Nadepnęłam na węża - Hiromi Kawakami - ebook + książka

Nadepnęłam na węża ebook

Hiromi Kawakami

3,3

Opis

Gdy nadepniesz na węża, musisz mieć się na baczności, bo jego duch może zamieszkać w twoim domu. Co wtedy poczniesz, jak oprzesz się pokusie, by przenieść się do świata węży? A jeżeli Twój starszy brat nagle stanie się niewidzialny lub jeśli spotkasz człowieka z kieszeniami pełnymi kretów?

Uhonorowany najważniejszym w Japonii literackim wyróżnieniem – nagrodą Akutagawy – zbiór opowiadań Hiromi Kawakami udowadnia, że można śnić na jawie, że nie wszystko da się ogarnąć umysłem – i że czasami nie warto tego robić. Warto natomiast podążyć tropem skojarzeń, zejść w rewiry nieświadomego. Dotrzeć do tych miejsc, w których dopiero konstytuuje się nasza tożsamość – biologiczna, seksualna, psychologiczna. Świat stworzony przez autorkę znosi wewnętrzne podziały między gatunkami i płciami, jest jednocześnie zmysłowy i hipnotyczny, zanurzony we wciąż odnawiającej się Naturze. Subtelny styl tej prozy służy ekspresji nieposkromionej wyobraźni, która z równą swobodą czerpie z biologii molekularnej, co z psychoanalizy i buddyzmu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 133

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (11 ocen)
2
4
2
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Rainbowdash55

Dobrze spędzony czas

CO TO BYŁO......... dziwaczne, upiorne, prawdziwe 😵‍💫🐍🐣🦎🐠
00
Ri0na

Nie polecam

Chciałam odpocząć od długiej ksiazki, która czytam, więc sięgnęłam po ten zbiór opowiadań. O ile dłuższe teksty Kawakami jak Strange Weather in Tokio, czy Nakano Thrift Shop bardzo lubię, tak tutejsze kompletnie rozminęły się z moim gustem. Potok słów i zdarzeń, które nie mają dla mnie żadnego sensu i do niczego nie prowadzą. Nie jestem też znaleźć w tym dla siebie jakiegoś metaforycznego znaczenia. Po pierwszym opowiadaniu miałam nadzieję, że drugie będzie lepsze, a potem że trzecie i skończyłam tylko ze względu na małą objętość. Czytając trzecie miałam wrażenie, że to opisy jakiejś pokręconej animacji i może wizualnie to by fajnie wypadło, ale w formie tekstu mnie nie przekonało.
00

Popularność




Spis tre­ści

Na­dep­nę­łam na wę­ża

Zni­ka­ją

Za­pi­ski z pew­nej nie­zwy­kłej no­cy

1. Koń

2. Cha­os

3. Dżen­tel­me­ni

4. Wiel­ka za­paść

5. Ma­kak ja­poń­ski

6. Dzie­siąt­ko­wa­nie

7. Pi­sko­rze

8. Kot Schrödin­ge­ra

9. Kre­ty

10. Klo­no­wa­nie

11. No­ga­le

12. Czar­na dziu­ra

13. Sło­nie

14. Aler­gia

15. Ki­wi

16. Frak­ta­le

17. Lew

18. Apop­to­za

19. Trasz­ka ja­poń­ska

Od tłu­macz­ki

Przy­pi­sy

Stro­na re­dak­cyj­na

Landmarks

Co­ver

Text

Ta­ble of Con­tents

Fo­ot­no­tes

Co­py­ri­ght Pa­ge

Na­dep­nę­łam na wę­ża

W za­ro­ślach po dro­dze do par­ku Mi­do­ri na­dep­nę­łam na wę­ża.

Kie­dy prze­tnie się park, przej­dzie wzgó­rze i jesz­cze kil­ka wą­skich ale­jek, doj­dzie się do skle­pu z bud­dyj­ski­mi ró­żań­ca­mi Ka­na­ka­na­do, w któ­rym te­raz pra­cu­ję. Wcze­śniej uczy­łam przy­ro­dy w szko­le dla dziew­cząt. Ode­szłam stam­tąd po czte­rech la­tach, nie mo­gąc przy­wyk­nąć do na­uczy­ciel­skie­go za­wo­du. Po­tem, za­nim za­trud­ni­łam się w Ka­na­ka­na­do, by­łam przez ja­kiś czas na za­sił­ku dla bez­ro­bot­nych.

Pil­nu­ję skle­pu. Kon­tak­ty ze świą­ty­nia­mi i do­sta­wy to­wa­ru to za­ję­cia mo­je­go sze­fa, Ko­su­gi, ró­żań­ce ro­bi je­go żo­na. Prze­sa­dą by­ło­by na­wet po­wie­dzieć, że je­stem tam za­trud­nio­na, po pro­stu po­ma­gam w skle­pie.

