Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
[PK]
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Powieść mistrza sensacji opowiadająca pasjonującą historię ucieczki z oblężonego Singapuru podczas II wojny światowej. Luty 1942 roku, ostatni statek wymyka się z portu, a na jego pokładzie zbieranina podejrzanych postaci. Wydaje się, że każdy ukrywa tajemnicę, dla której gotów byłby zabić. Czy uda się wywieźć z miasta tajne plany japońskiej inwazji na Australię?
[Opis wydawnictwa]
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna w Szprotawie
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin
Powiatowa i Gminna Biblioteka Publiczna w Jerzmanowicach
Biblioteka Publiczna Gminy Nadarzyn
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (2)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 447
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
1991
NA POŁUDNIE
OD JAWY
UTWORY ZEBRANE
1. H.M.S.,,ULISSES”
2. Działa Nawarony
3. Na południe od Jawy
4. Ostatnia granica
5. Noc bez brzasku
6. Siła strachu
7. Złote Rendez-vous
8. Szatański wirus
9. Mroczny krzyżowiec
10. Stacja arktyczna „Zebra”
11. 48 godzin
12. Tylko dla orłów
13. Lalka na łańcuchu
14. Komandosi z Nawarony
15. Karawana do Vaccares
16. Wyspa niedźwiedzia
17. Wyścig ku śmierci
18. Cyrk
19. Przełęcz złamanego serca
20. Złote wrota
21. Zegnaj Kalifornio
22. Wiedźma morska
23. Athabaska
24. Rzeka śmierci
25. Śluza
26. San Andreas
27. Samolot prezydencki
28. Samotne morze
29. Wieża zakładników
30. Kapitan Cook
31. Santorin
32. Partyzanci
Alistair MacLean
NA POŁUDNIE OD JAWY
Przełożyła Halina Cieplińska
Agencja Praw Autorskich i Wydawnictwo ,,INTER ART” Warszawa 1991
Wszystkie zdarzenia w tej książce są fikcyjne, a jakiekolwiek podobieństwo bohaterów w niej występujących do osób żyjących lub zmarłych to wyłącznie sprawa przypadku.
Umierające miasto spowił całun nieprzeniknionego, gęstego, dławiącego dymu. Oblekł wszystkie budynki, wszystkie biurowce i domy, zarówno te nietknięte, jak i zburzone przez bomby, otulił je ciemnym, lekko wirującym kokonem anonimowości. Wypełniał, zatapiał wszystkie ulice, zaułki i baseny portowe. Kłębił się jak w piekielnej otchłani w łagodnym powietrzu tropikalnej nocy.
Wcześniej wieczorem, kiedy dym buchał w mieście tylko z płonących budynków, w górze tworzyły się szerokie, nieregularne prześwity, przez które widać było gwiazdy świecące na pustym niebie. Lecz wiatr się nieco zmienił i prześwity znikły, a poza tym zza miasta nadciągnęły kłęby dymu z uszkodzonych zbiorników, w których płonęła ropa. Nie wiadomo było, skąd się bierze ten dym. Może z lotniska Kallang, może z elektrowni, może wprost z przeciwnej strony wyspy, to znaczy z północy, gdzie była baza marynarki, a może z wysp, na których wydobywało się ropę, z oddalonych o cztery czy pięć mil Pulo Sambo i Pulo Sebarok. Nikt nie wiedział. Nie sposób było się dowiedzieć czegokolwiek, prócz tego, co się samemu zobaczyło, a panowała niemal całkowita ciemność. Nie rozświetlały jej teraz nawet płonące budynki, bo już się spaliły i pozostało po nich tylko pogorzelisko, na którym migotały ostatnie wątłe płomyki, prawie wygasłe, podobnie jak całe życie w Singapurze.
Umierające miasto spowiła już śmiertelna cisza. Co pewien czas rozlegał się w górze groźny świst pocisku, który wpadał nieszkodliwie w wodę albo walił w budynek z krótkim grzmotem i błyskiem wybuchu. Lecz w tym, że wszystko było osobliwie przelotne, że dźwięk i światło natychmiast zamierały i gasły w spowijającym okolicę dymie, było coś naturalnego — zdawało się to nieodłączną cechą dziwnej i jakby nierealnej nocy. Cisza tylko jeszcze bardziej się przez to pogłębiała i tężała. Co pewien czas zza Fortu Canning i Pearls Hill, spoza północno-zachodnich granic miasta dolatywał nieregularny trzask serii z karabinów i pistoletów maszynowych, ale te odgłosy też były odległe, nierealne i odbijały się tak dalekim echem jak we śnie. Wszystko tej nocy przypominało sen, było mroczne i nierzeczywiste — nawet tych kilku ludzi, którzy przedzierali się przez zasypane gruzem, niemal wyludnione ulice Singapuru. Przypominali podróżnych wędrujących bez celu, pełnych wahania, zo-bojętniałych i niepewnych, błądzących po omacku przez kotłujące się kłęby dymu: drobne zagubione postacie beznadziejnie brnące na oślep przez mgłę sennego koszmaru.
* * -k
Posuwając się powoli i niepewnie ciemnymi ulicami mała grupka żołnierzy — może było ich z dwudziestu czterech — zmierzała w stronę nabrzeża krokiem starych, wyczerpanych ludzi. Wyglądali też jak starcy, szli chwiejąc się na nogach, a głowy i ramiona mieli po starczemu pochylone, chociaż najstarszy z nich nie liczył więcej niż trzydzieści lat. Byli jednak zmęczeni, strasznie zmęczeni, zmęczeni do granic zobojętnienia i wyczerpania, kiedy już nic nie ma znaczenia i łatwiej jest potykając się brnąć naprzód, niż się zatrzymać. Byli wyczerpani, chorzy i ranni, działali bezmyślnie, automatycznie, niezdolni do podejmowania świadomych decyzji. Całkowite wyczerpanie umysłowe i fizyczne jest jednak zarazem dobrodziejstwem, lekiem, środkiem uśmierzającym. Potwierdzał to ponad wszelką wątpliwość ich bezmyślny wzrok wbity tępo w ziemię pod stawiane z mozołem stopy. Jeśli nawet ich ciałom nadal dawały się we znaki różne dolegliwości, przynajmniej nie zdawali sobie z tego sprawy.
W każdym razie w tej chwili zatarł im się w pamięci ślad koszmarnych wydarzeń minionych dwóch miesięcy — niedostatku, głodu, pragnienia, ran, chorób i strachu — kiedy to Japończycy gnali ich przez nieskończenie długi Półwysep Malajski, przez zniszczoną teraz mierzeję Johore, aż znaleźli się na iluzorycznie bezpiecznej wyspie Singapuru. Nie pamiętali już towarzyszy, którzy zginęli, wrzasków niczego nie podejrzewających wartowników, zarzynanych we wrogiej ciemnej dżungli, diabolicznego wycia Japończyków, kiedy napadli przed świtem na ich naprędce przygotowane pozycje obronne. Nie pamiętali już tych rozpaczliwych samobójczych kontrataków, których jedynym pozytywnym wynikiem było zdobycie kilku metrów kwadratowych ziemi, drogo, lecz bezcelowo odzyskanej jedynie na chwilę. Nie dawały im te natarcia nic, prócz widoku okropnie okaleczonych, torturowanych ciał schwytanych kolegów oraz cywilów nie kwapiących się do współpracy z wrogiem. Nie pamiętali już, jak byli wściekli, zdezorientowani i zrozpaczeni, kiedy ostatni myśliwiec Brewster, a przedtem myśliwce Hurricane zniknęły z nieba pozostawiając ich wyłącznie na łasce lotnictwa japońskiego. Nawet to, że absolutnie nie dawali wiary nowinom o lądowaniu japońskich wojsk na wyspie przed pięcioma dniami, że patrzyli z goryczą, jak na ich oczach rozwiewa się pieczołowicie pielęgnowana legenda, mit o niezdobytym Singapurze — nawet to też zatarło im się w pamięci. Już nie pamiętali. Byli zbyt oszołomieni, chorzy, ranni i słabi, by pamiętać. Ale pewnego dnia, już wkrótce, jeśli nie zginą, przypomni im się tó wszystko, a wtedy nigdy już nie będą tacy sami jak przedtem. Tymczasem jednak mozolnie posuwali się naprzód, ze wzrokiem wbitym w ziemię, z opuszczonymi głowami, nie patrząc, dokąd idą, obojętni, dokąd dotrą.
Jeden z nich jednak patrzył i nie był obojętny. Szedł powoli na przedzie ciągnącej dwuszeregiem kolumny mężczyzn, szukał drogi przez rumowisko zaścielające ulicę, zapalając od czasu do czasu latarkę, by się upewnić, czy podążają we właściwym kierunku. Był to niski, drobny mężczyzna, jedyny w grupie, który miał na sobie szkocką spódnicę, a na głowie beret. Tylko kapral Frazer wiedział, skąd ma tę spódnicę — na pewno nie był w nią ubrany, kiedy wycofywali się przez Malaje na południe.
Kapral Frazer był tak samo zmęczony jak inni. Też miał podkrążone i nabiegłe krwią oczy, twarz szarą, wyniszczoną przez malarię czy dyzen-terię, a może jedno i drugie. Szedł trzymając lewe ramię o wiele wyżej niż prawe, tak że sięgało mu niemal do ucha, niczym garb, ale był to tylko prowizoryczny opatrunek z gazy i bandaża, założony pośpiesznie tego samego dnia przez sanitariusza, który chciał dowieść, że usiłował zatamować krwawienie z paskudnej rany po szrapnelu. W prawej ręce Frazer trzymał ważącego jedenaście kilogramów brena, którego dźwiganie było niemal ponad siły dla osłabionego organizmu — wyglądało to tak, jakby karabin obciągał kapralowi w dół prawe ramię, podczas gdy lewe wędrowało jeszcze wyżej, pod samo ucho.
Z jednostronnym garbem, w berecie na bakier, w spódnicy, której fałdy luźno obijały się o wychudzone nogi, drobny mężczyzna wyglądał śmiesznie i groteskowo. Ale tak naprawdę kapral Frazer nie był ani śmieszny, ani groteskowy. Jako pasterz z Cairngorms, dla którego trud i niedostatek stanowiły nieodłączny element egzystencji, mógł jeszcze ostatkiem siły woli i wytrwałości coś z siebie wykrzesać. Kapral Frazer nadal był najlepszym żołnierzem pod słońcem — najlepszym z najlepszych typów żołnierza. Miał ogromne poczucie obowiązku i odpowiedzialności, nie pozwalał sobie na to, by poddać się bólowi czy słabości, myślał wyłącznie o ludziach, którzy słaniając się na nogach ciągnęli ślepo za nim. Dwie godziny wcześniej oficer dowodzący ich rozbitą, zdezorganizowaną kompanią na północnym skraju miasta wydał rozkaz, by Frazer zabrał wszystkich zdolnych do chodzenia rannych oraz tych, których można było nieść, i przeprowadził ich z linii ognia w jakieś względnie spokojne i bezpieczne miejsce. Był to ruch nie mający znaczenia, o czym wiedział sam oficer i o czym wiedział też Frazer, padały bowiem ostatnie stanowiska obrony i nadszedł kres Singapuru. Zanim upłynie następny dzień, na wyspie Singapur nie pozostanie ani jeden człowiek, który nie będzie martwy, ranny czy wzięty do niewoli. Ale rozkaz to rozkaz, kapral Frazer więc posuwał się mozolnie, acz zdecydowanie naprzód, kierując się ku zatoczce Kallang.
Co pewien czas, w miejscach, gdzie ulica nie była zasypana gruzem, stawał z boku i przepuszczał przed siebie kolumnę żołnierzy. Wątpliwe, by którykolwiek z nich w ogóle zwrócił na niego uwagę — nikt z rannych na noszach, nikt z tych w lepszej formie ani z tych, którzy wprawdzie też byli chorzy i ranni, lecz dźwigali nosze. Za każdym też razem kapral Frazer musiał czekać na ostatniego w kolumnie — wysokiego i chudego chłopaka, któremu głowa kiwała się obojętnie z boku na bok, a on sam bez przerwy mamrotał coś do siebie, niezrozumiale i bez związku. Młody żołnierz nie chorował ani na malarię, ani na dyzenterię, ani nawet nie został raniony, lecz mimo to był najbardziej chory ze wszystkich. Za każdym razem Frazer chwytał go za ramię i przynaglał, żeby dogonił główną grupę, a wówczas chłopak nie protestując przyśpieszał kroku. Spoglądał tylko na kaprala obojętnym, pozbawionym wyrazu wzrokiem, niezdolnym nikogo rozpoznać, a Frazer za każdym razem patrzył na niego z wahaniem, potrząsał głową i znów ruszał naprzód, by znaleźć się na czele kolumny.
W krętej, wypełnionej dymem uliczce płakał w ciemności mały chłopczyk. Był bardzo mały, miał może ze dwa i pół roku. O niebieskich oczach, blond włosach i jasnej karnacji, cały był umorusany rozmytą łzami sadzą i pyłem. Ubrany jedynie w cienką koszulkę i przewiązane sznurkiem krótkie spodenki, bosy, bez przerwy drżał na całym ciele.
Płakał i płakał, zagubiony i udręczony pośród nocy, ale nie było nikogo, kto by usłyszał jego zawodzenia czy zwrócił na nie uwagę. Zresztą, żeby go usłyszeć, trzeba by być nie dalej niż kilka metrów od niego, płakał bowiem cichutko, urywane łkania przerywał co pewien czas wibrujący, spazmatyczny oddech. Od czasu do czasu pocierał oczka drobnymi brudnymi piąstkami, jak to robią małe dzieci, kiedy są zmęczone lub gdy płaczą. Próbował w ten sposób przegnać ból — czarny dym gryzł go bowiem i piekł w zalane łzami oczy.
Chłopczyk płakał, bo był bardzo, bardzo zmęczony, już kilka godzin temu normalnie powinien zostać ułożony do snu. Płakał, bo był głodny i chciało mu się pić, drżał z zimna — nawet podczas tropikalnej nocy może panować chłód. Płakał, bo nie wiedział, co się dzieje i był wystraszony, nie wiedział, gdzie jest jego dom i gdzie się podziała matka — przed dwoma tygodniami poszedł ze swoją starą amah, malajską niańką, na pobliski bazar, ale był zbyt mały i nieświadomy, żeby zdać sobie sprawę, co to oznacza, że po powrocie zamiast domu zastali zbombardowaną i wypaloną ruinę. Miał z matką odpłynąć z Singapuru na „Wakefieldzie”, ostatnim dużym statku, właśnie tamtej nocy 29 stycznia... Płakał jednak przede wszystkim dlatego, że był sam.
Stara niańka Anna długo wędrowała z nim po ciemnych ulicach, przez kilka ostatnich godzin niosła go na rękach, aż nagle postawiła na ziemi, splotła obie ręce nad sercem i osunęła się na gruzy mówiąc, że musi odpocząć. Na wpół siedząc, na wpół leżąc, jakby pogrążona we śnie, pozostawała w tej samej pozycji dobre pół godziny. Głowa przechyliła jej się mocno na jedno ramię, oczy miała otwarte, znieruchomiałe. Na początku chłopczyk pochylił się raz czy dwa, żeby jej dotknąć, ale więcej tego nie robił. Trzymał się z daleka, wystraszony, bojąc się patrzeć, bojąc się dotykać, niejasno zdając sobie sprawę — choć nie wiedział, dlaczego — że stara niania będzie długo, długo odpoczywała.
Bał się odejść i bał się też zostać, lecz kiedy znów zerknął na staruszkę ukradkiem przez skrzyżowane palce, nagle poczuł, że bardziej boi się zostać niż odejść. Ruszył więc uliczką nie patrząc, dokąd idzie, potykał się o cegły i kamienie, padał, podnosił się i znów biegł dalej, przez cały czas szlochając i drżąc pośród zimnej nocy. Przy końcu uliczki wysoka, wychudzona postać w poszarpanym słomianym kapeluszu puściła dyszel rykszy i wyciągnęła ręce, żeby zatrzymać dziecko. Mężczyzna nie chciał zrobić mu nic złego. Sam był chory — większość zapadłych na gruźlicę rykszarzy w Singapurze na ogół umierała po pięciu latach — ale mimo to nadal potrafił litować się nad innymi, zwłaszcza nad małymi dziećmi. Chłopczyk jednak zobaczył tylko wyłaniającą się z mroku wysoką postać, która wykonała groźny ruch, i jego strach zamienił się w przerażenie — umknął wyciągniętym rękom i wybiegł z zaułka na opustoszałą ulicę, za którą panowała ciemność. Mężczyzna nie wykonał już żadnego ruchu, po prostu mocniej zawinął się kocem na noc i ponownie oparł o dyszle swojej rykszy.
Dwie szlochające cichutko jak chłopiec pielęgniarki brnęły z wysiłkiem naprzód. Mijały jedyny nadal płonący budynek w handlowej dzielnicy miasta, ale odwróciły głowy, by nie patrzeć na płomienie. Mimo wszystko jednak widać było ich pochylone gładkie twarze o wydatnych kościach policzkowych i skośnych oczach. Obie były Chinkami, należały więc do narodu, który niełatwo poddaje się emocjom, lecz obie były bardzo młode i obie znalazły się bardzo blisko miejsca wybuchu, kiedy pocisk trafił w ciężarówkę Czerwonego Krzyża stojącą przy krawężniku niedaleko południowego wylotu ulicy Bukit Timor. Doznały szoku, z którego jeszcze się nie otrząsnęły.
Dwie inne pielęgniarki pochodziły z Malajów. Jedna była młoda, w tym samym wieku co dwie Chinki, a druga w dobrze zaawansowanym średnim wieku. Wielkie, czarne jak sadza oczy młodej rozszerzone były ze strachu; dziewczyna idąc pośpiesznie naprzód wciąż nerwowo oglądała się za siebie. Starsza przybrała maskę niemal całkowitej obojętności. Od czasu do czasu młoda usiłowała protestować, że zostało im narzucone zbyt szybkie tempo, ale nikt nie był w stanie jej zrozumieć, ponieważ na skutek wybuchu doznała uszkodzenia ośrodka mowy. Prawdopodobnie był to uraz chwilowy, trudno jednak było tak wcześnie wyrokować. Kilkakrotnie podnosiła rękę, żeby zatrzymać pielęgniarkę na przedzie, tę, która narzucała tempo, ale druga dziewczyna po prostu opuszczała jej rękę, delikatnie, niemniej dość stanowczo, i dalej pędziły naprzód.
Piąta pielęgniarka, ta, która prowadziła, była wysoka i wysmukła, miała ze dwadzieścia pięć lat. Kiedy wybuch rzucił ją za ciężarówkę, zgubiła czepek, i teraz gęste granatowoczarne włosy opadały jej na oczy. Od czasu do czasu odgarniała je niecierpliwym ruchem i wówczas stawało się jasne, że nie jest ani Malajką, ani Chinką — przeczyły temu jej uderzająco niebieskie oczy. Miała, być może, rysy euroazjatyckie, ale na pewno nie wyglądała na Europejkę. W migocącym żółtym świetle nie dawało się rozpoznać karnacji jej skóry, która umazana była błotem i pyłem. Na lewym policzku miała jakby długą szramę, widoczną nawet pod zaschniętą mazią.
Była przewodniczką grupy, lecz straciła już orientację w mieście. Znała Singapur, i to dobrze, a jednak w spowijającym wszystko dymie i ciemności czuła się jak obca, która zgubiła drogę w nieznajomej metropolii. Gdzieś na wybrzeżu, jak jej mówiono, czekała gromada żołnierzy, z których wielu potrzebowało natychmiastowej pomocy — jeśli nie otrzymają jej dzisiejszej nocy, z pewnością nikt im jej nie udzieli w japońskim obozie jenieckim. Z minuty na minutę coraz bardziej wyglądało na to, że Japończycy dopadną ich pierwsi. Im dłużej pielęgniarki kluczyły i krążyły po opustoszałych ulicach, tym bardziej beznadziejnie traciła orientację ich przewodniczka. Powiedziano jej, że powinna znaleźć żołnierzy gdzieś naprzeciwko Gapę Ru nad zatoczką Kallang, ale dotychczas nie potrafiła nawet trafić na wybrzeże, a co dopiero zorientować się po ciemku, gdzie jest Cape Ru.
Minęło pół godziny, godzina i nawet ona zaczęła zwalniać kroku, bo po raz pierwszy ogarnęła ją rozpacz. Nigdy nie znajdą tych żołnierzy, nigdy, na pewno im się to nie uda pośród tego niekończącego się zamętu i ciemności. Ich lekarz, major Blackley, naprawdę bardzo nieuczciwie postawił sprawę, oczekując od nich, że staną na wysokości zadania. Jednocześnie z tą myślą przyszła jej jednak do głowy inna — że to nie Blackley postąpił nieuczciwie, lecz ona sama próbuje się usprawiedliwić. Przecież kiedy nad peryferiami Singapuru zajaśnieje świt, życie mężczyzn i kobiet będzie zależało wyłącznie od tego, w jakim humorze będą Japończycy. Już się z nimi zetknęła i miała na tyle przykre doświadczenia, że nie zapomni tego spotkania, a także blizny stanowiącej dowód na to, że się odbyło, blizny, która jej pozostanie na całe życie. Im dalej od żądnych krwi Japońców, tym lepiej. Poza tym, jak podkreślił major, żadna z nich nie była na tyle w dobrym stanie, by móc pozostać na swoim stanowisku. Niemal bezwiednie dziewczyna potrząsnęła głową, znów przyśpieszyła kroku i skręciła w następną ciemną i pustą ulicę.
Strach i przerażenie, choroba i rozpacz — zapanowały nad miastem, nękały wędrującą gromadę żołnierzy, chłopczyka i pielęgniarki oraz dziesiątki tysięcy innych ludzi o północy 14 lutego 1942 roku, kiedy to triumfujący, wszechmocni Japończycy przyczaili się przed ostatnimi stanowiskami obronnymi miasta czekając na świt, szykując się do ataku, spragnieni rozlewu krwi i niechybnego zwycięstwa. Lecz przynajmniej jednemu człowiekowi obcy był strach, ból i rozpacz.
Wysoki starszy mężczyzna w oświetlonej świecami poczekalni pewnego urzędu, trochę na południe od Fort Canning, nie poddawał się żadnemu z tych uczuć. Świadom był jedynie raptownego upływu czasu, naglącej potrzeby działania, tego, że jeszcze nigdy nie spoczywał na nim jednym taki ciężar niemal ponadludzkiej odpowiedzialności. Zdawał sobie z tego sprawę, był tak zaabsorbowany, że wszystko inne stało się nieważne, niemniej na jego spokojnej, prawie obojętnej, pomarszczonej twarzy koloru czerwonej cegły, pod czupryną gęstych siwych włosów nie widać było ani śladu tych napięć. Być może koniec krótkiego birmańskiego cygara sterczącego zawadiacko spod szczeciniastych białych wąsów i orlego nosa żarzył się odrobinę zbyt jasno, być może mężczyzna siedział zbyt swobodnie rozparty w trzcinowym fotelu, lecz nic poza tym nie rzucało się w oczy. Pozornie wszystko wskazywało na to, że emerytowany generał Foster Farnholme jest w zgodzie ze światem.
Otworzyły się za nim drzwi i do pokoju wszedł młody sierżant. Wyglądał na zmęczonego. Farnholme wyjął z ust cygaro i powoli odwrócił głowę, unosząc jedną krzaczastą brew w niemym pytaniu.
— Panie generale, przekazałem pańską wiadomość. — W głosie sierżanta nie bez powodu dawało się odczuć zmęczenie. — Kapitan Bryceland powiedział, że zaraz się tu stawi.
— Bryceland? — Białe brwi nad głęboko osadzonymi oczami wyciągnęły się w jedną kreskę. — Kto to, u diabła, jest kapitan Bryceland? Słuchaj no, synu, prosiłem wyraźnie, że chcę się widzieć z waszym pułkownikiem, i to zaraz. Natychmiast. Rozumiecie?
— Może ja w czymś mogę pomóc. — Ktoś stanął na progu za sierżantem. Nawet w migotliwym świetle świecy widać było, jak okropnie nabiegłe krwią ma oczy, a żółte policzki zarumienione od gorączki. Ale łagodny głos o walijskim akcencie brzmiał dostatecznie uprzejmie.
— Kapitan Bryceland?
Młody oficer bez słowa przytaknął ruchem głowy.
— Oczywiście, że możecie pomóc — skinął głową Farnholme. — Proszę sprowadzić mi tutaj waszego pułkownika, i to natychmiast. Nie mam chwili do stracenia.
— Tego nie mogę zrobić. — Bryceland pokręcił przecząco głową. — Po raz pierwszy od trzech dni położył się spać... i niech Bóg zaświadczy, że będzie nam potrzebny jutro rano.
— Wiem. Ale mimo to muszę się z nim widzieć. — Farnholme przerwał czekając, aż ucichnie łoskot pobliskiego ciężkiego karabinu maszynowego, potem zaś mówił dalej bardzo spokojnie, lecz z wielkim przejęciem. — Kapitanie Bryceland, nie jesteście w stanie nawet zacząć się domyślać, dlaczego muszę się koniecznie widzieć z waszym pułkownikiem. To sprawa najwyższej wagi. Singapur jest przy niej niczym. — Wsunął rękę pod koszulę i wyciągnął czarnego automatycznego colta, dużego, kaliber 45. — Jeśli będę zmuszony sam go odszukać, użyję tego i go znajdę, ale mam nadzieję, że nie będę potrzebował. Proszę powiedzieć pułkownikowi, że generał Farnholme jest tutaj, a na pewno się stawi.
Bryceland patrzył na niego przez dłuższą chwilę, wahał się, skinął głową i odwrócił się bez słowa. Wrócił po trzech minutach, stanął z boku w drzwiach, by przepuścić podążającego za nim mężczyznę.
Pułkownik, jak domyślił się Farnholme, mógł mieć najwyżej czterdzieści pięć, pięćdziesiąt lat. Wyglądał na siedemdziesiąt, szedł chwiejnym, pół-pijanym krokiem człowieka, który zbyt długo żyje w stanie wyczerpania. Z trudnością walczył z opadającymi powiekami, lecz idąc powoli przez pokój zdobył się na uśmiech i wyciągnął uprzejmie rękę.
— Dobry wieczór, generale. Z której części świata pan tu przybył?
— Dobry wieczór, pułkowniku. — Farnholme wstał, ale zignorował pytanie. — A więc wie pan o mnie?
— Wiem. Po raz pierwszy słyszałem o panu ledwie trzy noce temu.
— No to dobrze — kiwnął głową zadowolony Farnholme. — To oszczędzi nam wielu wyjaśnień... a nie mam na nie czasu. Zaraz więc przejdę do sedna. — Pokojem wstrząsnął wybuch pocisku, który upadł gdzieś w sąsiedztwie, podmuch powietrza prawie zdmuchnął świece. Farnholme na wpół się odwrócił, a gdy było już po wszystkim, z powrotem przeniósł wzrok na pułkownika. — Żeby się wydostać z Singapuru, potrzebny mi jest samolot, wszystko mi jedno, jaki to będzie samolot, wszystko mi jedno, kogo będziecie musieli z niego wysadzić, bym ja się znalazł na pokładzie, wszystko mi jedno, dokąd poleci... czy do Birmy, Indii, Cejlonu czy Australii... nie robi mi to różnicy. Muszę mieć samolot, żeby się stąd wydostać. Natychmiast.
— Musi pan mieć samolot, żeby się wydostać z Singapuru — pułkownik powtórzył jak echo jego słowa głosem bezbarwnym i bez wyrazu, podobnie jak pozbawiona wyrazu była jego twarz, a potem nagle uśmiechnął się, zmęczony, jak gdyby kosztowało go to wiele wysiłku. — Przecież wszystkim nam potrzebny jest taki samolot, generale.
— Nie rozumie pan. — Farnholm absolutnie opanowanym ruchem zgniótł w popielniczce swoje cygaro. — Wiem, że są tu setki rannych i chorych, kobiet i dzieci...
— Ostatni samolot już odleciał — pułkownik przerwał mu matowym głosem. Przetarł sobie gołym przedramieniem przemęczone oczy. — Dzień... nie, dwa dni temu. Nie jestem pewien.
— Jedenastego lutego — podpowiedział Bryceland. — Myśliwce Hur-ricane. Odleciały do Palembang.
— Racja — przypomniał sobie pułkownik. — Hurricane. Odleciały w wielkim pośpiechu.
— Ostatni samolot. — W głosie Farnholme’a nie słychać było ani nutki zaangażowania. — Ostatni samolot. Ale... ale wiem, że były też inne. Brewster, wildebeeste...
— Wszystkie albo odleciały, albo zostały zniszczone. — Pułkownik patrzył teraz na Farnholme’a jakby z zaciekawieniem. — A gdyby nawet było inaczej, i tak nie robiłoby to różnicy. Japońce opanowały wszystkie lotniska... Seletar, Sembawang, Tengah. Nie wiem, co z lotniskiem w Kallang, ale i ono jest bezużyteczne.
— Rozumiem. Naprawdę rozumiem. — Farnholme patrzył na walizkę stojącą u jego stóp, po czym znów podniósł wzrok. — A wodnopłatowce, pułkowniku? Cataliny?
Pułkownik powoli pokiwał głową na znak, że sytuacja jest nieodwołalna. Farnholme bacznie wpatrywał się w niego długą chwilę, skinął ze zrozumieniem, że przyjmuje wszystko do wiadomości, a potem zerknął na zegarek. — Czy mogę porozmawiać z panem na osobności?
— Oczywiście. — Pułkownik nawet się nie zawahał. Poczekał, aż drzwi zamknęły się cicho za Brycelandem i sierżantem i uśmiechnął się blado do Farnholme’a. — Niestety, generale, ostatni samolot naprawdę odleciał.
— Ani przez chwilę nie miałem co do tego wątpliwości. — Zaczął rozpinać koszulę, ale przerwał to i podniósł wzrok. — Pan wie, pułkowniku, kim ja jestem... to znaczy, zna pan nie tylko moje imię?
— Wiem od trzech dni. Sprawa ściśle tajna i tak dalej... podejrzewano, że jest pan tu w okolicy. — Po raz pierwszy pułkownik obserwował gościa nie ukrywając zaciekawienia. — Siedemnaście lat pracy jako szef kontrwywiadu w Azji Południowo-Wschodniej, włada tyloma azjatyckimi językami, iloma nikt...
— Bo zacznę się rumienić. — Farnholme rozpiął już koszulę, a teraz zabrał się do szerokiego, płaskiego, obciągniętego gumą pasa. — Pan, pułkowniku, chyba nie włada żadnym językiem Wschodu?
— Klnę się na moje grzechy, że niestety, władam. Japońskim. Dlatego tu jestem. — Uśmiechnął się figlarnie. — Myślę, że będzie ze mnie duży pożytek w obozach koncentracyjnych.
— Japońskich? No, rzeczywiście. — Farnholme rozpiął zamki błyskawiczne dwóch kieszonek pasa i wyłożył ich zawartość na stół. — Niech pan się temu przyjrzy, dobrze?
Pułkownik spojrzał bystro na niego, potem na fotostaty i rolki filmów leżące na stole, skinął głową, wyszedł z pokoju i zaraz wrócił niosąc okulary, lupę i latarkę. Usiadł przy stole i przez trzy minuty ani nie podniósł wzroku, ani się nie odezwał. Z ulicy dolatywał od czasu do czasu huk wybuchów, ostry, coraz szybszy terkot dalekiego karabinu maszynowego i złowrogie skamlenie odbitego rykoszetem pocisku, który ze świstem przeszywał zasnutą dymem noc. Ale w pokoju nikt nie wydał żadnego dźwięku. Pułkownik siedział przy stole jak kamienny posąg, ożywione były tylko jego oczy. Farnholme z nowym cygarem w ustach rozparł się w trzcinowym fotelu i popadł w pozornie kamienną obojętność.
