Wzgórze Śmierci. Noc księżycowa, później świt i dzień i znowu noc.
Świat cały drzemie –
Świat cały śpi…
Olbrzymie cienie kładą się na ziemię,
Nad którą księżyc świeci nieruchomy,
Jakby umarły…
Niebios ogromy
Ciężko się sparły
Na sennych, mrocznych pochyłościach globu.
O jakże smutno mi!
O jak mi tęskno, samotno i smutno!
Lucyferze! Lucyferze!
Drogi kochanku mój!
Z tobą wieczyste zawarłam przymierze –
Czy mnie opuszczasz?Na to sine płótno
Mojego lica rozlej barwy świeże –
Tchów ciepłych zdrój!
Luby wybrańcze mój,
Czemu nie spieszysz do swojej wybranej,
Do swojej duszy?…
Cicho… to nie ty! O kamienne łany
Uderza echo ludzkich stóp…
Kto śmie przychodzić na ten życia grób?
Kto ze śmiertelnych waży się w tej głuszy
Szeleścić włosem, rozwianym u czoła,
Trupiego wzgórza nieskłóconą ciszę
Zakłócać swoim oddechem?
Fałdami płaszcza rozbudzać dokoła
Zamęt w powietrzu, jakiego nie słyszę
Nigdy w tym miejscu?.. Ja się boję ludzi,
Bo ile razy kto z poddanych śmierci
Zajdzie mi drogę, przeklina wnet chwilę,
W której spełniony był grzech pierworodny
W Raju straconym…
Ty, przyjacielu, jeśli jeszcze wierzysz,
Wątpiąc o wszystkim, wierzysz, że nad wszystkim
Jest przeznaczenie, któremu podlegał
Nawet twój Jowisz… Dla mnie, żydowina,
Inne pisano prawo, ale to ci mówię,
Że życie Jego upadło już z włoska.
Rano spoglądać będą nasze oczy,
Jeśli przed świtem nie zgasną z boleści,
Jak na to wzgórze motłoch Go przywiedzie –
I ten obdarty i ten co w szkarłatach:
Tak stać się musi… Przyczyna tej śmierci
Nie w dni dzisiejszych strasznym leży łonie…
Wyrokowano o niej przy pogrzebie
Ludzkiego szczęścia, przed wiekami, w Raju,
Gdy za poszeptem węża-kusiciela
Niewinna nagość, z drzewa świadomości
Zerwawszy owoc, zmieniła się w ciało,
Piękne, nęcące marmurami kształtów,
Świeżością barwy i wonią, co zmysły
Nasze tumani, ale w którym mieszka
Grzech…
Prawdziwie… W powietrzu,
Cichym, miesięczną dyszącym zadumą,
Niby jęk zadrgał… Widać, niezupełnie
Gwar ucichł w mieście… Widać, wrzask motłochu
Na sowich skrzydłach dolatuje nawet
Do szczytów Śmierci… U bram Jeruzalem
Porozkładały się tłumy, przybyłe
Na święto Paschy… Pewnie wielbłądnicy
Strzegą swych zwierząt, by się nie rozbiegły…
A może miasto już przed świtem wstaje,
By się nie spóźnić w drogę na to wzgórze.
Tak… tak! ciekawość chodzi po zaułkach
I niecierpliwość, dwie siostry rodzone,
Dla których noc ta w tysiąc lat się zmienia –
Tak się nie mogą doczekać poranku:
Ofiar grzechu, ciężki na Golgotę
Krzyż dźwigająca, to dla nich igrzysko
Nad igrzyskami…
Mądrość rozpaczy… Oto jakim jesteś –
Jakimi wszyscy jesteśmy, co w sercu
Mamy uczciwość, a nie mamy woli,
By tę uczciwość ubrać w stal i śmiało
Na bój wyruszyć… Ale ja ci mówię,
Że czas nadchodzi wielkich zmian. Nie będzie
Muzyką linii krągła Kallipygos[1]
Przygłuszać mocy w szlachetnym człowieku,
Że zamiast walić żelaznym taranem
W przybytek grzechu, którego jest świadom
I który chciałby uprzątnąć ze świata,
Rzuca się w jego objęcia, pijany,
I czołem bijąc swej własnej słabości,
Ginie, choć prawo miał zostać zwycięzcą.
Wiesz, Aletheju: Któryś z waszych mędrców
Uczył, że wszystko jest z ognia… Nie umiem
Tego-ć wyłożyć, ale jedno widzę:
Że z ognistego krzaka znów przemawia
Bóg do nas, ludzi, i że od płomieni
Głosu bożego cały świat się pali,
Ażeby miejsca ustąpić lepszemu…
Stanąłem dzisiaj, zmieszawszy się z tłumem,
Na szarych stopniach, wiodących do kaźni
Synedrjonu… Przed bramą ciemnicy
Usadowili na błazeńskim krześle
Jednego z nędznych i marnych, o którym
Nigdy by ludzki nie przypuścił rozum,
Że stać się może groźnym królów tronom,
Że może ręką, słabą, bladą ręką,
Tjary strącać z głów arcykapłanów,
Że na puch zetrze metal cielców złotych
I tak na cztery rozwieje go wiatry
Swym tchem, iż wszystek ślad od razu zginie
Kształtu i treści tych bożyszcz.. Posłuchaj: