Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gdy nadepniesz na węża, musisz mieć się na baczności, bo jego duch może zamieszkać w twoim domu. Co wtedy poczniesz, jak oprzesz się pokusie, by przenieść się do świata węży? A jeżeli Twój starszy brat nagle stanie się niewidzialny lub jeśli spotkasz człowieka z kieszeniami pełnymi kretów?
Uhonorowany najważniejszym w Japonii literackim wyróżnieniem – nagrodą Akutagawy – zbiór opowiadań Hiromi Kawakami udowadnia, że można śnić na jawie, że nie wszystko da się ogarnąć umysłem – i że czasami nie warto tego robić. Warto natomiast podążyć tropem skojarzeń, zejść w rewiry nieświadomego. Dotrzeć do tych miejsc, w których dopiero konstytuuje się nasza tożsamość – biologiczna, seksualna, psychologiczna. Świat stworzony przez autorkę znosi wewnętrzne podziały między gatunkami i płciami, jest jednocześnie zmysłowy i hipnotyczny, zanurzony we wciąż odnawiającej się Naturze. Subtelny styl tej prozy służy ekspresji nieposkromionej wyobraźni, która z równą swobodą czerpie z biologii molekularnej, co z psychoanalizy i buddyzmu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 133
Nadepnęłam na węża
Znikają
Zapiski z pewnej niezwykłej nocy
1. Koń
2. Chaos
3. Dżentelmeni
4. Wielka zapaść
5. Makak japoński
6. Dziesiątkowanie
7. Piskorze
8. Kot Schrödingera
9. Krety
10. Klonowanie
11. Nogale
12. Czarna dziura
13. Słonie
14. Alergia
15. Kiwi
16. Fraktale
17. Lew
18. Apoptoza
19. Traszka japońska
Od tłumaczki
Przypisy
Strona redakcyjna
Cover
Text
Table of Contents
Footnotes
Copyright Page
W zaroślach po drodze do parku Midori nadepnęłam na węża.
Kiedy przetnie się park, przejdzie wzgórze i jeszcze kilka wąskich alejek, dojdzie się do sklepu z buddyjskimi różańcami Kanakanado, w którym teraz pracuję. Wcześniej uczyłam przyrody w szkole dla dziewcząt. Odeszłam stamtąd po czterech latach, nie mogąc przywyknąć do nauczycielskiego zawodu. Potem, zanim zatrudniłam się w Kanakanado, byłam przez jakiś czas na zasiłku dla bezrobotnych.
Pilnuję sklepu. Kontakty ze świątyniami i dostawy towaru to zajęcia mojego szefa, Kosugi, różańce robi jego żona. Przesadą byłoby nawet powiedzieć, że jestem tam zatrudniona, po prostu pomagam w sklepie.
Węża zauważyłam, dopiero gdy na nim stanęłam. Jesienią węże są ospałe. Normalnie nie dają się deptać.
Był miękki, nadepnęłam raz i drugi, nie mogłam się powstrzymać.
– To koniec. Dać się nadepnąć to koniec – powiedział, a jego kształty zaczęły się powoli rozmywać. Przez chwilę nad ziemią unosiło się coś – ni to dym, ni mgła, po czym, wyrzuciwszy z siebie głosem węża „No to już po mnie”, przybrało ludzką postać.
– Nadepniętemu nic już nie pomoże.
Tym razem odezwało się ludzkim głosem. Była to kobieta wyglądająca na lat mniej więcej pięćdziesiąt, która nie zwlekając ani chwili, ruszyła w kierunku mojego domu.
Kiedy dotarłam do Kanakanado, Kosuga podnosił właśnie żaluzję, a jego żona, Nishiko, mełła kawę.
– Dziś jadę do Kofu, może pojedzie pani ze mną, pani Sanada? – zapytał Kosuga. Zdarzało się wcześniej, że zabierał mnie ze sobą, gdy rozwoził furgonetką różańce, ale były to zawsze krótkie wyjazdy, do Kofu zaś jest kawał drogi.
Ostatnio Nishiko robiła stosy różańców dla Sekty Czystej Ziemi1. Wczoraj skończyła pracę i zapakowała dwieście sztuk do pudełek. Pewnie chodzi o dostawę tych różańców.
– Niedaleko świątyni Ganshinji są gorące źródła Isawa, może ty też się z nami wybierzesz, Nishiko? – spytał Kosuga. – Sklep możemy zamknąć – rzucił mimochodem.