Wę­ża za­uwa­ży­łam, do­pie­ro gdy na nim sta­nę­łam. Je­sie­nią wę­że są ospa­łe. Nor­mal­nie nie da­ją się dep­tać.

Był mięk­ki, na­dep­nę­łam raz i dru­gi, nie mo­głam się po­wstrzy­mać.

– To ko­niec. Dać się na­dep­nąć to ko­niec – po­wie­dział, a je­go kształ­ty za­czę­ły się po­wo­li roz­my­wać. Przez chwi­lę nad zie­mią uno­si­ło się coś – ni to dym, ni mgła, po czym, wy­rzu­ciw­szy z sie­bie gło­sem wę­ża „No to już po mnie”, przy­bra­ło ludz­ką po­stać.

– Na­dep­nię­te­mu nic już nie po­mo­że.

Tym ra­zem ode­zwa­ło się ludz­kim gło­sem. By­ła to ko­bie­ta wy­glą­da­ją­ca na lat mniej wię­cej pięć­dzie­siąt, któ­ra nie zwle­ka­jąc ani chwi­li, ru­szy­ła w kie­run­ku mo­je­go do­mu.

Kie­dy do­tar­łam do Ka­na­ka­na­do, Ko­su­ga pod­no­sił wła­śnie ża­lu­zję, a je­go żo­na, Ni­shi­ko, meł­ła ka­wę.

– Dziś ja­dę do Ko­fu, mo­że po­je­dzie pa­ni ze mną, pa­ni Sa­na­da? – za­py­tał Ko­su­ga. Zda­rza­ło się wcze­śniej, że za­bie­rał mnie ze so­bą, gdy roz­wo­ził fur­go­net­ką ró­żań­ce, ale by­ły to za­wsze krót­kie wy­jaz­dy, do Ko­fu zaś jest ka­wał dro­gi.

Ostat­nio Ni­shi­ko ro­bi­ła sto­sy ró­żań­ców dla Sek­ty Czy­stej Zie­mi1. Wczo­raj skoń­czy­ła pra­cę i za­pa­ko­wa­ła dwie­ście sztuk do pu­de­łek. Pew­nie cho­dzi o do­sta­wę tych ró­żań­ców.

– Nie­da­le­ko świą­ty­ni Gan­shin­ji są go­rą­ce źró­dła Isa­wa, mo­że ty też się z na­mi wy­bie­rzesz, Ni­shi­ko? – spy­tał Ko­su­ga. – Sklep mo­że­my za­mknąć – rzu­cił mi­mo­cho­dem.

Ni­shi­ko nic nie od­po­wie­dzia­ła, uśmiech­nę­ła się tyl­ko. Choć prze­kro­czy­ła sześć­dzie­siąt­kę i jest po­dob­no osiem lat star­sza od mę­ża, nie­wie­le jesz­cze ma si­wych wło­sów i dzię­ki te­mu wy­glą­da znacz­nie mło­dziej od nie­go. By­ła w Kio­to żo­ną męż­czy­zny, któ­re­go ro­dzi­na z dzia­da pra­dzia­da wy­twa­rza­ła i sprze­da­wa­ła ró­żań­ce. W ich warsz­ta­cie za­czął ter­mi­no­wać mło­dy Ko­su­ga i za­ko­chał się w za­pra­co­wa­nej od świ­tu do no­cy Ni­shi­ko, któ­ra nie dość, że ro­bi­ła ró­żań­ce, to jesz­cze mu­sia­ła sa­ma pil­no­wać ca­łe­go in­te­re­su, gdyż mło­dy mał­żo­nek od­da­wał się roz­ryw­kom na mie­ście i nie by­wał w skle­pie zbyt czę­sto. Po ukoń­cze­niu ter­mi­nu Ko­su­ga zdo­łał na­mó­wić Ni­shi­ko, by ra­zem ucie­kli. Tę sta­rą już hi­sto­rię o uciecz­ce ko­chan­ków usły­sza­łam kil­ka ty­go­dni po roz­po­czę­ciu u nich pra­cy. Zna­ją ją pra­wie wszy­scy klien­ci od­wie­dza­ją­cy sklep – są to prze­waż­nie mni­si ze świą­tyń bud­dyj­skich – i jesz­cze dziś się zda­rza, że ktoś za­żar­tu­je: „Mi­ło po­pa­trzeć, jak kwit­nie mał­żeń­ska zgo­da”. Ko­su­ga mru­czy wte­dy pod no­sem bud­dyj­ską for­muł­kę „zmi­łu­sie­na­na­mi­Bud­do­mi­ło­si­wy”, a Ni­shi­ko uśmie­cha się bez sło­wa. Po­nie­waż spra­wy ma­ją się tak, a nie ina­czej, ich in­te­re­sy na tym od­lu­dziu idą do­syć mar­nie, choć w ca­łym re­gio­nie to­kij­skim nie ma ni­ko­go, kto do­rów­ny­wał­by Ni­shi­ko w sztu­ce wy­twa­rza­nia ró­żań­ców.