Niebawem pułkownik poruszył się i rzucił mu przez stół spojrzenie. Zaczął mówić niespokojnym głosem, a jego ręce trzymające fotostaty też zdradzały niepokój.
— Niepotrzebny mi japoński, żeby to zrozumieć. Mój Boże, skąd pan je ma, generale?
— Z Borneo. Żeby je zdobyć, zginęło dwóch naszych najlepszych ludzi i dwóch Holendrów. Ale nie ma to teraz znaczenia i nie o tym chcę mówić. — Puścił dym z cygara. — Ważne jest to, że je mam, a Japońce o tym nie wiedzą.
Pułkownik jakby go nie słyszał. Patrzył na trzymane w dłoniach filmy, kiwając powoli z boku na bok głową. W końcu odłożył filmy na stół, zdjął okulary, schował je do futerału i zapalił papierosa. Ręce nadal mu drżały.
— To fantastyczne — wymamrotał. — Naprawdę fantastyczne. Istnieje ich najwyżej kilka. Cała północna Australia... filmy planów inwazji!
— Opracowanych w każdym szczególe — potwierdził Farnholme. — Porty i lotniska, czas co do minuty, siły, które zostaną użyte, z dokładnością co do ostatniego batalionu piechoty.
— Tak. — Pułkownik patrzył na fotostaty marszcząc brwi. — Ale coś tu...
— Wiem, wiem — przerwał mu cierpko Farnholme. — Nie mamy klucza. Było to nie do uniknięcia. Daty oraz pierwszoplanowe i drugoplanowe cele są zaszyfrowane. Nie mogli ryzykować i pisać tego otwarcie... a szyfry Japończyków są nie do złamania, praktycznie wszystkie. Wszystkie, to znaczy poradziłby sobie z nimi tylko jeden starszy jegomość w Londynie, wyglądający tak, jakby nie umiał się podpisać. — Przerwał, by znów dmuchnąć w powietrze niebieskim dymem. — Lecz mimo to i tak coś mamy, prawda, pułkowniku?
— Ale... ale jak się udało panu przypadkiem...
— Nieistotne, mówiłem już. — Spod maski leniwej obojętności zaczęła wyzierać stal. Potrząsnął głową i zaśmiał się cicho. — Przepraszam, pułkowniku. Chyba robię się nerwowy. Zapewniam pana, że nie było w tym żadnego „przypadku”. Przez pięć lat pracowałem nad jedną sprawą, tylko nad jedną... żeby dostarczono mi te odbitki we właściwym czasie i miejscu. Japończycy nie są nieprzekupni. Udało mi się ich dopaść we właściwym czasie, ale nie we właściwym miejscu. Dlatego tu jestem.
Pułkownik nawet nie słuchał. Patrzył na filmy kiwając z boku na bok głową, lecz wreszcie oderwał od nich wzrok. W tej samej chwili twarz jego się wydłużyła, nabrała starczego wyrazu, jak twarz człowieka, który doznał zawodu.
— Generale, te filmy... te filmy są bezcenne. — Podniósł je i patrzył na Farnholme’a nieobecnym wzrokiem. — Boże w niebiesiech, toż w porównaniu z nimi wszystkie majątki tego świata są nic niewarte. To one stanowią o życiu lub śmierci, o zwycięstwie lub przegranej. To... to... wielkie nieba, generale, to przecież w końcu Australia! Nasi ludzie muszą je dostać... muszą!
— Właśnie — przytaknął Farnholme. — Muszą je dostać.
Pułkownik patrzył na niego w milczeniu, zmęczone oczy robiły mu się coraz większe, bo zrozumiał wstrząsającą prawdę. Opadł na krzesło, głowę opuścił na piersi. Kręte smugi dymu gryzły go w oczy, ale jakby tego nie zauważył.
— Właśnie, powtarzam — powiedział sucho Farnholme. Sięgnął po filmy i fotostaty i zaczął je starannie wkładać do nieprzemakalnych przegródek pasa. — Chyba zaczyna pan teraz rozumieć, dlaczego z taką niecierpliwością domagałem się... no... odtransportowania mnie samolotem z Singapuru. — Zaciągnął zamki błyskawiczne przy przegródkach. — Zresztą nadal ogromnie mi na tym zależy, zapewniam pana.
Pułkownik pokiwał posępnie głową, ale nic nie powiedział.
— Ani jednego samolotu? — spytał znów Farnholme. — Nawet w najgorszym stanie, nawet uszkodzonego...? — Przerwał raptownie widząc wyraz twarzy pułkownika, ale po chwili znów spróbował: — A łódź podwodna?
— Nie ma.
Generał zacisnął usta.
— A niszczyciele, fregaty, w ogóle statki?
— Nie ma. — Pułkownik poruszył się. — Nie ma nawet statku handlowego. Ostatnie z nich: „Grasshopper”. ,,Tien Kwang”, „Katydid”, „Kuala”, „Dragonfly” i kilka innych równie małych statków przybrzeżnych odpłynęło z Singapuru wczoraj w nocy. I nie wrócą. Ale też nie odpłyną dalej niż sto mil, bo siły powietrzne Japońców opanowały cały archipelag. Na pokładzie tych statków, generale, są ranni, kobiety i dzieci. Większość skończy na dnie morza.
— To i tak lepiej niż w japońskim obozie. Niech mi pan wierzy, pułkowniku, wiem coś na ten temat. — Farnholme zapinał sprzączkę ciężkiego pasa. Westchnął. — No to wszystko wspaniale się składa. Dokąd się stąd udamy?
— Na miłość boską, po co pan w ogóle tu przyjechał? — zapytał cierpko pułkownik. — Musiał pan przyjechać akurat do Singapuru, i to w takiej chwili. A w ogóle, jak się panu udało tutaj dostać?
— Statkiem z Banjermasin — odparł krótko Farnholme. — Wsiadłem na „Kerry Dancera”, najgorszą z pływających trumien, jakich nie dopuszczono do pływania po morzu. Kapitanem był gładki, ale niebezpieczny typek nazwiskiem Siran. Trudno powiedzieć, ale mogę prawie przysiąc, że to jakiś angielski renegat mający z Japońcami podejrzane stosunki. Oświadczył, że płynie do Kota Bharu... Bóg raczy wiedzieć, dlaczego... ale zmienił plany i przypłynął tutaj.
— Zmienił plany?
— Dobrze mu zapłaciłem. Nie swoimi pieniędzmi, mogłem więc sobie na to pozwolić. Myślałem, że w Singapurze będzie bezpiecznie. To, że Hong Kong, Guam i Wake padły, usłyszałem przez własny odbiornik, kiedy byłem na północnym Borneo, i musiałem stosunkowo szybko stamtąd się wydostać. Następną wiadomość odebrałem dużo później, dopiero na pokładzie „Kerry Dancera”. Dziesięć dni czekaliśmy w Banjermasin, zanim Siran łaskawie się zgodził odpłynąć — opowiadał cierpkim tonem Farnholme. — Jedyny porządny sprzęt i jedyny porządny człowiek na tym statku znajdował się w kabinie radiowej... Siran zapewne uważał, że to ważne ze względu na jego własne łajdackie praktyki. Byłem właśnie w tej kabinie z chłopakiem Loonem drugiego dnia pobytu na statku, to znaczy dwudziestego dziewiątego stycznia, kiedy odebraliśmy wiadomość BBC, że Japońce bombardują Ipoh. Pomyślałem więc, naturalnie, że posuwają się bardzo powoli i że starczy czasu, by dotrzeć do Singapuru i złapać samolot.
Pułkownik skinął głową ze zrozumieniem.
— Też słyszałem ten komunikat. Bóg jeden wie, kto był odpowiedzialny za te przerażające brednie. Japońce zdobyli Ipoh faktycznie ponad miesiąc wcześniej i wtedy byli już kilka mil na północ od mierzei. Boże, co za przeklęta partanina! — kiwnął głową. — Przeklęta, cholerna partanina!
— Bardzo łagodnie pan to ujmuje — zauważył Farnholme. — Ile czasu nam pozostało?
— Jutro się poddajemy. — Pułkownik patrzył na swoje ręce.
— Jutro?!
— Wszyscy jesteśmy skończeni, generale. Nic już się nie da zrobić. Nie mamy też wody. Wysadzając mierzeję zniszczyliśmy jedyny wodociąg doprowadzający wodę z kontynentu.
— Bardzo inteligentnie, nasz plan działań obronnych opracowywali dalekowzroczni faceci — mrunkął Farnholme. — A poszło na to trzydzieści milionów funciaków. Twierdza nie do zdobycia. Większa i lepsza niż Gib. Puste gadanie! Boże, niedobrze od tego się robi! — parsknął ze wstrętem, wstał i westchnął. — No cóż, nie ma co mówić. Trzeba wracać na starego „Kerry Dancera”. Niech Bóg wspomaga Australię!
— Na „Kerry Dancera”?! — Pułkownik był zdumiony. — On odpływa godzinę po świcie, generale. Mówię panu, że w cieśninach aż roi się od japońskich samolotów.
— A jakie inne wyjście może mi pan zaproponować? — spytał znużonym głosem Farnholme.
— Wiem, wiem. Ale jeśli nawet dopisze panu szczęście, jaką ma pan gwarancję, że kapitan popłynie tam, dokąd pan będzie chciał?
— Nie mam żadnej — przyznał generał. — Ale na pokładzie jest Holender nazwiskiem Van Effen, który może się przydać. We dwóch chyba damy radę przekonać naszego szanownego kapitana, na czym polega jego obowiązek.
— Może. — Pułkownikowi przyszła niespodzianie pewna myśl do głowy. — A w ogóle, jaką ma pan gwarancję, że będzie czekał, kiedy zjawi się pan na nabrzeżu?
— Oto moja gwarancja. — Farnholme szturchnął nogą sfatygowaną walizkę stojącą obok. — Oto moja gwarancja i polisa ubezpieczeniowa... mam nadzieję. Siran myśli, że do pełna wypchana jest diamentami... przekupiłem go kilkoma, żeby tu przypłynął... i niezupełnie się myli. Dopóki będzie uważał, że może mnie z nią rozdzielić, dopóty nie odstąpi mnie na krok jakbyśmy zawarli braterstwo krwi.
— Czy on... nie podejrzewa...
— Ani trochę. Uważa mnie za zatwardziałego starego pijusa uganiającego się za nieczystymi zyskami. Zadałem sobie odrobinę trudu, by... hm... utrzymać się w tej roli.
Jtoagmiiem, generale. — Pułkownik podjął decyzję i sięgnął po '^^TOn^l&^taedy pojawił się sierżant, rozkazał mu: Poproście kapitana ^Brycelandć^A
I hlia
5 SiiCiibRKicH / iy
Farnholme uniósł brew w niemym pytaniu.
— Tylko tyle mogę zrobić — wyjaśnił pułkownik. — Nie mam samolotu. Nie mogę zagwarantować, że wszyscy nie utoniecie jutro do południa. Ale mogę zagwarantować, że kapitan „Kerry Dancera” będzie bezwzględnie posłuszny pana rozkazom. Mam zamiar odkomenderować podoficera i ze dwudziestu czterech ludzi z Pułku Górali Szkockich, by towarzyszyli panu na „Kerry Dancerze”. — Uśmiechnął się. — Nawet w najlepszych warunkach to twardziele, a teraz są szczególnie doprowadzeni do pasji. Myślę, że kapitan Siran nie sprawi wam wiele kłopotu.
— Jestem pewien, że nie. Cholernie jestem wdzięczny, pułkowniku. To powinno być dużą pomocą. — Zapiął guziki koszuli, chwycił walizkę i wyciągnął rękę. — Dzięki za wszystko, pułkowniku. Głupio to zabrzmi, kiedy wiadomo, że czeka pana obóz koncentracyjny... ale cóż, wszystkiego najlepszego.
— Dziękuję, generale. Dla pana samej pomyślności... Bóg świadkiem, że przyda się panu. — Zerknął w dół, tam, gdzie generał miał ukryty pas z fotostatami, i zakończył ponuro: — Przynajmniej mamy szansę.
Kiedy generał znów wyszedł w ciemną noc, dym powoli się przerzedzał, ale w powietrzu nadal czuło się dziwną i nieprzyjemną mieszaninę kor-dytu, śmierci i rozkładu, tak dobrze znaną staremu żołnierzowi. Przed budynkiem czekał na niego młodszy oficer i ustawiona szeregiem kompania żołnierzy. Strzelanina i ogień z karabinów maszynowych wzmogły się, widoczność była o wiele lepsza, ogień dział ustał zupełnie — prawdopodobnie Japończycy Uznali, że nie ma sensu doprowadzać do zbytniego zniszczenia miasta, które i tak nazajutrz będzie do nich należało. Farnholme i jego eskorta posuwali się szybko opustoszałymi ulicami, w drobnym deszczu, mając w uszach bez przerwy huk wystrzałów. Do nabrzeża dotarli w kilka minut. Dym, rozpędzony lekkim wiatrem od wschodu, prawie zupełnie tutaj zniknął.
Dym zniknął, niemal natychmiast więc Farnholme dostrzegł coś, co kazało mu tak zacisnąć dłoń na uchwycie walizki, aż pobielały mu kłykcie, a ramiona rozbolały od napięcia. Mała szalupa z „Kerry Dancera”, którą pozostawił lekko obijającą się o nabrzeże, też zniknęła. Przybity tym, z czego zdał sobie sprawę, szybko podniósł głowę, by spojrzeć na redę, ale tam też nic nie zobaczył. „Kerry Dancer” znikł, jakby nigdy nie istniał. Dookoła tylko deszcz, lekka bryza owiewająca twarz, a odrobinę dalej, na lewo, cichy, pełen rozpaczy szloch chłopczyka, samotnego pośród ciemności.
Oficer dowodzący oddziałem żołnierzy dotknął ramienia Farnholme’a i wskazał głową na morze.
— Łódź... odpłynęła!
Farnholme usiłował zachowywać się w sposób opanowany. Odezwał się głosem jak najbardziej spokojnym i rzeczowym:
— Na to wygląda, poruczniku. Tak jak w starej piosence, pozostawili nas na brzegu. Diabelnie to niewygodne, że już się nie wyrażę bardziej dosadnie.
— Tak jest. — Porucznik Parker uważał, że reakcja Farnholme’a w tej naglącej sytuacji raczej nie wskazuje na to, że nim wstrząsnęła. — Co teraz zrobimy?
— Dobre pytanie, chłopcze. — Przez kilka chwil Farnholme stał z nieobecnym wyrazem twarzy, pocierając ręką policzek. — Słyszycie płacz dziecka gdzieś na nabrzeżu? — nagle spytał.
— Tak jest.
— Poślijcie po niego któregoś ze swoich ludzi. Najlepiej — dodał — jakiegoś ciepłego, o ojcowskich uczuciach, żeby dzieciak na śmierć się nie wystraszył.
— I ma go tutaj przynieść? — Oficer był zdumiony. — Ale tu na ulicach wszędzie pełno tych małych arabskich... — Przerwał raptownie widząc, że rozgniewał Farnholme’a, który rzucił mu zimne, twarde spojrzenie spod krzaczastych brwi.
— Mam nadzieję, że nie ogłuchliście, poruczniku — powiedział z troską w głosie. Mówił cicho, bo przeznaczone to było tylko dla uszu oficera, podobnie jak wszystko powiedziane wcześniej.
— Tak jest! To znaczy, nie! — Parker pośpiesznie zrewidował swoją opinię o Farnholmie. — Natychmiast kogoś tam wysyłam.
— Dziękuję. Potem roześlijcie kilku ludzi po nabrzeżu, z osiemset metrów w jedną i drugą stronę. Kaźcie im przyprowadzić tu wszystkich napotkanych... może ktoś będzie coś wiedział, dlaczego nie ma szalupy. Powiedzcie, żeby użyli metod perswazji, jeśli to będzie konieczne.
— Metod perswazji?
— Dowolnych. Nasza stawka jest dziś wysoka, poruczniku. A kiedy wydacie już konieczne rozkazy, chciałbym z wami porozmawiać na osobności.
Farnholme odszedł kilka metrów w mrok. Po minucie Parker do niego dołączył. Generał zapalił nowe cygaro i patrzył badawczo na młodego oficera.
— Czy wiecie, kim jestem, młody człowieku? — spytał obcesowo.
— Nie.
— Nazywam się Farnholme. Jestem generałem. — Uśmiechnął się w ciemności widząc, jak porucznikowi prostują się plecy. — Teraz już wiecie, ale macie o tym zapomnieć. Nigdy o mnie nie słyszeliście. Zrozumiano?
— Nie, generale — odparł uprzejmie Parker. — Ale rozkaz, oczywiście, zrozumiałem.
— Więcej nie musicie rozumieć. I od teraz nigdy nie zwracajcie się do mnie „generale”. Czy wiecie, jakie mam zadanie?
— Nie, generale, ja...
— Powiedziałem, żebyście nie nazywali mnie generałem — przerwał mu Farnholme. — Jeśli nie będziecie tego robić będąc ze mną sam na sam, na pewno nie pomylicie się przy kimś.
— Przepraszam, nie, nie wiem, jakie ma pan zadanie. Ale pułkownik powiedział mi, że jest najwyższej wagi.
— Iw niczym nie przesadził — mruknął z przejęciem Farnholme. — Lepiej, o wiele lepiej, że nie znacie mojego zadania. Jeśli znajdziemy się kiedyś w bezpiecznej sytuacji, obiecuję, że wszystko wam opowiem. Tymczasem im mniej i wy, i wasi ludzie wiecie, tym bezpieczniej dla nas wszystkich. — Przerwał, zaciągnął się mocno cygarem i patrzył na jego koniec rozżarzony do czerwoności pośród nocy. — Czy wiecie, kto to jest plażowy dziad?
— Plażowy dziad? — Parker jak smagnięty biczem stracił równowagę, ale szybko ją odzyskał. — Naturalnie, że wiem.
— Świetnie. Od dzisiaj będę właśnie nim i bardzo proszę tak mnie traktować. Podstarzały, rozpity plażowy włóczęga, na którego nikt nie zwraca uwagi, ale który diabelnie się zawziął, by ratować własną skórę. Dobrodusznie i z pełnym wyrozumiałości lekceważeniem — oto jak powinniście mnie traktować. Stanowczo, nawet ostro, jeśli zajdzie potrzeba. Spotkaliście mnie wałęsającego się po ulicach w poszukiwaniu jakiegoś środka lokomocji, by się wydostać z Singapuru. Słyszeliście ode mnie, że dostałem się tutaj na małym, kursującym między wyspami parowcu, i postanowiliście zarekwirować go dla własnych potrzeb.
— Ale statek odpłynął — zaprotestował Parker.
— Zgadza się — przyznał Farnholme. — Może jednak go odnajdziemy. Może napotkamy inne, chociaż bardzo wątpię. Chodzi o to, że niezależnie od rozwoju wypadków musicie mieć tę historię na podorędziu, a także odpowiednio mnie traktować. Nawiasem mówiąc, mamy się dostać do Australii.
— Do Australii! — Parker ze zdumienia jakby na chwilę stracił pamięć. — Święty Boże, przecież to tysiące mil stąd!
— No tak, kawałek drogi — przyznał Farnholme. — Mimo wszystko musimy się tam dostać, nawet gdyby nie udało nam się zdobyć niczego większego niż łódź na wiosła. — Przerwał i odwrócił się. — Chyba wraca jeden z waszych ludzi, poruczniku.
Rzeczywiście. Z ciemności wyłonił się żołnierz z trzema naszywakmi na rękawie, które łatwo było dostrzec. Był to bardzo potężny mężczyzna, ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, szerokiej budowy, tak że dziecięca figurka w jego ramionach wyglądała na jeszcze drobniejszą. Chłopczyk wtulił buzię w zagłębienie między ramieniem a opaloną szyją żołnierza i nadal płakał, lecz już cichutko.
— No, znalazłem go, poruczniku. — Krzepki sierżant poklepał chłopczyka po pleckach. — Ten maluch nieźle się chyba wystraszył, ale mu to przejdzie.
— Oczywiście, że tak, sierżancie. — Farnholme dotknął ramienia chłopczyka. — Jak ci na imię, brzdącu?
Brzdąc zerknął na niego, zarzucił rączki sierżantowi na szyję i od nowa wybuchnął płaczem. Farnholme cofnął się szybko.
— No cóż. — Pokiwał filozoficznie głową. — Obawiam się, że nigdy nie miałem podejścia do dzieci. Tak to bywa ze stetryczałymi starymi kawalerami. Potem nam powie swoje imię.
— Nazywa się Peter — powiedział sierżant matowym głosem. — Peter Tallon. Ma dwa lata i trzy miesiące, mieszka przy Mysore Road w północnym Singapurze i należy do kościoła anglikańskiego.
— Sam opowiedział wam to wszystko? — spytał niedowierzająco Farnholme.
— Nie, nie wydusił z siebie ani słowa. Ale ma na szyi tabliczkę, na której to wszystko jest napisane.
— No tak — mruknął Farnholme, co w tej sytuacji wydawało się jedyną odpowiednią uwagą. Poczekał, aż sierżant odejdzie od kolegów, i spojrzał badawczo na Parkera.
— Przepraszam. — W głosie porucznika nie było fałszywej nuty. — Skąd pan, u diabła, to wiedział?
— Byłoby to piekielnie zabawne, gdybym tego nie wiedział spędziwszy dwadzieścia trzy lata na Wschodzie. Oczywiście, że zdarza się widzieć bezdomne dzieci malajskie czy chińskie, ale są bezdomne wyłącznie z własnego wyboru. Nie płaczą. A jeśli, to krótko. Te narody zawsze troszczą się o swoje... nie tylko o swoje dzieci, ale w ogóle o siebie nawzajem. — Zamilkł na chwilę patrząc domyślnie na Parkera. — A co waszym zdaniem zrobiłby z tym dzieckiem nasz japoński braciszek?
— Wiem, co by zrobił — powiedział ponuro Parker. — Odrobinę już w życiu widziałem i wiele słyszałem.
— I we wszystko to należy wierzyć, jeszcze dołożyć drugie tyle. To nieludzka, diabelska banda. — I raptownie zmienił temat: — Chodźmy do waszych ludzi. A po drodze wymyślajcie mi. Zrobi to dobre wrażenie... przynajmniej z mojego punktu widzenia.
Minęło pięć minut, potem dziesięć. Żołnierze spacerowali nerwowo, niektórzy palili, inni siedzieli na plecakach, lecz żaden się nie odzywał. Nawet chłopczyk przestał płakać. Z północno-wschodniej części miasta dolatywał przerywany terkot strzałów, ale na ogół noc była bardzo cicha. Wiatr zmienił kierunek rozpędzając powoli resztki dymu. Nadal padał deszcz, coraz większy, i robiło się zimno.
Niebawem, z północnego wschodu, od strony zatoczki Kallang zaczął dochodzić odgłos zbliżających się kroków, miarowy stukot butów trzech maszerujących noga w nogę żołnierzy i szybsze, nierówne stukanie damskich obcasów. Parker zobaczył wyłaniające się z mroku postacie.
— Co to wszystko znaczy? Co to za kobiety? — zwrócił się do żołnierza na czele grupki.
— To pielęgniarki, poruczniku. Natknęliśmy się na nie niedaleko stąd. Na nabrzeżu. — Żołnierz tłumaczył przepraszającym tonem. — Chyba się zgubiły, poruczniku.
— Zgubiły się? — Parker zerknął na wysoką dziewczynę, która stała najbliżej. — Po co, u diabła, włóczycie się w nocy po mieście?
— Szukamy rannych żołnierzy, poruczniku — odpowiedział cichy, matowy głos. — Rannych i chorych. Ale... ale nie bardzo możemy ich znaleźć.
— No i nic dziwnego — stwierdził Parker oschle. — Wy dowodzicie tą grupką?
— Tak, poruczniku.
— Jak się nazywacie? — Ton głosu Parkera był odrobinę mniej apodyktyczny. Dziewczyna miała miły głos, a poza tym porucznik widział, że jest bardzo zmęczona i drży z zimna na deszczu.
— Nazywam się Drachmann.
— No więc, panno Drachmann, czy widziałyście albo słyszałyście małą motorówkę lub przybrzeżny parowiec gdzieś tu w okolicy?
— Nie, poruczniku. — Znużony ton jej głosu zdradzał zdziwienie. — Z Singapuru odpłynęły już wszystkie statki.
— Obyście nie miały racji — mruknął Parker. A głośno powiedział: — Panno Drachmann, czy coś wam wiadomo o dzieciach?
— O czym? — zdumiała się.
— Tamten sierżant znalazł chłopczyka. — Ruchem głowy Parker wskazał na dziecko, które sierżant nadal trzymał na rękach, lecz teraz zawinięte już w nieprzemakalną płachtę, która chroniła je przed deszczem i zimnem. — Ma na imię Peter. Zgubił się, jest zmęczony i całkiem sam. Czy się nim chwilowo zaopiekujecie?
— No oczywiście.
Kiedy wyciągała ręce po chłopca, z lewa znów dobiegł odgłos kroków. Nie były to miarowe kroki maszerujących żołnierzy ani lżejsze stukanie kobiecych obcasów, lecz odgłosy powłóczenia, szurania nogami podobne do chodu bardzo chorych lub starych ludzi. Stopniowo z ciemności i deszczu zaczęła się wyłaniać długa, nierówna, wijąca się jak wąż kolumna ledwie trzymających się na nogach żołnierzy niby maszerujących dwójkami. Na ich czele szedł niski mężczyzna o podniesionym lewym barku, z brenem zwisającym ciężko w prawej ręce. Na głowie miał nasadzony zawadiacko beret, a o gołe, chude kolana obijała mu się przemoczona szkocka spódnica. Zatrzymał się dwa metry przed Parkerem, wydał głośną komendę, żeby kolumna stanęła, odwrócił się chcąc sprawdzić, czy opuszczono nosze — dopiero wtedy Parker zauważył, że pomaga je nieść trzech jego własnych ludzi — i pobiegł na tył kolumny, by złapać zamykającego ją marudera, który oddalał się bez celu w mrok. Farnholome patrzył za nim oraz na chorych, okaleczonych, wyczerpanych ludzi stojących na deszczu, pogrążonych we własnym cierpieniu i milczącej niemocy.
— Boże święty! — pokiwał głową zdumiony. — Nawet Szczurołap nie dorównałby tej bandzie!
Niski mężczyzna w szkockiej spódnicy właśnie powrócił na czoło kolumny. Dziwacznie, z trudem oparł brena o mokrą ziemię, wyprostował się, podniósł rękę do beretu i zasalutował w sposób, jakiego by się nie powstydzono na paradzie gwardii.
— Kapral Frazer melduje się, poruczniku. — Miał miękką gardłową wymowę mieszkańca gór Szkocji.
— Spocznij. — Parker patrzył na niego. — Czy nie byłoby... nie byłoby wam łatwiej przełożyć ten karabin do lewej ręki? — Głupie pytanie, widział o tym, lecz widok tej długiej kolumny wynędzniałych półtrupów, które wyłoniły się z ciemności, wpłynął na niego dziwnie denerwująco.
— Tak, poruczniku. Przepraszam. Ale w lewym barku mam chyba jakieś złamanie.
— Jakieś złamanie — powtórzył jak echo Parker. Świadomym wysiłkiem woli otrząsnął się z poczucia braku rzeczywistości, które zaczęło brać nad nim górę. — Z jakiego jesteście pułku?
— Z Argyll i Sutherlands, poruczniku.
— Oczywiście — skinął głową Parker. — Chyba was poznaję.
— Tak jest. A pan jest porucznikiem Parkerem, prawda?
— Zgadza się. — Porucznik wskazał na kolumnę ludzi stojących cierpliwie na deszczu. — Jesteście ich dowódcą, kapralu?
— Tak jest.
— Dlaczego?
— Dlaczego? — Wyniszczona gorączką twarz kaprala zmarszczyła się w wyrazie zakłopotania. — Nie wiem, poruczniku. Może dlatego, że jestem jedynym w dobrej formie.
— Jedynym w dobrej formie...? — Parker urwał w środku zdania, uczucie niedowierzania zdominowało wszystkie inne. Odetchnął głęboko.
— Nie o to mi chodziło, kapralu. Co robicie z tymi ludźmi? Dokąd idziecie?
— Dokładnie nie wiem, poruczniku — wyznał Frazer. — Dostałem rozkaz odprowadzenia ich z linii ognia w bezpieczne miejsce, gdzie mogliby, jeśli się da, skorzystać z pomocy lekarskiej. — Wykonał nagły ruch kciukiem w stronę, z której dochodziły urywane odgłosy wystrzałów. — Tam, poruczniku, sytuacja jest dość trudna — skończył przepraszającym tonem.
— Tak, gorąco tam — zgodził się Parker. — Ale co robicie tu na nabrzeżu?
— Szukamy łodzi, statku, czegokolwiek. — Niski kapral nadal mówił przepraszającym tonem. — Doprowadzić w bezpieczne miejsce, taki dostałem rozkaz. Myślałem, że będę miał fart.
— Że będziecie mieć fart. — Parker znów utracił poczucie rzeczywistości. — Kapralu, czy nie zdajecie sobie sprawy, że pierwsze bezpieczne schronienie znaleźlibyście dopiero w Australii... czy w Indiach?
— Tak jest. — Wyraz twarzy niskiego mężczyzny nie uległ najmniejszej zmianie.
— Boże, dopomóż. — To Farnholme odezwał się po raz pierwszy, tonem zdradzającym lekkie oszołomienie. — Chcieliście wyruszyć do Australii w łodzi na wiosła z tymi... tymi... — Wskazał na kolumnę cierpliwie stojących, chorych ludzi, ale zabrakło mu słów.
— Naturalnie, że tak — potwierdził uparcie Frazer. — Muszę wykonać rozkaz.
— Boże, nieprędko się poddajecie, prawda, kapralu? — Farnholme patrzył na niego. — Sto razy pewniejsze, że wylądowalibyście w japońskim obozie. Podziękujcie gwiazdom, że czuwały, by w Singapurze nie pozostała ani jedna łódź.
— Może nie pozostała, a może pozostała — powiedział kapral ze spokojem. — Niemniej tam na redzie stoi statek. — Spojrzał na Parkera. — Zastanawiałem się, jak się na niego dostać, ale nadeszli wasi żołnierze, poruczniku.
— Co?! — Farnholme podszedł i chwycił go za zdrowe ramię. — Tam jest statek? Człowieku, czy jesteś pewien?
— Pewnie, że jestem pewien. — Frazer uwolnił powoli, z godnością swoje ramię. — Niecałe dziesięć minut temu słyszałem, jak rzucał kotwicę.
— Skąd to wiecie? — nalegał Farnholme. — Może ją podnosił i...
— Słuchaj no, przyjacielu — przerwał mu Frazer — może wyglądam na głupiego, może nawet jestem głupi, ale potrafię rozpoznać...
— Wystarczy, kapralu, wystarczy! — uciął pośpiesznie Parker. — Gdzie stoi ten statek?
— Tam za dokami, panie poruczniku. Chyba jakieś półtora kilometra stąd. Trudno tak dokładnie powiedzieć... jeszcze trochę dym zasłania.
— Za dokami? W porcie Keppel?
— Nie, panie poruczniku. Tam dziś wieczorem nie byliśmy. To jest mniej więcej półtora kilometra stąd... zaraz za Cyplem Malajskim.
Pomimo ciemności szybko przeszli ten odcinek — trwało to najwyżej kwadrans. Ludzie Parkera nieśli nosze, a pozostali pomagali rannym, którzy mogli chodzić. Wszystkich — mężczyzn i kobiety, chorych i zdrowych przepełniało to samo nieprzeparte uczucie powagi sytuacji. W normalnych warunkach nikt by nie pokładał wielkich nadziei w tak niepewnej wiadomości jak ta, że ktoś słyszał szczęk łańcucha kotwicy, którą prawdopodobnie spuszczano, ale niekończące się odwroty oraz straty poniesione w ciągu ostatnich tygodni miały ogromny wpływ na stan umysłów wszystkich. Tak pewni byli, że zostaną złapani, zanim skończy się dzień, złapani i skazani na — Bóg jeden wie — ile lat zapomnienia, tak bardzo dobrze zdawali sobie sprawę z absolutnej beznadziejności sytuacji, że nawet ten nikły promyk nadziei był dla nich jak snop światła w mroku rozpaczliwego położenia. Hart ducha chorych o wiele jednak przewyższał ich możliwości fizyczne, toteż dobrze się stało, że zanim kaprał Frazer przystanął, mogli, dysząc z wyczerpania, wesprzeć się na towarzyszach.
— To tutaj. Mniej więcej tutaj to usłyszałem.
— Z której strony doleciał szczęk? — nalegał Farnholme. Popatrzył w kierunku wskazanym przez kaprala lufą brena, ale nic nie zobaczył. Tak jak powiedział Frazer, dym nadal się snuł nad ciemnymi wodami... Poczuł tuż za sobą obecność Parkera, którego usta niemal muskały mu ucho.
— Może latarką? Może dać sygnał?
Farnholme ledwie słyszał szept porucznika. Na chwilę zawahał się, ale tylko na chwilę; nie mieli nic do stracenia.
Parker właściwie bardziej wyczuł, niż dostrzegł, że tamten skinął głową.
— Sygnalizujcie latarką — zwrócił się do sierżanta. — W tamtą stronę. Sygnalizujcie, póki wam nie odpowiedzą albo póki nie zobaczycie czy nie usłyszycie, że coś płynie w naszą stronę. Wyślijcie dwóch, trzech ludzi, żeby się rozejrzeli w dokach. Może znajdą jakąś łódź.
Minęło pięć minut, potem dziesięć. Latarka sierżanta zapalała się i gasła jednostajnie, lecz na ciemnym morzu nic się nie pokazało. Minęło następne pięć minut, wrócili żołnierze wysłani na poszukiwanie łodzi, ale nic nie znaleźli. Znów minęło pięć minut, pięć minut, podczas których deszcz zmienił się z drobnego w rzęsistą ulewę. Strugi wody rozpryskiwały się o kamienną nawierzchnię. Kapral Frazer odchrząknął.
— Słyszę, że coś nadpływa — powiedział takim tonem, jakby zaczynał zwyczajną rozmowę.
— Co? Gdzie? — warknął na niego Farnholme.
— To jakaś łódź na wiosła. Słyszę, jak się obracają w dulkach. Łódź płynie chyba wprost na nas.
— Jesteście pewni? — Farnholme usiłował coś usłyszeć poprzez bębnienie deszczu o nabrzeże i poszum chłostanej ulewą powierzchni morza, które pokryło się białą pianą. — Człowieku, jesteś tego pewien? — znów zapytał. — Ja nic, do cholery, nie słyszę.
— Tak, jestem pewien. Nie mam żadnych wątpliwości.
— Kapral ma rację! — zawołał postawny sierżant podnieconym głosem. — Na Boga, ma rację. Ja też to słyszę!
Niebawem wszyscy usłyszeli to samo — powolny zgrzyt wioseł pracujących w dulkach pod naporem silnych rąk. Napięcie oczekiwania wywołane pierwszymi słowami Frezera opadło i rozpłynęło się w niemal fizycznie odczuwalnym, nieopisanym uczuciu ulgi, które ogarnęło wszystkich i przerwało milczenie. Cała grupa rozpaplała się, słychać było ciche, lecz podniecone głosy. Porucznik Parker skorzystał z zamieszania i przesunął się bliżej do Farnholme’a.
— A co będzie z pozostałymi... z pielęgniarkami i rannymi?
— Niech też popłyną... jeśli chcą. Szanse mamy niewielkie. Musicie im to otwarcie powiedzieć... i otwarcie postawcie sprawę, że sami mają wybrać. Kaźcie im też zachować ciszę i wycofać się z pola widzenia. Ktokolwiek tu płynie... a muszą to być ludzie z „Kerry Dancera”, nie możemy ich spłoszyć. Jak tylko usłyszycie, że łódź ociera się o nabrzeże, idźcie tam, by przejąć inicjatywę.
Parker skinął głową i odwrócił się. Jego ciche, lecz stanowcze polecenia zaczęły górować nad gwarem głosów.
— Świetnie. Podnieść nosze. Cofnąć się na drugą stronę nabrzeża i zachować ciszę. Jak chcecie jeszcze kiedyś zobaczyć dom, musicie zachować absolutną ciszę. Kapralu Frazer...
— Tak jest, panie poruczniku?
— Czy wy i wasi ludzie... chcecie z nami popłynąć? Jeśli wejdziemy na pokład tego statku, wielce prawdopodobne, że przed upływem dwunastu godzin znajdziemy się na dnie. Sprawę stawiam jasno.
— Rozumiem, panie poruczniku.
— Płyniecie więc z nami?
— Tak jest.
— A pytaliście swoich ludzi?
— Nie, panie poruczniku. — Urażony ton głosu kaprala nie pozostawiał żadnych wątpliwości, że z pogardą traktuje te śmieszne demokratyczne zwyczaje w nowoczesnym wojsku. Farnholme uśmiechnął się w ciemności. — Oni też popłyną, panie poruczniku.
— Doskonale. Pozostawiam to na waszej głowie. Panno Drachmann...
— Popłynę, panie poruczniku — odparła spokojnie. Podniosła rękę i dziwnym gestem dotknęła twarzy. — Oczywiście, że popłynę.
— A pozostałe panie?
— Omówiłyśmy to. — Wskazała na młodą Malajkę obok siebie. — Lena też chce popłynąć. Pozostałym trzem specjalnie nie zależy, wszystko im jedno. To przez ten szok... dziś wieczorem pocisk trafił w naszą ciężarówkę. Ale chyba lepiej, jeśli popłyną.
Parker chciał odpowiedzieć, lecz Farnholme nakazał mu gestem milczenie, wziął latarkę od sierżanta i ruszył na skraj nabrzeża. Łódź było już widać nie dalej niż sto metrów — jej kształt majaczył w słabym z tej odległości świetle latarki. Mimo że Farnholme musiał jej wypatrywać przez ścianę deszczu, dostrzegł wiry białej piany, kiedy ktoś na rufie wydał rozkaz, by opuszczono wiosła i kontrowano nimi mocno, aż łódź się zatrzymała. Stała teraz cicha i nieporuszona, mętny majak w ciemności.
— Ahoj! — zawołał Farnholme. — To „Kerry Dancer”?
— Tak. — Niski głos niósł się wyraźnie w padającym deszczu. — Kto to?
— Oczywiście, Farnholme. — Słyszał, jak człowiek na rufie wydaje rozkaz i zobaczył, że wioślarze znów zabierają się ostro do wioseł. — To pan Van Effen?
— Tak. Van Effen.
— Zacny z pana człowiek! — Nie ulegało kwestii, że serdeczność w głosie Farnholme’a brzmiała szczerze. — Nigdy w życiu nie cieszyłem się tak z żadnego spotkania. Co się stało? — Łódź znajdowała się teraz zaledwie siedem metrów od brzegu, mogli więc rozmawiać normalnym tonem.
— Nic takiego. — Holender mówił doskonałą potoczną angielszczyzną, z prawie niedostrzegalnym obcym akcentem. — Nasz szanowny kapitan zmienił plany i postanowił nie czekać na pana, a zanim go przekonałem, żeby znów zmienił plany, on już wydał rozkaz, by statek odpłynął.
— Ale... jaką ma pan pewność, że „Kerry Dancer” nie odpłynie, zanim na niego wrócicie? Dobry Boże, powinieneś, panie Van Effen, przysłać tu kogoś innego. Nie wolno panu ani trochę ufać temu diabłu.
— Wiem. — Wykonując ruchy rumplem Van Effen zbliżał się powoli do brzegu. — Jeśli statek odpłynie, odpłynie bez swojego pana. Bo jest on tu na dnie łodzi, ze związanymi rękami i lufą mojego karabinu przytkniętą do pleców. Chyba kapitan Siran nie jest zbyt zadowolony.
Farnholme spojrzał w dół, tam, gdzie padał snop światła latarki. Nie mógł stwierdzić, czy kapitan Siran jest zadowolony czy nie, lecz niewątpliwie był to kapitam Siran. Jego gładka, brązowa twarz jak zwykle pozbawiona była wyrazu.
— A na wszelki wypadek — mówił dalej Van Effen — w kabinie panny Plenderleith zostawiłem dwóch związanych mechaników... sam ich związałem za ręce i nogi. Nie uciekną. Drzwi są zamknięte, a panna Plenderleith została i pilnuje ich tam z bronią w ręku. Nigdy w życiu nie oddała strzału, ale twierdzi, że ma wielką ochotę spróbować. To wspaniała staruszka, panie Farnholme.
— Myśli pan o wszystkim — powiedział z podziwem Farnholme. — Jeśli tylko...
— W porządku, dość tego! Odsuń się, Farnholme. — Nagle stanął przy nim Parker świecąc w dół mocno latarką na zwrócone w górę twarze. — Co za głupiec, do cholery! — zawołał gwałtownie, bo Van Effen sięgnął po rewolwer. — Odłóżcie to... trzyma was na muszce kilkanaście pistoletów maszynowych i karabinów!
Van Effen opuścił powoli broń i spojrzał ponuro na Farnholme’a.
— Świetna robota — wycedził powoli. — Nawet kapitan Siran nie powstydziłby się tak po mistrzowsku dokonanej zdrady.
— To nie zdrada — zaoponował Farnholme. — Przecież to wojsko brytyjskie, nasi przyjaciele, nie miałem wyboru. Zaraz wyjaśnię...
— Zamknij się! — przerwał mu obcesowo Parker. — Potem będziesz wyjaśniał. — Spojrzał w dół na Van Effena. — Płyniemy z wami, czy wam się to podoba, czy nie. Jesteście na motorówce, dlaczego więc używacie wioseł?
