Linia krwi - Paweł Leśniak - ebook + książka

Linia krwi ebook

Paweł Leśniak

5,0

Opis

Świat umarłych to dopiero początek… Umbra – świat, do którego trafiają zbłąkane dusze – nie jest Maxowi obca. Motywowany desperacką potrzebą pomocy starszemu bratu, Max zgłębia najmroczniejsze tajniki świata, do którego wstęp powinni mieć tylko umarli. Dzięki zgromadzonym księgom poznaje sekrety, które już nigdy nie miały ujrzeć światła dziennego. Jednak powrót Garou i jego obecność zmieniła prawa, jakie łączą oba światy, czyniąc Maxa niemal bezradnym. Gdy nadzieja wydaje się być stracona, chłopak otrzymuje wiadomość od kogoś, kogo nie spodziewał się jeszcze kiedykolwiek spotkać. Czy ta osoba jest tym, za kogo się podaje? I czy jest ona w stanie pomóc ocalić jego starszego brata? Wyścig o życie Taylora właśnie się rozpoczął, a aby go ocalić, Max będzie musiał sięgnąć tam, gdzie spojrzeć boją się nawet upiory.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 404

Rok wydania: 2022

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
nestiz

Nie oderwiesz się od lektury

Nie zaśniesz bez włączonej lampki, jeśli przeczytasz tę książkę. Czy odważysz się po nią sięgnąć…? Max chce za wszelką cenę pomóc swojemu starszemu bratu. Nie cofnie się przed niczym, nawet przed niebezpieczeństwem pochodzącym nie z tego świata. Kiedy wydaje mu się, że nie ma już szansy na szczęśliwy finał, pojawia się ktoś, dzięki komu odzyskuje nadzieję na uratowanie brata. Będzie jednak skazany, by sięgnąć tam, gdzie spojrzeć boją się nawet upiory... Kolejna książka Pawła Leśniaka sprawia, że zbieram szczękę z podłogi, ale zbyt wiele zdradzić nie mogę, byście mogli również przeżyć tę książkę całym sobą. Jedno jest pewne. Znajdziecie tu najlepsze z najlepszych motywów pojawiających się w filmach i książkach grozy. Tablica ouija, zbłąkane dusze, opętania, przerażające widma i klimat, który sprawia, że tak jak podczas oglądania horrorów, obawiamy się, że coś nagle wyskoczy zza rogu i czujemy się obserwowani. Autor zaprasza czytelnika do niebezpiecznego świata, w którym nic nie jes...
00



Re­dak­cja: Ro­bert Ci­chow­las
Ko­rek­ta: Mag­da­le­na Gon­ta-Bier­nat
Pro­jekt okład­ki: To­masz Za­ruc­ki
Skład i ła­ma­nie: Ma­rek Jad­czak
Ry­sun­ki: Pa­weł Le­śniak
Co­py­ri­ght by Pa­weł Le­śniak 2022 Co­py­ri­ght for the Po­lish Edi­tion by Wy­daw­nic­two Nocą, War­sza­wa 2022
ISBN 978-83-964187-4-6
WY­DAW­NIC­TWO NOCĄ ul. Fi­li­pi­ny Pła­sko­wic­kiej 46/89 02-778 War­sza­wa NIP: 9512496374www.wy­daw­nic­two­no­ca.pl e-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­no­ca.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Ko­cha­nej żo­nie i cór­kom

PRO­LOG

Osa­mot­nio­ny ksi­ężyc na czar­nym nie­bie, tej nocy był je­dy­nie wąskim ro­żkiem ja­sne­go świa­tła. Na opusz­czo­nym sta­rym par­kin­gu, gdzie na­tu­ra upo­mnia­ła się już o swo­je, obok kęp tra­wy prze­bi­ja­jących się wy­so­ko spod be­to­nu za­sty­gła w bez­ru­chu mysz. Nie wie­dzia­ła, że w miej­scu, gdzie przy­sta­nęła, pod sta­rym kon­te­ne­rem na śmie­ci, cza­iła się śmie­rć. Wąż unió­sł łeb wy­żej, nie­wi­docz­ny za ścia­ną mro­ku. Był go­to­wy do ata­ku.

Roz­le­gł się prze­ra­źli­wy krzyk mężczy­zny, któ­ry spło­szył zwie­rzęta. Wrzask do­cie­rał z opusz­czo­nej fa­bry­ki, do któ­rej nie­gdyś na­le­żał par­king. Z na­gła za­czął dąć wi­cher, ko­ro­ny drzew za­sza­mo­ta­ły się, piach wzbił się w po­wie­trze. Ko­lej­ny po­głos bólu zgrał się z gwiz­da­niem nie­szczel­nych, brud­nych okien sta­rej bu­dow­li. Prze­ci­ąg za­ko­ły­sał pa­jęczy­na­mi, któ­re przy­sła­nia­jąc sta­re ma­szy­ny, po­ły­ski­wa­ły w srebr­nym świe­tle ksi­ęży­ca.

Na ni­ższym po­zio­mie opusz­czo­nej bu­dow­li sły­chać było prze­ra­źli­we od­gło­sy. Przed drzwia­mi, skąd do­cie­ra­ły krzy­ki, sta­ło kil­ka osób. Je­dy­nym źró­dłem świa­tła obej­mu­jącym nie­wiel­ką po­wierzch­nię była sta­ra, brud­na lam­pa na su­fi­cie. Nie lu­bi­li świa­tła, wo­le­li prze­by­wać w ciem­no­ściach. Skry­ci w mro­ku jak węże, bali się choć pi­snąć, by nie zo­stać wci­ągni­ęty­mi w to, co dzia­ło się za sta­lo­wy­mi drzwia­mi. Dwóch wy­bie­gło na górę. Przy­gar­bio­na dziew­czy­na, sto­jąca naj­bli­żej drzwi, odzia­na była w scho­dzo­ny brud­ny pod­ko­szu­lek. Dło­nie mia­ła ciem­ne, jak­by sine, a na ko­niusz­kach pal­ców wy­ró­żnia­ły się ciem­no­czer­wo­ne rany. Dwa pa­znok­cie były ści­ągni­ęte i sączy­ła się ropa. Dziew­czy­na mia­ła sza­ty­no­we wło­sy – po­tar­ga­ne i skle­jo­ne, częścio­wo opa­da­ły jej na twarz.

Spoj­rza­ła na nich zgni­ły­mi ocza­mi i par­sk­nęła, czu­jąc za­że­no­wa­nie tą po­sta­wą. Zza drzwi unió­sł się krzyk, naj­gło­śniej­szy do tej pory, a po nim nie było już nic.

Cho­wa­jący się w mro­ku lu­dzie po­pa­trzy­li po so­bie py­ta­jąco, ale nie mie­li za­mia­ru wy­cho­dzić do świa­tła. Dziew­czy­na zła­pa­ła za sta­rą, chro­po­wa­tą klam­kę i otwo­rzy­ła ci­ężkie drzwi z hu­kiem. Gdy wcho­dzi­ła do środ­ka, po­dmuch po­wie­trza ude­rzył w nią za­pa­chem krwi i potu. Na ko­ńcu po­miesz­cze­nia do­strze­gła mężczy­znę. Zdy­sza­ny, opie­rał się o za­chla­pa­ny krwią sto­lik na kó­łkach. Fa­cet zgar­nął za uszy dłu­gie, czar­ne wło­sy, po czym odło­żył na sto­lik za­krwa­wio­ne ob­cęgi. Sto­jąca na nim za­pa­lo­na lamp­ka biu­ro­wa rzu­ca­ła na nie­go żó­łty blask, do­da­jąc sy­tu­acji pa­to­su.

– Czy to już ko­niec? – spy­ta­ła dziew­czy­na nie­pew­nym gło­sem.

– Ko­niec? – wy­mam­ro­tał, ła­pi­ąc od­dech. – Nie, to nie...

Od­wró­cił się, a świa­tło lamp­ki roz­ja­śni­ło nie­bie­ski pod­ko­szu­lek z żó­łty­mi wstaw­ka­mi przy­kle­jo­ny do spo­co­ne­go cia­ła. Sze­ro­ki de­kolt i za­ka­sa­ne ręka­wy uka­zy­wa­ły wy­ta­tu­owa­ne cia­ło od nad­garst­ków aż po szy­ję, na któ­rej wy­ta­tu­owa­na była zło­ta ko­ro­na. Po wąskiej twa­rzy spły­wa­ły kro­ple potu skręca­jąc na sze­ro­kim, sa­tys­fak­cjo­nu­jącym uśmie­chu, nie pa­su­jącym do wred­ne­go, złe­go spoj­rze­nia.

Wy­ci­ągnął do niej dłoń, w któ­rej le­żał świe­żo wy­rwa­ny, za­krwa­wio­ny kieł.

– To jest po­czątek – rze­kł i splu­nął. – Zwo­łaj po­zo­sta­łych...

Odło­żył ząb na sto­li­ku, a dźwi­ęk, jaki temu to­wa­rzy­szył, po­nió­sł się echem po pu­stym po­ko­ju.

– Czy mło­dy Ga­rou jest pil­no­wa­ny? – spy­tał, ści­ąga­jąc z po­licz­ka skle­jo­ne wło­sy.

– Nie spusz­cza­my z nie­go wzro­ku.

– Za­tem – za­rzu­cił na sie­bie czar­ny płaszcz – mo­że­my za­czy­nać.

Mó­wi­ąc to, uśmiech­nął się do niej sze­ro­ko, uka­zu­jąc brak pra­we­go kła i za­krwa­wio­ne dzi­ąsło.

ROZ­DZIAŁ 1

Nowa dro­ga

Ksi­ężyc tej nocy, choć sa­mot­ny, rzu­cał ja­sne świa­tło na całe Chi­ca­go. Po­wie­trze było cie­płe, lecz nie dusz­ne, co było ra­jem dla owa­dów. Max od­no­sił wra­że­nie, że jesz­cze tyl­ko je ten świat bawi. Po raz ko­lej­ny od­ga­niał na­tar­czy­we mu­chy – za­czy­na­ły do­pro­wa­dzać go do sza­łu. Mrok za­le­wał ko­ry­tarz sta­re­go, opusz­czo­ne­go od lat ho­te­lu, a owa­dy do­sta­wa­ły się do środ­ka przez po­wy­bi­ja­ne ka­mie­nia­mi przez pod­chmie­lo­ną mło­dzież okna. Od­głos kro­ków za­głu­szał wy­ło­żo­ny na podło­dze ma­te­riał. Po wy­bla­kłym ko­lo­rze do­my­ślał się, że ory­gi­nal­nie był czer­wo­ny, ob­szy­ty zło­ty­mi kó­łka­mi, któ­re za­uwa­żył, świe­cąc wcze­śniej la­tar­ką.

Za­pach wil­go­ci i po­ro­śni­ętych grzy­bem ścian wwier­cał się nie­zno­śnie w noz­drza Max od­no­sił wra­że­nie, że czuł je, na­wet gdy od­dy­chał usta­mi. Za­czy­na­ła bo­leć go od tego gło­wa. Za­uwa­żył, że jak na opusz­czo­ny ho­tel było tu mało pa­jęczyn. Spoj­rzał za sie­bie, na sze­ro­ką klat­kę scho­do­wą z drew­nia­ny­mi, zdo­bio­ny­mi ba­rier­ka­mi. Bu­dy­nek po­wstał, gdy win­dy nie były jesz­cze tak po­pu­lar­ne, więc ho­te­le przy­wi­ązy­wa­ły dużą wagę do wy­glądu ich kla­tek scho­do­wych. Wąskie ko­ry­ta­rze były za to ich prze­ci­wie­ństwem. Ho­tel Ce­ryl wznie­sio­ny był w ty­si­ąc dzie­wi­ęćset dwu­dzie­stym czwar­tym roku w tam­tej­szej dziel­ni­cy han­dlo­wej, bli­sko cen­trum Chi­ca­go. Świa­tło ksi­ęży­ca, od­bi­te przez okna, oświe­tla­ło twarz Maxa, któ­ra po pi­ęciu la­tach od jego po­wro­tu z Mrocz­nej Um­bry uro­sła w kszta­łt­ną szczękę i zy­ska­ła lek­kie­go za­ro­stu. Przez ostat­nie pięć lat wy­ró­sł, ale wci­ąż był ni­ższy od Tay­lo­ra. Po­stu­rą bli­żej mu było do mężczy­zny niż chłop­ca, tył i boki gło­wy wy­go­lo­ne miał nie­mal do skó­ry, a krót­kie wło­sy sta­wiał so­bie do góry na pa­ście.

Idąc ko­ry­ta­rzem, mi­ja­jąc ko­lej­ne drzwi z wy­bla­kły­mi śla­da­mi po wy­wie­szo­nych na nich nie­gdyś nu­me­rach, Max wy­ci­ągnął te­le­fon i za­czął raz jesz­cze czy­tać ar­ty­kuł o tym miej­scu i jego złej sła­wie.

Ho­tel Ce­ryl w sen­sie for­mal­nym już nie ist­niał, gdyż w dwu­ty­si­ęcz­nym sie­dem­na­stym roku nowy wła­ści­ciel zmie­nił tę na­zwę na Ho­tel Stay, sta­ra­jąc się tym po­zbyć jego fa­tal­ne­go wi­ze­run­ku. Na nic się to jed­nak zda­ło, gdyż dwa lata pó­źniej ro­ze­gra­ła się tu­taj ko­lej­na tra­ge­dia. Z nie­zna­ne­go ni­ko­mu po­wo­du ho­tel ten był chęt­nie wy­bie­ra­ny przez sa­mo­bój­ców, se­ryj­nych mor­der­ców oraz, jak twier­dzi­ło wie­lu, rów­nież i przez opęta­nych.

– Ide­al­ne miej­sce dla mnie – po­wie­dział pod no­sem Max.

Bu­dy­nek miał dwa­na­ście pi­ęter i mie­ścił aż sze­śćset po­koi. Z ra­cji znisz­czeń, ja­kich do­pu­ści­li się bez­dom­ni, nar­ko­ma­ni i zło­dzie­je, nie było ta­bli­czek in­for­ma­cyj­nych na ścia­nach, przez co od­na­le­zie­nie tego, cze­go szu­kał Max, zaj­mo­wa­ło mu wi­ęcej cza­su, niż przy­pusz­czał. Bu­dy­nek, któ­ry był po­sta­wio­ny nie­mal sto lat temu, nie po­sia­dał zor­ga­ni­zo­wa­ne­go roz­sta­wu po­koi. Wo­kół bu­dyn­ku wy­bu­do­wa­no kil­ka biu­row­ców i apar­ta­men­tow­ców, cen­trum han­dlo­we i par­kin­gi, jed­nak na­wet to nie za­po­bie­gło upad­ko­wi dziel­ni­cy. Dziś wie­le ze wznie­sio­nych bu­dow­li stoi pu­stych, inne są do wy­na­jęcia, w kil­ku ko­czu­ją bie­da­cy i bez­dom­ni. Na­wet w ci­ągu dnia bywa tu nie­bez­piecz­nie, jak­by nad całą dziel­ni­cą ci­ąży­ła klątwa.

Tymi, któ­rzy od­wa­ży­li się tu­taj nie­gdyś no­co­wać, byli tu­ry­ści nie­świa­do­mi re­pu­ta­cji ho­te­lu, lub po pro­stu sku­sze­ni ni­ski­mi ce­na­mi. Do dziś, jak po­da­je pew­na ga­ze­ta, lu­dzie ska­rżą się na dziw­ne cie­nie czy nie­po­ko­jące od­gło­sy. Wie­lu mia­ło po­czu­cie du­sze­nia się we śnie czy wra­że­nie by­cia ob­ser­wo­wa­ny­mi przez ko­goś z mro­ku.

Max do­ta­rł do dru­gich scho­dów, gdyż pierw­sza klat­ka scho­do­wa pro­wa­dzi­ła tyl­ko do siód­me­go pi­ętra. Skro­lo­wał da­lej te­le­fon. Z ho­te­lem wi­ąza­ło się wie­le strasz­nych hi­sto­rii, mi­ędzy in­ny­mi mor­der­stwo nie­do­szłej ak­tor­ki, słyn­nej „Zło­tej Elzi”, Eli­za­beth Long, za­bi­tej w ty­si­ąc dzie­wi­ęćset trzy­dzie­stym siód­mym. Po raz ostat­ni wi­dzia­no ją wła­śnie w ba­rze tego ho­te­lu pi­jącą w sa­mot­no­ści i za­cho­wu­jącą się, we­dług ze­znań bar­ma­nów, dziw­nie, jak­by mó­wi­ła sama do sie­bie. Wszyst­kie me­dia o tym pi­sa­ły, gdyż jak wy­ka­za­ła sek­cja zwłok, dziew­czy­nę dręczo­no, jej cia­ło roz­ci­ęto na pół – mor­der­ca oka­le­czył wcze­śniej jej twarz i na­rządy płcio­we. Gdy wła­ści­ciel sądził, że go­rzej być nie może, oka­za­ło się, że był to do­pie­ro po­czątek rów­ni po­chy­łej. Eme­ry­to­wa­na te­le­fo­nist­ka Gol­die Oswe­ed, po­czątek sze­śćdzie­si­ąte­go czwar­te­go roku, za­ata­ko­wa­na przez nie­zna­ne­go spraw­cę tępym na­rzędziem.

Rok pó­źniej w kłót­ni ma­łże­ńskiej mąż wy­sko­czył z okna i spa­dł na prze­cho­dzącą chod­ni­kiem sta­rusz­kę – obo­je zgi­nęli na miej­scu. Przez te wszyst­kie lata funk­cjo­no­wa­nia ho­te­lu pod ró­żny­mi na­zwa­mi, ta­kich sa­mo­bójstw za­no­to­wa­no aż trzy­dzie­ści, tak jak­by samo miej­sce do­pro­wa­dza­ło tych lu­dzi do sza­łu i wy­mu­sza­ło do si­ęgni­ęcia po dra­stycz­ne roz­wi­ąza­nie swo­ich pro­ble­mów.

– Oby to było tu­taj – rzu­cił pod no­sem z na­dzie­ją.

Wy­sze­dł na ósme pi­ętro i ku swe­mu zdzi­wie­niu za­uwa­żył wi­szący na ścia­nie znak. Pod­sze­dł do nie­go i oświe­tlił te­le­fo­nem. Wy­ci­ągnął rękę, by ze­trzeć brud ręka­wem kurt­ki, ale za­wa­hał się i osta­tecz­nie zro­bił to dło­nią. Ta­blicz­ka urwa­ła się i upa­dła na podło­gę, nio­sąc się echem po opusz­czo­nym bu­dyn­ku. Wsłu­chi­wał się przez mo­ment, li­cząc na od­po­wie­dź, lecz nie do­cze­kał się.

– Tak, to to pi­ętro – stwier­dził i prze­ta­rł brud­ną ręką spodnie.

Po­pra­wił czar­ną dżin­so­wą kurt­kę ze zło­tą ko­ro­ną wy­szy­tą na ple­cach i pod­sze­dł do sta­rej win­dy, otwar­tej aku­rat na tym pi­ętrze. Spoj­rzał na ka­me­rę w rogu wa­go­nu i sta­re przy­ci­ski, na któ­rych nu­me­ry pi­ęter daw­no się wy­ta­rły. Win­da za­bi­ta była drew­nem i zdo­bio­na zło­ty­mi wstaw­ka­mi, na wzór klat­ki scho­do­wej. To tu­taj na­gra­no ostat­nią ofia­rę, któ­ra stra­ci­ła ży­cie. Po tym wy­da­rze­niu ho­tel zo­stał za­mkni­ęty i nikt nie od­wa­żył się go ku­pić.

To wy­da­rze­nie było po­wo­dem, dla któ­re­go Max przy­sze­dł tu tej nocy.

Osiem­na­ste­go lu­te­go, trzy lata wcze­śniej, po­li­cja w Chi­ca­go opu­bli­ko­wa­ła na­gra­nie z tej win­dy, któ­re było ostat­nim za­pi­sem wi­ze­run­ku Emmy Lens. Jego tre­ść zszo­ko­wa­ła opi­nię pu­blicz­ną i od tam­tej pory lu­dzie twier­dzi­li, iż była opęta­na bądź mia­ła kon­takt z du­cha­mi. Max sto­jąc w tej sa­mej win­dzie co ona, włączył przy­cisk „play” na te­le­fo­nie i przy­glądał się uwa­żnie na­gra­niu. Film trwał oko­ło trzech mi­nut. Dziew­czy­na w sza­rej blu­zie we­szła do win­dy zgar­bio­na i za­to­pio­na w kap­tu­rze, ze skrzy­żo­wa­ny­mi ręka­mi na pier­si. Na pierw­szy rzut oka wi­dać było, że coś jest nie tak. Gwa­łtow­nie wci­ska­ła nie je­den, lecz wie­le przy­ci­sków, po czym przy­wa­rła do rogu ka­bi­ny, jak­by ewi­dent­nie się bała. Max sta­nął w do­kład­nie tym sa­mym miej­scu, na­śla­du­jąc jej za­cho­wa­nie. Drzwi się za­su­nęły, a ta pa­trzy­ła na nie z du­żym na­pi­ęciem. Chło­pak unió­sł na mo­ment wzrok, pró­bu­jąc zro­zu­mieć, co za­szło.

Na na­gra­niu wi­dać było, że win­da za­trzy­mu­je się na trze­cim pi­ętrze – pierw­szym, któ­re wci­snęła. Emma ostro­żnie wy­chy­li­ła gło­wę na ko­ry­tarz i ro­zej­rza­ła się w obie stro­ny, po czym jak­by spa­ni­ko­wa­na szyb­ko wy­co­fa­ła się do środ­ka, wci­ska­jąc wie­lo­krot­nie przy­cisk za­my­ka­nia drzwi – te w ko­ńcu za­su­nęły się. Max usły­szał dźwi­ęk do­cho­dzący z klat­ki scho­do­wej, jak­by ktoś prze­su­nął ci­ężki me­bel. Za­sto­po­wał film. Od­głos do­cie­rał z kil­ku pi­ęter ni­żej. Wy­chy­lił się i po­pa­try­wał przez dłu­ższą chwi­lę wzdłuż ciem­ne­go ko­ry­ta­rza opusz­czo­ne­go ho­te­lu. Ci­sza. Prze­łk­nął śli­nę, na­słu­chu­jąc jesz­cze kil­ka­na­ście se­kund, po czym wró­cił do ogląda­nia. Wi­dział, że dziew­czy­na na ka­żdym pi­ętrze ro­bi­ła to samo, jak­by przed kimś ucie­ka­ła. W win­dzie krąży­ła od na­ro­żni­ka do na­ro­żni­ka, cho­wa­jąc gło­wę w kap­tu­rze, wy­ra­źnie prze­stra­szo­na.

Do­je­cha­ła na ósme pi­ętro, tam gdzie znaj­do­wał się te­raz Max. Po­de­szła do pro­gu win­dy, zer­k­nęła w lewo, a po­tem w pra­wo i wte­dy wzdry­gnęła się, jak­by zo­ba­czy­ła du­cha. Na na­gra­niu wi­dać, jak z kimś roz­ma­wia­ła, na­to­miast ka­me­ra z ko­ry­ta­rza po­ka­zy­wa­ła, że dziew­czy­na jest sama. Wy­szła z win­dy jak nie­śmia­łe dziec­ko, po czym szyb­ko wró­ci­ła do środ­ka. Na­stęp­nie wy­szła po­now­nie i za­raz znik­nęła z pola wi­dze­nia obu ka­mer. Max za­uwa­żył jesz­cze jed­ną dziw­ną rzecz, mia­no­wi­cie drzwi do win­dy po­zo­sta­ły ci­ągle otwar­te, jak­by sys­tem się za­wie­sił albo coś je trzy­ma­ło.

Chło­pak wy­sze­dł na śro­dek ko­ry­ta­rza, pró­bu­jąc coś do­strzec, lecz ciem­no­ść była nie­prze­nik­nio­na i nie był w sta­nie przy­uwa­żyć cze­go­kol­wiek. Wró­cił do fil­mu. Emma po­ja­wi­ła się w za­si­ęgu ka­me­ry, a wła­ści­wie tyl­ko jej ręka i noga. Mo­żna było wy­wnio­sko­wać, że dziew­czy­na z kimś roz­ma­wia­ła, po czym wbie­gła do win­dy, trzy­ma­jąc się za gło­wę, a na­stęp­nie znów wró­ci­ła na ko­ry­tarz. Jej ru­chy sta­ły się się gwa­łtow­ne, ner­wo­we, jak­by siłą wci­ska­ła nie­wi­dzial­ne przy­ci­ski. Na­gle po­czy­ni­ła krok do win­dy, ale za­trzy­ma­ła się w po­ło­wie kro­ku. Wi­dać było te­raz do­kład­nie, jak po­ru­sza­ła usta­mi, ale ka­me­ra nie za­re­je­stro­wa­ła jej roz­mów­cy.

Max od­wró­cił role i sta­nął w miej­scu, gdzie po­win­na stać nie­wi­dzial­na po­stać. Na na­gra­niu było coś, co przy­ku­ło uwa­gę chło­pa­ka. Pal­ce dziew­czy­ny. Sta­ły się roz­cza­pie­rzo­ne, gdy roz­mo­wa za­czy­na­ła prze­ra­dzać się w kłót­nię, po czym spra­wia­ła wra­że­nie, jak­by chcia­ła ko­goś po­dra­pać. Pik­se­le na na­gra­niu wska­zy­wa­ły, jak­by jej pal­ce nie­na­tu­ral­nie się wy­dłu­ży­ły.

Max zdębiał.

Przy­su­nął te­le­fon do twa­rzy, by się le­piej przyj­rzeć. Wte­dy się za­sło­ni­ła i nie­mal upa­dła. Wi­dać było, że krzy­czy. Drzwi do win­dy się za­mknęły i po­now­nie otwo­rzy­ły, na­stęp­nie kil­ka­krot­nie na po­wrót za­mknęły i otwo­rzy­ły. Emmy jed­nak nie było już wi­dać. Ka­me­ra w ko­ry­ta­rzu skie­ro­wa­na była na prze­ciw­le­głą do ka­bi­ny ścia­nę.

Max usły­szał skrzy­pie­nie drzwi na ko­ńcu ko­ry­ta­rza. Prze­łk­nął ner­wo­wo śli­nę i po­czuł lo­do­wa­te dresz­cze. Wy­chy­la­jąc się, uj­rzał otwar­te już drzwi, choć mó­głby przy­si­ąc, że jesz­cze mi­nu­tę temu wszyst­kie były za­mkni­ęte. To był po­kój, w któ­rym no­co­wa­ła Emma, pa­mi­ętał po map­ce bu­dyn­ku. Scho­wał te­le­fon do kie­sze­ni, po­pra­wił kurt­kę z ko­ro­ną na ple­cach, któ­rą po­da­ro­wał mu star­szy brat, i po­sze­dł wol­no wzdłuż ko­ry­ta­rza. Spoj­rzał za sie­bie dla pew­no­ści. Za­trzy­mał się przed uchy­lo­ny­mi drzwia­mi, wzi­ął wdech i pchnął je de­li­kat­nie. Te otwo­rzy­ły się z dra­żni­ącym uszy skrzyp­ni­ęciem. Wsze­dł do po­ko­ju, a w wil­got­nym, cie­płym po­wie­trzu po­czuł swąd cze­goś przy­pa­lo­ne­go, jak­by świe­żo zga­szo­nej świe­cy. Po­kój nie wy­ró­żniał się ni­czym nad­zwy­czaj­nym – po­ście­lo­ne sta­ran­nie łó­żko, biur­ko oraz ko­mo­da z te­le­wi­zo­rem, wszyst­ko po­kry­te ci­ężkim ku­rzem. Gęstą at­mos­fe­rę daw­no nie­wie­trzo­ne­go po­ko­ju zła­ma­ło chłod­ne po­wie­trze, któ­re po­ja­wi­ło się na­gle, a w ślad za nim wy­stąpi­ła gęsia skór­ka.

Czuł obec­no­ść ko­goś jesz­cze. Od tego mo­men­tu jego ru­chy były ostro­żne i wy­wa­żo­ne. Za­jął swo­ją po­zy­cję na środ­ku po­ko­ju i usia­dł na brud­nym dy­wa­nie.

– Emmo, wiem, że tu­taj je­steś – za­czął ci­cho i spo­koj­nie. – Wiem rów­nież, że je­steś świa­do­ma mo­jej obec­no­ści.

W rogu po­ko­ju na za­ku­rzo­nej sza­fie po­ja­wi­ła się od­bi­ta dłoń dziew­czy­ny, a z ła­zien­ki do­ta­rł do nie­go od­głos ka­pi­ącej wody z kra­nu. Max wy­pu­ścił wol­no po­wie­trze, lu­zu­jąc na­pi­ęcie. Wie­dział, że cia­ło dziew­czy­ny od­na­le­zio­no trzy dni po tym, jak ka­me­ra win­dy na­gra­ła ją po raz ostat­ni. Pły­wa­ło w zbior­ni­ku wod­nym na da­chu ho­te­lu, drzwi na ostat­nim pi­ętrze były za­bez­pie­czo­ne, a we­jście do zbior­ni­ka jest ci­ężkie i wąskie. Do dziś ta­jem­ni­cą po­zo­sta­ło to, jak zdo­ła­ła się tam do­stać w po­je­dyn­kę, bez dra­bi­ny i klu­czy na dach. Fak­tem jed­nak było, iż przez trzy dni go­ście ho­te­lo­wi myli się i pili wodę, w któ­rej pły­wa­ły roz­kła­da­jące się zwło­ki Emmy i gdy to wy­szło na jaw, to był ko­niec tego ho­te­lu.

– Przy­sze­dłem tu­taj, po­nie­waż mam dla cie­bie pro­po­zy­cję – ci­ągnął i czuł, jak się do nie­go zbli­ża, a bi­jąca od niej zło­ść była nie­mal na­ma­cal­na. – Mogę po­da­ro­wać ci od­po­czy­nek od tej męki i błądze­nia po­mi­ędzy ścia­na­mi tego miej­sca. Ale ma to swo­ją cenę.

Była bli­sko. Czuł w płu­cach chłód. Pie­kło go przy ka­żdym wde­chu. Kątem oka w brud­nym lu­strze za­uwa­żył po­stać prze­mo­czo­nej dziew­czy­ny, z któ­rej skra­pla­ła się woda. Jej cia­ło było w sta­nie roz­kła­du. Pła­ty skó­ry od­kle­ja­ły się od resz­ty si­ne­go cia­ła.

Pa­trzy­ła na nie­go z po­chy­lo­ną gło­wą.

– Zro­bię to wszyst­ko – ci­ągnął – je­że­li wpu­ścisz mnie do Um­bry...

Gdy to po­wie­dział, dziew­czy­na spoj­rza­ła na lu­stro, tam zła­pa­li kon­takt wzro­ko­wy. Ta­fla pękła na­gle, a ona unio­sła gło­wę wy­żej, roz­sze­rza­jąc oczy w stra­chu, po czym znik­nęła.

Chłód ustąpił. Jego miej­sce za­jęło cie­pło let­niej nocy i dusz­ne po­wie­trze.

– Cze­kaj!

Max wstał i za­czął się roz­glądać. Wte­dy usły­szał od­głos do­cho­dzący z ko­ry­ta­rza. Wy­bie­gł z po­ko­ju, podąża­jąc za głu­chy­mi dźwi­ęka­mi. Zbie­gł po klat­ce scho­do­wej dwa pi­ętra ni­żej, ude­rza­jąc gło­śno bu­ta­mi o sta­re drew­nia­ne scho­dy. Za­trzy­mał się przed ko­lej­nym po­ko­jem, skąd do­cie­ra­ły dźwi­ęki. Wzi­ął do ręki la­tar­kę i wbie­gł do środ­ka.

Smród śmiet­ni­ka ude­rzył w nie­go z im­pe­tem. W po­ko­ju zna­la­zł trzech bez­dom­nych, któ­rzy ze­rwa­li się na jego wi­dok i prze­stra­sze­ni za­sło­ni­li gło­wy ręka­mi. Zruj­no­wa­ny po­kój z kil­ko­ma brud­ny­mi ma­te­ra­ca­mi i ca­łym do­rob­kiem bez­dom­nych, któ­rzy zro­bi­li so­bie tu swo­ją me­li­nę. Max zga­sił la­tar­kę, by nie ra­zić ich po oczach i spu­ścił wzrok, zre­zy­gno­wa­ny, wie­dząc, że ko­lej­ny raz mu się nie po­wio­dło.

Wy­ci­ągnął wodę i rzu­cił do jed­ne­go z bez­dom­nych, po czym za­mknął za sobą drzwi, wy­cho­dząc.

* * *

Mrok okrył Maxa ci­ężkim ko­cem, przy­ćmie­wa­jąc jego wszyst­kie zmy­sły. Prze­bi­jał się je­dy­nie ci­chy głos wy­ma­wia­jący jego imię. Sły­szał, że go woła, był tego świa­dom, lecz nie re­ago­wał. Ktoś po­ło­żył rękę na jego ra­mie­niu. Max ze­rwał się ze snu, wi­dząc, że sie­dzi na krze­śle wśród ubra­nych na nie­bie­sko uczniów, któ­rzy wła­śnie ko­ńczą szko­łę. On ko­ńczył szko­łę – do­ta­rło do nie­go i prze­ta­rł twarz dło­nią, bio­rąc głębo­ki wdech, by się po­bu­dzić.

– Wo­ła­ją cię – po­wie­dział mu kum­pel z kla­sy.

– Max Ewing? Max Ewing! Za­pra­sza­my!

Dy­rek­tor­ka szko­ły ma­cha­ła do nie­go ręką ze sce­ny, w tym roku usta­wio­nej wy­jąt­ko­wo przed szko­łą. Max wstał i za­czął po­spiesz­nie prze­ci­skać się przez rząd uczniów. Nie­ste­ty, po­mi­mo tego wa­żne­go dnia, licz­ba bia­łych krze­seł znacz­nie prze­wa­ża­ła nad ubra­ną na nie­bie­sko mło­dzie­żą. Ich miny po­zba­wio­ne były po­zy­tyw­nych emo­cji. Od­kąd wró­cił z Mrocz­nej Um­bry pięć lat temu, a Ga­rou, któ­ry przy­własz­czył so­bie cia­ło jego star­sze­go bra­ta, za­mknął świat astral­ny przed fi­zycz­nym, lu­dzie za­częli po­pa­dać w głębo­kie de­pre­sje, któ­re w wie­lu przy­pad­kach do­pro­wa­dza­ły do sa­mo­bójstw. Lu­dzie po­zba­wie­ni du­cho­wo­ści nie po­sia­da­ją na­dziei, nie od­naj­du­ją w so­bie chęci ani żad­nej przy­jem­no­ści, gdyż na­gle, jak od­ci­ęte to­po­rem, wszyst­ko, co wcze­śniej spra­wia­ło im ra­do­ść, sta­ło się pła­skie i po­zba­wio­ne sen­su. Po­zo­sta­ła we­ge­ta­cja.

Max sze­dł wzdłuż czer­wo­ne­go dy­wa­nu po­mi­ędzy sta­ran­nie uło­żo­ny­mi rzęda­mi krze­se­łek. Czuł, że jesz­cze nie do ko­ńca do­sze­dł do sie­bie po tym, jak od­pły­nął pod­czas prze­mo­wy dy­rek­tor­ki. Nie pa­mi­ętał, kie­dy ostat­ni raz za­snął w łó­żku. Wsze­dł na po­dest i sta­nął przed pa­nią Da­vis, dy­rek­tor­ką szko­ły, któ­ra mia­ła siwe loki i oku­la­ry o bar­dzo gru­bych szkłach. Była sta­ra, choć nie umiał okre­ślić jej wie­ku. Dwa uści­ski dło­ni, dwa, nie trzy, gdyż wi­ce­dy­rek­tor w ze­szłym ty­go­dniu prze­stał już po­ja­wiać się w szko­le. Uspra­wie­dli­wia­no go cho­ro­bą, ale Max był pe­wien, że po pro­stu się pod­dał. Chło­pak nie miał mu tego za złe, wi­ce­dy­rek­tor nie wie­dział, że to nie jego wina.

Nikt z nich nie wie­dział – po­my­ślał, spo­gląda­jąc na uczniów ze sce­ny.

– Max?

Dy­rek­tor­ka wska­za­ła na mi­kro­fon, do­da­jąc mu otu­chy. Spoj­rzał na ró­wie­śni­ków. Wi­dział ich zbo­la­łe miny i pu­ste oczy. Chciał ich ja­koś po­cie­szyć. Wie­dział, że jako Ga­rou był bar­dziej od­por­ny na dzia­ła­nia świa­ta cie­nia, choć nie po­zo­sta­wał mu obo­jęt­ny. Spoj­rzał na swój dy­plom i sta­nął przed mi­kro­fo­nem. Nikt z uczniów nie chciał prze­ma­wiać tego roku. Na­brał po­wie­trza w płu­ca i otwo­rzył usta, by za­cząć, ale coś przy­ku­ło jego uwa­gę. Za­sty­gł na­gle, a mi­kro­fon gło­śno za­pisz­czał.

Pa­trzył na duże drze­wo po pra­wej tuż za ostat­nim rzędem pu­stych krze­seł. Jego uwa­gę przy­kuł czar­ny, gęsty dym uno­szący się za nim. Wi­dział już wcze­śniej taki dym, ale nie tu­taj. Za­uwa­żył rów­nie czar­ną dłoń, któ­ra nie­spiesz­nie ob­jęła pień. Max za­mknął oczy, jak­by mia­ło to spo­wo­do­wać, że ob­raz zmie­ni się, ale tak się nie sta­ło. Je­den z uczniów o azja­tyc­kiej uro­dzie stał jak po­sąg i pa­trzył na upio­ra. Czar­na isto­ta wo­ła­ła go do sie­bie, wa­bi­ła go. Na­pi­ęcie ro­sło i za­ci­ska­ło się w po­wie­trzu; czuł, jak przy­spie­sza mu ser­ce, a jego po­licz­ki za­czy­na­ją pło­nąć. Czar­na dłoń wy­ło­ni­ła się zza drze­wa w kie­run­ku ofia­ry, a chło­pak jak za­hip­no­ty­zo­wa­ny pod­cho­dził bli­żej i bli­żej. Jesz­cze krok i będzie na wy­ci­ągni­ęcie ręki, po­my­ślał Max.

– Stój! – ryk­nął do­no­śnie do mi­kro­fo­nu, aż wszy­scy zgro­ma­dze­ni pod­sko­czy­li i spoj­rze­li na nie­go zdzi­wie­ni.

– Max Ewing! – krzyk­nęła dy­rek­tor­ka ze zło­ścią.

Chło­pak zer­k­nął na nią, a gdy znów spoj­rzał w stro­nę drze­wa, nie za­uwa­żył ani dymu, ani upio­ra, a sko­ło­wa­na ofia­ra ode­szła po­spiesz­nym kro­kiem, rzu­ca­jąc Ma­xo­wi prze­stra­szo­ne spoj­rze­nie. Max wi­dział wkle­jo­ne w sie­bie oczy, pe­łne osądu, jak­by pa­trzy­li na wa­ria­ta.

– Prze­pra­szam – po­wie­dział do mi­kro­fo­nu i zsze­dł ze sce­ny. Szyb­kim kro­kiem pod­sze­dł do drze­wa, ale ni­ko­go w jego po­bli­żu nie było. Jego dzi­wacz­ne za­cho­wa­nie ni­ko­go nie zdzi­wi­ło – nikt dzi­siaj nie za­cho­wy­wał się na­tu­ral­nie, a wi­ęk­szo­ść nie pa­mi­ęta­ła już, co to jest „nor­mal­nie”. W od­da­li do­strze­gł chło­pa­ka, któ­re­go wa­bił upiór; stał przy sto­łach z na­po­ja­mi. Max skie­ro­wał się pro­sto ku nie­mu.

– Wi­dzia­łeś go, praw­da? – spy­tał Max.

Chło­pak po­pa­trzył na nie­go.

– Niby kogo?

– Jak to kogo? Tę ciem­ną po­stać za drze­wem?

– Nie wiem, o czym mó­wisz – od­pa­rł na­gle tam­ten, wy­ra­źnie prze­stra­szo­ny. Uni­kał kon­tak­tu wzro­ko­we­go.

– Prze­stań, prze­cież... – Max drążył.

– Daj mi spo­kój, do­bra? Nie mam po­jęcia, o co ci cho­dzi.

– Sze­dłeś do nie­go, wi­dzia­łem ze sce­ny. – Max wska­zał na po­dest. – Mó­wił coś do cie­bie?

Azja­ta wy­ra­źnie się de­ner­wo­wał i roz­glądał, czy nikt ich nie sły­szy.

– Mu­sisz mi po­wie­dzieć – na­ci­skał Max. – To bar­dzo wa­żne.

– Od­pieprz się! – chło­pak odło­żył ku­bek na sto­lik i od­sze­dł. – Je­steś świ­rem!

Max za­uwa­żył wle­pio­ne w sie­bie oczy in­nych uczniów. Chło­pak co­raz bar­dziej ro­zu­miał, jak Tay­lor mu­siał się czuć gnębio­ny przez te wszyst­kie lata za to, że był inny. Spoj­rzał ostat­ni raz na drze­wo, jak ko­ły­sa­ło li­śćmi na lek­kim wie­trze, a cień, któ­ry rzu­ca­ło, stał nie­ru­cho­mo, jak­by było w Um­brze.

Coś się zmie­ni­ło, ale Max nie wie­dział jesz­cze co.

Nie­dłu­go pó­źniej Max w to­wa­rzy­stwie dwóch ko­le­gów i ko­le­żan­ki z kla­sy wra­ca­li pie­szo do do­mów. Jed­nak, mimo iż szli obok sie­bie, byli jak­by osob­no. Nikt nic nie mó­wił. Ka­żde z nich ga­pi­ło się w te­le­fon, poza dziew­czy­ną, któ­ra trzy­ma­ła w dło­ni ksi­ążkę. Max czy­tał o ko­lej­nych strasz­nych i na­wie­dzo­nych miej­scach w oko­li­cach Chi­ca­go, któ­re mó­głby od­wie­dzić. Miał już na oku opusz­czo­ny dom dziec­ka, o któ­rym zła opi­nia gło­si, że męczo­ne tam dzie­ci, a na­stęp­nie za­bi­ja­ne, mó­wi­ły te­raz do lu­dzi zza ścian.

– Mało ci dra­ma­tu do­oko­ła? – spy­ta­ła go w ko­ńcu Eli­sa.

Była zgrab­ną blon­dyn­ką o dłu­gich no­gach i z war­ko­czem, któ­ry za­plo­tła so­bie spe­cjal­nie na od­biór dy­plo­mu uko­ńcze­nia szko­ły. Mia­ła na so­bie pro­stą su­kien­kę nad ko­la­na i bia­łe buty spor­to­we. Max uwa­żał to za dziw­ne po­łącze­nie, ale u niej to za­dzia­ła­ło. Mia­ła zie­lo­ne, sze­ro­ko roz­sta­wio­ne oczy, nos wy­pu­kły jak ostrze sza­bli i wąskie usta za­kry­wa­jące ide­al­ne zęby. Była dziw­nej uro­dy, ale to czy­ni­ło ją ład­ną.

– Co? Aaaa, prze­pra­szam. – Max scho­wał te­le­fon. – Po pro­stu mnie to in­te­re­su­je.

– Za dużo prze­pra­szasz – od­po­wie­dzia­ła Eli­sa.

– Co cię in­te­re­su­je? – wtrącił Bob­by, blon­dyn, któ­ry był tak po­dob­ny do Eli­sy, że cała szko­ła my­śla­ła, że są ro­dze­ństwem. Miał na so­bie nie­bie­ską ko­szu­lę i dżin­sy.

– Du­chy. – Max od­po­wie­dział krót­ko, nie chciał się roz­ga­dy­wać. – A wy co czy­ta­cie?

– Przy­gląda­łem pro­po­zy­cję pra­cy, albo może cho­ciaż ja­kie­goś sta­żu. Mam dziw­ne wra­że­nie, że nie ma sen­su pró­bo­wać. Ten świat się sko­ńczy, za­nim zdążę do­stać wy­pła­tę.

Max spoj­rzał na zwi­ędłe kwiat­ki ro­snące przy chod­ni­ku i kil­ka mar­twych ro­ba­ków obok nich. Już na­wet ro­śli­ny nie chcą ro­snąć – stwier­dził.

– A ja wam mó­wię, to wszyst­ko przez tę tech­no­lo­gię, nisz­czy nas od środ­ka – do­dał John­ny, ni­ski i tęgi, jako je­dy­ny miał na ko­szu­lę za­ci­ągni­ęte szel­ki. – Ogląda­łem w In­ter­ne­cie roz­mo­wę, jak psy­cho­log po­twier­dzał ne­ga­tyw­ny wpływ tech­no­lo­gii na na­sze ko­mór­ki mó­zgo­we, któ­re fi­nal­nie pro­wa­dzą do po­czu­cia utra­ty sen­su. Brzmi zna­jo­mo?

– Ten zno­wu o tym... – Bob­by wy­wró­cił te­atral­nie ocza­mi.

– Po­my­śl­cie. – John­ny unió­sł rękę. – Na zie­mi jest zbyt dużo lu­dzi, mu­szą się nas ja­koś po­zbyć. Wpro­wa­dzą na­rzędzia ta­kie jak smart­pho­ny, któ­re uza­le­żnia­ją nas od sie­bie i przez to, co po­ka­zu­ją nam na ekra­nach, za­ła­mu­ją psy­chicz­nie wi­ęk­szo­ść spo­łe­cze­ństwa. Ci, co są sła­bi, men­tal­nie po­pe­łnią sa­mo­bój­stwo i spra­wa się sama wy­ja­śni. Mniej lu­dzi, wi­ęk­sze szan­se dla pla­ne­ty.

– John­ny, daj spo­kój – od­pa­rła Eli­sa. – Nie chcę sły­szeć o ko­lej­nej teo­rii spi­sko­wej, o taj­nych ak­cjach rządów, lu­dziach jasz­czu­rach czy pła­skiej zie­mi. Nie mam dziś na­stro­ju.

– To nie jest żad­na teo­ria spi­sko­wa, tyl­ko fak­ty, na któ­re są do­wo­dy. Pla­ne­ta nas w ko­ńcu nie wy­ży­wi, nie w ta­kich licz­bach, więc licz­by trze­ba zmniej­szyć. Dla­te­go wła­śnie...

– Świat za­mknął się na jego du­cho­wą stro­nę. To jest po­wód na­sze­go złe­go sa­mo­po­czu­cia – wtrącił spo­koj­nie Max, a zna­jo­mi za­mil­kli. – Wszyst­ko ma dru­gą stro­nę. Żeby czło­wiek był zdro­wy, żeby ro­śli­ny, rze­ki i zwie­rzęta były zdro­we, mu­szą wspó­łżyć z astral­ną częścią sie­bie. Te­raz tego nie ma, zo­sta­li­śmy uwi­ęzie­ni w ma­te­rial­nej części świa­ta, dla­te­go dzie­je się to, co się dzie­je. Tech­no­lo­gia nie ma z tym nic wspól­ne­go.

Szli w mil­cze­niu, a chwi­lę po­tem unió­sł się dźwi­ęk klak­so­nu. Kie­row­cy trąbi­li na inne auto, któ­re za­trzy­ma­ło się wol­no i za­blo­ko­wa­ło prze­jazd. Ko­bie­ta sie­dząca za kie­row­ni­cą za­kry­wa­ła twarz dło­ńmi i pła­ka­ła, nie re­agu­jąc na ha­ła­sy. Max chciał do niej po­de­jść, ale dziew­czy­na zła­pa­ła go za rękę i od­ci­ągnęła na­le­ga­jąc, by iść da­lej. Po­słu­chał, a po chwi­li mar­twą ci­szę prze­rwał Bob­by:

– No to może wy­wo­ła­my ja­kieś du­chy? I zapy-tamy je?

– Pro­szę, nie rób­cie tego – wtrącił Max. – O ile nie wie­rzę, że jest to te­raz w ogó­le mo­żli­we, ma to swo­ją cenę. Je­że­li wy zo­ba­czy­cie ich, oni zo­ba­czą was, a ni­g­dy nie wie­cie, jaki duch jest w po­bli­żu. Nie wszyst­kie są do­bre.

– Skąd ty to wszyst­ko wiesz? – spy­ta­ła Eli­sa i scho­wa­ła ksi­ążkę do tor­by.

– Dużo czy­tam – od­pa­rł po chwi­li, ucie­ka­jąc wzro­kiem.

– Czy to du­chy, czy lu­dzie jasz­czu­ry, uwa­żam, że po­win­ni­śmy świ­ęto­wać uko­ńcze­nie szko­ły. Co wy na to? – wtrącił John­ny. – Na­le­ży nam się!

– Nie wiem... – wy­mam­ro­ta­ła dziew­czy­na.

– Ja od­pa­dam – rze­kł do­bit­nie Max.

– Zno­wu je­steś za­jęty? – Bob­by ob­rzu­cił wszyst­kich szyb­kim spoj­rze­niem. – Ostat­nie lata wi­du­je­my cię tyl­ko w szko­le, gdzie od­sy­piasz nie­prze­spa­ne noce. Co ty wte­dy ro­bisz, że ni­g­dy nie śpisz?

– Czy­tam – od­po­wie­dział zmie­sza­ny.

We­szli na uli­cę, na któ­rej miesz­kał Max. Prze­cho­dząc przez pasy, kątem oka za­uwa­żył ruch za la­tar­nią. Zwol­nił nie­co, po czym od­wró­cił się, lecz nie do­strze­gł ni­cze­go po­dej­rza­ne­go ani nie­po­ko­jące­go. Ale gdy znów ru­szył szyb­ciej, coś stuk­nęło. Gło­śno i wy­ra­źnie. Jak­by tam coś było i ba­wi­ło się z nim.

Po­now­nie się od­wró­cił. Zo­ba­czył tur­la­jącą się pusz­kę po coli. I coś jesz­cze... Wy­czu­wał czy­jąś obec­no­ść, to było dziw­ne, nie­mal na­ma­cal­ne. Ale to uczu­cie szyb­ko znik­nęło.

– Max! – krzyk­nęła dziew­czy­na. – Max, uwa­żaj!

Unió­sł się pisk opon ha­mu­jące­go gwa­łtow­nie sa­mo­cho­du. Chło­pak w ostat­niej chwi­li od­sko­czył i opa­rł ręce na ma­sce za­trzy­mu­jące­go się auta. Żo­łądek pod­sze­dł mu do gar­dła, a ser­ce wa­li­ło, jak­by chcia­ło wy­sko­czyć. Max zo­ba­czył wście­kłe­go kie­row­cę, któ­ry ma­chał ręką, wy­ga­nia­jąc go sprzed po­jaz­du.

– Kur­wa, ży­cie ci nie­mi­łe? Co ty od­pier­da­lasz? Gów­niarz je­den!

Jak tyl­ko się od­su­nął, auto od­je­cha­ło z ry­kiem sil­ni­ka.

– Niech cię szlag tra­fi, po­je­ba­ńcu! – usły­szał jesz­cze głos roz­wście­czo­ne­go kie­row­cy.

– Nie­nor­mal­ny je­steś!? – rzu­cił Bob­by, a dziew­czy­na pod­bie­gła do Maxa, wy­gląda­jąc na bar­dziej prze­ra­żo­ną niż on.

– Nic mi nie jest – uspo­ka­jał ją.

– Nie za­trzy­muj się na środ­ku dro­gi, sam się pro­sisz o wy­pa­dek – mo­ra­li­zo­wał tęgi kum­pel.

– John­ny! – zbesz­ta­ła go.

– No co? Taka praw­da. Wsze­dł na uli­cę, jak­by w tran­sie był!

Max nie sły­szał kłót­ni zna­jo­mych, gdyż wci­ąż pa­trzył na pusz­kę, któ­ra wtur­la­ła się do ka­na­łów ście­ko­wych za­pra­sza­jąco. Je­że­li było to za­pro­sze­nie, Max nie miał za­mia­ru z nie­go sko­rzy­stać, zda­wa­ło się być pu­łap­ką, któ­ra omal go nie za­bi­ła. Wró­cił na chod­nik.

Grup­ka przy­ja­ciół do­ta­rła w ko­ńcu do domu Maxa. Za­trzy­ma­li się przed sze­re­go­wy­mi bu­dyn­ka­mi w sty­lu bry­tyj­skim. Chło­pak unió­sł rękę w po­że­gna­niu i ru­szył w kie­run­ku drzwi.

– Mo­że­my we­jść? – spy­ta­ła Eli­sa.

– No wła­śnie! – Blon­dyn jak­by ożył. – Nikt ni­g­dy u cie­bie nie był, a to ide­al­ny po­my­sł na za­ko­ńcze­nie szko­ły, żeby urządzić małą ba­lan­gę u cie­bie, co nie?

– Mój oj­czym jest cho­ry, prze­łó­żmy to na inny czas. – Max w od­po­wie­dzi unió­sł ra­mio­na.

– No weź, chce­my go po­znać. – Bob­by za­czął pod­cho­dzić do drzwi. – Pew­nie nie będzie zły, co?

– Na­praw­dę, to nie ta­kie...

– Bob­by ma ra­cję, je­stem za. – Dwóch zna­jo­mych za­częło wy­cho­dzić po scho­dach i si­ęgnęli po klam­kę.

– Nie mo­że­cie we­jść!

Pa­nicz­ny krzyk opu­ścił jego gar­dło i wi­dząc miny zna­jo­mych, od razu zdał so­bie spra­wę, że prze­sa­dził.

– Chło­pa­ki, Max ma ra­cję, nie ma sen­su męczyć jego oj­czy­ma, kie­dy nie czu­je się naj­le­piej – po­wie­dzia­ła Eli­sa, pró­bu­jąc za­ła­go­dzić sy­tu­ację.

Bob­by spu­ścił gło­wę, w oczach John­ny’ego na mo­ment bły­snęła zło­ść, ale za­tu­szo­wał ją szy­der­czym par­sk­ni­ęciem. Od­cho­dzi­li, kręcąc przy tym gło­wa­mi, wy­ra­źnie nim za­wie­dze­ni.

– To nie tak... – Max po­wie­dział jesz­cze pod no­sem, ale go nie sły­sze­li. Czuł się z tym źle. Nie za­cho­wał się jak do­bry ko­le­ga i miał tego świa­do­mo­ść. Eli­sa rzu­ci­ła mu ostat­nie spoj­rze­nie, wpla­ta­jąc w nie lek­ki uśmiech, po czym po­szła za ko­le­ga­mi. Po prze­ciw­nej stro­nie uli­cy, Max za­uwa­żył przy­gląda­jące­go się ca­łe­mu za­jściu sąsia­da, któ­ry był o pięć lat młod­szy od nie­go. Miał na imię Nanu i po­cho­dził z No­we­go Jor­ku. Był Afro­ame­ry­ka­ni­nem, za­wsze no­sił wy­go­lo­ną do skó­ry gło­wę. Wpro­wa­dził się wraz z ro­dzi­ca­mi rok po tym, jak Tay­lor zo­stał uwi­ęzio­ny w Mrocz­nej Um­brze. Dzi­siaj po­zo­stał je­dy­nie cień po ra­do­snym dziec­ku, ja­kie wte­dy po­znał. Nanu był szczu­pły i wy­so­ki, miał bar­dzo re­gu­lar­ne rysy twa­rzy i duże war­gi. Nie roz­sta­wał się ze swo­ją blu­zą z kap­tu­rem z ki­jem bejs­bo­lo­wym na pier­si, no­sił ją na­wet dzi­siaj, gdy pa­no­wał upał.

Nanu trzy­mał w dło­ni siat­kę ze skle­pu bu­dow­la­ne­go. Gdy zo­ba­czył, że Max na nie­go pa­trzy, scho­wał siat­kę za ple­ca­mi, jak­by nie chciał po­ka­zy­wać, co w niej miał. Kiw­nął gło­wą do Maxa, po czym wsze­dł do swo­je­go domu. Sa­mo­chód jego ro­dzi­ców stał przed bu­dyn­kiem w li­ściach po fel­gi, po­kry­ty bru­dem. Nie był od­pa­la­ny od mie­si­ęcy. Wi­ęk­szo­ść aut wy­gląda­ła tak samo, lu­dzie co­raz częściej po­rzu­ca­li swo­je obo­wi­ąz­ki i nie wy­cho­dzi­li z do­mów. Prze­cho­dzi­li na tryb pra­cy zdal­nej, a przy­naj­mniej ten, kto mógł.

Max wsze­dł do środ­ka. Za­mknął za sobą drzwi i prze­kręcił klucz. Pięć dłu­gich lat mi­nęło, od­kąd wsze­dł do tego domu po raz pierw­szy. Mia­ło to być miej­sce no­we­go po­cząt­ku, lep­szej, spo­koj­niej­szej przy­szło­ści. Przez pięć lat wcho­dził tu, wi­dząc te same ciem­ne za­sło­ny i me­ble. Zbi­ta szy­ba w rogu fra­mu­gi, któ­rą Tay­lor w cie­le Emmy się wła­mał, zo­sta­ła przez Max’a za­kle­jo­na ta­śmą. Do dziś nic się pod tym względem nie zmie­ni­ło. Ka­na­pa wci­ąż była spla­mio­na krwią Car­la, mimo iż sta­rał się ją wy­prać, a lu­stro, na któ­rym w Um­brze jego star­szy brat wy­pi­sał wska­zów­kę, jak się oka­za­ło nie dla nie­go, wci­ąż od­bi­ja­ło sa­lon.

Dzien­ne świa­tło bo­le­śnie uświa­da­mia­ło chło­pa­ka, ja­ki­mi ki­lo­gra­ma­mi ku­rzu przy­kry­ty był sa­lon. Po­zo­sta­wio­ne szklan­ki i mi­ski na­dal wy­pe­łnio­ne były sta­rym je­dze­niem – do­oko­ła ro­iło się od much. Za­uwa­żył ko­lej­ną już pla­mę na podło­dze po roz­la­nej her­ba­cie. Za­pach da­le­ce nie od­bie­gał od tego z po­ko­ju bez­dom­nych w opusz­czo­nym ho­te­lu.

– Nie­na­wi­dzę tego miej­sca – wes­tchnął.

Skie­ro­wał się wprost na scho­dy, lecz przy­sta­nął i spoj­rzał na ciem­ną kuch­nię, w któ­rej wszyst­kie okna były za­sło­ni­ęte ża­lu­zja­mi. W ciem­nym po­miesz­cze­niu przy sto­le ku­chen­nym sie­dział Carl. Zgar­bio­ny nad sto­łem jak­by spał na sie­dząco, w no­szo­nych od mie­si­ęcy dżin­sach i czar­nym pod­ko­szul­ku. Bor­do­wa zi­mo­wa czap­ka, prze­mo­czo­na od za­schni­ętej krwi, wci­ąż wid­nia­ła na jego gło­wie. Max za­czął ostro­żnie po­ko­ny­wać scho­dy. Usły­szał świst prze­ci­ągu w dziu­rze ko­min­ka, któ­rą zro­bił wła­sno­ręcz­nie, by spraw­dzić, czy Tay­lor nie ukrył tam cze­goś wi­ęcej niż ksi­ęgi. Ko­mi­nek oka­zał się pu­sty.

