Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Takimi opowieściami wybrukowane są sny
Lazlo i Sarai nie są już dłużej tym, czym byli. Sarai, Muza Koszmarów, dopiero odkrywa pełnię swoich możliwości, tymczasem Lazlo musi dokonać wyboru niemożliwego: ocalić życie ukochanej czy wszystkich mieszkańców Szlochu? Otwarcie zapomnianych drzwi do nowych światów zamiast odpowiedzi przynosi wiele pytań – czy bohaterowie zawsze muszą zabijać potwory, czy mogą je… ocalić?
Miłość i nienawiść, zemsta i łaska, zniszczenie i zbawienie ścierają się ze sobą w tej zadziwiającej i chwytającej za serce kontynuacji Marzyciela, bestsellera „New York Timesa”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 620
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla mamy
elilith (el·lil·lith) rzeczownik
Tatuaż wykonywany przy pępku na ciałach dziewcząt pochodzących ze Szlochu po osiągnięciu przez nie dojrzałości.
Archaizm; wywodzi się od „eles” (ja) i „lilithai” (przeznaczenie), oznacza moment, kiedy kobieta staje się panią swojego przeznaczenia i wyznacza sobie życiową ścieżkę.
Kora i Nova nigdy nie widziały żadnego Mesarthima, ale wiedziały o nich wszystko. Tak jak każdy. Nigdy nie widziały też szafiru, a jednak wiedziały, że ich skóra jest błękitna jak szafir.
„Jak lodowa góra”, mawiała Kora. Te widywały ciągle. Wiedziały, że Mesarthim oznacza „Sługę”, choć nie byli to zwyczajni służący, ale bojowi magowie imperium. Potrafili latać albo ziać ogniem, albo czytać w myślach, albo zmieniać się w cień. Przychodzili i odchodzili przez rozcięcia na niebie. Mogli uzdrawiać, zmieniać kształt i znikać. Mieli wojskowe atrybuty, nieprawdopodobną siłę i potrafili przepowiedzieć, jak umrzesz. Oczywiście nie posiadali tych wszystkich darów jednocześnie, każdy otrzymywał jeden i nikt nie miał wpływu na to, co to będzie. Talent drzemał w nich, a Mesarthim czekał – jak rozżarzony węgielek na podmuch wiatru – na owo szczęście, na wyczekiwane błogosławieństwo, na ten zaszczyt.
Matka Kory i Novy została wybrana przed szesnastoma laty, w dniu, kiedy Mesarthimowie po raz ostatni przybyli do Rievy. Dziewcznki były wówczas jeszcze maluchami i nie pamiętają Sług o niebieskiej skórze ani ich szybującego, metalowego statku powietrznego, nie pamiętają również swojej matki, bo Mesarthimowie zabrali ją daleko stąd i uczynili jedną z nich. Nigdy już nie powróciła.
Przysyłała im listy z Aqi, cesarskiego miasta, gdzie, jak pisała, ludzie nie byli biali albo błękitni, ich skóra miała różne kolory. Pałac z boskiego metalu unosił się w powietrzu, przemykał z jednego miejsca na drugie.
Moje drogie – pisała do nich w ostatnim liście, który przyszedł osiem lat temu – wylatujemy. Nie wiem, kiedy powrócę, lecz z pewnością będziecie już wtedy dorosłymi kobietami. Zróbcie coś dla mnie: dbajcie o siebie i pamiętajcie, bez względu na to, co usłyszycie, że wybrałabym was, gdyby dano mi jakikolwiek wybór.
Zimą w Rievie nagrzewano w ogniu płaskie kamienie i nocą wsuwano je sobie pod futra, którymi okrywano się przed snem, lecz kamienie szybko się ochładzały i uwierały w żebra, przez co dziewczynki często się budziły. „Wybrałabym was…” Te słowa były dla nich jak rozgrzane kamienie, które nigdy nie traciły swojego ciepła ani nie siniaczyły ciała. Kora i Nova nosiły je ze sobą wszędzie, gdziekolwiek szły. A może raczej przywdziewały je niczym klejnoty. Niczym opór. Ich twarze zdawały się mówić „ktoś nas kocha”, kiedy patrzyły na Skoyë albo nie chciały się kulić przed ojcem. Nie było to dużo, listy zamiast matki, a odkąd Skoyë przypadkiem wyrzuciła je do ognia, pozostało im jedynie wspomnienie. No i miały jeszcze siebie nawzajem.
Kora i Nova – towarzyszki, sojuszniczki, siostry – były nierozłączne, jak wersy kupletu, które bez kontekstu straciłyby swe znaczenie. Ich imiona mogły być równie dobrze jednym – Korainova – bo rzadko mówiono o nich osobno, a kiedy się rozdzielały, żadna nie wydawała się sobą, jak połówka skorupy małża, którą rozłupano i rozerwano na dwie części. Zostały dla siebie stworzone, miejsce jednej było przy drugiej. Nie potrzebowały magii, aby przejrzeć myśli tej drugiej, wystarczyły im tylko spojrzenia, bo ich nadzieje były bliźniacze, choć one same bliźniaczkami nie były. Stały ramię przy ramieniu, razem przeciwko przyszłości. Czymkolwiek życie mogło je przytłoczyć, jakkolwiek mogło je zawieść, zawsze wiedziały, że mają siebie.
A wtedy powrócili Mesarthimowie.
***
Nova ujrzała ich pierwsza. Wybrała się wówczas na plażę, dopiero co zdążyła się wyprostować i odgarnąć włosy z oczu. Musiała zrobić to przedramieniem, bo w jednej dłoni trzymała spory hak do wyławiania ryb, w drugiej nóż do filetowania. Zacisnęła na nich palce jak szpony, ręce aż do łokci lepiły jej się od krwi. Czuła, jak przyschnięta posoka klei się i pęka na jej skórze, kiedy przeciąga ramieniem po czole. Coś błysnęło na niebie, podniosła głowę, aby się temu przyjrzeć.
– Kora.
Lecz siostra jej nie słyszała. Na twarzy Kory, również umorusanej krwią, gościło jedynie odrętwiałe skupienie. Nóż chodził w tę i we w tę, oczy miała puste, jakby jej umysł udał się w inne, milsze miejsce, gdzie podobnie nieprzyjemna robota nie byłaby potrzebna. Truchło uula spoczywało pomiędzy dziewczynami, do połowy odfiletowane. Plaża zasłana była jeszcze kilkunastoma podobnymi trupami, nad którymi nachylały się sylwetki podobnych młodych kobietek. Cyrsy skrzeczały piskliwie, tocząc batalie o resztki, a na płyciźnie kłębiły się kolcoryby i dziobate rekiny, znęcone słodkawo-słonawym odorem. Trwała Rzeź, najgorszy okres w roku w Rievi, a przynajmniej dla kobiet i dziewcząt. Mężczyźni i chłopcy uwielbiali ten czas. Nie dzierżyli wtedy bowiem ani haka, ani noża, ale włócznię. To oni zabijali, odcinali ciosy i rzeźbili z nich trofea, a resztę zostawiali, jak padła. Oprawianie zwierząt należało do kobiet, nieważne, że potrzeba do tego mięśni i wytrzymałości, której mord nie wymagał. „Nasze kobiety są silne”, chełpili się stojący na cyplach rybacy, którzy nie musieli się przejmować fetorem i muchami. I faktycznie były silne, ale też zmęczone i osowiałe z wysiłku, umazane cuchnącymi wydzielinami wypływającymi z martwych istot, tak jak i Nova, kiedy wypatrzyła kątem oka błysk na niebie.
– Kora – powtórzyła. Tym razem jej siostra uniosła głowę i skierowała spojrzenie w tę samą stronę.
Zupełnie jakby Nova, choć przecież zauważyła tę rzecz jako pierwsza, nie potrafiła tego widoku przetworzyć, póki Kora również nie spojrzała. Gdy tylko oczy jej siostry nareszcie skupiły się na jasnym błysku, obie poczuły, jak przechodzi przez nie dreszcz ekscytacji.
Statek powietrzny.
Statek powietrzny zwiastował nadejście Mesarthimów.
A Mesarthimowie oznaczali…
Ucieczkę. Ucieczkę od uuli i mozołu. Od tyranii Skoyë i ojcowskiej apatii, a także mężczyzn, którzy ostatnimi czasy zrobili się uciążliwi. Przez miniony rok coraz częściej przystawali, gdy przechodziły obok nich, patrząc od Kory do Novy i od Novy do Kory jak na przeznaczone na obiad kury. Kora miała siedemnaście lat, Nova szesnaście. Ojciec mógł wydać je za mąż, kiedy tylko przyszłaby mu na to ochota. Bodaj jedynym powodem, dla którego jeszcze się na to nie zdecydował, była Skoyë, ich macocha, niechętna stracić swe niewolnice. Bo to na nie spadała znaczna część pracy, to one opiekowały się gromadką przyrodnich braci. Ale nie mogła zatrzymać ich na zawsze. Dziewczęta były darami, którymi należało się podzielić, nie ukrywać, a może raczej bydłem na handel, czego świadomy był każdy ojciec pożądanej córki. Kora i Nova mogły się podobać, z ich włosami jak len i jasnymi, brązowymi oczyma. Miały delikatne nadgarstki, które skrywały zadziwiającą siłę, i choć zasłaniały swoje figury pod warstwami wełny i skórami uuli, nie było im łatwo ukryć wydatnych bioder. Miały dość krągłości, aby ogrzać futra na noc, i uchodziły za dobre pracownice. Ich panieństwo nie miało trwać długo. Z pewnością do Głębizimy, zanim nadejdą ciemne miesiące, będą już czyimiś żonami, zamieszkają z tym, który przedstawi ich ojcu najlepszą ofertę. I nie będą już dłużej razem. Nie chodziło nawet o to, że zostaną rozdzielone czy że nie chciały być niczyimi żonami. Najgorsza będzie utrata towarzyszącej im ułudy.
Jakiej?
„To nie jest nasze życie”.