Nishiko nic nie odpowiedziała, uśmiechnęła się tylko. Choć przekroczyła sześćdziesiątkę i jest podobno osiem lat starsza od męża, niewiele jeszcze ma siwych włosów i dzięki temu wygląda znacznie młodziej od niego. Była w Kioto żoną mężczyzny, którego rodzina z dziada pradziada wytwarzała i sprzedawała różańce. W ich warsztacie zaczął terminować młody Kosuga i zakochał się w zapracowanej od świtu do nocy Nishiko, która nie dość, że robiła różańce, to jeszcze musiała sama pilnować całego interesu, gdyż młody małżonek oddawał się rozrywkom na mieście i nie bywał w sklepie zbyt często. Po ukończeniu terminu Kosuga zdołał namówić Nishiko, by razem uciekli. Tę starą już historię o ucieczce kochanków usłyszałam kilka tygodni po rozpoczęciu u nich pracy. Znają ją prawie wszyscy klienci odwiedzający sklep – są to przeważnie mnisi ze świątyń buddyjskich – i jeszcze dziś się zdarza, że ktoś zażartuje: „Miło popatrzeć, jak kwitnie małżeńska zgoda”. Kosuga mruczy wtedy pod nosem buddyjską formułkę „zmiłusienanamiBuddomiłosiwy”, a Nishiko uśmiecha się bez słowa. Ponieważ sprawy mają się tak, a nie inaczej, ich interesy na tym odludziu idą dosyć marnie, choć w całym regionie tokijskim nie ma nikogo, kto dorównywałby Nishiko w sztuce wytwarzania różańców.
– Nadepnęłam na węża – powiedziałam mimochodem, popijając kawę z lodem w drodze powrotnej ze świątyni, na parkingu przy autostradzie. Słysząc to, Kosuga jęknął: „Ojej!”.
– I co się stało potem? Z tym wężem?
Powolutku potarł dłonią łysinę nad czołem, nie wyjmując z ust papierosa bez filtra.
– No, potem wąż odszedł.
– Dokąd?
– Żebym to ja wiedziała!
Było późne popołudnie. Do pokoju wpadały promienie zachodzącego słońca, zza okna dochodził to narastający, to znów cichnący szum przejeżdżających samochodów. Tutejszy opat interesował się antykami, w jego mieszkaniu na tyłach świątyni pełno było ceramiki shigaraki i shino – objaśnił nam jej rodzaje – oraz starych komód. Przez trzy godziny opowiadał nam, skąd pochodzą: usłyszeliśmy historię każdej rzeczy z osobna. Nie przerwał opowieści, nawet kiedy jego żona, o twarzy w jakiś nieokreślony sposób przypominającej jego własną, weszła, niosąc tace z makaronem gryczanym na obiad. Mimo że zachęcała: „Proszę się częstować, makaron najlepszy świeży”, nie byłam pewna, w którym momencie nieprzerwanego potoku słów opata mogę zacząć jeść. Kosuga, sprytnie potakując: „Uhm, uhm”, opróżnił swoją miskę nie wiedzieć kiedy. Próbowałam iść w jego ślady, ale z mojego talerza nie ubywało ani trochę. Gdy wreszcie gospodarz sam zabrał się do jedzenia i przez chwilę zapanowała cisza, chwyciłam pośpiesznie swoją miseczkę, próbując wziąć porcję makaronu do ust… „Ach, no a ta oto miseczka…”. I zaczęło się od nowa. I pałeczki, i miseczka, z której jem, i mała miseczka, z której wypiję wodę po makaronie, i podstawka, na której stoi ta miseczka, i stolik pod tą podstawką, i materiał, z którego uszyto poduszkę, na której siedzę przy tym stoliku – wszystkie te przedmioty miały swoje historie.
Potem były następne opowieści: o bandycie z czasów Edo, który skończył na szubienicy, o synu, który dzięki lojalności wobec rodziców zdobył wielki majątek, o człowieku czynu, który został burmistrzem, o utracjuszu, który roztrwonił fortunę tak ogromną, że mógłby dzięki niej być mecenasem zawodników sumo, a nie było go stać nawet na lepiankę, o kobiecie, która się przez własną podłość poparzyła, o psie, który wykopał w polu złotą monetę, i o wdowie, która zdobyła rozgłos dzięki wynalezieniu specjalnego naczynia do picia dla chorych. Gdy opat skończył wreszcie opowiadać, Kosuga bez pośpiechu przyniósł z furgonetki dwieście różańców i położył je przed nim. Po otrzymaniu zapłaty uważnie wyrwał z bloczka pokwitowanie i podał je opatowi. Wypisane nań pędzelkiem liczby były dziełem Nishiko, która swoją wprawną ręką wypisywała wszystkie rachunki i dokumenty Kanakanado.