– Na­dep­nę­łam na wę­ża – po­wie­dzia­łam mi­mo­cho­dem, po­pi­ja­jąc ka­wę z lo­dem w dro­dze po­wrot­nej ze świą­ty­ni, na par­kin­gu przy au­to­stra­dzie. Sły­sząc to, Ko­su­ga jęk­nął: „Ojej!”.

– I co się sta­ło po­tem? Z tym wę­żem?

Po­wo­lut­ku po­tarł dło­nią ły­si­nę nad czo­łem, nie wyj­mu­jąc z ust pa­pie­ro­sa bez fil­tra.

– No, po­tem wąż od­szedł.

– Do­kąd?

– Że­bym to ja wie­dzia­ła!

By­ło póź­ne po­po­łu­dnie. Do po­ko­ju wpa­da­ły pro­mie­nie za­cho­dzą­ce­go słoń­ca, zza okna do­cho­dził to na­ra­sta­ją­cy, to znów cich­ną­cy szum prze­jeż­dża­ją­cych sa­mo­cho­dów. Tu­tej­szy opat in­te­re­so­wał się an­ty­ka­mi, w je­go miesz­ka­niu na ty­łach świą­ty­ni peł­no by­ło ce­ra­mi­ki shi­ga­ra­ki i shi­no – ob­ja­śnił nam jej ro­dza­je – oraz sta­rych ko­mód. Przez trzy go­dzi­ny opo­wia­dał nam, skąd po­cho­dzą: usły­sze­li­śmy hi­sto­rię każ­dej rze­czy z osob­na. Nie prze­rwał opo­wie­ści, na­wet kie­dy je­go żo­na, o twa­rzy w ja­kiś nie­okre­ślo­ny spo­sób przy­po­mi­na­ją­cej je­go wła­sną, we­szła, nio­sąc ta­ce z ma­ka­ro­nem gry­cza­nym na obiad. Mi­mo że za­chę­ca­ła: „Pro­szę się czę­sto­wać, ma­ka­ron naj­lep­szy świe­ży”, nie by­łam pew­na, w któ­rym mo­men­cie nie­prze­rwa­ne­go po­to­ku słów opa­ta mo­gę za­cząć jeść. Ko­su­ga, spryt­nie po­ta­ku­jąc: „Uhm, uhm”, opróż­nił swo­ją mi­skę nie wie­dzieć kie­dy. Pró­bo­wa­łam iść w je­go śla­dy, ale z mo­je­go ta­le­rza nie uby­wa­ło ani tro­chę. Gdy wresz­cie go­spo­darz sam za­brał się do je­dze­nia i przez chwi­lę za­pa­no­wa­ła ci­sza, chwy­ci­łam po­śpiesz­nie swo­ją mi­secz­kę, pró­bu­jąc wziąć por­cję ma­ka­ro­nu do ust… „Ach, no a ta oto mi­secz­ka…”. I za­czę­ło się od no­wa. I pa­łecz­ki, i mi­secz­ka, z któ­rej jem, i ma­ła mi­secz­ka, z któ­rej wy­pi­ję wo­dę po ma­ka­ro­nie, i pod­staw­ka, na któ­rej stoi ta mi­secz­ka, i sto­lik pod tą pod­staw­ką, i ma­te­riał, z któ­re­go uszy­to po­dusz­kę, na któ­rej sie­dzę przy tym sto­li­ku – wszyst­kie te przed­mio­ty mia­ły swo­je hi­sto­rie.

Po­tem by­ły na­stęp­ne opo­wie­ści: o ban­dy­cie z cza­sów Edo, któ­ry skoń­czył na szu­bie­ni­cy, o sy­nu, któ­ry dzię­ki lo­jal­no­ści wo­bec ro­dzi­ców zdo­był wiel­ki ma­ją­tek, o czło­wie­ku czy­nu, któ­ry zo­stał bur­mi­strzem, o utra­cju­szu, któ­ry roz­trwo­nił for­tu­nę tak ogrom­ną, że mógł­by dzię­ki niej być me­ce­na­sem za­wod­ni­ków su­mo, a nie by­ło go stać na­wet na le­pian­kę, o ko­bie­cie, któ­ra się przez wła­sną pod­łość po­pa­rzy­ła, o psie, któ­ry wy­ko­pał w po­lu zło­tą mo­ne­tę, i o wdo­wie, któ­ra zdo­by­ła roz­głos dzię­ki wy­na­le­zie­niu spe­cjal­ne­go na­czy­nia do pi­cia dla cho­rych. Gdy opat skoń­czył wresz­cie opo­wia­dać, Ko­su­ga bez po­śpie­chu przy­niósł z fur­go­net­ki dwie­ście ró­żań­ców i po­ło­żył je przed nim. Po otrzy­ma­niu za­pła­ty uważ­nie wy­rwał z blocz­ka po­kwi­to­wa­nie i po­dał je opa­to­wi. Wy­pi­sa­ne nań pę­dzel­kiem licz­by by­ły dzie­łem Ni­shi­ko, któ­ra swo­ją wpraw­ną rę­ką wy­pi­sy­wa­ła wszyst­kie ra­chun­ki i do­ku­men­ty Ka­na­ka­na­do.

