroić?

— Chciałem, żebyś ładnie wyglądała.

— Mówiłeś, że zawsze ładnie wyglądam. — Zaśmiała się.

— Bo to prawda, chodziło mi o to, że, no wiesz… Patrz, ja też się wystroiłem, więc nie narzekaj.

— Jedźmy już, bo znowu się spóźnimy i proszę cię, zapnij pasy.

— Daj spokój, nic mi nie będzie.

— Jeśli nie chcesz tego robić dla siebie, to rób to dla mnie, one mogą ci kiedyś uratować życie.

— Wiesz, że ich nie lubię. Mogą przeszkadzać, gdybym musiał szybko wysiąść z samochodu. Poza tym jeśli ktoś wjechałby mi w drzwi, to pasy tylko pogorszą sytuację.

— Tak, tylko że bez nich możesz nie przeżyć tego wypadku.

— Ale jesteś uparta.

— Nie marudź, tylko zapinaj.

Zapiąłem pasy i pojechaliśmy. Przez całą drogę Kristen starała się wydrzeć ze mnie odpowiedź, dokąd jedziemy, ale się nie dałem. Po trzydziestu minutach dojechaliśmy na przystań, gdzie wśród pstrych żaglówek i niewielkich łodzi motorowych cumował wielki jacht „Sindel”. Lekko kołysał się na falach, czekając tylko na nas. Kristen nie wiedziała, co powiedzieć. Wyszliśmy z samochodu. Objąłem ją ręką w pasie i powiedziałem:

— Mogę panią prosić?

Uśmiechnęła się tylko i poszliśmy w stronę jachtu. Na pokład prowadził wygodny trap wyścielony czerwonym dywanem. Po obu jego stronach umieszczone były świeczki malujące nam drogę do środka. Na dziobie czekał przygotowany stolik dla dwojga z pełną obsługą, na środku stolika stała zapalona świeca. Kristen bardzo lubiła statki, dlatego tak bardzo zależało mi, żeby ta kolacja była właśnie w tym miejscu. Kelnerzy nienagannie ubrani w czerwone kamizelki i czarne spodnie wskazali nam miejsca i znikli. Usiedliśmy uśmiechnięci i przyglądaliśmy się sobie przez dłuższą chwilę. Byłem strasznie zdenerwowany, z tego wszystkiego zaczęły pocić mi się ręce.

— Podoba ci się tu? — spytałem.

— Żartujesz? Jest cudownie — odpowiedziała, podziwiając elegancki jacht.

— Cieszę się.

Nie wiadomo skąd pojawili się przy nas kelnerzy, jak duchy. Poruszali się bezszelestnie, profesjonalizm obsługi po prostu zachwycał. Podano posiłek. Wielki talerz z mnóstwem owoców morza pieścił zmysł wzroku i węchu.

— Muszę przyznać, że tym razem naprawdę się postarałeś, jestem pod wrażeniem, kochanie.

— Zrobiłem to dla ciebie — Uśmiechnąłem się i złapałem ją za rękę.

— Jak poszło na zebraniu? — zapytała.

— Znowu dałem ciała. Ojciec chce mnie udusić, a reszta zarządu najchętniej rzuciłaby mnie na pożarcie lwom.

— Nie przesadzaj, nie może być aż tak źle.

— Jest gorzej niż źle. — Na moment zapadła niezręczna cisza. — Ale nie mówmy o tym. Jak tobie minął dzień?

— Udało mi się obronić pracę zaliczeniową, więc teraz mam już spokój. Umówiłam się z mamą po szkole na zakupy, aby to oblać.

— „Oblać”, czyli kupić jakiś nowy ciuch? — Zaśmiałem się.

— Oczywiście, chciałam jakoś uczcić zaliczenie, przecież wiesz, że nie piję.

— No tak… twoja jedyna wada.

— Racja — potwierdziła. — Mama o ciebie pytała.

— Tak? Co chciała? — zdziwiłem się.

— Narzekała, że rzadko do nas przychodzisz. Myślała, że nam się nie układa.

— Zwariowała? Przecież byłem u was całkiem niedawno, jakieś… kiedy to było… niecałe…

— Widzisz! Nawet nie pamiętasz.