– A słyszeli państwo opowieść o wężu? – składając kwitek, mówił dalej opat, nie zważając na to, że weszła jego żona, by go zawołać na nabożeństwo. – Ostatnio dużo tu węży. Coraz więcej buduje się w tej okolicy, węże tracą swoje siedliska i przychodzą do nas, do świątyni – kontynuował, zdejmując czarną mnisią szatę. – Bo przecież węże mają zdolność przeistaczania się.
Założył inną, niebieską lśniącą szatę i złote nakrycie głowy. Uśmiechnął się tak, jakby właśnie zjadł cytrynę, i ukłoniwszy się nisko Kosudze, wyszedł ze świątyni odprowadzany wzrokiem przez żonę. To był powód, dla którego powiedziałam potem Kosudze o wężu.
– Pani Sanada, jaki właściwie był ten wąż?
Klakson wywrotki zabrzmiał niczym syrena parostatku. Poczułam się jak w nadmorskim pensjonacie.
– Nieduży. Miękki.
Z miną, jakby nie do końca mi wierzył, Kosuga potarł znowu swoje wysokie czoło i wstał, nic więcej nie powiedziawszy. Wsiadł do wozu i włączył radio. Kiedy skończyli podawać notowania giełdowe i rozpoczął się kurs portugalskiego, zapadłam w drzemkę, zapominając o wężu. Do Kanakanado dotarliśmy, kiedy nadawali lekcję angielskiego.
Gdy wieczorem wróciłam przez park Midori do domu, zastałam tam siedzącą na środku dywanu nieznajomą kobietę koło pięćdziesiątki. Mieszkanie było idealnie wysprzątane.
Oto i wąż, pomyślałam.
– Witaj – kobieta przywitała mnie tak, jakby robiła to od zawsze.
– Nareszcie w domu – odpowiedziałam. Wtedy wstała i ruszyła do urządzonego przeze mnie kącika kuchennego. Podniosła pokrywę garnka i po mieszkaniu rozszedł się cudowny zapach.
– Hiwako, ugotowałam twoje ulubione pulpety tsukune.– Radośnie nakryła stół obrusem, ułożyła pałeczki i rozstawiła naczynia.
Ustawiła na stole wszystko jak trzeba, tam, gdzie zwykle siadam, nie pomyliła nakryć dla domowników z nakryciami dla gości. Jakby tu mieszkała od dawna. Patrzyłam, jak przynosi pulpety, fasolkę szparagową, plastry surowej ryby sashimi i suche wiórki fasolowe okara. Wyjęła też szklanki i otworzyła butelkę piwa. Usiadła przy mnie i podniosła szklankę z piwem.
– Twoje zdrowie – powiedziała. Posłusznie spełniłam toast. Czułam coraz większe pragnienie, więc szybko wypiłam do dna. Myślałam, że napełni moją szklankę ponownie, ale nie zrobiła tego. Może wie, że nie lubię, jak ktoś mi dolewa.
– Pyszne!
Nalała sobie. Widząc to, nalałam sobie jeszcze raz i też wypiłam wszystko. Po chwili butelka była pusta.
– Schłodziłam jeszcze dwie – powiedziała, nakładając sobie pulpety na talerz.
Kobieta cały czas jadła. Choć czułam się nieswojo, ja też sobie nałożyłam, wyglądały smakowicie. Wystarczyło leciutko nacisnąć je pałeczką, żeby wypłynął z nich sos. Zaczęłam jeść z apetytem, jakbym sama je zrobiła. Jadłam pulpety, piłam piwo. Fasolka i znów piwo. Nie mogłam się jednak zmusić do sięgnięcia po surową rybę. Kiedy sobie uświadamiałam, że przyrządził ją wąż, robiło mi się bardzo nieprzyjemnie. Kobieta z apetytem zjadała kawałki sashimi, starannie umaczane w sosie sojowym z chrzanem wasabi.
– Późno dziś wróciłaś z pracy!
– Byliśmy w Kofu. – Nie miałam zamiaru odpowiadać, ale piwo rozwiązało mi język. Z łatwością przyszło mi też pytanie:
– Kim ty właściwie jesteś?
– Jak to, kim jestem? Hiwako, to ja, twoja mama.
Odpowiedziała, jakby nigdy nic, i wyjęła z lodówki następne piwo. Postukała otwieraczem w kapsel i otworzyła butelkę. Nalała sobie i mnie, po równo, z pianką.
– Kto?
Moja matka mieszka w Shizuoce, skąd i ja pochodzę, i ma się dobrze. Ojciec również zdrów. Obaj młodsi bracia też tam mieszkają, jeden studiuje, drugi uczy się w liceum. Matka ma typowo japońską urodę, jest podobna do pewnej aktorki, która często grywa role matek w telewizyjnych serialach. Kobieta siedząca obok mnie miała twarz o wyrazistych rysach, bardzo długie rzęsy i wysoko umieszczone kości policzkowe, a zmarszczki wokół ust i oczu świadczyły o cienkiej skórze.
Nagle zaniepokoiłam się i wstałam, żeby zadzwonić do domu w Shizuoce. Nie mogłam przypomnieć sobie numeru i zanim się połączyłam, dwa razy wykręciłam niewłaściwy, zupełnie jak wtedy, gdy śni mi się, że nie mogę się gdzieś dodzwonić.
– Halo! – Wreszcie za trzecim razem usłyszałam głos matki. – Hiwako, to ty?
– Halo!
– Co się stało?
– Nic, chciałam zapytać, co u was.
– Wszystko w porządku. A u ciebie?
– U mnie też.
– No to co się dzieje?
Nie lubię rozmawiać przez telefon i dzwonię tylko czasem w niedzielę. W domu o tym wiedzą, więc nawet kiedy już zadzwonię, rozmowa zwykle nie trwa dłużej niż dwie, trzy minuty.
– U taty też wszystko w porządku?
– No tak, jak zawsze. Ale co z tobą?
– Nic.
Skończyłam rozmowę, niczego nie wyjaśniając. Kobieta nie przerwała jedzenia, kiedy rozmawiałam przez telefon, chrupała, nawet na mnie nie patrząc.
Gdy wróciłam do stołu, zauważyłam, że większość jedzenia zniknęła, a ona, podparłszy ręką brodę, otwierała trzecie piwo.
– Czemu rzuciłaś pracę w szkole, Hiwako?
Piła piwo, niczym już nie zagryzając. Poczułam się rozdarta. Swoim pytaniem kobieta wprawiła mnie w nieprzyjemny nastrój, pomyślałam więc, że już nic gorszego się nie stanie, jeśli jej odpowiem.
– Nie znosiłam tego.
– Czego?
– Uczenia.
– Naprawdę?
– …
– Może jednak chodziło o coś innego?
– Może.
– No to jak było naprawdę?
Wypiła i znów sobie dolała. Miała gęsią skórkę na przedramieniu. Jej skóra wydawała się przez to jeszcze bielsza i cieńsza.
– Może się po prostu wypaliłam.
Uczniowie rzadko oczekują czegoś od nauczycieli, ale mnie się wydawało, że ode mnie oczekują, więc często dawałam im coś, czego w gruncie rzeczy wcale nie potrzebowali. Raz po raz traciłam pewność, czy rzeczywiście chciałam im cokolwiek dać. Bardzo to było wyczerpujące. Robiłam to nieszczerze, bez przekonania.
– Idę spać – powiedziała nagle i odeszła od stołu, nie zbierając brudnych naczyń. Okręciła się wokół jedynego filara, jaki był w mieszkaniu. Nie wiem, na czym polegała ta sztuczka, ale jej ciało spłaszczyło się i ciasno przylgnęło do słupa. Zaczęła pełznąć ku górze. Gdy już wspięła się na sufit, odetchnęła i w okamgnieniu przybrała na powrót postać węża. Zamknęła oczy. Wyglądało to tak, jakby na suficie namalowany był wąż.
Tkwiła nieruchomo, mimo że zagadywałam do niej i poszturchiwałam ją długim kijem.
Nazajutrz rano wąż był w tym samym miejscu. Może to nieostrożność, pomyślałam, ale zostawiłam go tam, gdzie był, i poszłam do pracy.
Dotarłam do sklepu, gdy Kosuga podnosił żaluzję. W oddali słychać było odgłosy przypominające strzały.
– Strzały – powiedział niepytany. – Wie pani, co to?
Odpowiedziałam, że nie, i wtedy wyjaśnił, że to straszaki. Strzelby, które tylko hałas robią. Płoszy się nimi ptactwo z pól ryżowych. Mają aż osiemdziesiąt centymetrów długości.
– Kiedy otwieraliśmy ten sklep, przychodziły tu nawet dziki. Wtedy dopiero robili huk, nie to co dziś. Pif-paf, pif-paf!