– A sły­sze­li pań­stwo opo­wieść o wę­żu? – skła­da­jąc kwi­tek, mó­wił da­lej opat, nie zwa­ża­jąc na to, że we­szła je­go żo­na, by go za­wo­łać na na­bo­żeń­stwo. – Ostat­nio du­żo tu wę­ży. Co­raz wię­cej bu­du­je się w tej oko­li­cy, wę­że tra­cą swo­je sie­dli­ska i przy­cho­dzą do nas, do świą­ty­ni – kon­ty­nu­ował, zdej­mu­jąc czar­ną mni­sią sza­tę. – Bo prze­cież wę­że ma­ją zdol­ność prze­ista­cza­nia się.

Za­ło­żył in­ną, nie­bie­ską lśnią­cą sza­tę i zło­te na­kry­cie gło­wy. Uśmiech­nął się tak, jak­by wła­śnie zjadł cy­try­nę, i ukło­niw­szy się ni­sko Ko­su­dze, wy­szedł ze świą­ty­ni od­pro­wa­dza­ny wzro­kiem przez żo­nę. To był po­wód, dla któ­re­go po­wie­dzia­łam po­tem Ko­su­dze o wę­żu.

– Pa­ni Sa­na­da, ja­ki wła­ści­wie był ten wąż?

Klak­son wy­wrot­ki za­brzmiał ni­czym sy­re­na pa­ro­stat­ku. Po­czu­łam się jak w nad­mor­skim pen­sjo­na­cie.

– Nie­du­ży. Mięk­ki.

Z mi­ną, jak­by nie do koń­ca mi wie­rzył, Ko­su­ga po­tarł zno­wu swo­je wy­so­kie czo­ło i wstał, nic wię­cej nie po­wie­dziaw­szy. Wsiadł do wo­zu i włą­czył ra­dio. Kie­dy skoń­czy­li po­da­wać no­to­wa­nia gieł­do­we i roz­po­czął się kurs por­tu­gal­skie­go, za­pa­dłam w drzem­kę, za­po­mi­na­jąc o wę­żu. Do Ka­na­ka­na­do do­tar­li­śmy, kie­dy nada­wa­li lek­cję an­giel­skie­go.

Gdy wie­czo­rem wró­ci­łam przez park Mi­do­ri do do­mu, za­sta­łam tam sie­dzą­cą na środ­ku dy­wa­nu nie­zna­jo­mą ko­bie­tę ko­ło pięć­dzie­siąt­ki. Miesz­ka­nie by­ło ide­al­nie wy­sprzą­ta­ne.

Oto i wąż, po­my­śla­łam.

– Wi­taj – ko­bie­ta przy­wi­ta­ła mnie tak, jak­by ro­bi­ła to od za­wsze.

– Na­resz­cie w do­mu – od­po­wie­dzia­łam. Wte­dy wsta­ła i ru­szy­ła do urzą­dzo­ne­go prze­ze mnie ką­ci­ka ku­chen­ne­go. Pod­nio­sła po­kry­wę garn­ka i po miesz­ka­niu roz­szedł się cu­dow­ny za­pach.

– Hi­wa­ko, ugo­to­wa­łam two­je ulu­bio­ne pul­pe­ty tsu­ku­ne.– Ra­do­śnie na­kry­ła stół ob­ru­sem, uło­ży­ła pa­łecz­ki i roz­sta­wi­ła na­czy­nia.

Usta­wi­ła na sto­le wszyst­ko jak trze­ba, tam, gdzie zwy­kle sia­dam, nie po­my­li­ła na­kryć dla do­mow­ni­ków z na­kry­cia­mi dla go­ści. Jak­by tu miesz­ka­ła od daw­na. Pa­trzy­łam, jak przy­no­si pul­pe­ty, fa­sol­kę szpa­ra­go­wą, pla­stry su­ro­wej ry­by sa­shi­mi i su­che wiór­ki fa­so­lo­we oka­ra. Wy­ję­ła też szklan­ki i otwo­rzy­ła bu­tel­kę pi­wa. Usia­dła przy mnie i pod­nio­sła szklan­kę z pi­wem.

– Two­je zdro­wie – po­wie­dzia­ła. Po­słusz­nie speł­ni­łam to­ast. Czu­łam co­raz więk­sze pra­gnie­nie, więc szyb­ko wy­pi­łam do dna. My­śla­łam, że na­peł­ni mo­ją szklan­kę po­now­nie, ale nie zro­bi­ła te­go. Mo­że wie, że nie lu­bię, jak ktoś mi do­le­wa.

– Pysz­ne!

Na­la­ła so­bie. Wi­dząc to, na­la­łam so­bie jesz­cze raz i też wy­pi­łam wszyst­ko. Po chwi­li bu­tel­ka by­ła pu­sta.

– Schło­dzi­łam jesz­cze dwie – po­wie­dzia­ła, na­kła­da­jąc so­bie pul­pe­ty na ta­lerz.

Ko­bie­ta ca­ły czas ja­dła. Choć czu­łam się nie­swo­jo, ja też so­bie na­ło­ży­łam, wy­glą­da­ły sma­ko­wi­cie. Wy­star­czy­ło le­ciut­ko na­ci­snąć je pa­łecz­ką, że­by wy­pły­nął z nich sos. Za­czę­łam jeść z ape­ty­tem, jak­bym sa­ma je zro­bi­ła. Ja­dłam pul­pe­ty, pi­łam pi­wo. Fa­sol­ka i znów pi­wo. Nie mo­głam się jed­nak zmu­sić do się­gnię­cia po su­ro­wą ry­bę. Kie­dy so­bie uświa­da­mia­łam, że przy­rzą­dził ją wąż, ro­bi­ło mi się bar­dzo nie­przy­jem­nie. Ko­bie­ta z ape­ty­tem zja­da­ła ka­wał­ki sa­shi­mi, sta­ran­nie uma­cza­ne w so­sie so­jo­wym z chrza­nem wa­sa­bi.

– Póź­no dziś wró­ci­łaś z pra­cy!

– By­li­śmy w Ko­fu. – Nie mia­łam za­mia­ru od­po­wia­dać, ale pi­wo roz­wią­za­ło mi ję­zyk. Z ła­two­ścią przy­szło mi też py­ta­nie:

– Kim ty wła­ści­wie je­steś?

– Jak to, kim je­stem? Hi­wa­ko, to ja, two­ja ma­ma.

Od­po­wie­dzia­ła, jak­by ni­g­dy nic, i wy­ję­ła z lo­dów­ki na­stęp­ne pi­wo. Po­stu­ka­ła otwie­ra­czem w kap­sel i otwo­rzy­ła bu­tel­kę. Na­la­ła so­bie i mnie, po rów­no, z pian­ką.

– Kto?

Mo­ja mat­ka miesz­ka w Shi­zu­oce, skąd i ja po­cho­dzę, i ma się do­brze. Oj­ciec rów­nież zdrów. Obaj młod­si bra­cia też tam miesz­ka­ją, je­den stu­diu­je, dru­gi uczy się w li­ceum. Mat­ka ma ty­po­wo ja­poń­ską uro­dę, jest po­dob­na do pew­nej ak­tor­ki, któ­ra czę­sto gry­wa ro­le ma­tek w te­le­wi­zyj­nych se­ria­lach. Ko­bie­ta sie­dzą­ca obok mnie mia­ła twarz o wy­ra­zi­stych ry­sach, bar­dzo dłu­gie rzę­sy i wy­so­ko umiesz­czo­ne ko­ści po­licz­ko­we, a zmarszcz­ki wo­kół ust i oczu świad­czy­ły o cien­kiej skó­rze.

Na­gle za­nie­po­ko­iłam się i wsta­łam, że­by za­dzwo­nić do do­mu w Shi­zu­oce. Nie mo­głam przy­po­mnieć so­bie nu­me­ru i za­nim się po­łą­czy­łam, dwa ra­zy wy­krę­ci­łam nie­wła­ści­wy, zu­peł­nie jak wte­dy, gdy śni mi się, że nie mo­gę się gdzieś do­dzwo­nić.

– Ha­lo! – Wresz­cie za trze­cim ra­zem usły­sza­łam głos mat­ki. – Hi­wa­ko, to ty?

– Ha­lo!

– Co się sta­ło?

– Nic, chcia­łam za­py­tać, co u was.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku. A u cie­bie?

– U mnie też.

– No to co się dzie­je?

Nie lu­bię roz­ma­wiać przez te­le­fon i dzwo­nię tyl­ko cza­sem w nie­dzie­lę. W do­mu o tym wie­dzą, więc na­wet kie­dy już za­dzwo­nię, roz­mo­wa zwy­kle nie trwa dłu­żej niż dwie, trzy mi­nu­ty.

– U ta­ty też wszyst­ko w po­rząd­ku?

– No tak, jak za­wsze. Ale co z to­bą?

– Nic.

Skoń­czy­łam roz­mo­wę, ni­cze­go nie wy­ja­śnia­jąc. Ko­bie­ta nie prze­rwa­ła je­dze­nia, kie­dy roz­ma­wia­łam przez te­le­fon, chru­pa­ła, na­wet na mnie nie pa­trząc.

Gdy wró­ci­łam do sto­łu, za­uwa­ży­łam, że więk­szość je­dze­nia znik­nę­ła, a ona, pod­parł­szy rę­ką bro­dę, otwie­ra­ła trze­cie pi­wo.

– Cze­mu rzu­ci­łaś pra­cę w szko­le, Hi­wa­ko?

Pi­ła pi­wo, ni­czym już nie za­gry­za­jąc. Po­czu­łam się roz­dar­ta. Swo­im py­ta­niem ko­bie­ta wpra­wi­ła mnie w nie­przy­jem­ny na­strój, po­my­śla­łam więc, że już nic gor­sze­go się nie sta­nie, je­śli jej od­po­wiem.

– Nie zno­si­łam te­go.

– Cze­go?

– Ucze­nia.

– Na­praw­dę?

– …

– Mo­że jed­nak cho­dzi­ło o coś in­ne­go?

– Mo­że.

– No to jak by­ło na­praw­dę?

Wy­pi­ła i znów so­bie do­la­ła. Mia­ła gę­sią skór­kę na przed­ra­mie­niu. Jej skó­ra wy­da­wa­ła się przez to jesz­cze biel­sza i cień­sza.

– Mo­że się po pro­stu wy­pa­li­łam.

Ucznio­wie rzad­ko ocze­ku­ją cze­goś od na­uczy­cie­li, ale mnie się wy­da­wa­ło, że ode mnie ocze­ku­ją, więc czę­sto da­wa­łam im coś, cze­go w grun­cie rze­czy wca­le nie po­trze­bo­wa­li. Raz po raz tra­ci­łam pew­ność, czy rze­czy­wi­ście chcia­łam im co­kol­wiek dać. Bar­dzo to by­ło wy­czer­pu­ją­ce. Ro­bi­łam to nie­szcze­rze, bez prze­ko­na­nia.

– Idę spać – po­wie­dzia­ła na­gle i ode­szła od sto­łu, nie zbie­ra­jąc brud­nych na­czyń. Okrę­ci­ła się wo­kół je­dy­ne­go fi­la­ra, ja­ki był w miesz­ka­niu. Nie wiem, na czym po­le­ga­ła ta sztucz­ka, ale jej cia­ło spłasz­czy­ło się i cia­sno przy­lgnę­ło do słu­pa. Za­czę­ła peł­znąć ku gó­rze. Gdy już wspię­ła się na su­fit, ode­tchnę­ła i w oka­mgnie­niu przy­bra­ła na po­wrót po­stać wę­ża. Za­mknę­ła oczy. Wy­glą­da­ło to tak, jak­by na su­fi­cie na­ma­lo­wa­ny był wąż.

Tkwi­ła nie­ru­cho­mo, mi­mo że za­ga­dy­wa­łam do niej i po­sztur­chi­wa­łam ją dłu­gim ki­jem.

Na­za­jutrz ra­no wąż był w tym sa­mym miej­scu. Mo­że to nie­ostroż­ność, po­my­śla­łam, ale zo­sta­wi­łam go tam, gdzie był, i po­szłam do pra­cy.

Do­tar­łam do skle­pu, gdy Ko­su­ga pod­no­sił ża­lu­zję. W od­da­li sły­chać by­ło od­gło­sy przy­po­mi­na­ją­ce strza­ły.

– Strza­ły – po­wie­dział nie­py­ta­ny. – Wie pa­ni, co to?

Od­po­wie­dzia­łam, że nie, i wte­dy wy­ja­śnił, że to stra­sza­ki. Strzel­by, któ­re tyl­ko ha­łas ro­bią. Pło­szy się ni­mi ptac­two z pól ry­żo­wych. Ma­ją aż osiem­dzie­siąt cen­ty­me­trów dłu­go­ści.

– Kie­dy otwie­ra­li­śmy ten sklep, przy­cho­dzi­ły tu na­wet dzi­ki. Wte­dy do­pie­ro ro­bi­li huk, nie to co dziś. Pif-paf, pif-paf!

Wy­cho­wa­ny w mie­ście Ko­su­ga nie znał wte­dy te­go od­gło­su. Opo­wia­dał ze śmie­chem, że na po­cząt­ku my­ślał, że to mąż Ni­shi­ko ści­ga ich i chce go za­strze­lić.

– Cho­ciaż kie­dy za­kła­da­li­śmy tu sklep, od na­szej uciecz­ki z Kio­to mi­nę­ły po­nad trzy la­ta – do­dał, trzy­ma­jąc w ustach nie­za­pa­lo­ne­go pa­pie­ro­sa bez fil­tra.

– A ja my­śla­łam, że to ma­new­ry woj­sko­we – po­wie­dzia­łam, na co Ko­su­ga zro­bił mi­nę, jak­by chciał po­wie­dzieć: „Aha”.

– Ćwi­cze­nia Sił Sa­mo­obro­ny – do­da­łam, a on znów tyl­ko po­ru­szył usta­mi. Przy­le­pio­ny do gór­nej war­gi pa­pie­ros po­ru­szał się ra­zem z nią w gó­rę i w dół.