Odkąd sięgały pamięcią, powtarzały sobie te słowa, głośno i w myślach. Umiały patrzeć na siebie w ten wyjątkowy sposób, z pełną skupienia intensywnością, co było równie skuteczne jak mowa. A gdy bywało gorzej: trwała akurat Rzeź i oprawiały truchło za truchłem lub kiedy Skoyë wymierzała im policzek albo zimą kończyło im się jedzenie, spojrzenie to pomagało im mocniej wierzyć w tę ułudę. „To nie jest nasze życie. Pamiętaj. To nie jest nasze miejsce. Mesarthimowie przybędą i zostaniemy wybrane. To nie jest nasze prawdziwe życie”. Obojętne, co by się nie działo, powtarzały sobie tę mantrę bez wytchnienia. Gdyby jedna została bez drugiej, już dawno by pomarły, jak płomień świecy, który chroni samotna dłoń. Były we dwie i dzięki temu mogły przetrwać, wiara odbijała się w nich wzajemnie, przekazywały ją sobie, nigdy nie były same, więc nie mogły zostać zwyciężone.
Nocą szeptały do siebie, fantazjując, jakimi darami zostaną obdarzone. Staną się potężne, tak jak ich matka, co do tego miały pewność. Zostaną bojowymi czarodziejkami, a nie pannicami na wydaniu przymuszonymi do zamążpójścia czy córami-niewolnicami. Mesarthimowie zabiorą je do Aqi, gdzie przejdą trening wojskowy, ich skórę muśnie boski metal, a kiedy przyjdzie czas, one również wylecą przez rozcięcie biegnące przez niebiosa, aby przynieść cesarstwu chwałę, będą bohaterkami o skórze błękitnej jak szafiry i lodowe góry, obie piękne jak gwiazdy.
Tymczasem lata mijały, a Mesarthimowie nie przybywali. Siostry tkały swoją ułudę coraz cieńszymi nićmi i kiedy patrzyły na siebie, szukając dawnej wiary, którą sobie wzajemnie przekazywały, znajdywały jedynie lęk. „A co, jeśli to jednak jest nasze życie?”
Każdego roku w wigilię Głębizimy Kora i Nova szły na śliski od lodu szlak przy przełęczy, skąd patrzyły na krótkie westchnienie słońca, wiedząc, że zobaczą je dopiero za miesiąc. Jeśli ich ułuda się rozwieje, będzie tak, jakby utraciły słońce, lecz nie na miesiąc, a na zawsze.
Błyśnięcie statku powietrznego było jak powrót światła.
Nova wydała z siebie krzyk ekscytacji, Kora roześmiała się z radości, ulgi i… poczucia winy. „Bo jak to tak, dzisiaj?”, chciałaby zapytać ów statek. Szczebiot jej krystalicznie czystego śmiechu rozszedł się po całej plaży. „Naprawdę?”
– Nie mogliście przylecieć tydzień temu? – zawołała Nova, odrzucając głowę do tyłu, jej głos również rozbrzmiewał radością i ulgą, naznaczonymi tą samą szorstkością.
Całe lepiły się od potu, smrodu i juchy, oczy miały czerwone od odoru wnętrzności i wydzielających się gazów, a Mesarthimowie przychodzą akurat teraz? Pozostałe kobiety, na całej plaży, siedzące pośród wydrążonych, oślizłych, na poły odfiletowanych trucheł, odganiając od siebie tabuny muszysk, również podniosły głowy. Zamarły dłonie trzymające noże. Otępiałą rzeźnicką robotę zburzył niepokój wywołany zbliżającym się statkiem.
Wykonano go z boskiego metalu, jasnoniebieskiego i lśniącego jak lustro, który chwytał słońce i przysłaniał patrzącemu widok rozbłyskującymi plamkami. Kształt statku powietrznego zależał od jego kapitana, ten przypominał osę. Skrzydełka miał gładkie niczym ostrza noży, głowę stanowił zwężający się owal z dwiema kulami w miejscach oczu. Na owadzie ciało składały się tułów i odwłok złączone cieniutką talią. Miał też i żądło. Przeleciał nad głowami kobiet, kierując się w głąb lądu, i zniknął za kamienną palisadą chroniącą osadę przed podmuchami wiatru.
Serca Kory i Novy mało nie wyskoczyły z piersi, podekscytowane, drżały z rozemocjonowania, nerwów, zachwytu, nadziei i rachunku sumienia. Siostry zamachnęły się hakami i nożami, po czym wbiły je w zwłoki uula, obie wiedząc, że kiedy rozchylą palce i wypuszczą z dłoni wysłużone trzonki owych narzędzi, już nigdy nie wezmą ich ponownie do rąk.
„To nie jest nasze życie”.
– A wy dwie co sobie myślicie? – zrugała je Skoyë, gdy zaczęły człapać ku brzegowi.
Puściły jej słowa mimo uszu. Padły na kolana w lodowatej płyciźnie, aby nabrać wody w złożone dłonie i wylać ją sobie na głowę. Morska piana zrobiła się różowa, fale przyboju stale wyrzucały tłuszcz i chrząstki, które kołysały się na powierzchni, lecz i tak morze było czystsze niż one. Szorowały swoje ciała i włosy, szorowały ciała i włosy sobie nawzajem, uważając, żeby nie odejść zbyt głęboko, gdzie na resztkach żerowały rekiny i kolcoryby.
– Z powrotem do roboty, obie – karciła je Skoyë. – Jeszcze nie skończyłyśmy.
Spojrzały na nią z niedowierzaniem.
– Mesarthimowie tu są – powiedziała Kora głosem ciepłym z zachwytu. – Czeka nas próba.
– Niczego nie przejdziecie, póki nie skończycie oprawiać tego uula.
– Sama go sobie skończ – odparła Nova. – Nie do ciebie przybyli.
Skoyë się skrzywiła. Nie przywykła, aby podobnie się do niej zwracano, i nie chodziło nawet o samą pyskówkę. Wychwyciła w głosie Novy butę. Pogardę. Skoyë przeszła próbę przed szesnastoma laty i wiedziały, jaki dar otrzymała. Wszyscy w Rievi zostali wówczas poddani próbie, nie licząc niemowląt, ale tylko jedna została wybrana: ich matka, Nyoka. Posiadła bojową moc o sile zdolnej poruszyć posady świata. Dosłownie. Potrafiła posyłać fale uderzeniowe, zarówno przez ziemię, jak i przez powietrze. Gdy dar ten się w niej przebudził, zatrzęsła się cała osada, a z gór spadła lawina, blokując dostęp do ścieżki prowadzącej ku nieczynnym kopalniom. Dar Skoyë również miał wojenny charakter, lecz okazał się tak drobny, że można było go uznać niemalże za żart. Skoyë wywoływała u człowieka uczucie, jakby nakłuwano go igłami, a raczej tyle zdołała zrobić podczas swojej próby. Tylko wybranym pozwalano zachować dary, mogły one służyć jedynie cesarstwu. Cała reszta musiała się pogodzić ze zwyczajnością. Pozostawali niegodni. Bezsilni. Bladzi.
Rozsierdzona Skoyë zamachnęła się, chcąc wymierzyć Novie policzek, lecz Kora złapała ją za nadgarstek. Milczała. Jedynie pokręciła wymownie głową. Skoyë wyrwała rękę, jednako zaskoczona, co wzburzona. Dziewczyny zawsze potrafiły ją rozgniewać, nie tyle swym nieposłuszeństwem, co wyniosłością, uważały się za nietykalne, spoglądały na wszystkich z góry, jakby stały na wysokiej grzędzie, której reszta nie była godna.
– Myślicie, że zostaniecie wybrane tylko dlatego, że wybrali ją? – zapytała.
Idealna Nyoka. Skoyë mało nie splunęła. Nie dość, że to Nyokę wybrano, że to ona opuściła tę piekielną, zamarzniętą skałę uchodzącą za wyspę, to jeszcze nigdy tak naprawdę się z tego miejsca nie wyniosła, nadal zamieszkiwała serce jej męża i fantazje córek, a wszyscy inni pielęgnowali pamięć o niej. Nyoka odeszła, ale zakonserwowano ją w fałszywej perfekcji, miała na zawsze pozostać piękną, młodą matką powołaną do rzeczy wielkich. Skoyë wykrzywiła się w szyderczym uśmiechu.
– Myślicie, że jesteście lepsze niż my? Że ona też była?
– Tak – syknęła Nova, odpowiadając na pierwsze pytanie. – Tak – syknęła ponownie, odpowiadając na drugie. Obnażyła zęby, chciała gryźć.
Kora złapała ją jednak za rękę i odciągnęła na szlak wijący się w stronę skalistego wzniesienia. Nie one jedne się tam kierowały. Pozostałe kobiety i dziewczęta również maszerowały ku osadzie, bo przybyli goście. Rieva leżała na dnie świata, tam, gdzie znajdowałby się jego ściek, gdyby światy miały ścieki. Jacykolwiek nieznajomi byli tu rzadkością niczym zrodzone z burzy motyle, a ci nieznajomi to tym razem Mesarthimowie. Nikt nie miał zamiaru tego przegapić, nawet jakby uule miały zgnić.
Rozbrzmiały gorączkowe rozmowy, wstrzymywano śmiech, szeptano i pomrukiwano z podnieceniem. Nikt inny nie kłopotał się ablucjami. Nie żeby można było Korę i Novę nazwać czystymi, ale chociaż udało im się przemyć dłonie i twarze, które zaczerwieniły się lekko od szorowania, przeczesały też palcami wilgotne, pokryte solą włosy. Cała reszta ruszyła do osady brudna i tłusta, ze skórą pociemniałą od krwi, nadal ściskając w dłoniach haki i noże.
Przypominały rój morderczyń wylewający się z ula.
Nareszcie dotarły na miejsce. Statek-osa zacumował na polanie. Zebrali się wokół niego mężczyźni i chłopcy, a gdy odwrócili się do kobiet, ich spojrzenie przepełniały wstyd i obrzydzenie.
– Przepraszam za zapach – powiedział do szacownych gości Shergesh, starszy.
Kora i Nova po raz pierwszy zobaczyły Mesarthimów. A może jednak drugi, jeśli szesnaście lat temu Nyoka kołysała je w ramionach, gdy stała tu, gdzie one teraz, czekając na nowe życie.
Było ich czworo: trzech mężczyzn i kobieta. Istotnie wszyscy byli niebiescy jak lód. Jeśli siostry posiadały jeszcze odrobinę nadziei, że przyleci z nimi Nyoka, teraz się ona rozwiała. Matka miała bowiem jasne włosy, jak jej córki. Obecnej tu kobiecie sterczały czarne kędziory. Co zaś się tyczy mężczyzn, jeden był wysoki, z ogoloną głową, drugi miał długie, białe włosy, splecione i opadające mu jak grube sznury aż do talii, trzeci za to wydawał się zupełnie zwyczajny, nie licząc błękitnej skóry. Czyli raczej… powinien być zwyczajny. Szatyn o nijakiej twarzy, ani wysoki, ani niski, ani przystojny, ani brzydki, lecz mimo wszystko to na niego co rusz zerkali jego towarzysze. Może chodziło o pewny, szeroki rozkrok albo uniesiony arogancko podbródek? Z niejasnej przyczyny Kora i Nova nabrały pewności, że stoi przed nimi kapitan tego statku, ten, który nadał boskiemu metalowi kształt osy i przyleciał do ich osady. Czyli to on jest kowalem.
Ze wszystkich umiejętności, jakimi dysponowali Mesarthimowie – a tych było bez liku, nowe mutacje nieustannie poszerzały magiczny indeks – pewien dar niezmiennie pozostawał najważniejszy. Każda osoba urodzona na świecie zwanym Mesaret posiadała uśpioną moc zdolną zbudzić boski metal, jak nazywano rzadki błękitny pierwiastek, mesartjum, lecz spośród milionów jedynie garstka opanowała ceniony dar kształtowania owego metalu. Tych nielicznych zwano kowalami, bo mogli panować nad mesartjum z rzemieślniczą łatwością, tyle że nie używali ognia, kowadła ani młota, ale umysłu. Boski metal był najtwardszą znaną substancją, odporną na narzędzia, gorąco i kwasy. Nie dało się go nawet zarysować. A jednak dla umysłów kowali stawał się nieskończenie plastyczny i poddawał się wydawanym w myślach rozkazom. Potrafili go wydobywać, ugniatać, rozbudzać jego nadzwyczajne właściwości. Mogli dzięki niemu budować i latać, łączyć się z nim, jakby był żywy.
O tym darze marzyły dzieci z osady, bawiąc się w Sługi, i o nim teraz ochoczo szeptano z rumieńcami na policzkach, wymyślając, jak wyglądałyby ukształtowane przez ludzi z osady powietrzne statki, gdyby to oni mogli wydawać im rozkazy: skrzydlate rekiny i latające węże, metalowe ptaki drapieżne, demony i płaszczki. Niektórzy decydowali się na mniej straszliwe projekty: śpiewające ptaki, ważki i syreny. Aoki, jeden z młodszych przyrodnich braci Kory i Novy, z całą powagą zadeklarował, że jego statek miałby kształt tyłka.
– Drzwi byłyby tam, gdzie dziura – szczebiotał, pokazując na swoje pośladki.
– Droga Thakro, nie pozwól Aokiemu zostać kowalem – wyszeptała pod nosem Kora, prosząc o to anielicę, do której jej lud modlił się pod dachem niewielkiej kamiennej świątyni.
Nova powstrzymała napad śmiechu.
– Straszliwy byłby taki wojenny kuper – powiedziała. – Jeśli to na mnie padnie, niewykluczone, że podkradnę ten pomysł.
– Nie ma mowy – sprzeciwiła się Kora. – Nasz statek będzie uulem, ku chwale kochanego domu.
Tym razem żadna nie zdołała zdusić śmiechu, co ściągnęło na nie uwagę ojca. Uciszył je spojrzeniem. Zawsze dobrze mu to szło. Pomyślały, że to powinien być jego dar, był dusicielem tego, co radosne, wrogiem wszelkiej wesołości. Ale tak naprawdę ojciec panował nad żywiołem. Potrafił zmieniać rzeczy w lód, co również do niego pasowało. Natężenie jego mocy nie było jednak wysokie, tak jak u Skoyë i wszystkich innych na Rievie, i tak naprawdę prawie każdego gdziekolwiek indziej. Silne dary były niezwykle rzadkie, dlatego Sługi wyprawiały się na podobne poszukiwania i poddawały próbie ludzi z całego świata, szukając tych igiełek w stogach siana, które mogłyby zasilić cesarskie szeregi.
Kora i Nova wiedziały, że były właśnie takimi igiełkami. Musiały nimi być.
Szybko opuściła je wesołość, ale nie ze względu na surowe ojcowskie spojrzenie, lecz reakcję przypatrujących się zebranym kobietom Sług; dotarł do nich smród. Nie potrafili ukryć niesmaku.
Mesarthimowie poczęli szeptać do siebie, jeden wybuchnął śmiechem chrapliwym jak kaszel, ale ani Nova, ani Kora nie mogły ich za to obwiniać. Bijący od nich odór był nieprzyjemny nawet dla tych, którzy powinni dawno już do niego przywyknąć. Jak musiały śmierdzieć dla nieprzyzwyczajonych do oprawiania uuli, którzy nigdy nie musieli ich skórować i filetować? Dla sióstr bolesnym doświadczeniem był sam fakt przynależności do gromadzącego się tłumu, bo zdawały sobie sprawę, że dla gości nie różniły się od całej reszty. Obie powtarzały w myślach tę samą rozpaczliwą prośbę. Nie miały pojęcia, że pomyślały jednocześnie o tym samym, lecz żadnej by to ani trochę nie zaskoczyło.
„Spostrzeżcie nas – prosiły Mesarthimów. – Spostrzeżcie nas”.
I zupełnie jakby wypowiedziały – wykrzyczały – te słowa na głos, jeden z czworga nagle przerwał swoją wypowiedź i odwrócił się do nich, patrząc badawczo na siostry.
Dziewczyny zamarły, ściskając swoje zdrętwiałe od noży dłonie, niemal kuląc się pod owym spojrzeniem. Patrzył na nie wysoki Sługa o łysej, niebieskiej głowie. Słyszał je. Musiał być telepatą. Jego spojrzenie świdrowało ich oczy i… rozlewało się w nich. Czuły go tak, jak trawa czuje podmuch morskiej bryzy, przenikał przez nie i patrzył, tak jak chciały, aby na nie patrzono, a po chwili powiedział coś do kobiety, która z kolei odezwała się do Shergesha.
Starszy zacisnął usta, wyraźnie niezadowolony.
– A może chłopcy pierwsi… – zaczął.
– Nie – przerwała mu kobieta. – Macie tutaj krew Sług. Je pierwsze poddamy próbie.
Korę i Novę zaprowadzono do statku-osy, a drzwi, jakby topiąc się i tężejąc, zamknęły się za nimi.
Sarai żyła i oddychała koszmarami, odkąd skończyła sześć lat. Przez cztery tysiące nocy poznawała senne krajobrazy Szlochu, będąc świadkiem zdarzeń okropnych, a sama je tworzyła. Była Muzą Koszmarów. Setka jej przybocznych ciem przysiadała na skroniach mieszkańców miasta. Nie było ani mężczyzny, ani kobiety, ani dziecka, kompletnie nikogo, kto mógłby się przed nimi uchronić. Widziała, czego się wstydzili i czego się bali, poznawała ich smutki i żale, dlatego myślała… wierzyła… że zdążyła już poznać wszystkie możliwe koszmary, że nic już jej nie zadziwi.
Sądziła tak, zanim uklękła na kwitnącym kwieciu ogrodu cytadeli i przygotowywała swoje zwłoki do kremacji.
Połamane biedactwo leżało na białych płatkach, piękne i pełne koloru: błękit skóry, róż jedwabiu, cynamon włosów i czerwień krwi.
Przez siedemnaście lat to była ona. To te stopy niezmordowanie przemierzały sale cytadeli, zataczając niezliczone kółka. To te usta uśmiechały się i wykrzykiwały ćmy prosto w noc, to one spijały deszczówkę z brzegu srebrnego pucharu.
Wszystko, co składało się na Sarai, znajdowało się w tym mięsie i kościach, które przed nią spoczywały. Kiedyś. Teraz została wyrwana z ciała, obdarta przez śmierć ze skóry, a to ciało było… Czym? Rzeczą. Dowodem, że dokonała żywota. A teraz mieli zamiar je spalić.
Za rogiem zawsze będzie czyhał jakiś nowy koszmar. To jej nowa prawda.
Zeszłej nocy mesarthimowa cytadela niemal spadła z nieba. Gdyby tak się stało, zmiażdżyłaby znajdujące się pod nią miasto Szloch. Jeśli ktokolwiek przeżyłby uderzenie, pochłonęłyby go wody podziemnej rzeki, która wytrysnęłaby na ulice. Nic z tego się jednak nie zdarzyło, bo komuś udało się zapobiec katastrofie, nie bacząc na fakty, na to, że owa cytadela miała setki metrów wysokości, wykuto ją z obcego metalu i za pośrednictwem boskiego umysłu nadano jej postać anioła. Złapał ją Lazlo, Lazlo Strange, faranji, marzyciel, który na swój sposób sam był bogiem. Powstrzymał upadek cytadeli i choć mogli zginąć wszyscy, zginęła jedynie Sarai.
Chociaż nie, to nie do końca prawda, zginął również eksplozjasta, lecz jego śmierć można określić mianem poetyckiej sprawiedliwości. Sarai zaś miała po prostu pecha. Stała akurat na tarasie – wyciągniętej dłoni gigantycznego serafina – kiedy budowla się przechyliła, zachwiała, dziewczyna nie miała się czego przytrzymać. Ześlizgnęła się – jedwab na mesartjum – po gładkim niebieskim metalu aż za krawędź.
Spadła, oddała życie. Można by pomyśleć, że nastał dla niej kres koszmaru, ale nie. Ona przemijała, co okazało się znacznie gorsze od śmierci. Dusze zmarłych nie gasły, kiedy iskra życia opuszczała ciało. Wypływały tylko i powolnie się rozpraszały. Jeśli przeżyło się długie lata, było się zmęczonym i gotowym na tę chwilę, wtedy przyjmowało się to ze spokojem. Ale Sarai nie była ani trochę gotowa i poczuła, jakby się rozpuszczała, jakby stała się kroplą krwi wpuszczoną do wody albo kulką gradu na ciepłym, różowym języku. Świat próbował ją rozpuścić, roztopić, przyjąć do siebie.