— Żeby nie hałasować. To oczywiste. Wiele nam to pomogło — Van Effen dodał z goryczą.
— Włączyć silnik — rozkazał Parker.
— Niech mnie diabli, jeśli to zrobię!
— I pewnie tak się stanie, bo jeśli nie włączycie silnika, zginiecie — wycedził Parker. — Wyglądacie na inteligentnego faceta, Van Effen. Macie oczy i uszy otwarte, zdaj ecie więc sobie sprawę, że nie mamy innego wyjścia. Na co w tej sytuacji zda się dziecinny upór?
Van Effen przez dłuższą chwilę patrzył na niego w milczeniu, skinął głową, wcisnął mocno broń między żebra Sirana i wydał rozkaz. Nie minęła minuta, a silnik zaczął pracować pyrkając miarowo. Pierwszego rannego żołnierza położono na ławce wioślarskiej. W ciągu pół godziny ostatni mężczyźni i kobiety z nabrzeża znaleźli się na pokładzie „Kerry Dancera”. Łódź obracała dwa razy, lecz odległość była niewielka — kapral Frazer mniej więcej właściwie ją określił, bo statek stał na kotwicy tuż za sześciometrową mielizną Pager Spit.
„Kerry Dancer”, ostatni statek, jaki opuścił Singapur, wypłynął w morze przed wpół do trzeciej nad ranem, by później tego samego dnia, 15 lutego 1942 roku, wpaść w ręce Japończyków. Wiatr ucichł, deszcz zamienił się w lekką mżawkę, nad ciemnym miastem wtapiającym się szybko w mrok nocy zaległa cisza. Nie było już widać palących się ruin, w ogóle nie było świateł, zamarł zupełnie nawet chaotyczny terkot wystrzałów. Wszędzie panowała nienaturalna, tajemnicza cisza, cisza śmiertelna, lecz wraz z pierwszym światłem dnia na dachach Singapuru, miał rozszaleć się sztorm.
W ponurej, wilgotnej kabinie na rufie „Kerry Dancera” Farnholme pomagał dwóm pielęgniarkom i pannie Plenderleith doglądać rannych żołnierzy i zakładać im bandaże. Nagle rozległo się pukanie do jedynych drzwi, którymi wychodziło się na pokład rufowy. Zgasił światło, wyszedł na zewnątrz i zamknął je ostrożnie za sobą. Kiedy się odwrócił, w mroku zamajaczyła ciemna postać.
— Porucznik Parker?
— Tak. — Parker wykonał ruch ręką. — Może lepiej chodźmy na górę na pokład... nikt nie będzie mógł nas tam podsłuchiwać.
Wspięli się razem po trapie i stanęli aż przy relingu rufowym. Deszcz już całkiem przestał padać, morze było bardzo spokojne. Farnholme przechylił się przez reling, popatrzył w dół na fosforyzującą kipiel wzburzonego kilwateru „Kerry Dancera” i zapragnął zapalić cygaro. Parker odezwał się pierwszy.
— Mam dla pana generała... przepraszam, nie miałem tak pana nazywać... mam ciekawą wiadomość. Czy kapral już wam ją przekazał?
— Nic mi nie przekazywał. Przyszedł do kabiny dopiero kilka minut temu. O co chodzi?
— Nie był to chyba jedyny statek na redzie Singapuru dziś wieczorem. Kiedy po raz pierwszy obracaliśmy łodzią na „Kerry Dancera”, do brzegu przypłynęła inna motorówka i zatrzymała się niecałe ćwierć mili dalej. Z brytyjską załogą.
— Niech to cholera! — Farnholme zagwizdał cicho w ciemności. — Kto to był? Co, u diabła, tam robili? Kto ich widział?
— Kapral Frazer i jeden z moich ludzi. Słyszeli silnik tej motorówki. Myśmy nie mogli słyszeć, bo zagłuszał go hałas naszej. Poszli sprawdzić. Było w niej tylko dwóch ludzi, obaj uzbrojeni w karabiny. Ten, z którym rozmawiali, pochodził z gór, Frazer twierdzi, a zna się na tym, że to facet z Hebryd. Bardzo trudno było z nim się dogadać, mówi Frazer, chociaż on sam też miał dużo pytań. Potem Frazer usłyszał, że łódź z „Kerry Dancera” wraca, musieli więc odejść. Uważa, że jeden z tamtych facetów poszedł za nimi, ale nie jest tego pewien.
— „Ciekawe” to chyba niezbyt dobre określenie jak na te wiadomości, panie poruczniku. — Farnholme przygryzł w zamyśleniu dolną wargę i patrzył w morze. — I Frazer nie ma pojęcia, skąd się tam wzięli, z jakiego byli statku ani dokąd płynęli?
— Nic nie wie — powiedział z przekonaniem Parker. — Równie dobrze mogliby spaść wprost z księżyca.
Rozmawiali na ten temat jeszcze przez kilka minut, po czym Farnholme zakończył sprawę.
— Nic nam nie da mówienie o tym, zapomnijmy więc o całej sprawie. Coś się zdarzyło, ale się skończyło, nikomu nic się nie stało, najważniejsze, że się wydostaliśmy. — Celowo zmienił temat. — Wszystko macie zorganizowane?
— Tak, mniej więcej. Siran chce z nami współpracować... nie ma co do tego wątpliwości. Doskonale wie, że tak samo chodzi o jego głowę jak o nasze. Bomba czy torpeda, która walnie w nas, jego też raczej nie ominie. Postawiłem człowieka, żeby go pilnował, drugi pilnuje kwatermistrza, a trzeci mechanika, który ma wachtę. Większość pozostałych moich ludzi śpi w kubryku... Bóg wie, jak należy im się ten sen. Czterech śpi w kabinie na śródokręciu... w razie czegoś nagłego.
— Dobrze, świetnie — Farnholme pokiwał z aprobatą głową. — A co z dwiema chińskimi pielęgniarkami i tą starszą Malajką?
— Zajęły też jedną z kabin na śródokręciu. Są naprawdę chore i oszołomione, wszystkie trzy.
— A Van Effen?
— Śpi na pokładzie, pod szalupą. Tuż przy sterówce, niecałe cztery metry od kapitana. — Parker uśmiechnął się. — Już się na pana nie wścieka, ale nieźle jest jeszcze zawzięty na Sirana. Chyba w dobrym miejscu śpi Van Effen. Odpowiedzialny facet.
— Na pewno. A co z żywnością?
— Podła, ale mają jej tu dużo. Wystarczy na tydzień, dziesięć dni.
— Mam nadzieję, że będziemy mieli kiedy ją zjeść — rzucił ponuro Farnholme. — Jeszcze jedno. Czy dostatecznie pan wszystkich przekonał, zwłaszcza Sirana, że ja tutaj nic nie znaczę i że tylko jeden człowiek się liczy, to znaczy pan?
— Nie wydaje mi się, żeby mieli o panu tak dobre mniemanie jak przedtem — odparł skromnie Parker.
— Doskonale. — Niemal bezwiednie dotknął pasa pod koszulą. — Ale niech pan nie przedobrzy sprawy... proszę po prostu nie zwracać na mnie uwagi, kiedy to możliwe. Aha, wracając na dziób mógłby pan coś dla mnie zrobić. Wie pan, gdzie jest radio?
— W kabinie za sterówką? Tak, widziałem, gdzie to jest.
— Telegrafista, Willie Loon, czy jak mu tam, śpi w środku. To chyba przyzwoity chłopak... Bóg wie, co on tu robi na tej pływającej trumnie... Ale nie chcę sam do niego się zwracać. Niech się pan od niego dowie, jaki zasięg ma jego nadajnik, i proszę mnie powiadomić jeszcze przed świtem. Pewnie mniej więcej o tej porze będę musiał coś nadać.
— Tak jest, panie generale. — Parker zawahał się, już miał coś powiedzieć, lecz zmienił postanowienie co do pytania, które chciał zadać. — Najlepiej działać od razu. Zaraz pójdę się dowiedzieć. Dobranoc.
— Dobranoc, poruczniku. — Farnholme stał tak przechylony przez reling jeszcze kilka minut, wsłuchując się w astmatyczne pyrkanie silnika z demobilu. „Kerry Dancer” warkotał prąc wytrwale w kierunku wschodnio - południowo - wschodnim przez spokojne, oleiste morze. Niebawem Farnholme wyprostował się wzdychając, odwrócił i zszedł na dół. Butelki whisky miał w jednej z toreb w kabinie na rufie — musiał przecież udowodnić, że zasługuje na swoją reputację.
Większość ludzi byłaby oburzona, gdyby obudzono ich o wpół do czwartej nad ranem po to, by zadać im czysto techniczne pytanie dotyczące ich pracy, lecz nie Willie Loon. Pó prostu usiadł na koi, uśmiechnął się do Parkera, poinformował go, że zakres nadajnika wynosi zaledwie pięć tysięcy mil, i znów się uśmiechnął. Ten uśmiech na jego okrągłej, sympatycznej twarzy był przejawem dobrej woli i pogodnego usposobienia, Parker więc nie miał wątpliwości, że Farnholme właściwie ocenił charakter Willie Loona. Nie było to miejsce dla niego.
Podziękował Willie’emu i zawrócił do drzwi. Po drodze, na pulpicie radiotelegrafisty zobaczył coś, czego nigdy by się nie spodziewał na takim statku jak „Kerry Dancer” — okrągły, zamrożony tort, który nie był dziełem superfachowca, szczodrze ozdobiony malutkimi świeczkami. Parker zamrugał, po czym spojrzał na Willie’ego. >
— Co to tu, u diabła, robi?
— To tort urodzinowy. — Willie Loon spojrzał na niego pękając z dumy. — Zrobiła go moja żona... o tam jest jej zdjęcie. Dwa miesiące temu, żebym na pewno miał go na czas. Jest bardzo ładny, prawda?
— Piękny — pochwalił ostrożnie Parker. Ponownie spojrzał na zdjęcie. — Piękny jak dziewczyna, która go zrobiła. Musi pan być wielkim szczęściarzem.
— To prawda. — Znów się uśmiechnął błogo. — Rzeczywiście, panie poruczniku, jestem wielkim szczęściarzem.
— A kiedy te urodziny?
— Dzisiaj. Dlatego wyjąłem tort. Dziś kończę dwadzieścia cztery lata.
— Ach, dzisiaj! — Parker potrząsnął głową. — Wszystko wskazuje na to, że wybrał sobie pan wspaniały dzień na urodziny. No, ale kiedyś trzeba je obchodzić. Powodzenia i wszystkiego najlepszego.
Odwrócił się, przekroczył śmiecie pozostawione przez sztorm i cichutko zamknął za sobą drzwi.