— Dobra, masz rację, możesz jej powiedzieć, że wpadnę do was jutro.

— Świetnie, ucieszy się.

— Aaa, cholera…

— O co chodzi? — spytała zdziwiona.

— Jutro nie mogę, mam walkę.

— Przecież nie musi być już, kochanie, pojedziemy za parę dni. Chodziło jej o to, żebyś pokazywał się od czasu do czasu, bo w końcu się obrazi i będziesz miał nieznośną teściową.

— To teraz jest znośna? — zażartowałem.

— Jeszcze jak — skomentowała ze śmiechem.

Zbliżyliśmy się do siebie, opierając łokcie o stół. Pocałowałem ją w dłoń, a następnie w drugą.

— Cieszę się, że jesteś tu ze mną — wyznałem.

— Szczęściarz z ciebie.

— Tak, straszny… — Zaśmiałem się. — Pamiętasz, jak mnie spławiłaś na samym początku?

— Kiedy?

— Wtedy, gdy zacząłem do ciebie pisać. Przez dwa tygodnie dzień w dzień naciskałem na spotkanie. Pamiętasz co mi wtedy odpisałaś?

— „Odwal się, debilu, i nie pisz już do mnie więcej”. — Kristen wybuchła śmiechem.

— To nie było miłe. — Uśmiechnąłem się.

— Przepraszam. — Pogłaskała mnie po głowie. — Po paru miesiącach znowu napisałeś i się zgodziłam.

— Tak, ale minęło znów trochę czasu, zanim się zgodziłaś.

— Gdybym od razu to zrobiła, pomyślałbyś, że jestem łatwa.

— Nie pomyślałbym tak.

— Pomyślałbyś, pomyślał… Szczerze mówiąc, to chciałam się spotkać tylko po to, żeby dać ci do zrozumienia, abyś dał mi spokój.

— Chciałaś mnie spławić? — Słodko przytaknęła. — Ale mój urok skromnego i nieśmiałego chłopca zadziałał.

— Bardzo się cieszę, że się nie poddałeś.

— Nie mogłem, cały czas o tobie myślałem.

Kelner nalał nam szampana. Kristen oczywiście nie wypiła więcej niż małego łyczka. Kolacja była bardzo udana, kiedy skończyliśmy, przyszedł czas na finał wieczoru. Bardzo się denerwowałem, nie wiedziałem, jak się do tego zabrać, kilka razy sięgałem do kieszeni, sprawdzając, czy na pewno tam jest. Zauważyłem, że Kristen zaczęła podejrzewać, że coś się święci. Wszystko miałem przemyślane już wcześniej, ale w tym momencie nie pamiętałem, co miałem zrobić, jak to zrobić i co powiedzieć. Pomyślałem, że nie będę więcej walczył z sobą, czas się przełamać. Wstałem, a moja ukochana cały czas patrzyła na mnie, nie wiedząc, co się dzieje. Podszedłem do niej i wyciągnąłem dłoń.

— Możesz tam ze mną podejść?

Ujęła mnie za rękę władczym, energicznym chwytem, jakby brała w posiadanie swą własność. Zacisnęła usta i wierciła mnie wzrokiem, gardząc moim zmieszaniem. Peszyła mnie jak cholera, lecz musiałem dotrzeć do celu, który sobie wyznaczyłem. Poprowadziłem ją do sterburty, normalnie poszedłbym na dziób jak w Titanicu, ale jacht sczepiony był cumami z molem bakburtą. Siwobłękitna otchłań oceanu stapiała się z niebem tej samej barwy. Na firmamencie zapalały się pierwsze gwiazdy, a szumiące morze onieśmielało swą potęgą. Stanąłem obok niej, przez chwilę wpatrywaliśmy się w siebie. Mimo wielkiego stresu sięgnąłem do kieszeni i zrobiłem to, uklęknąłem…

— Kristen… Chcę, żebyś wiedziała, że jesteś cudowna. Jesteś piękna, inteligentna, wyrozumiała i czuła, nie mogłem wymarzyć sobie lepszej dziewczyny. Wiedz, że bardzo cię kocham i nie tylko za to, jaka ty jesteś, ale też za to, jaki ja jestem przy tobie. Przy tobie czuję, że żyję. Obojętnie gdzie bym się znajdował, wiem, że jestem tam, gdzie powinienem być, jeśli tylko ty będziesz obok mnie. Chciałbym, aby nasz miłość trwała wiecznie… Kristen, wyjdziesz za mnie?