I… coś ją zatrzymało.
Tym czymś okazała się, oczywiście, Minya.
Dziewczynka była potężniejsza niż ssące usta świata, wyrywała dusze prosto z jego gardzieli, kiedy ten zamierzał je przełknąć. Wyciągnęła Sarai. Uratowała ją. Taki bowiem dar, jako boska progenitura, miała Minya: potrafiła łapać dusze niedawno zmarłych i powstrzymać je przed tym swoistym rozpuszczeniem. Cóż, to może raczej połówka tego daru, lecz radując się niespodziewanym wybawieniem, Sarai nie myślała o tej drugiej. Odchodziła, samotna i bezradna, przemijała, i nagle, ot tak, była znowu sobą, stała w ogrodzie cytadeli. Pierwsze, co zobaczyła nowymi oczyma, to Minya, a pierwsze, co zrobiła nowymi ramionami, to objęcie dziewczynki. Fala ulgi, jaka na nią spłynęła, przysłoniła też przypomnienie konfliktu, jaki niedawno między nimi rozgorzał.
– Dziękuję – wyszeptała, rozemocjonowana.
Minya nie odwzajemniła uścisku, ale Sarai ledwie to zauważyła. Liczyła się jedynie ulga. Jeszcze przed chwilą odpływała ku nicości, a teraz na powrót była prawdziwa, materialna, sprowadzono ją do domu. Nieraz marzyła, aby uciec z tego miejsca, tymczasem znalazła tu schronienie. Rozejrzała się i ujrzała wszystkich: Ruby, Jaskółkę, Ferala, obie Ellen, niektóre znajome duchy i…
Lazlo.
Lazlo też tu był, cudowny i błękitny, z wiedźmowym światłem bijącym z oczu.
Sarai poczuła oszołomienie. Zupełnie jakby odetchnęła ciemnością, a z wydechem jej usta opuściła pieśń. Była martwa, lecz i radosna jak muzyka. Uratowano ją, drżała. Podleciała do niego. Złapał ją. Jego twarz zapłonęła żarem miłości. Po policzkach spłynęły mu łzy, a ona spijała je pocałunkami. Jej uśmiechnięte usta zetknęły się z jego wargami.
Była duchem, a on bogiem, całowali się, jakby utracili swój sen po to, aby go znowu odnaleźć.
Usta Lazla musnęły bark Sarai, zahaczając o cienkie ramiączko jej koszuli nocnej. W to miejsce pocałował ją także podczas ostatniego dzielonego przez nich snu, gdy przytulał się do niej delikatnie jak pierze czy puch, a ciepło rozlewało się po nich niczym światłość. Było to zaledwie ostatniej nocy. Całował wtedy jej wyśnione ramię, a teraz dotykał skóry ducha.
Nachyliła się, aby wyszeptać mu coś do ucha. Niosła na ustach najsłodsze słowa, których jeszcze nie mieli szansy do siebie wypowiedzieć. Posiadali tak niewiele czasu, nie chciała zmarnować nawet sekundy. Lecz słowa, które wyszły z jej ust, nie były słodkie… Nie należały do niej.
Druga połówka daru Minyi… Owszem, dziewczynka wyłapywała dusze i pozwalała im pozostać na tym świecie. Nadawała im formę. Zwracała materię. Zatrzymywała rozpuszczanie.
Ale także całkowicie je kontrolowała.
– Zabawimy się – powiedziała Sarai głosem, który nie brzmiał jak jej głos, był pełen słodyczy, ale i cierpkości, niczym nóż, z którego ostrza spływa lukier. – A ja potrafię się bawić. Zobaczysz.
Sarai próbowała to powstrzymać, lecz nie potrafiła. Jej usta, język, głos nie należały już do niej.
– Jest tylko jedna. Zrobisz wszystko, co każę, albo wypuszczę jej duszę. Co ty na to?
„Zrobisz wszystko, co każę”.
„Albo wypuszczę jej duszę”.
Czuła, jak ciało Lazla tężeje. Odchylił się, aby spojrzeć jej w twarz. Z oczu zniknęły mu wiedźmowe światła, a zagościł w nich lęk, który był odbiciem jej lęku wywołanego zastaną rzeczywistością.
Sarai stała się duchem, naczyniem Minyi, dziewczynka dostrzegła swoją szansę i wykorzystała ją. Lazlo kochał Sarai, a Minya trzymała sznureczek, do którego przytroczona została jej dusza, zatem miała na uwięzi również i Lazla.
– Kiwnij głową, jeśli zrozumiałeś – powiedziała.
Lazlo zrozumiał.
– Nie – powiedziała Sarai, a w słowie tym pobrzmiewały lęk i niepokój.
Czuła, jakby udało jej się wyrwać swój głos z rąk Minyi, lecz prędko pojęła, że to dziewczynka pozwoliła jej na przemówienie, że wszystko, co od tej pory zrobi, zrobi dlatego, że tamta jej na to zezwoli bądź ją do tego przymusi. Dobrzy bogowie! Przysięgła przecież, że nigdy już nie ugnie się przed zwichrowanymi pomysłami Minyi, a teraz stała się jej niewolnicą.
Znajdowali się w ogrodzie cytadeli, pośród cichego kwiecia, rzędów śliw i wstęg metalu, które Lazlo zerwał ze ścian budowli, chcąc powstrzymać atak duchów Minyi. Przechwycił tym samym dzierżoną przez nich broń. Za tą swoistą palisadą nadal unosiło się kilkanaście zjaw.
Ruby, Jaskółka i Feral nadal tulili się do siebie przy poręczy tarasu. Rasalas, bestia z metalu, stał niemal nieruchomo, jedynie jego potężna pierś unosiła się i opadała, wydawało się, że pozostałe części jego ciała również żyją, choć trwały w idealnej ciszy. Ponad nimi zataczał na niebie kręgi wspaniały biały orzeł zwany Zjawą. Na samym środku ogrodu, pod dachem altanki, leżały błękit i róż, cynamon i krwista czerwień zwłok Sarai, a nad nimi stali naprzeciwko siebie Minya oraz Sarai i Lazlo.
Dziewczynka wydawała się drobniutka w swym niepasującym do przeżytych lat ciele, zwisały z niej strzępy ubrań, które nosiła jeszcze od przedszkola. Twarz miała zaokrągloną i pucułowatą, jak to u dziecka, a jej duże, ciemne oczy żarzyły się tryumfalną złośliwością. Choć tylko ten żar równoważył niepozorność całej reszty jej osoby – kruchej i umorusanej – jakimś sposobem biła od niej potęga. Ba, coś gorszego: złowieszcze przeświadczenie o swej nieomylności, która była jej jedynym prawem i wyznaniem.
– Minyo – zaczęła Sarai, choć miała mętlik w głowie od tego, co się jej przydarzyło, poczynając od śmierci aż do uzyskanej przez Lazla mocy, a także i tego, co już znała, nienawiści i strachu, które zawsze rządziły życiem ich i ludzi. – Wszystko się zmieniło. Nie rozumiesz? Jesteśmy wolni.
„Wolni”. Słowo to jak zaśpiew unosiło się ku niebu. Sarai wyobrażała sobie, jak nabiera kształtu niczym jedna z jej ciem i machając skrzydełkami, migocze przez przestworza.
– Wolni? – powtórzyła Minya, ale w jej ustach to słowo nie migotało, nie unosiło się ku niebu.
– Tak – przekonywała Sarai, bo dla niej była to odpowiedź na każde pytanie.
Lazlo był jej odpowiedzią. Chwilę po śmierci i niespodziewanym wybawieniu jeszcze nie pojmowała, co to znaczy, lecz teraz uchwyciła sens zdarzeń i ścisnęła go jak ostatnią nić nadziei. Całe życie byli uwięzieni za murami podniebnej cytadeli, niezdolni uciec, umknąć ani nawet otworzyć drzwi. Trwali pewni, że prędzej czy później ludzie nareszcie przybędą i poleje się krew. Aż do zeszłego tygodnia byli przekonani, iż będzie to ich krew. Armia Minyi pozwoliła im myśleć inaczej. Zamiast umierać, mieli zabijać. Czym stałoby się potem ich życie? Nadal tkwiliby uwięzieni, tyle że towarzyszyłyby im trupy, nienawiść i strach niebędące dziedzictwem pozostawionym im przez rodzicieli, ale czymś nowym, świeżym i będącym tylko ich dziełem.
Nie musiało się jednak tak stać.
– Lazlo potrafi kontrolować mesartjum – powiedziała. – Tego zawsze chcieliśmy. Może ruszyć cytadelę. – Spojrzała na niego, mając nadzieję, że się nie myli, a kiedy go zobaczyła, jej słońca na nowo rozbłysły. – Możemy się udać, gdziekolwiek chcemy.
Minya wysłuchała ją obojętnie, po czym odwróciła głowę do Lazla.
Nie potrafił powiedzieć, o czym dziewczynka mogła myśleć, nie dostrzegał w jej oczach cienia zadumy, były czarne i gładkie jak pancerzyk żuka, lecz chwycił się tej samej nici nadziei co Sarai.
– To prawda. Czuję pola magnetyczne. Jeśli podniosę kotwice, może… – przerwał; nie mieli czasu na zwątpienie. – Na pewno uda nam się stąd odlecieć.
To było doniosłe. Niebo przyzywało ich z każdej strony. Sarai to czuła; Ruby, Jaskółka i Feral również. Cała trójka przysunęła się bliżej, nadal tuląc się do siebie. Po trwającej tyle lat bezradności, ukrywaniu się i świdrującym strachu nareszcie mogli, ot tak sobie, odejść.
– A, no to chwała zbawcy nas wszystkich – powiedziała Minya głosem tak samo obojętnym jak jej oczy. – Ale nie obierajcie jeszcze kursu. Nie skończyłam ze Szlochem.
„Nie skończyłam ze Szlochem”.
Sarai zaschło w gardle. Pozbawiony emocji ton, obojętne słowa… Mogło jej chodzić o milion różnych rzeczy, ale mówiła tylko o jednej – o zemście.
O Rzezi.
Ostatnie dni upłynęły im na kłótniach, nikczemne słowa Minyi jeszcze nie opuściły myśli Sarai.
„Jesteś żałosna. Przez ciebie umrzemy”.