– Ćwi­cze­nia. Cóż, ta­kie ćwi­cze­nia to waż­na spra­wa. Waż­na, bar­dzo waż­na.

Nie wie­dząc, jak za­re­ago­wać na te sło­wa, po­krę­ci­łam gło­wą. A Ko­su­ga za­czął pod­śpie­wy­wać po ci­chut­ku: „Wa­aż­naa, wa­aż­naa spra­wa… sejf do wy­na­ję­ciaa…”. Gdzieś już sły­sza­łam tę pio­sen­kę, ale nie mo­głam przy­po­mnieć so­bie gdzie. Roz­le­gło się kil­ka głu­chych strza­łów ze stra­sza­ka: pif-paf, pif-paf!

W skle­pie pa­no­wał te­go dnia strasz­ny chłód. Ni­g­dzie nie by­ło wi­dać Ni­shi­ko. Zda­rza­ło się już wcze­śniej, że nie przy­cho­dzi­ła do skle­pu, po­my­śla­łam więc, że pew­nie i dziś nie przyj­dzie. Cza­sem bo­li ją du­ży pa­lec u no­gi, ma po­da­grę. Prze­tar­łam z ku­rzu to­war i spry­ska­łam wo­dą pla­cyk przed skle­pem, tak jak ro­bi­ła to za­wsze Ni­shi­ko. Po­tem przy­go­to­wa­łam dwie czar­ki ja­poń­skiej her­ba­ty, gdyż pa­rze­nie ka­wy wy­da­ło mi się nie­sto­sow­ne, to czyn­ność za­strze­żo­na dla niej. Sia­dłam przy sto­li­ku, a że nie by­ło nic do ro­bo­ty, po­pi­ja­łam her­ba­tę.

Wkrót­ce roz­dzwo­nił się te­le­fon, za­ję­łam się więc no­to­wa­niem wia­do­mo­ści, spraw­dzi­łam też za­pa­sy w ma­ga­zy­nie i czas zle­ciał nie wie­dzieć kie­dy. Gdy Ko­su­ga po po­wro­cie z ob­jaz­du klien­tów pił trze­cią te­go dnia czar­kę her­ba­ty, słoń­ce chy­li­ło się ku za­cho­do­wi. Ni­by wca­le nie uni­ka­łam my­śli o wę­żu, kie­dy by­łam sa­ma w skle­pie, ale gdy tyl­ko so­bie o nim przy­po­mi­na­łam, rwał mi się wą­tek, a wszyst­kie my­śli do­kądś ucie­ka­ły. Raz, w roz­mo­wie z kimś ze świą­ty­ni Sho­sen­ji, wy­da­ło mi się, że sły­szę „wąż”, ale to tyl­ko nie­wy­raź­nie za­brzmia­ło zu­peł­nie in­ne sło­wo. Za to Ko­su­ga po po­wro­cie na­tych­miast za­in­te­re­so­wał się spra­wą wę­ża.

– Co z wę­żem? – spy­tał, wpi­su­jąc za­mó­wie­nia do księ­gi. – Niech pa­ni go wy­pę­dzi, kie­dy przyj­dzie.

– Jak to: kie­dy przyj­dzie?

– No prze­cież mó­wię: kie­dy wąż przyj­dzie.

Po­pa­trzy­łam na Ko­su­gę, on pod­niósł gło­wę i też mi się przyj­rzał. Przyj­rzał się i chy­ba po­jął, że on już u mnie jest.

– Nie mo­że pa­ni?

– Nie mo­gę.

– Dla­cze­go? – spy­tał sta­now­czym to­nem i za­czął nu­cić pod no­sem tę sa­mą pio­sen­kę co ra­no: „Wa­aż­naa”. Nie po­tra­fię oce­nić, kie­dy Ko­su­ga jest ospa­ły i nie ma hu­mo­ru, a kie­dy coś go na­praw­dę gry­zie. Je­go dzi­siej­szy na­strój ma chy­ba w so­bie coś z obu tych sta­nów. Już pra­wie za­czy­na­łam ża­ło­wać, że odło­ży­łam na bok spra­wę wę­ża i przez ca­ły dzień pra­co­wa­łam spo­koj­nie jak­by ni­g­dy nic, gdy na­gle przy­po­mnia­łam so­bie, gdzie sły­sza­łam: „Wa­aż­naa, wa­aż­naa spra­wa…”. Kie­dyś mu­sia­łam słu­chać tej pio­sen­ki przez ca­ły dzień, sie­dząc bez­czyn­nie tu­taj, w Ka­na­ka­na­do, bo mi­mo świę­ta sklep był otwar­ty. Pa­mię­tam, jak roz­pacz­li­wie pró­bo­wa­łam nie do­pu­ścić do te­go, by wdar­ła się do mo­jej gło­wy. Nie wiem, jak po­wsta­ły jej sło­wa, me­lo­dia ani na­gra­nie, ale pusz­cza­li je w kół­ko z krą­żą­ce­go po oko­li­cy fe­sti­wa­lo­we­go po­wo­zu wy­sła­ne­go na lo­kal­ny fe­styn przez to­wa­rzy­stwo po­wier­ni­cze miesz­czą­ce się na­prze­ciw­ko dwor­ca. Jed­nak pio­sen­ka przy­lgnę­ła do mnie na do­bre.