Kła­dąc sto­pę na stop­niu, jego ci­ężar wy­dał od­głos skrzyp­ni­ęcia. Nie­za­do­wo­lo­ny z sie­bie zmarsz­czył brwi i po­wo­li wy­chy­lił się w stro­nę Car­la, któ­ry ni­czym zom­bie za­czął wol­no uno­sić gło­wę. Max nie cze­kał dłu­żej i szyb­ki­mi sko­ka­mi po­ko­nał scho­dy, a na­stęp­nie po­spiesz­nie wsze­dł do swo­je­go po­ko­ju. Za­trzy­mał drzwi przy fra­mu­dze, by spraw­dzić, czy Carl za nim idzie, ale nie było go tam, więc do­mknął ci­cho drzwi. Rzu­cił ple­cak na łó­żko, włączył lap­to­pa i od­pa­lił ra­dio.

– ... po­mi­mo tych nie­for­tun­nych zda­rzeń, nie­ste­ty nie mo­że­my na nich sko­ńczyć na­sze­go po­po­łu­dnio­we­go pod­su­mo­wa­nia dnia. Przy prze­ra­ża­jąco szyb­ko ro­snących licz­bach sa­mo­bójstw i re­kor­do­wo ma­łej licz­bie ro­dze­nia się dzie­ci. Wy­gląda na to, że kry­zys po­głębia­jący się od pi­ęciu lat na­bie­ra tem­pa i za­czy­na do­ty­kać nie tyl­ko na­sze sa­mo­po­czu­cie, ale za­czy­na być re­al­nym za­gro­że­niem epi­de­micz­nym. Mó­wi­my tu­taj o glo­bal­nym kry­zy­sie, któ­re­go dłu­żej po­li­ty­cy nie mogą za­mia­tać pod dy­wan...

Max zdjął z sie­bie ubra­nia szkol­ne i spoj­rzał w lu­stro – na si­ńce i krwiak znaj­du­jące się na że­brach oraz bar­ku. Za­rzu­cił na sie­bie ko­szul­kę i spodnie dre­so­we, po czym wlał wodę do szej­ka z odżyw­ką. Dbał o swo­je cia­ło, tre­nu­jąc sztu­ki wal­ki. Pa­mi­ętał, jak ła­two Teurg spu­ścił ło­mot jemu i Tay­lo­ro­wi. Wie­dział, że na ko­lej­ne spo­tka­nie musi być le­piej przy­go­to­wa­ny.

Do jego uszu do­ta­rł dźwi­ęk do­bie­ga­jący z ko­ry­ta­rza, od­głos skrzy­pi­ących scho­dów, wol­no je­den po dru­gim. Max pod­sze­dł do drzwi i de­li­kat­nie je uchy­lił. Na ko­ńcu ko­ry­ta­rza zo­ba­czył wy­chy­lo­ne mar­twe oko psy­cho­lo­ga, któ­ry ob­ser­wo­wał te­raz jego po­kój. Wy­glądał jak Gol­lum cza­jący się z mro­ku na pie­rścień. Max nie wie­dział, co Teurg mu zro­bił i jak to mo­żli­we, że przy­wró­cił go do ży­cia po po­strza­le w gło­wę, ale w głębi ser­ca nie chciał na­wet wie­dzieć. Dręczy­ło go su­mie­nie, męka, jaką uwi­ęzio­ny w tym cie­le Carl mu­siał czuć – któ­re­go nie słu­cha­ło wła­sne cia­ło. Los psy­cho­lo­ga był ko­lej­nym ci­ęża­rem, jaki chło­pak obar­czał swo­je bar­ki.

Za­mknął drzwi, usia­dł na krze­śle i mie­sza­jąc szej­ka, słu­chał da­lej ra­dia.

– ...ta nie­zro­zu­mia­ła dla ni­ko­go sy­tu­acja do­ty­ka nie tyl­ko lu­dzi czy zwie­rzęta, ale rów­nież i ro­śli­ny, gdyż te wy­ra­źnie spo­wol­ni­ły do­star­cza­nie tle­nu czy po­ży­wie­nia. Dziś rano pierw­szy raz w hi­sto­rii w No­wym Jor­ku bra­kło tle­nu, by swo­bod­nie od­dy­chać, lu­dzie do­słow­nie nie mie­li sił wstać ze swo­ich łó­żek. Słu­żby do­star­cza­ły bu­tle z tle­nem oso­bom i kil­ka go­dzin pó­źniej sy­tu­acja ule­gła po­pra­wie. Do ja­kiej tra­ge­dii musi do­jść, by pre­zy­dent wresz­cie za­re­ago­wał? Naj­pierw pan­de­mia, a te­raz to...

Max prze­grze­bał stos sta­rych ksi­ążek, w któ­rych to­nął po­kój. Chło­pak zdo­łał uzbie­rać przez te wszyst­kie lata spo­rą ko­lek­cję ksi­ąg do­ty­czących Um­bry i wy­cho­dze­nia du­szy z cia­ła. Pró­bo­wał od­na­le­źć spo­sób na agre­syw­ne wtar­gni­ęcie na dru­gą stro­nę. Od po­ja­wie­nia się Teur­ga, Um­bra z cza­sem za­częła być trud­niej do­stęp­na. Ostat­ni jego spa­cer po świe­cie cie­nia za­raz będzie miał rocz­ni­cę. Wy­ci­ągnął ksi­ążkę, jaką uda­ło mu się ostat­nio od­ku­pić od mężczy­zny, któ­ry w In­ter­ne­cie ogła­szał się jako „pro-sza­man” – prędzej był to wa­riat niż sza­man, ale to cudo skądś wy­trza­snął.

– ...na te­raz dzi­ęku­ję za uwa­gę. Miej­my na­dzie­ję, że w wie­czor­nych wia­do­mo­ściach będę miał dla was ja­kieś po­zy­tyw­ne in­for­ma­cje. Pa­mi­ętaj­cie, nie je­ste­ście w tym sami, wspól­ny­mi si­ła­mi prze­trwa­my to sza­le­ństwo. Do usły­sze­nia, trzy­maj­cie się.

Max wy­łączył ra­dio i pod­sta­wił kosz na śmie­ci, po czym jed­nym mach­ni­ęciem ręki zrzu­cił syf, jaki ze­brał mu się na biur­ku. Na­stęp­nie podło­żył pod lap­top ksi­ążkę i za­czął prze­cze­sy­wać In­ter­net. Szu­kał miejsc, w któ­rych lu­dzie twier­dzi­li, że wi­dzie­li du­chy. Dzi­ęki in­for­ma­cjom, ja­kie zdo­łał zgro­ma­dzić przez ostat­ni rok na te­mat we­jścia do Um­bry, do­wie­dział się, że

je­dy­ną opcją prze­do­sta­nia się na dru­gą stro­nę jest by­cie za­pro­szo­nym i wci­ągni­ętym przez du­cha, któ­ry świat cie­nia za­miesz­ku­je. Nie­ste­ty, Pe­num­bra rów­nież sta­wa­ła się nie­wi­docz­na, Max czuł w ko­ściach, że czas się ko­ńczy. Dzi­siej­sze wy­da­rze­nie z upio­rem pod­czas roz­da­nia dy­plo­mów było tego do­wo­dem.

Od­wró­cił się za sie­bie. Za oknem było już ciem­no. Nie za­uwa­żył na­wet, kie­dy za­szło sło­ńce. Si­ęgnął do ple­ca­ka po ener­ge­tyk i wy­ci­ągnął z kie­sze­ni mo­ne­tę z po­do­bi­zną Noah, któ­rą zna­la­zł w Mrocz­nej Um­brze.

– Ty wie­dzia­łbyś, co trze­ba zro­bić – po­wie­dział do mo­ne­ty. – To trwa już pięć lat, Noah, a ja mam wra­że­nie, że nie ro­bię żad­nych po­stępów. Dla­cze­go jesz­cze rok temu mo­głem we­jść do Um­bry, a te­raz jest dla mnie za­mkni­ęta? Dla­cze­go nie mogę od­na­le­źć Sary? Nie wiem, co mam ro­bić, jak mam oca­lić bra­ta? – Wzi­ął głębo­ki wdech. – Nie mam już siły, Noah.

Odło­żył mo­ne­tę obok lap­to­pa. Po­ło­żył na niej dłoń i za­mknął oczy. Wzi­ął kil­ka ko­lej­nych wde­chów, uspo­ko­ił my­śli. Tay­lor by się nie pod­dał, od­na­la­złby mnie – do­da­wał so­bie otu­chy. Na­stęp­nie otwo­rzył ksi­ążkę i za­czął czy­tać.

Gło­śny wrzask i krzyk po­sta­wił go na rów­ne nogi i omal nie prze­wró­cił krze­sła. Za oknem było już ciem­no. Zbie­gł na dół, prze­ska­ku­jąc stop­nie i wbie­gł do kuch­ni. Za­pa­lił świa­tło i zo­ba­czył Car­la, któ­ry trzy­mał się moc­no za skó­rę na po­licz­kach, ści­ąga­jąc ją w dół i wrzesz­czał prze­ra­źli­wie, mie­sza­jąc krzyk z pła­czem. Max chciał po­de­jść bli­żej, ale ten mach­nął ręką na oślep, ude­rza­jąc w rze­czy na bla­cie – ta­le­rze roz­trza­ska­ły się w drob­ny mak.

– Carl, po­sta­raj się uspo­ko­ić! Je­stem tu­taj! – wo­łał do nie­go, spa­ni­ko­wa­ny.

Nie­uma­rły wy­ma­chi­wał ręka­mi, śląc w po­wie­trze wszyst­ko, co zna­la­zło się w jego za­si­ęgu. Max od­sko­czył, ale unió­sł ręce do góry, po czym znów ru­szył po­wo­li w jego stro­nę.

– Spo­koj­nie, tyl­ko spo­koj­nie – po­wta­rzał.

Carl od­wró­cił się do lam­py ple­ca­mi, jak­by spra­wia­ła mu ból, a Max wi­dząc to, zga­sił świa­tło.

– Carl, pro­szę, mu­sisz się uspo­ko­ić!

Ale ten zła­pał się za gło­wę i za­czął ude­rzać ca­łym cia­łem o lo­dów­kę, szaf­ki i ścia­nę ni­czym wa­riat za­mkni­ęty w po­ko­ju bez kla­mek. Jed­nak krzy­ki, ja­kie do­by­wa­ły się z gar­dła Car­la, wy­ra­źnie su­ge­ro­wa­ły, że jego za­cho­wa­nie wy­ni­ka­ło z ogrom­ne­go bólu. Psy­cho­log spoj­rzał na swo­je dło­nie, były spla­mio­ne za­krze­płą krwią, prze­si­ąk­ni­ęta nią była rów­nież czap­ka. Prze­stał krzy­czeć, otwo­rzył sze­ro­ko usta jak karp, a mar­twe oczy roz­sze­rzy­ły się i za­szkli­ły. Stał w bez­ru­chu i pa­trzył na ręce, po czym wol­no skie­ro­wał twarz na Maxa, któ­ry znaj­do­wał się po dru­giej stro­nie sto­łu, wy­stra­szo­ny do cna.

– Zabi... za­bij mnie... – po­wie­dział, a łzy po­pły­nęły mu po po­licz­ku. – Za­bij...

– Carl, mu­sisz się uspo­ko­ić. Pro­szę cię, po­sta­raj się uspo­ko­ić!

– Za­bij mnie! – wrza­snął prze­ra­źli­wie Carl, po czym si­ęgnął po nóż znaj­du­jący się na bla­cie. Max do­bie­gł do nie­go w porę i zła­pał go od tyłu, rąb­nął jego dło­nią o stół, aż tam­ten pu­ścił ostrze i obaj pa­dli na ka­fel­ki. Max obej­mo­wał te­raz Car­la i trzy­mał go moc­no, tak by nie mógł zro­bić so­bie krzyw­dy.