Otworzyłem małe pudełeczko, które wyciągnąłem z kieszeni. W środku znajdował się pierścionek. Specjalnie dla niej nie chciałem przesadzić, miałem kupić mały i skromny, ale kiedy wszedłem już do sklepu i zobaczyłem te wielkie brylanty, nie wytrzymałem, wiedziałem, że kupię jej największy, jaki tylko znajdę. Wybrałem najdroższy, żeby za każdym razem, gdy spojrzy na niego, wiedziała, jak bardzo ją kocham. Puściła moją rękę, zakryła sobie usta dłońmi, oczy zaczynały jej się szklić. Uklęknęła przede mną, złapała mnie za twarz i pocałowała.

— Tak! Oczywiście, że tak!

Choć oczekiwałem tej odpowiedzi, zgłupiałem. Przez chwilę zabrakło mi tchu w piersiach, nie wiedziałem, jak powinienem się zachować. Wstaliśmy i przytuliliśmy się, podniosłem ją i zacząłem obracać wokół siebie. Popatrzyłem jej głęboko w oczy i wyszeptałem jedyne słowa, które przychodziły mi teraz do głowy, banalne, ale jakże szczere…

— Kocham cię!

***

Po cudownej nocy obudziliśmy się razem w łóżku, w moim domu. Mimo ostatnich moich niepowodzeń, pomimo faktu, że ojciec zbeształ mnie jak ostatniego frajera, byłem szczęśliwy. Wczoraj budziłem się sam, a dzisiaj już z narzeczoną, moją przyszłą żoną. Podniosłem się i zostawiłem Kristen samą, zszedłem na dół zrobić jej śniadanie, zastanawiając się, na co mogła mieć ochotę. To proste pytanie narzucało wiele odpowiedzi, ograniczała je tylko zawartość mojej lodówki. Może tosty z miodem? Nie, zbyt proste… To będzie dobre, naleśniki z truskawkami i bitą śmietaną, do tego zimne mleko i pęk krwistoczerwonych róż, tak po prostu. Położyłem wszystko na tacy. Teraz spokojnie i powoli starałem się donieść tacę do sypialni tak, żeby nic nie zniszczyć lub nie wylać mleka w połowie drogi. Doszedłem już do sypialni, ale drzwi były tylko lekko uchylone, a że otwierały się w moją stronę, była to dla mnie dość trudna przeszkoda. Stanąłem na jednej nodze, kubek z mlekiem przytrzymałem sobie brodą, a drugą nogą starałem się uchylić bardziej drzwi. Udało mi się, lecz tylko połowicznie… no dobra, schrzaniłem sprawę. Drzwi udało mi się otworzyć spokojnie, ale kiedy kładłem nogę na parkiecie, złośliwe mleko zaczęło zjeżdżać po tacy, a gdy próbowałem złapać kubek, tylko pogorszyłem sprawę i wszystko upuściłem. Nie dość, że obudziłem Kristen, to jeszcze jej śniadanie znalazło się na podłodze. Oparłem się o framugę i powiedziałem:

— Byłem w kuchni i zrobiłem ci śniadanie, niestety… nie udało mi się go donieść.

Uśmiechnęła się do mnie, usiadła, zakrywając się kołdrą i odgarnęła włosy do tyłu. Nie odzywając się ani słowem, zaprosiła mnie, kiwając palcem, do siebie. Zaśmiałem się tylko, zrobiłem dwa kroki w jej stronę, zamykając za sobą drzwi. Miałem duże małżeńskie łoże, zawsze lubiłem mieć dużo miejsca do spania. Szedłem bardzo powoli, wpatrywałem się w zielone oczy mojej ukochanej. Wiedziałem, jakie myśli błąkają się w jej głowie. Przy ludziach była bardzo spokojna i ułożona, jak idealna żona, lecz gdy tylko zostawaliśmy sam na sam… Przed łóżkiem zatrzymałem się, nie potrafiłem przestać się uśmiechać, to było silniejsze ode mnie. Kristen poklepała lekko kołdrę ręką, dając znak, żebym zajął miejsce obok niej. Siedziała pochylona do przodu, z szeroko rozstawionymi nogami, pomiędzy którymi znajdowała się biała kołdra. Lewą ręką podciągnęła ją i zakryła swe wspaniałe piersi. Jej gładka, oliwkowa skóra kontrastowała ze śnieżną bielą, rozczochrane, brązowe włosy otulały jej nagie ramiona.