Mogła jednak wytrzymać zniewagi, nawet oskarżenia o zdradę. Bolały, lecz jedynie żądza krwi rugowała z niej nadzieję.
Minya była absolutnie przekonana o słuszności swoich osądów. Ludzie wyrżnęli jej bliskich. Stała i słuchała, jak cichną krzyki, jak milknie dziecko za dzieckiem. Uratowała tyle, ile mogła, ale niewystarczająco, zaledwie czworo spośród trzydziestu, reszta została zaszlachtowana, gdy stała w korytarzu obok. Ukształtowała ją Rzeź. Sarai uważała, że nigdy nikt nie odczuwał gniewu tak czystego jak Minya. Kiedy tak stała i patrzyła na nią, żałowała, że nie ma czegoś, czego nigdy wcześniej sobie nie życzyła: daru swojej matki, Isagol, bogini rozpaczy, która potrafiła manipulować uczuciami. Gdyby Sarai również posiadała tę moc, wyzwoliłaby Minyę od nienawiści. Lecz nie mogła. Cóż potrafiła poza zsyłaniem na ludzi złych snów?
– Minya, proszę – zaczęła. – Tyle wycierpieliśmy. Mamy szansę na nowy początek. Nie jesteśmy naszymi rodzicami. Nie musimy być okrutni – szeptała. – Nie bądźmy potworami.
Minya przekrzywiła głowę.
– My, potworami? I ty śmiesz bronić swego ojca, który chciał cię zabić w kołysce, wielkiego Zabójcę Bogów, rzeźnika niewiniątek? Jeśli to czyni kogoś bohaterem, Sarai… – Minya obnażyła swoje malutkie mleczne zęby i warknęła: – Wolę być potworem.
Sarai pokręciła głową.
– Nie bronię go. Nie o niego chodzi, ale o nas, sami wybieramy, kim jesteśmy.
– Niczego nie wybierasz – syknęła Minya. – Jesteś martwa. A ja będę potworem!
Nadzieja opuściła Sarai. Zresztą i tak nie była zbyt silna. Sarai znała Minyę. A teraz, gdy stała się duchem, mogła zostać przez nią przymuszona do czegoś, przed czym tak długo się powstrzymywała: zamordowania ojca, Zabójcy Bogów, Eril-Fane’a. I co wtedy? Dokąd zaprowadzi ich zemsta Minyi? Jaki odwet za Rzeź planowała? Ile istnień musiała zdusić, żeby zaspokoić głód?
Sarai odwróciła się do Lazla.
– Posłuchaj mnie – wyszeptała do niego szybko, obawiając się, że Minya odbierze jej głos. – Nie możesz zrobić tego, co ona każe. Nie masz pojęcia, jaka jest. – Teraz wszystko zależało od niego; Minya mogła sobie być potworem, lecz bez mocy Lazla nie stanowiła zagrożenia większego niż do tej pory, uwięziona w cytadeli, nie zdoła dosięgnąć wrogów. – Możesz ją powstrzymać.
Słowa te były dla Lazla jak szyfr, który musiał rozgryźć. Za dużo tego do przyswojenia. Umarła. Trzymał jej połamane ciało. Leżało tuż obok niego. To przecież powinien być koniec. A jednak stała przy jego ramieniu. Była tu i tam i choć zdawał sobie sprawę, że tulił do siebie ducha, nie do końca temu dowierzał. Wydawała się taka prawdziwa. Pogładził jej plecy. Materiał koszuli nocnej podwijał się jak jedwab na skórze, a jego palce czuły miękkie, sprężyste i ciepłe ciało.
– Sarai – rzekł – nareszcie cię mam, nie pozwolę jej wypuścić twojej duszy. Obiecuję.
– Nie obiecuj! Nie możesz jej ulec, Lazlo. Nie dla mnie. Dla nikogo. To mi obiecaj.
Zamrugał. Pojął jej słowa, lecz nie potrafił zaakceptować ich treści.
Sarai była boginią z jego snu, z nią spadł do gwiazd. Kupił dla niej księżyc, całował jej błękitną szyję i tulił, gdy płakała. Uratowała mu życie, a on nie potrafił zrobić tego dla niej. Nie dopuszczał do siebie myśli, że miałby ją znowu zawieść.
– Co mówisz? – zapytał ochryple.
Sarai słyszała jego ból. Głos brzmiał mu nienaturalnie, jakby mówił do niej przez zaciśnięte gardło, przytłumiony przez emocje. Czuła go na sobie, był jak słodki dotyk pokrytej odciskami dłoni, chciałaby móc się nachylić i pozwolić, aby głaskał ją już zawsze. Ale zamiast tego wydobyła z siebie gorzkie słowa. Strach przed tym, że zostanie odczyniona, nadal jej nie opuszczał, lecz z pełnym przekonaniem powiedziała to, co powiedziała:
– Prędzej zniknę, niż stanę się przyczyną twojego upadku i zagłady Szlochu.
Upadku. Śmierci. Nie takie słowa chciał usłyszeć. Lazlo potrząsnął głową, lecz nie potrafił ich od siebie odpędzić. Przecież uratował Szloch. Nie dałby skrzywdzić tamtejszego ludu. Ale też nie mógłby stracić Sarai. Jaki tak naprawdę miał przed sobą wybór?
– Nie możesz mnie prosić, abym cię nie ratował.
Odpowiedziała mu Minya.
– Coś ty sobie myślała, Sarai? – Jej ton markował współczucie dla postawionego przed tak trudnym wyborem Lazla, jakby to Sarai była jego przyczyną, a nie ona. – Że pozwoli ci się ot tak rozpłynąć i będzie cię miał na sumieniu?
– Nie waż się mówić o jego sumieniu – wykrzyknęła Sarai. – Gdybyś mogła, rozerwałabyś je na strzępy, nawet się nad tym nie zastanawiając!
Minya wzruszyła ramionami.
– Dwie połówki to nadal całość.
– Bynajmniej – odparła gorzko Sarai. – Przekonałam się o tym.
Minya uczyniła ją tym, czym była – Muzą Koszmarów – lecz lata spędzone pośród ludzkich sennych marzeń zmieniły ją. Nienawiść była niegdyś jej zbroją, lecz odrzuciła ten pancerz, a bez niego okazała się zupełnie bezbronna przeciwko cierpieniu Szlochu. Jej świadomość została rozdarta, co zostawiło po sobie głęboką ranę. Dwie połówki nie czyniły całości, nadal były rozdzielonymi i zakrwawionymi, zupełnie osobnymi częściami: jedna pozostawała lojalna wobec rodziny, druga starała się zrozumieć, że ludzie także stali się ofiarami.
– Biednaś – powiedziała Minya. – Czy to moja wina, że twoje sumienie jest takie kruche?
– Nie jest kruche, skoro przedkłada pokój nad wojnę.
– Raczej ucieczkę – odgryzła się Minya. – A ja nie ucieknę!
– Ale to nie jest ucieczka, można odejść i…
– Nie możemy odejść! – szczeknęła Minya, przerywając Sarai. – Jak mielibyśmy odejść, skoro sprawiedliwości nie stało się zadość? – Płonęła gniewem. Ten nigdy jej nie opuszczał i nie potrzebowała dużo, aby rozgorzał, a myśl o tym, że mordercy unikną kary, że Zabójca Bogów będzie mógł stąpać skąpanymi w słońcu ulicami Szlochu przez nikogo nieniepokojony, rozpalała w sercu Minyi piekielny ogień. Nie potrafiła pojąć, nigdy nie pojmie, czemu nie płonął on w piersi Sarai, czego jej brakło, Rzeź nic dla niej nie znaczyła? Cedziła słowa, kipiąc ze złości: – Masz jednak rację co do jednego. Wszystko się zmieniło. Nie musimy już czekać, aż do nas przyjdą. – Spojrzała z obojętnym chłodem na skrzydlatą bestię, na Rasalasa. – To my możemy pójść do nich, kiedy tylko sobie tego zażyczymy.
„Pójść do nich”.
Minya. Do Szlochu.
Lazlo i Sarai przylgnęli do siebie. Położył jej na plecach ciepłą dłoń. Czuła, jak przechodzi przez niego dreszcz. Ona też go doświadczyła, na myśl o Minyi i Szlochu. Potrafiła sobie wyobrazić, jak to będzie wyglądało: potargana dziewczynka o oczach jak pancerzyk żuka prowadząca przed sobą fantomową armię. Napuściłaby zjawy na znajomych i bliskich, a każde utracone życie zasiliłoby ten oddział kolejnym żołnierzem. Kto mógłby walczyć z podobną potęgą?
Tizerkane’owie są silni, lecz nieliczni. Duchom nie udało się ani zadać ciosu, ani tym bardziej ich zabić.
– Nie – dławiła się Sarai. – Lazlo cię tam nie zabierze.
– Ależ zabierze. O ile cię kocha.
Słowo to, które jeszcze przed momentem wydawało się takie słodkie na ustach Sarai, gdy wymówiła je Minya, brzmiało nieprzyzwoicie.
– Prawda? – zapytała dziewczynka, odwracając się do Lazla.
Co mógł odpowiedzieć? Obojętne, czego by nie wybrał, jego decyzja oznaczałaby tragedię. I kiedy pokręcił głową, nie była to z jego strony odpowiedź. Czuł się, jakby odwiązano mu cumy, stał zupełnie skołowany. Potrząsnął głową, żeby dojść do siebie, ale Minya uznała to za respons i zmrużyła oczy. Nie miała pojęcia, skąd przybył ten nieznajomy, jak to się stało, że był, jak oni, boskim pomiotem, ale co do jednego miała pewność: wygrała. Posiadał dar Skathisa, a i tak go pobiła. Czemu nie potrafili tego zrozumieć? Zwyciężyła ich, a jednak mieli czelność się wykłócać, jakby było o czym dyskutować.
A przecież nie było.
Za każdym razem, kiedy Minya wygrywała w kwel – a Minya zawsze wygrywała w kwel – rzucała planszą do gry, rozsypując pionki, aby przegrany musiał zbierać je na kolanach z ziemi. Było dla niej istotne, aby pokazać przegranym ich miejsce, musiała to podkreślić. Ale jak miała to zrobić w tym przypadku?