– Je­stem przy to­bie, nie zo­sta­wię cię sa­me­go.

Max chciał, by Carl wie­dział, że go nie skre­ślił. Psy­cho­log rzu­cał się i wrzesz­czał, a był to wrzask zmie­sza­ny z bó­lem, smut­kiem i za­ła­ma­niem. Dźwi­ęk, któ­ry na­wie­dzał Maxa w kosz­ma­rach. Utrzy­ma­nie ro­słe­go mężczy­zny kosz­to­wa­ło go całą siłę, gdyż tam­ten szar­pał się jak dzi­ki zwierz, wierz­ga­jąc no­ga­mi. Aż po chwi­li, jak za pstryk­ni­ęciem pal­ca, Carl prze­stał się rzu­cać. Jego mi­ęśnie się roz­lu­źni­ły, a krzyk za­mie­nił się w po­stęki­wa­nie. Ru­chy sta­ły się śli­ma­cze, a wzrok pu­sty. Max wie­dział, że to już ko­niec, że świa­do­mo­ść Car­la od­pły­nęła gdzieś, gdzie nie musi pa­trzeć na swo­je dło­nie, pe­łne za­krze­płej krwi, ani od­czu­wać bólu po strza­le w gło­wę.

Po­mó­gł mu wstać.

– Już do­brze, Carl – po­wie­dział. – Cho­dź, ogar­nij­my cię.

Zdy­sza­ny Max za­pro­wa­dził Car­la do umy­wal­ki i za­czął ob­my­wać mu dło­nie z jego wła­snej krwi. Carl pa­trzył na nie­go po­słusz­nie, otu­ma­nio­nym wzro­kiem, jak­by przedaw­ko­wał środ­ki uspo­ka­ja­jące. Jed­no­cze­śnie, zdzi­wio­ny, nie ro­zu­miał, co się dzie­je. Chło­pak wy­ta­rł czy­ste dło­nie mężczy­zny, po czym pod­sta­wił mu krze­sło i po­sa­dził na nim. Carl spoj­rzał ospa­le na Maxa, a ten z lek­kim uśmie­chem otu­chy po­kle­pał go po ra­mie­niu i zdjął ostat­nią pły­nącą łzę z zim­ne­go po­licz­ka psy­cho­lo­ga. Carl spoj­rzał w dół, gar­bi­ąc się tro­chę, a Max wy­pu­ścił po­wie­trze z płuc. Ta­kie prze­bły­ski świa­do­mo­ści nie zda­rza­ły się często, ale nie­ste­ty mia­ły miej­sce.

Max nie wie­dział, co zro­bił mu Ga­rou. Jak to mo­żli­we, że cia­ło Car­la funk­cjo­no­wa­ło po tym, jak strze­li­li mu w gło­wę. Jed­nak wie­dział, że jego duch jest uwi­ęzio­ny w tym cie­le, wi­dział go, gdy był jesz­cze w sta­nie wcho­dzić do Um­bry. Nie­ste­ty nie po­tra­fił mu po­móc. Na­wet jako duch wy­da­wał się być otu­ma­nio­ny, cza­sem re­ago­wał na swo­je imię, a cza­sem nie, jak­by cze­goś szu­kał, albo sta­rał się roz­po­znać, gdzie jest. Przez ostat­nie pięć lat Carl w mo­men­tach świa­do­mo­ści za­da­wał so­bie śmier­tel­ne cio­sy, dźgał, ciął, ale nic to nie da­wa­ło. Ko­ńczy­ło się na tym, że po­tem Max mu­siał go zszy­wać, by nie cho­dził z otwar­ty­mi ra­na­mi. Chło­pak przy­si­ągł so­bie, że od­naj­dzie spo­sób na uwol­nie­nie go z tego kosz­ma­ru.

Był mu to wi­nien.

Kie­dy Carl ewi­dent­nie się uspo­ko­ił, Max mógł udać się do swo­je­go po­ko­ju. Mi­nął po­dziu­ra­wio­ny ko­mi­nek, z któ­re­go wci­ąż wia­ło, po czym wsze­dł na scho­dy. Wte­dy ktoś za­pu­kał do drzwi. Chło­pak spi­ął się cały ze stra­chu, sły­sząc ryt­micz­ne trzy ude­rze­nia. Czuł, jak zmro­zi­ło mu krew w ży­łach, pa­ra­li­żu­jąc cia­ło ni­czym ka­mień. Dło­nie za­częły mu drżeć, a ścisk w klat­ce utrud­niał od­dy­cha­nie. Od­wró­cił się i uj­rzał ciem­ną syl­wet­kę za oknem sa­lo­no­wym, za­gląda­jącą do środ­ka. Wie­dział, z kim ma do czy­nie­nia, czuł to w ko­ściach.

Pod­sze­dł do drzwi i prze­kręcił klucz w dziur­ce. Na­stęp­nie uchy­lił je.

Prze­łk­nął śli­nę, wi­dząc sto­jące­go przed jego do­mem star­sze­go bra­ta. W gar­dle sta­nęła mu ogrom­na gula. Dało się usły­szeć ło­po­ta­nie prze­la­tu­jące­go kru­ka.

– Nie za­pro­sisz mnie do środ­ka? – spy­tał z za­dzior­nym uśmie­chem brat.

Max wró­cił do sa­lo­nu, zo­sta­wia­jąc drzwi otwar­te. Teurg w cie­le Tay­lo­ra za­mknął je za sobą i usia­dł na ka­na­pie, tuż obok pla­my krwi oświe­tlo­nej de­li­kat­nie świa­tłem noc­nych la­tar­ni. Max za­uwa­żył, że świe­cą o wie­le sła­biej niż zwy­kle i wie­dział, że była to spraw­ka jego go­ścia. Przy­zwy­cza­jo­ne do ciem­no­ści oczy po­zna­ły go po­mi­mo pa­nu­jące­go tam mro­ku.

– Po­wie­dzia­łem ci ostat­nim ra­zem, że nie je­steś tu mile wi­dzia­ny – wtrącił Max, za­pa­la­jąc lamp­kę na do­su­ni­ętym do ścia­ny sto­li­ku.

Miał roz­pusz­czo­ne, dłu­gie wło­sy i prze­dzia­łek na środ­ku gło­wy. Wy­pro­sto­wa­na po­sta­wa, noga za­ło­żo­na na nogę i ręka opar­ta wzdłuż opar­cia była wy­star­cza­jącym do­wo­dem dla Maxa, że na ka­na­pie nie sie­dział jego brat. Czar­ny płaszcz, czar­ne spodnie i nie­bie­ski pod­ko­szu­lek z żó­łty­mi wstaw­ka­mi. Zaś jego szy­ję jak wąż owi­jał czer­wo­ny sza­lik.

– Kie­dy to było... – Tay­lor za­ci­ągnął się pa­pie­ro­sem, a ża­rząca się ko­ńców­ka roz­świe­tli­ła mu twarz na czer­wo­no. – Mó­wisz to tak, jak­byś mną gar­dził, wszak je­ste­śmy tacy sami, ty i ja, obaj je­ste­śmy Ga­rou. Czy­żbyś za­po­mniał, że dzie­li­my tę samą krew?

Max par­sk­nął, od­wra­ca­jąc wzrok.

– Je­steś kłam­cą i mor­der­cą, a je­dy­na krew, jaka ma tu­taj zna­cze­nie, to ta na two­ich rękach. – Chło­pak sta­nął za fo­te­lem. – I na­wet te ręce nie są two­je.

Teurg za­śmiał się i wstał. Ru­szył w kie­run­ku Maxa.

– To ile krwi prze­le­je się przez te dło­nie – unió­sł ręce, uka­zu­jąc licz­ne oka­le­cze­nia na kost­kach od za­da­wa­nia cio­sów – za­le­ży od cie­bie, Max, prze­cież wiesz. Za­bra­łeś mi coś i te­raz chcę to z po­wro­tem.

– Już ci mó­wi­łem – od­pa­rł chło­pak. – Nie mam nic, co na­le­ży do cie­bie. Ale je­że­li coś zgu­bi­łeś, w Da­le­kiej Um­brze znaj­dziesz miej­sce, gdzie wpa­da wszyst­ko, co za­po­mnia­ne bądź zgu­bio­ne. Tam po­szu­kaj.

Teurg uśmiech­nął się pa­skud­nie, a na­stęp­nie sta­nął tuż przed Ma­xem i spoj­rzał na nie­go gro­źnie. On zaś scho­wał dłoń za ple­ca­mi, by nie zdra­dzać, ile stre­su go to kosz­tu­je.

– Nie zmu­szaj mnie do tego, bym mu­siał oglądać wi­ęcej ta­kich wi­do­ków jak ten w kuch­ni. Co byś po­wie­dział, gdy­bym, tak jak Car­la, przy­pro­wa­dził tu two­ją mat­kę? I zna­jo­mych, któ­rzy od­pro­wa­dzi­li cię dzi­siaj ze szko­ły? – Za­ci­ągnął się pa­pie­ro­sem. – Wiesz, że nie chcę dla cie­bie nic złe­go. Daj mi to, o co pro­szę i wi­ęcej mnie nie zo­ba­czysz.

Tay­lor wy­pu­ścił dym pro­sto na nie­go. Z kuch­ni unió­sł się od­głos szlo­cha­nia. Carl zsze­dł z krze­sła i scho­wał się za sto­łem. Był prze­ra­żo­ny obec­no­ścią Ga­rou.

– Mo­że­my prze­jść już do mo­men­tu, gdzie będziesz pró­bo­wał wy­mu­sić od­po­wie­dź pi­ęścia­mi? Albo na­ślij na mnie ko­lej­nych opęta­nych, by zro­bi­li to za cie­bie – od­pa­rł Max, pa­trząc mu od­wa­żnie w oczy. – Robi się pó­źno.

– Mó­głbym. – Obcy za­gry­zł war­gi, aż mi­ęśnie na jego twa­rzy sta­ły się na­der wy­ra­źne. – Ale gdzie w tym za­ba­wa? Gdzie to jest, Max!? – wark­nął.

– Tar­he miał co do cie­bie ra­cję...

Teurg zła­pał chło­pa­ka za szy­ję i do­ci­snął go do ścia­ny, aż huk­nęło. Zdjęcie Car­la i Maxa wi­szące w ram­ce na ścia­nie spa­dło na podło­gę z trza­skiem. Max miał ocho­tę wal­czyć, miał ocho­tę go ude­rzyć, nie był już dziec­kiem, ale wie­dział, że nie mógł. Ro­bi­ąc mu krzyw­dę, skrzyw­dzi­łby cia­ło bra­ta. Je­że­li za­czną wal­czyć, mo­gło­by do­jść do tra­ge­dii i Tay­lor nie będzie miał do cze­go wra­cać.

– Przy­nieś mi to. – Nie­przy­ja­ciel za­ci­snął jego szy­ję moc­niej. – Masz czas do rana.

Teurg w cie­le Tay­lo­ra zga­sił pa­pie­ro­sa na jego szyi, a Max za­sy­czał z bólu i krzyk­nął w ko­ńcu, choć nie chciał dać mu tej sa­tys­fak­cji. Ga­rou pu­ścił jego szy­ję, a chło­pak wzi­ął głębo­ki wdech i char­czał. Teurg po­sze­dł w kie­run­ku drzwi i od­wró­cił się.

– Gra­tu­la­cje uko­ńcze­nia szko­ły – do­dał i wy­sze­dł z domu, a głębo­kie czer­nie spo­wi­ja­jące sa­lon wsu­nęły się za nim pod drzwia­mi wy­jścio­wy­mi, jak wy­le­wa­jąca się woda. Lamp­ka, któ­rą za­pa­lił, si­ęga­ła te­raz sa­lo­nu swą łuną cie­płe­go świa­tła. Max stęk­nął z bólu, ostro­żnie ma­ca­jąc pal­ca­mi do­oko­ła wy­pa­lo­nej na szyi rany. Wy­chy­lił się i spoj­rzał na Car­la, któ­ry wci­ąż cho­wał się za sto­łem ku­chen­nym.