– Niech go pa­ni prze­pę­dzi!

– Mam go wy­rzu­cić?

– Je­śli tyl­ko pa­ni mo­że!

– Jak mo­gła­bym?

Ko­su­ga nie od­po­wie­dział, po­tarł dło­nią czo­ło. Bank­no­ty scho­wał do ko­nop­ne­go wo­recz­ka, a ka­sę za­mknął na klucz. Zwró­ciw­szy się w stro­nę fi­gur­ki Bud­dy w szkla­nej ga­blot­ce, wy­po­wie­dział: „zmi­łu­sie­na­na­mi­Bud­do­mi­ło­si­wy”, za­krę­cił gaz i po­sta­wił obok zle­wu mi­secz­kę z so­lą2. Na ko­niec opu­ścił ża­lu­zję i zga­sił świa­tło.

– Ja tam się za bar­dzo na tym nie znam, ale po co brać so­bie na kark cię­żar, sko­ro moż­na te­go unik­nąć – po­wie­dział.

Po­my­śla­łam: a skąd to moż­na wie­dzieć, co trze­ba brać na sie­bie, a cze­go nie brać, do­pó­ki się nie spró­bu­je, ale Ko­su­dze nic nie od­po­wie­dzia­łam.

Wra­ca­łam do do­mu, roz­my­śla­jąc: jest czy go nie ma? Nie po­tra­fi­łam my­śleć o ni­czym in­nym.

Był. W po­sta­ci ko­bie­ty.

– Wi­taj, Hi­wa­ko!

Mia­łam wra­że­nie, że sły­szę to od lat.

– Na­resz­cie w do­mu.

Ko­bie­ta nie po­wie­dzia­ła nic wię­cej. Wzię­łam ką­piel, zro­bi­łam pra­nie. Prze­bra­łam się w cia­snej ła­zien­ce, nie chcia­łam, że­by wi­dzia­ła mnie na­go. Kie­dy wy­szłam w pi­ża­mie nie cał­kiem jesz­cze su­cha, ko­bie­ta na­tych­miast otwo­rzy­ła pi­wo.

– Chodź, chodź, na­pi­je­my się.

Już mia­łam od­mó­wić, ale kie­dy zo­ba­czy­łam pi­wo, zde­cy­do­wa­łam się wy­pić szkla­necz­kę. Wy­pi­łam jed­ną, się­gnę­łam po za­ką­skę i na­la­łam so­bie na­stęp­ną. Za­uwa­ży­łam, że ko­bie­ta czu­je się jak u sie­bie.

– Pa­mię­tasz, Hi­wa­ko? – za­czę­ła z za­czer­wie­nio­ny­mi ocza­mi. – Pa­mię­tasz, jak spa­dłaś z drze­wa?

Nie pa­mię­ta­łam, że­bym kie­dy­kol­wiek spa­dła z drze­wa, ale ko­bie­ta mó­wi­ła da­lej:

– Gen, chłop­czyk z są­siedz­twa, przy­biegł do mnie z wrza­skiem: „Pro­szę pa­ni, pro­szę pa­ni, Hi­wa­ko spa­dła”, a ja co sił w no­gach po­bie­głam prze­ra­żo­na.

Ze wzro­kiem utkwio­nym w prze­strzeń to ści­sza­ła, to pod­no­si­ła głos.

– Gdy do­tar­łam na miej­sce, sie­dzia­łaś, Hi­wa­ko, pod drze­wem. Za­py­ta­łam, czy wszyst­ko w po­rząd­ku, a ty tyl­ko po­wta­rza­łaś upar­cie: „Zo­staw mnie w spo­ko­ju, zo­staw mnie w spo­ko­ju”. Już wte­dy by­łaś prze­kor­na.

Wy­tę­ży­łam pa­mięć, ale na próż­no, nie zna­la­złam ta­kie­go wspo­mnie­nia.

– Czy to przy­pad­kiem nie był ktoś in­ny?

– Nie, to nie był nikt in­ny. Je­stem two­ją mat­ką, Hi­wa­ko, i nie mo­że być mo­wy o żad­nej po­mył­ce.

– Mo­ja mat­ka jest w Shi­zu­oce! – po­wie­dzia­łam z iry­ta­cją. Ale ona za­cho­wa­ła ka­mien­ną twarz.

– Ow­szem, ale ja, ja prze­cież tak­że je­stem two­ją mat­ką.

– Bred­nie!

– Wiem o wie­lu spra­wach, o któ­rych ty nie wiesz.

Wzdry­gnę­łam się.