Nic prostszego. Nieznajomy tulił Sarai, jakby do niego należała, choć nie należała. Nie mógłby jej zatrzymać, gdyby Minya zdecydowała inaczej.
A tak właśnie zdecydowała.
Wyrwała mu ją. Nie, nawet nie poruszyła jednym mięśniem. Po prostu nakazała materii składającej się na Sarai posłuszeństwo. Mogła sprawić, żeby wyglądało to tak, jakby dziewczyna poruszała się sama z siebie, lecz jaką lekcję by z tego wyciągnęła? Dlatego Minya chwyciła ją za nadgarstki, włosy i całe jestestwo i pociągnęła.
Lazlo czuł się, jakby kurczowo trzymał się krawędzi rozsądku, jakby zwisał z niej na samych opuszkach, jakby obracający się świat w każdej chwili mógł go strząsnąć i zrzucić, tak jak ostatniej nocy rzucił nim wybuch. Uderzył wtedy czaszką o bruk. Głowa pulsowała mu z bólu. Zawroty to przychodziły, to ustępowały, nadal dzwoniło mu w uszach. Krwawiły. Czerwone strużki zaschły mu na szyi, przybrudzone pyłem unoszącym się po eksplozji, lecz tylko tyle swojej krwi miał na sobie. Ramiona i pierś zalała mu krew Sarai i ta świadomość – czy istniało coś prawdziwszego od krwi? – zainicjowała wojnę pomiędzy smutkiem a niedowierzaniem.
Jak miał pojąć to wszystko, co się stało? Kiedy śnił najpiękniejszy sen swojego życia, dzielił się sercem z Sarai, całował ją, latał z nią i przekroczył próg niewinności, krocząc ku czemuś ognistemu, słodkiemu i idealnemu, tylko po to, żeby odebrano mu ją nagłym przebudzeniem, przy jego oknie stał alchemik, Thyon Nero, pełen oskarżeń, które doprowadziły Lazla do niebywałego odkrycia, dowiedział się bowiem, kim był: nie sierotą wojennym z Zosmy, lecz półczłowiekiem, synem boga, błogosławionym mocą, która była klątwą Szlochu, aby ostatecznie uratować miasto.
Lecz nie Sarai.
Uratował wszystkich, ale nie ją. Nadal nie potrafił odetchnąć pełną piersią. Już zawsze będzie go prześladowała wizja jej ciała wygiętego w łuk, nabitego na metalową bramę, z krwią skapującą z końcówek jej długich włosów. Ale na tym ten ciąg koszmarów i dziwów się nie zakończył. Lazlo znalazł się w świecie, którego nie znał, o którym nie czytał w swoich księgach z baśniami. Tutaj ćmy niosły ze sobą magię, a bogowie istnieli naprawdę, anioły paliły demony na stosie ogromnym jak księżyc. Tutaj jej śmierć nie była kresem. Dusza Sarai była tu bezpieczna i przywiązana do niego – co za cud – a jednak ta umorusana, niechlujna, mała dziewczynka bawiła się jej losem niczym zabawką na druciku, czym przyprawiała ich oboje o drżenie serca.
A teraz Minya mu ją odebrała, popychając Lazla do jeszcze głębszej czeluści rozpaczy, której dna nie sposób dojrzeć. Nie mógł pozwolić odejść ukochanej, lecz im mocniej ściskał Sarai, tym szybciej się roztapiała. Zupełnie jakby próbował zatrzymać przy sobie odbicie księżyca.
Istniało takie słowo z mitologii: sathaz. Oznaczało pragnienie posiadania czegoś, co nigdy nie mogło być twoje. Oznaczało bezmyślną, beznadziejną tęsknotę, marzenie ulicznika o byciu królem, i pochodziło z opowieści o człowieku, który ukochał księżyc. Lazlo uwielbiał tę historię, lecz teraz ją znienawidził. Mówiła bowiem o pogodzeniu się z niemożliwym, a tego zrobić nie mógł. Gdy Sarai rozwiewała się w jego ramionach, był pewien jednego: mógł tylko z tym walczyć.
Wojna z niemożliwym. Wojna z potwornym dzieckiem. Nic innego, tylko wojna.
Ale… Jak z nią walczyć, skoro miała władzę nad duszą Sarai?
Zwarł szczęki, aby jego ust nie opuściły żadne niepożądane słowa. Oddech świszczał pomiędzy zaciśniętymi zębami. Pięści również zacisnął, jakby jego ciało nie potrafiło utrzymać takiego gniewu. Lazlo jeszcze nie zdążył zrozumieć, że nie był już tylko człowiekiem. Zmieniły się granice jego osoby. Został stworzony z krwi i kości, mięsa i ducha, ale teraz jeszcze i z metalu.
Rasalas zaryczał. Stwór ten, gdy jeszcze należał do Skathisa, był paskudny, jednak teraz, przy nim, nabrał majestatu. Po części spektralny, a po części ravid, potężna istota o lustrzanym porożu i misternie wykonanym futrze z mesartjum, w dotyku delikatnym niczym plusz. Chłopak nie chciał, żeby bestia ryknęła, lecz była przedłużeniem jego świadomości i kiedy on zacisnął usta, Rasalas otworzył swoje. A ten dźwięk… wyrażał czystą udrękę. Teraz i Lazlo ryknął gniewem, aż zadrżała od niego cytadela.
Minya również to poczuła, ale nawet nie mrugnęła. Zdawała sobie sprawę, czyja złość się tutaj liczyła. Lazlo zresztą też.
– Nie mówię po zwierzęcemu – odezwała się, gdy ryk ucichł. – Ufam, że to nie odmowa – mówiła teraz spokojnie, wydawała się nawet znudzona. – Chyba pamiętasz zasadę? Była tylko jedna.
„Zrobisz wszystko, co każę, albo wypuszczę jej duszę”.
– Pamiętam – odparł Lazlo.
Sarai stała u boku Minyi, sztywna jak kij. Zawisła nad ziemią, jakby zawieszono ją na haku. Strach i bezradność wyzierały jej z oczu, Lazlo był pewien, że to teraz, że to ten moment, kiedy musi dokonać niemożliwego wyboru pomiędzy dziewczyną, którą kochał, a całym miastem. Szum wypełnił mu uszy. Uniósł dłonie, chcąc ją udobruchać.
– Nie krzywdź jej.
– Nie zmuszaj mnie, abym ją skrzywdziła – odgryzła się Minya.
Lazlo usłyszał za sobą jakiś dźwięk. Po trosze westchnięcie, a po trosze szloch, cichy, acz przebił się przez wyrażającą niewypowiedzianą groźbę ciszę. Minya spojrzała na pozostałe boskie pomioty. Ruby, Jaskółka i Feral nadal drżeli, zszokowani. Przechył cytadeli, upadek Sarai i ten nieznajomy, który przyniósł im jej ciało. Szok za szokiem, a teraz to.
– Co robisz? – zapytała Jaskółka, nie dowierzając, patrzyła na Minyę udręczonymi oczyma. – Nie możesz… wykorzystać Sarai.
– Najwyraźniej mogę – odparła Minya i jakby chcąc tego dowieść, rozkazała Sarai przytaknąć.
Spektakl ten był iście groteskowy, głowa dziewczyny ledwie drgnęła, podczas gdy Sarai rzucała błagalne spojrzenia. To jedyna słabość okrutnego daru Minyi: nie mogła wypędzić przerażenia z oczu swoich ofiar. A może, po prostu, delektowała się nim.
Z gardła Jaskółki znowu dobyło się ciche łkanie.
– Przestań! – wykrzyknęła.
Zrobiła krok naprzód, chcąc podejść do Sarai i wyrwać ją Minyi – nie żeby było to możliwe – ale przystanęła przy leżących przed nią zwłokach. Mogłaby je wyminąć albo przejść nad nimi, lecz zatrzymała się i przyjrzała im się. Do tej pory widziała je jedynie z drugiej strony tarasu, gdy Lazlo złożył ciało Sarai. Kiedy zobaczyła je z bliska, brutalna rzeczywistość odebrała jej dech. Ruby i Feral stanęli obok Jaskółki i również spojrzeli na martwą dziewczynę. Ruby wyrwał się cichy jęk.
Przebite ciało Sarai. Rana otworzyła się na samym środku jej piersi, brzydka, postrzępiona dziura. Dziewczyna zawisła na bramie, krew spłynęła po szyi, brudząc włosy, nasycając je czerwienią. Przy skroniach i ciemieniu nadal były cynamonowe, lecz długie, pozlepiane fale zyskały barwę wina.
Cała trójka patrzyła to na Sarai, to znowu na Sarai – raz na zwłoki, raz na ducha, raz na ducha, raz na ciało – próbując jakoś pogodzić się z tym, co widzieli przed sobą. Duch miał na sobie tę samą różową koszulę nocną co zwłoki, tyle że niezakrwawioną, i również był przebity na wylot. Miał otwarte oczy, martwa Sarai zamknięte. Lazlo zsunął je pocałunkiem, gdy położył ją na ziemi. Nie dało się powiedzieć, że wyglądała na spokojną. Żadna Sarai taka nie była: choć jedna bez życia, porzucona; druga zesztywniała, tuż nad ziemią, pionek w zdradzieckiej rozgrywce.
– Ona nie żyje, Minyo. – Po policzku Jaskółki spływała łza. – Sarai umarła.
– Przecież jestem tego świadoma – odparła dziewczynka, prychnąwszy lekko.
– Czy aby na pewno? – zapytał Feral. – Sama powiedziałaś, że to gra.
Brzmiał krucho i niepewnie, zwłaszcza jeśli porównać go z głosem Lazla. Podświadomie mówił niżej, starając się naśladować jego męskie pomruki.
– Spójrz na nią – kontynuował, pokazując na zwłoki. – To nie jest gra. To śmierć.
Minya faktycznie spojrzała, lecz jeśli Feral oczekiwał po niej jakiejkolwiek reakcji, to musiał się rozczarować.
– Myślisz, że nie znam śmierci? – zapytała, z rozbawieniem wydymając wargi.
Och, wiedziała o niej zbyt wiele. Miała sześć lat, kiedy wszystkich, których znała, zamordowano z zimną krwią, poza czterema uratowanymi przez nią niemowlętami. Śmierć uczyniła ją tym, kim była: osobliwym dzieckiem, które nigdy nie dorosło, nigdy nie zapomniało i nigdy nie wybaczy.