Na­stęp­nie wró­cił do swo­je­go po­ko­ju.

Teurg sze­dł uli­cą, szyb­kim i agre­syw­nym kro­kiem. Był prze­ko­na­ny, że będzie miał z Maxa wi­ęcej po­żyt­ku, choć za­szko­dzić mu rów­nież ni­g­dy nie zdo­łał. Usły­szał szcze­ka­nie psa, któ­ry pod­bie­gł do nie­go z za­do­wo­lo­nym py­skiem. Unió­sł gło­wę i do­strze­gł jed­ne­go z sąsia­dów, któ­ry sie­dział na scho­dach przed do­mem. Tęgi i z za­ro­stem obej­mu­jącym wszyst­kie trzy bro­dy, miał na so­bie sza­rą ko­szul­kę z na­pi­sem „Your soul is mine”. Sie­dział tak bez emo­cji, z pu­stą twa­rzą za­pa­trzo­ną w tyl­ko jemu zna­ny punkt.

Teurg za­trzy­mał się przed scho­da­mi, na któ­rych sie­dział, a pies sta­nął na tyl­nych ła­pach, za­do­wo­lo­ny opie­ra­jąc się przed­ni­mi o jego spodnie. Ga­rou po­chy­lił się do nie­go, aż opa­da­jące wło­sy przy­sło­ni­ły mu twarz i za­czął go gła­skać, pa­trząc mu głębo­ko w oczy. La­tar­nia oświe­tla­jąca ten frag­ment uli­cy wy­da­ła dźwi­ęk wy­ła­do­wa­nia elek­trycz­ne­go i mru­gnęła, a po­tem przy­ga­sła. Po­ciem­nia­ło, a twar­dy cień zgro­ma­dził się przy zwie­rzęciu, jak nad­pły­wa­jąca czar­na woda. Pies wy­czuł, że jest w nie­bez­pie­cze­ństwie i za­szcze­kał. Po chwi­li chciał uciec, ale Teurg po­chwy­cił jego łapę. Zwie­rzę ugry­zło go w dłoń i tyl­ko dla­te­go je pu­ścił. Zro­bił to w mo­men­cie, gdy cień miał po­chło­nąć psa. Ten od­bie­gł z pod­ku­lo­nym ogo­nem, wy­jąc i pisz­cząc na prze­mian. Po­pędził do domu, mi­ja­jąc wła­ści­cie­la na scho­dach.

Mężczy­zna do­pie­ro te­raz mo­zol­nie unió­sł gło­wę, za­uwa­ża­jąc sto­jące­go przed nim, ubra­ne­go na czar­no mężczy­znę w dłu­gich wło­sach. Ga­rou pa­trzył na nie­go z obrzy­dze­niem, a zło­ść go­to­wa­ła się w nim jak wrzątek. Teurg za­ci­snął pi­ęści i wte­dy za­dzwo­nił te­le­fon. Ode­brał, sły­chać było je­dy­nie ci­che mam­ro­ta­nie w słu­chaw­ce.

– Do­bra ro­bo­ta. Ob­ser­wuj go i nie po­zwól, by cię za­uwa­żył.

Wło­żył te­le­fon do kie­sze­ni i znów spoj­rzał na tęgie­go mężczy­znę, któ­ry nie spusz­czał te­raz z nie­go wzro­ku. Ga­rou prze­kręcił gło­wę na bok, a mrok zza scho­dów roz­ci­ągnął się po­kry­wa­jąc stop­nie, na któ­rych te­raz sie­dział wła­ści­ciel psa. Teurg po­sze­dł obok scho­dów, gdzie nie si­ęga­ło żad­ne świa­tło i wsze­dł w mrok, nik­nąc w nim, jak­by wsze­dł za kur­ty­nę, zo­sta­wia­jąc po so­bie je­dy­nie czar­ny dym. Cień wró­cił na swo­je miej­sce za scho­da­mi, a la­tar­nia za­świe­ci­ła moc­niej. Tęgi mężczy­zna za­czął się na­gle roz­glądać w po­szu­ki­wa­niu swo­je­go psa na chod­ni­ku.

– Bagi? – za­wo­łał, nie wi­dząc go ni­g­dzie, po czym znów za­pa­trzył się w ja­kiś punkt pod no­ga­mi i do­dał ci­cho, bez emo­cji: – Bagi, cho­dź do mnie.

* * *

Max wró­cił do swo­je­go po­ko­ju, trzy­ma­jąc się za przy­pa­lo­ną ranę na szyi i wsze­dł do ła­zien­ki. Ob­la­na wodą pa­li­ła jesz­cze bar­dziej. Prze­cho­dząc przez po­kój, za­uwa­żył, że Carl znów stoi na scho­dach i jed­nym okiem przy­glądał się Ma­xo­wi. Chło­pak za­mknął drzwi na klucz i usia­dł przed biur­kiem. Rzu­cił ga­zi­kiem, zde­ner­wo­wa­ny. Co mia­ło dać mu to nie­ca­łe dzie­si­ęć go­dzin, sko­ro przez pięć lat nie zdo­łał prze­do­stać się cho­ćby do Ho­ry­zon­tu? Czuł, że za­czy­na­ło go to prze­ra­stać.

Nic z tego nie ro­zu­miał. Po uwol­nie­niu Teur­ga z Mrocz­nej Um­bry spo­dzie­wał się ko­ńca świa­ta, cha­osu, krwi i krzy­ków. Za­miast tego wszyst­ko się wy­ci­szy­ło, lu­dzie za­bi­ja­li się w swo­ich do­mach, po­zba­wie­ni sen­su i chęci do sa­mej eg­zy­sten­cji, na­wet ro­śli­ny i zwie­rzęta wy­mie­ra­ły. A on sie­dział w po­ko­ju, nie ma­jąc po­jęcia, co ro­bić. Prze­ta­rł twarz dło­ńmi, za­ła­ma­ny i bez­rad­ny, po czym opa­rł się na krze­śle i spoj­rzał na mo­ne­tę Noah.

– Ty byś wie­dział – po­wie­dział ci­cho. – Będę wdzi­ęcz­ny cho­ciaż za małą pod­po­wie­dź...

Usły­szał dźwi­ęk przy­cho­dzącej wia­do­mo­ści. Otwo­rzył lap­to­pa i roz­sze­rzył oczy w zdzi­wie­niu, gdy zo­ba­czył, kto był jej ad­re­sa­tem...

ROZ­DZIAŁ 2

Nie ma jak w domu

Max w po­śpie­chu rzu­cił ple­cak na łó­żko i za­czął pa­ko­wać do nie­go naj­po­trzeb­niej­sze rze­czy – mapę, kom­pas, la­tar­kę, nóż, pió­ro oraz ręka­wicz­ki. Na ka­żdym z tych przed­mio­tów wy­ry­so­wa­ny zo­stał znak, ja­kim Noah ozna­czył la­tar­kę, dzi­ęki cze­mu te przed­mio­ty mo­gły być uży­wa­ne w Um­brze. Gdy miał już wszyst­ko, za­ło­żył na sie­bie dżin­so­wą kurt­kę ze zło­tą ko­ro­ną na ple­cach i małą psz­czo­łą, któ­rą do­szył sam. Tą psz­czo­łą mama za­ce­ro­wa­ła mu dżin­sy, w któ­rych po raz pierw­szy zna­la­zł się w Um­brze i była ostat­nią rze­czą, jaką dla nie­go zro­bi­ła. Chciał mieć cząst­kę mamy na kurt­ce, któ­ra wcze­śniej na­le­ża­ła do jego ojca, bra­ta i te­raz jego sa­me­go.

Za­rzu­cił ple­cak na ra­mię i wy­sze­dł z po­ko­ju. W ciem­nym ko­ry­ta­rzu stał Carl. Ra­mio­na miał opusz­czo­ne, gło­wa wi­sia­ła mu bez­wład­nie. Prze­mo­czo­na, rdza­wa już czap­ka była czy­mś, co prze­ra­ża­ło chło­pa­ka do dziś, ale obie­cał so­bie ni­g­dy jej nie ści­ągnąć. Max pró­bo­wał go omi­nąć, ale Carl prze­chy­lił się jak pi­ja­ny, za­gra­dza­jąc mu dro­gę. Chło­pak pró­bo­wał jesz­cze raz z dru­giej stro­ny, ale tam­ten zro­bił to samo. Max za­gry­zł dol­ne war­gi ze zde­ner­wo­wa­nia i po­kręcił gło­wą.

– Czy Ga­rou znów ka­zał ci trzy­mać mnie w za­mkni­ęciu? – spy­tał.

Psy­cho­log od­po­wie­dział su­chym stęk­ni­ęciem, któ­re mo­gło zna­czyć wszyst­ko.

– Carl, po­słu­chaj mnie, wiem, że tam je­steś. – Po­chy­lił się, pa­trząc w jego tru­pie oczy. – Je­ste­śmy tu już pięć lat i od tam­te­go cza­su nic się nie wy­da­rzy­ło, a świat umie­ra. Może ty tego nie czu­jesz, ale wierz mi, że tak jest. W ko­ńcu los się do mnie uśmiech­nął, dla­te­go mu­szę iść. Prze­pu­ść mnie.

Max chciał go obe­jść, ale Carl ode­pchnął go i chrząk­nął agre­syw­nie, po czym strze­lił zęba­mi. Chło­pak zde­ner­wo­wał się. Tra­cił cier­pli­wo­ść.

– Ostat­ni raz mó­wię, prze­pu­ść mnie.

Ale Carl tego nie zro­bił.

Max za­ata­ko­wał bez ostrze­że­nia, chcąc go po­wa­lić, ale bez skut­ku. Si­ło­wa­li się, obi­ja­jąc o ścia­ny ko­ry­ta­rza. Nie­uma­rły szar­pał się jak zwierz, wy­da­jąc z sie­bie okrop­ne, zwie­rzęce war­ki, dra­pał, szar­pał, nie spo­sób było go zrzu­cić. Max po­ło­żył dłoń na jego zim­nej twa­rzy, pró­bu­jąc po­lu­zo­wać uścisk, ale Carl moc­no ugry­zł. Chło­pak krzyk­nął i od­sko­czył do tyłu. Krew lała mu się po pal­cach.

– Niech cię szlag! – skon­klu­do­wał, nie kry­jąc za­że­no­wa­nia.

Chło­pak krzyk­nął, ma­cha­jąc dło­nią i wście­kły wró­cił do po­ko­ju, za­my­ka­jąc za sobą drzwi, lecz te się nie za­trza­snęły. Za­uwa­żył, że Carl wło­żył swo­ją rękę po­mi­ędzy fra­mu­gę, a drzwi. Nie wsze­dł do środ­ka, stał tak z wy­sta­jącą zza drzwi ręką. Wte­dy Ma­xo­wi wpa­dł na myśl ko­lej­ny po­my­sł. Pod­sze­dł do okna, zer­ka­jąc ostro­żnie na strze­żące­go go pó­łży­we­go, któ­ry z tego kąta go nie wi­dział. Prze­kręcił za­cisk okna i bar­dzo wol­no za­czął prze­su­wać szy­bę w górę. Spoj­rzał na drzwi do po­ko­ju, gdzie wci­ąż wy­sta­wa­ły sine pal­ce Car­la, ru­sza­jące się wol­no jak u kra­ba. Max prze­ło­żył nogę za okno i za­czął prze­cho­dzić na dru­gą stro­nę. Wte­dy po­czuł, że coś go trzy­ma i że nie może się ru­szyć. Ple­cak za­ha­czył się o rącz­kę okna. Chło­pak si­ęgnął pal­ca­mi i sta­rał się od­cze­pić, ale będąc w po­ło­wie poza do­mem, było to trud­ne. Użył wi­ęcej siły. Klam­ka prze­sko­czy­ła na­gle, wy­da­jąc gło­śny dźwi­ęk.