— Nie bój się mnie… tylko cię ugryzę.

Powiedziała to powoli, seksownie puszczając przy tym oczko. Boże, uwielbiałem tę kobietę… Wszedłem na łóżko i poruszając się powoli na czworaka, nie spuszczając wzroku z jej oczu, szybko znalazłem się blisko jej ust. Chciałem ją pocałować, ale umknęła mi, odchylając głowę dosłownie o centymetr, żebym nie był w stanie dosięgnąć jej warg. Za drugim razem zrobiła to samo, uwielbiała się ze mną droczyć. Tym razem ja odchyliłem głowę do tyłu, ale zatrzymała mnie, łapiąc za włosy. Jej mina spoważniała, już się nie uśmiechała, patrzyła na mnie pełna pożądania. Pocałowała mnie… W momencie gdy nasze usta się zetknęły, zapomniałem o piętrzących się ostatnio w mym życiu problemach. Tym pocałunkiem oddawała mi całą swoją miłość, mogłem z niego odczytać bezmiar uczucia, jakim mnie darzyła. Wiedziałem, to była ta jedyna, odnalazłem swoją drugą połówkę. Nasze pocałunki stawały się coraz bardziej namiętne, zacząłem pieścić jej policzek dłonią, wciągając się jeszcze bardziej w magię, która zagościła w tym pokoju, w tym pocałunku. Złapałem Kristen za włosy i lekko zacisnąłem w pięści. Z zamkniętymi oczami, odchyliła głowę do tyłu, odsłaniając szyję. Położyła się na plecach, a ja podążyłem za nią. Leżąc, mogłem już pozwolić sobie na trochę więcej, moja dłoń powędrowała pod kołdrę. Przez cały czas głaskała mnie po włosach, a gdy całowałem jej szyję, chrapliwie oddychała, co jeszcze bardziej mnie podkręcało. Objęła mnie nogami wokół pasa, mocno przyciągając do siebie, a ja wędrowałem rękami w górę i w dół po jej gładkich udach. Serce biło mi jak oszalałe, miałem wrażenie, jakby zaraz miało ze mnie wyskoczyć. Nasze dłonie i usta stawały się coraz śmielsze, szukały i odnajdywały ukryte pragnienia. Nadszedł czas, należało spuentować tę chwilę uniesień, wszak nic nie trwa wiecznie. Teraz już żadne z nas nie kontrolowało swoich odruchów, zatopiliśmy się w sobie. Tylko my, nic innego już się nie liczyło.

Dwie godziny później wyszliśmy z pokoju, zmęczeni, głodni i szczęśliwi. Miała na sobie moją koszulę, nic nie równało się z tym widokiem. Ja natomiast byłem w bokserkach i podkoszulku. Zeszliśmy na dół, żebym nie musiał znów nieść śniadania do łóżka, bo pewnie i tak bym nie doniósł… Tym razem to ona zrobiła coś do jedzenia. Przygotowała pyszne naleśniki z sokiem, jedliśmy i wyglądaliśmy zza okiennic na ogród.

— Wczorajszy wieczór był wspaniały… — powiedziała.

— To był najszczęśliwszy dzień w moim życiu — odparłem.

— Mój też… O której masz dzisiaj walkę?

— O dziewiątej wieczorem, w jednym z klubów w centrum.

— Z kim walczysz?

— Z Piłą.

Zaskoczona uniosła brwi.

— Dostałeś taką ważną walkę tak szybko!?

— Tak, jeśli uda mi się go dziś pokonać, zostanę championem Miami.

— Kochanie, nie wiedziałam, że to już… Na pewno nie chcesz, żebym przyszła?

— Nie, rozmawialiśmy już o tym… wiesz, że nie lubię, kiedy przychodzisz na moje walki.

— W porządku… Odwieziesz mnie teraz na uczelnię? Nie chce się spóźnić — poprosiła, tuląc się mocniej.

— Jasne, tylko zjem.

Skończyliśmy śniadanie i ubraliśmy się w świeże ciuchy. Kristen często u mnie nocowała, więc zostawiała u mnie trochę swoich rzeczy. Wyszliśmy z domu i wsiedliśmy do ferrari. Odpaliłem samochód i wyjechałem na ulicę, nie zdążyłem nawet nacisnąć pilota od bramy, a już się zaczęło.

— Kochanie, a pasy?

— Nic mi nie będzie, obiecuję.

— Desmondzie… — Spojrzała stanowczo. — Pamiętasz, co mi obiecałeś?

— No dobrze, już dobrze…

Nie miałem wyjścia, musiałem zapiąć te cholerne pasy. Oczywiście wiedziała, że gdy tylko się rozstajemy, od razu je odpinam, ale i tak kazała mi obiecać.

Skrzynia biegów w samochodzie była automatyczna, dlatego przez całą drogę mogłem trzymać swoją ukochaną za rękę. Uwielbiałem, gdy czasem w trakcie jazdy głaskała mnie dłonią po włosach z tyłu głowy. Bardzo mnie to rozluźniało. Dobrze wiedziała, że to mój słaby punkt, zawsze kiedy coś nabroiła, właśnie tak odkupywała swoje winy.

Dojazd na miejsce zajął nam bite pół godziny, niestety nawet sportowy samochód nic nie zdziała na poranne korki. Podjechałem przed wejście do szkoły, zgasiłem silnik, wysiadłem i otworzyłem jej drzwi. Wysiadając, dała mi buziaka i poszła w kierunku wejścia. Odprowadziłem ją wzrokiem aż do momentu, gdy zniknęła za drzwiami. Wsiadłem do samochodu i odjechałem. W drodze do domu zadzwoniłem do Embry'ego.

— Halo? Embry, gdzie jesteś?

— W firmie… Coś się stało?

— Nie, nic… Po prostu denerwuję się tą walką i nie chciałem siedzieć w domu sam, żeby o tym nie myśleć.

— Nie mogę teraz wyjść, bo mam dużo roboty… A walką się nie przejmuj, na pewno pójdzie ci świetnie, znam cię i wiem, że wygrasz.

— Dzięki, to właśnie chciałem usłyszeć.

— Wybacz, Desmondzie, ale muszę już kończyć, gonią mnie tutaj strasznie, odezwę się później.

— Dobra, to do wieczora, będę czekał przed wejściem.

— Do zobaczenia, trzymaj się.

— Cześć.

— Hej, Embry!

— Tak?

— Nie spóźnij się.

— Bez obaw, będę na czas. Odpocznij trochę.

Rozłączyłem się i podkręciłem muzykę. Wróciłem do domu i poszedłem od razu do sypialni. Po drodze się rozebrałem i kiedy podszedłem do łóżka, spadłem na nie jak zwłoki. Musiałem zregenerować siły, nie mogłem sobie pozwolić, żeby cokolwiek mi przeszkadzało dziś wieczorem. W końcu był to wieczór, po którym moje życie miało się całkowicie zmienić… na lepsze.

Rozdział 2NIC NIE TRWA WIECZNIE

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 3NOWY

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 4SPACER

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 5PROPOZYCJA

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 6ODWIEDZINY

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 7DRUGA MISJA

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 8NOWE ŻYCIE

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 9SPECJALNE WZGLĘDY

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 10POWTÓRKA Z ROZRYWKI

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 11POŚCIG

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 12PRZYPADEK?

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 13DWA TYGODNIE WCZEŚNIEJ

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 14KUSICIEL

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 15RATUNEK

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 16PROŚBA

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 17JAKI SYN, TAKI… OJCIEC

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 18KONFRONTACJA

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 19WARUNKI UMOWY

Dostępne w wersji pełnej

Karta redakcyjna

Copyright © by Paweł Leśniak, 2012

All rights reserved

Redaktor Krzysztof Jenek

Projekt okładki Tobiasz Zysk

Wydanie I

ISBN 978-83-7785-923-0

Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected]

Plik opracował i przygotował Woblink

www.woblink.com