– Minyo – wtrąciła się wreszcie Ruby – wypuść ją.
Lazlo nie mógł wiedzieć, jaka to niezwykła scena, że śmieli się przeciwstawić Minyi. Do tej pory jedynie Sarai się na to odważyła, a teraz była jedyną, która nie mogła tego zrobić. Reszta uczyniła to, co, jak byli pewni, zrobiłaby ona, użyczyli jej swojego głosu, bo go uciszono. Mówili krótkimi kwestiami, zbierając oddech, ich policzki płonęły fioletem. Bali się, ale jednocześnie poczuli się wyswobodzeni, jakby otwarli drzwi, za których klamkę nigdy nie odważyli się pociągnąć. Lazlo czekał, jak to się rozwiąże, wdzięczny za tę interwencję, i modlił się, aby Minya ich posłuchała.
– Chcecie, abym ją wypuściła? – zapytała z groźnym błyskiem w oku.
– Nie… – wydusił z siebie Lazlo, odczytując jej zamiary, nie chciał, aby dusza Sarai uleciała.
Zupełnie jak w baśni: życzenie odczytane dosłownie zwracało się przeciwko życzącemu.
– Rozumiesz, co miałam na myśli – powiedziała zniecierpliwiona Ruby. – Jesteśmy dla siebie rodziną, nie zniewalamy swoich bliskich.
– Nie robicie tego, bo nie potraficie – odparła Minya.
– Nawet gdybym mogła, nie postąpiłabym tak – odpowiedziała Ruby, choć, prawdę mówiąc, nie brzmiała zbyt przekonująco.
– Nie używamy magii przeciwko sobie – dodał Feral. – To twoja zasada.
Minya kazała im złożyć taką obietnicę, kiedy jeszcze byli dziećmi. Położyli wtedy dłonie na piersi i przysięgli, i – nie licząc deszczowej chmury czy spalonego łóżka – dotrzymali słowa.
Dziewczynka popatrzyła na nich, jak zebrali się wokół nieznajomego. Występowali wspólnie przeciwko niej. Udzieliła odpowiedzi powoli, jakby tłumaczyła idiocie coś oczywistego.
– Gdybym nie użyła swojej magii, odeszłaby.
– No to teraz wykorzystaj ją dla niej, nie przeciwko niej – nalegała Jaskółka. – Możesz, nie wypuszczając duszy Sarai, pozwolić jej stanowić o sobie, tak jak zrobiłaś to z obiema Ellen.
Mała i Duża Ellen były duchami, które ich wychowały, lecz Jaskółka nie zdawała sobie sprawy z pewnego faktu: żadna z umarłych kobiet w istocie nie posiadała tego, co zwykło się nazywać wolną wolą. Gdyby ich nianie mogły decydować o sobie, nie znajdowałyby się za metalową barierą postawioną przez Lazla, kiedy odpierał atak armii Minyi, ale byłyby tutaj, przy nich, zaangażowane w dyskusję, gdacząc nieustannie i rozstawiając wszystkich po kątach. Dlatego też, gdy całą trójkę wreszcie olśniło, doznali kolejnego szoku.
– Minya – zaczął Feral, ewidentnie strwożony. – Powiedz, że nie kontrolujesz obu Ellen.
Wydawało się to nie do pomyślenia. Nie były bowiem jak pozostałe duchy z ponurej martwej armii kierowanej przez Minyę. Nie gardziły boskimi pomiotami. Kochały je przecież i były przez nie kochane, oddały życie, starając się ochronić dzieci przed Zabójcą Bogów. Tego smutnego dnia Minya chwyciła ich dusze jako pierwsze, gdy została sama z czwórką niemowląt do wychowania za kratami wymazanej krwią klatki. Nie dałaby sobie bez nich rady i było tak, jak powiedziała Jaskółka, przynajmniej do tej pory: korzystała ze swojej magii dla nich, nie przeciwko nim. Owszem, trzymała ich dusze na smyczy, tak jak wszystkie inne, lecz tylko po to, aby się nie rozpłynęły. Pozostawiła im prawo do decydowania o sobie. Tak myśleli.
Twarz Minyi stężała, grymas winy zniknął z niej szybciej, niż się pojawił.
– Potrzebowałam ich. Broniłam cytadeli – powiedziała, rzucając spojrzenie Lazlowi. – Po tym, jak uwięził moją armię.
– Teraz już niczego nie musisz bronić – odparł Feral. – Uwolnij je.
– Niech będzie – zgodziła się Minya.
Duchy obu kobiet wyszły zza bariery. Oczy Dużej Ellen ciskały gromy. Czasem, żeby dzieci powiedziały jej prawdę, modelowała swoją głowę na jastrzębią. Nie potrafiły się przeciwstawić jej przeszywającemu spojrzeniu. Teraz się nie przemieniła, ale i tak jej wzrok był piorunujący.
– Moje skarby, moje żmije – powiedziała, podchodząc; poruszała się, jakby szybowała, jej stopy nie dotykały podłogi. – Może skończmy się już sprzeczać, co? Rozumiem, że jesteś zła, ale Sarai nie jest nieprzyjacielem – zwróciła się do Minyi głosem jedocześnie czułym i pełnym przygany.
– Zdradziła nas.
Duża Ellen kląsknęła językiem.
– Nie zrobiła niczego takiego. Nie postąpiła tak, jak chciałaś, ale to jeszcze nie zdrada, moja droga, to jedynie różnica zdań.
Mała Ellen, młodsza i szczuplejsza niż jej korpulentna towarzyszka, dodała pogodniej:
– Sama nigdy nie robisz tego, o co cię proszę. Czy to zdrada, kiedy chowasz się przed kąpielą?
– To co innego – wymamrotała Minya.
Lazlowi, który obserwował tę scenę z nieprzyjemnym uczuciem, że jego serca ściskają łapska imadła, ton owej konwersacji wydawał się osobliwy. Prowadzono ją zupełnie zwyczajnie, jakby nie chodziło o to, że Minya uczyniła z duszy Sarai zakładniczkę, a rugano dziewczynkę, bo zbyt mocno przytuliła swojego kotka. Do rozmowy przyłączył się Feral, odnalazłszy swój głęboki głos:
– Powinniśmy zdecydować, co dalej. Razem.
– Minya, przecież to my – dodała Jaskółka z proszalną nutą.
„My”. Słowo tak drobne, tak krótkie, a jednak o ogromnym dla Minyi znaczeniu. Bo bez niej nie byłoby żadnych „nas”, zostałyby jedynie kości na dnie kołysek. A jednak zebrali się wszyscy wokół tego mężczyzny, którego nigdy wcześniej nie widzieli, i patrzyli na nią, jakby to ona była tutaj obca.
Nie. Patrzyli na nią, jakby była ich wrogiem. Minya dobrze znała to spojrzenie. Czuła je na sobie od piętnastu lat, tak spoglądała na nią każda złapana dusza. Przeszyło ją jakby… podniecenie. Coś na kształt radości, lecz nie do końca radość.
To uczucie płynęło w jej żyłach jak roztopione mesartjum, czuła się dzięki temu niezwyciężona.
To nienawiść.
Działała jak odruch, jak wyciągnięcie noża zza pasa, kiedy nieprzyjacielowi zadrży dłoń. Uderzała do głowy niczym krew, niczym duch. Ręce ją od niej świerzbiły. Słońce wydawało się jaśniejsze, a życie prostsze. Minya wyznawała jedną dewizę: miej wroga, bądź wrogiem. Nienawidź tych, co nienawidzą ciebie. Nienawidź ich bardziej. Nienawidź mocniej. Bądź potworem, którego szczególnie się obawiają. Cokolwiek robisz, jakkolwiek potrafisz, każ im cierpieć.
Uczucie to szybko ją ogarnęło. Gdyby miała kły, ociekałyby jadem, gotowe kąsać.
Ale kogo? Kogo miała nienawidzić? Przecież to jej bliscy. Wszystko, co zrobiła przez ostatnich piętnaście lat, zrobiła dla nich. „Przecież to my”, powiedziała Jaskółka. My, my, my. A jednak stali i patrzyli na nią, jakby nie była jedną z nich, nie należała do tego kręgu, była sama, osobno. Pochłonęła ją pustka. Czy wszyscy pozostali też ją zdradzą jak Sarai? Co zrobi, jeśli istotnie tak postąpią?
– Nie musimy decydować tu i teraz o całym naszym życiu – powiedziała Duża Ellen.
Nie spuszczała Minyi ze swych jedwabistych, piwnych oczu, jej spojrzenie utraciło już jastrzębią przenikliwość, stało się delikatne, pełne szczerego współczucia.
Za to Minya coraz bardziej się zamykała, coś w niej zaciskało się mocniej i mocniej, im bardziej tamci na nią napierali. Czuła się przyparta do ściany, gdy mówiono jej, co ma robić, i jak dzikie zwierzę bez wyjścia była gotowa drapać, gryźć aż do gorzkiego końca. Już od pierwszych chwil ten cały Lazlo przyprawiał ją o dreszcze, kiedy pojawił się znikąd jako istne ucieleśnienie nieprawdopodobnej wizji – Mesarthim ujeżdżający Rasalasa! – i nakazał jej złapać duszę Sarai. Jak gdyby sama nie zamierzała tego zrobić! Ma tupet. Palił ją jak kwas. Przygwoździł ją do ziemi, dociskając pierś kopytem Rasalasa. Bolało, z pewnością zostanie jej siniec, ale to nic przy rozgoryczeniu, które ją zżerało. Poprzez przymuszenie Minyi do czegoś, co i tak by zrobiła, na pewno czuł się, jakby zwyciężył, a ona przegrała.
A gdyby poprosił? „Proszę, nie daj Sarai odejść!” Albo jeszcze lepiej, gdyby założył, że Minya i tak złapie jej duszę. Och, może nie byłoby między nimi kolorowo, lecz czy Sarai zawisłaby nad ziemią jak marionetka? Raczej nie. I choć nie mogła wymagać od Lazla, aby wiedział, czego się po niej spodziewać, reszta powinna na to wpaść.
Wydawało się, że tylko jedna Duża Ellen rozumiała, jak należy się zachować.
– Po kolei, małymi kroczkami – powiedziała. – Może ty nam, słonko, powiesz. Co robimy?
Zamiast wydawać polecenie opiekunka zapytała ją o zdanie, pozwoliła jej zdecydować i ściskające Minyę kleszcze nieco zluzowały swój chwyt. Czuła strach, choć oczywiście nie zdawała sobie z tego sprawy. Myślała, że to złość, ją znała lepiej, lecz ona stanowiła jedynie zakładaną przez nią maskę. Strach był bowiem słabością, a ona poprzysięgła, że nigdy już jej nie okaże. Mogła odpowiedzieć, że pierwsze, co zrobią, to zabiją Eril-Fane’a. Tego się spodziewano, wyczytała to z ich nieufnych spojrzeń. I nie tylko to ujrzała, była też świadkiem rodzącego się buntu. Razem wystąpili przeciwko niej i nadal czuli na językach smak niebezpieczeństwa. Nierozważnie będzie na nich teraz naciskać, ale Minyi nie cechowała rozwaga. Czy to w prawdziwym życiu, czy podczas partii kwela, bezpośrednie ataki spotykały się z najzajadlejszym oporem. Lepiej ukrywać swoje intencje, uśpić ich czujność, aby opuścili gardę. Dlatego zrobiła krok do tyłu i z wysiłkiem zdobyła się na spokój.
– Dobrze – powiedziała. – Zajmijmy się Sarai.
I z tymi słowy ją wypuściła, nie duszę, tylko materię. Bez sztuczek. Na jej zasadach.
Uwolniona z uścisku Minyi Sarai upadła na kolana. Dziewczynka puściła ją bez ostrzeżenia. Kiedy unosiła się bezwładnie nad ziemią, zesztywniała, sparaliżowana, usiłowała walczyć, szukała słabego punktu, ale nie znalazła ani jednego. Minya miała nad nią absolutną władzę. Teraz, gdy była wolna, Sarai nie potrafiła opanować drżenia.
Lazlo ruszył ku niej, pragnął ją objąć, szeptał do niej swoim szorstkim głosem:
– Już wszystko dobrze. Jesteś ze mną. Uratujemy cię, Sarai. Znajdziemy sposób. Uratujemy cię.
Nie odpowiedziała. Oparła się o niego, wyczerpana, mogła myśleć jedynie, jak mieliby to zrobić.
Reszta, prócz Minyi, zebrała się przy niej, gładzili jej ramiona i włosy, pytali, czy wszystko dobrze, i zerkali nieśmiało na Lazla, jakby nie było pierwszego obcego, który stanął pośród nich.
Jaskółka odwróciła się do Minyi z pochmurną miną i zapytała niepewnie:
– Co miałaś na myśl, mówiąc, żebyśmy się zajęli Sarai?
– Och – westchnęła Minya, krzywiąc się, jakby podjęli przykry temat rozmowy. – Jak sama byłaś uprzejma zauważyć, Sarai nie żyje. – Machnęła od niechcenia na zwłoki. – Nie możemy jej przecież tak zostawić, nieprawdaż? Musimy spalić ciało.
Spalić ciało.
To nie powinno być dla nikogo szokiem, a jednak. Ziemia w ogrodzie była zbyt płytka na pogrzeb i, oczywiście, Minya miała rację: nie mogli tak zostawić zwłok, lecz żadne z nich nie było gotowe stawić czoła temu, co musiało zostać zrobione. Wydawało się to zbyt rzeczywiste, martwe ciało dziewczyny było zbyt prawdziwe, no i obok stała… Sarai.
– Nie – odparł Lazlo, nagle zrobił się blady; nadal nie mógł pojąć tej dwoistości. – Mamy… mamy jej ciało i mamy jej duszę. Nie możemy jakoś… z powrotem ich połączyć ?
Minya uniosła brwi.
– Połączyć? – powtórzyła kpiąco. – Jakby włożyć rozbite jajko z powrotem do skorupki, która już została rozbita?
Duża Ellen pojednawczo położyła dziewczynce dłoń na ramieniu i odezwała się do Lazla z bezgraniczną uprzejmością:
– Obawiam się, że to nie takie proste.
Sarai miała świadomość beznadziei swojej sytuacji, jej serca zostały przebite, kręgosłup strzaskany, a jednak wciąż liczyła na cud.
– Niektóre boskie pomioty miały dar uleczenia, prawda? – zapytała, myśląc o magicznych dzieciach urodzonych za murami cytadeli, o maleństwach, które już dawno odeszły.
– Oczywiście – odparła opiekunka – ale na nic zdałyby się nam ich moce. Śmierć to nie choroba.
– Ktoś przecież musiał przywracać zmarłych do życia – nalegała. – Mylę się?
– Nawet jeśli, to i tak nam nie pomogą, błogosławieni, gdziekolwiek są. Nie damy rady uratować twojego ciała, kochanie. Przykro mi z tego powodu, ale Minya ma rację.
– A jednak spalenie – powiedziała lekko spanikowana Ruby, bo to na nią spadłby obowiązek wykrzesania iskry – wydaje się takie… nieodwracalne.
– Śmierć jest nieodwracalna – odparła Mała Ellen – bo i ciało jest kruche.
Nie była żywiołem, jak Duża Ellen, lecz jej obecność przynosiła spokój. Opiekunka miała delikatne dłonie i słodki głos. Kiedy byli mali, śpiewała im kołysanki o Szlochu.
– Najlepiej zrobić to jak najprędzej – dodała. – Niczego nie zyskamy, odwlekając to w czasie.
Obie Ellen przekonały się o tym boleśnie, bo same niegdyś musiały się zająć swoimi pomordowanymi zwłokami. Spaliły je na stosie razem z boskimi ciałami i dziećmi, które zabito tego samego mrocznego dnia.
Jaskółka przyklęknęła przy ciele Sarai. Opadła gwałtownie, jakby nagle ugięły się pod nią kolana. Położyła dłonie na zwłokach, jakby coś ją do tego przymusiło. Umiała sprawić, że życie rozkwitało, taki miała dar. Była Czarownicą Orchideą. Nie posiadała mocy uzdrowicielskich, ale potrafiła wyczuć najdelikatniejsze pulsowanie energii i ocalić nawet zwiędnięte kwiaty na suchych łodygach, które innym wydałyby się martwe. Gdyby w Sarai tliło się życie, mogłaby, tak przynajmniej sądziła, wyczuć je. Ociągając się, wyciągnęła ręce, dłonie jej drżały, kiedy spoczęły na zakrwawionej błękitnej skórze. Jaskółka zamknęła oczy i nasłuchiwała, w każdym razie wyglądała, jakby nasłuchiwała, bo nie korzystała ze zwyczajnego zmysłu, podobnie jak Minya, kiedy wypatrywała unoszących się ku niebu dusz. Minya wyczuła drżenie esencji Sarai i wtedy ją złapała. Jaskółka słyszała zaś jedynie przerażające echo ciszy.
Zabrała dłonie. Nadal drżały. Nigdy nie dotykała zwłok i miała nadzieję, że nie będzie musiała tego powtarzać. Czuła bezwładność, nieobecność. Płakała nad tym, czego Sarai nie będzie już mogła zrobić i czego nie poczuje, łzy spływały jej słonymi ścieżkami wyżłobionymi przez tyle innych, które wypłakała ostatniej nocy.
Pozostali, patrząc na nią, zrozumieli, że to już koniec.
Lazlo poczuł ukłucie z tyłu oczu i ból ogarniający serca, Sarai również, choć była świadoma, że ani jej oczy, ani jej serca nie są prawdziwe, podobnie odczuła owo kłucie i ból.
Ruby łkała, odwróciwszy się do Ferala, aby wtulić twarz w jego pierś. Chłopak położył swoją dużą dłoń na jej potylicy, zatapiając palce w burzy ciemnych włosów, po czym pochylił się, aby ukryć swoją twarz, a jego ramiona zaczęły się trząść. Obie Ellen również płakały. Jedynie oczy Minyi pozostały suche.
Lazlo zerknął na nią, akurat kiedy patrzyła na leżące na kwiatach ciało. Wyglądała jak prawdziwe dziecko. Jej oczy nie przypominały już pancerzyka żuka, nie lśniły tryumfalnie, były raczej… zagubione, jakby nie rozumiała, co się dzieje. Ale kiedy Minya poczuła na sobie jego spojrzenie, wszystko prysło. Obróciła lekko głowę, rzucając mu niewerbalne wyzwanie.
– Posprzątajcie tu – powiedziała, machnąwszy ręką, jakby zwłoki były niczym więcej jak brudem do zamiecenia. – Pożegnajcie się i zróbcie, co macie zrobić. Gdy skończycie, porozmawiamy o Szlochu. – Odwróciła się i stało się jasne, że nie ma zamiaru uraczyć ich choćby słowem więcej, ale zapomniała o zablokowanej arkadzie, za którą Lazlo uwięził jej armię. – Ty – rzuciła do niego rozkazującym tonem, nawet się za siebie nie oglądając. – Otwieraj – zakomenderowała.
Lazlo posłuchał. Tak jak poprzednio stopił boski metal, tak teraz go rozwarł. Po raz pierwszy rozkazywał mu, będąc spokojnym, wcześniej wszystko przysłaniała mu mgiełka rozpaczy, i zdziwił się, z jaką łatwością mu to przychodziło. Mesartjum reagowało na jego najmniejsze skinienie tak błyskawicznie, że aż przeszedł go delikatny dreszczyk emocji.
„Mam nad nim władzę”, pomyślał zdumiony.
Gdy nadał arkadom dawny kształt, zobaczył czekającą za barierą widmową armię dusz. Przeląkł się, że Minya ponowi atak, lecz dziewczynka tego nie zrobiła. Po prostu odeszła.
Lazlo poprzysiągł całymi sercami wojnę temu mrocznemu dziecku, lecz nie był wojownikiem i nie potrafił pielęgnować nienawiści. Gdy patrzył, jak odchodzi, drobna i samotna, naszła go pewna refleksja. Może była zdziczała, zepsuta, może i nie miała szans na zbawienie i nie dało się już jej naprawić, lecz jeśli chcieli ocalić i Sarai, i Szloch… po pierwsze musieli uratować ją.
Muse of Nightmares
Copyright © by Laini Taylor 2018