Wychowany w mieście Kosuga nie znał wtedy tego odgłosu. Opowiadał ze śmiechem, że na początku myślał, że to mąż Nishiko ściga ich i chce go zastrzelić.
– Chociaż kiedy zakładaliśmy tu sklep, od naszej ucieczki z Kioto minęły ponad trzy lata – dodał, trzymając w ustach niezapalonego papierosa bez filtra.
– A ja myślałam, że to manewry wojskowe – powiedziałam, na co Kosuga zrobił minę, jakby chciał powiedzieć: „Aha”.
– Ćwiczenia Sił Samoobrony – dodałam, a on znów tylko poruszył ustami. Przylepiony do górnej wargi papieros poruszał się razem z nią w górę i w dół.
– Ćwiczenia. Cóż, takie ćwiczenia to ważna sprawa. Ważna, bardzo ważna.
Nie wiedząc, jak zareagować na te słowa, pokręciłam głową. A Kosuga zaczął podśpiewywać po cichutku: „Waażnaa, waażnaa sprawa… sejf do wynajęciaa…”. Gdzieś już słyszałam tę piosenkę, ale nie mogłam przypomnieć sobie gdzie. Rozległo się kilka głuchych strzałów ze straszaka: pif-paf, pif-paf!
W sklepie panował tego dnia straszny chłód. Nigdzie nie było widać Nishiko. Zdarzało się już wcześniej, że nie przychodziła do sklepu, pomyślałam więc, że pewnie i dziś nie przyjdzie. Czasem boli ją duży palec u nogi, ma podagrę. Przetarłam z kurzu towar i spryskałam wodą placyk przed sklepem, tak jak robiła to zawsze Nishiko. Potem przygotowałam dwie czarki japońskiej herbaty, gdyż parzenie kawy wydało mi się niestosowne, to czynność zastrzeżona dla niej. Siadłam przy stoliku, a że nie było nic do roboty, popijałam herbatę.
Wkrótce rozdzwonił się telefon, zajęłam się więc notowaniem wiadomości, sprawdziłam też zapasy w magazynie i czas zleciał nie wiedzieć kiedy. Gdy Kosuga po powrocie z objazdu klientów pił trzecią tego dnia czarkę herbaty, słońce chyliło się ku zachodowi. Niby wcale nie unikałam myśli o wężu, kiedy byłam sama w sklepie, ale gdy tylko sobie o nim przypominałam, rwał mi się wątek, a wszystkie myśli dokądś uciekały. Raz, w rozmowie z kimś ze świątyni Shosenji, wydało mi się, że słyszę „wąż”, ale to tylko niewyraźnie zabrzmiało zupełnie inne słowo. Za to Kosuga po powrocie natychmiast zainteresował się sprawą węża.
– Co z wężem? – spytał, wpisując zamówienia do księgi. – Niech pani go wypędzi, kiedy przyjdzie.
– Jak to: kiedy przyjdzie?
– No przecież mówię: kiedy wąż przyjdzie.
Popatrzyłam na Kosugę, on podniósł głowę i też mi się przyjrzał. Przyjrzał się i chyba pojął, że on już u mnie jest.
– Nie może pani?
– Nie mogę.
– Dlaczego? – spytał stanowczym tonem i zaczął nucić pod nosem tę samą piosenkę co rano: „Waażnaa”. Nie potrafię ocenić, kiedy Kosuga jest ospały i nie ma humoru, a kiedy coś go naprawdę gryzie. Jego dzisiejszy nastrój ma chyba w sobie coś z obu tych stanów. Już prawie zaczynałam żałować, że odłożyłam na bok sprawę węża i przez cały dzień pracowałam spokojnie jakby nigdy nic, gdy nagle przypomniałam sobie, gdzie słyszałam: „Waażnaa, waażnaa sprawa…”. Kiedyś musiałam słuchać tej piosenki przez cały dzień, siedząc bezczynnie tutaj, w Kanakanado, bo mimo święta sklep był otwarty. Pamiętam, jak rozpaczliwie próbowałam nie dopuścić do tego, by wdarła się do mojej głowy. Nie wiem, jak powstały jej słowa, melodia ani nagranie, ale puszczali je w kółko z krążącego po okolicy festiwalowego powozu wysłanego na lokalny festyn przez towarzystwo powiernicze mieszczące się naprzeciwko dworca. Jednak piosenka przylgnęła do mnie na dobre.
– Niech go pani przepędzi!
– Mam go wyrzucić?
– Jeśli tylko pani może!
– Jak mogłabym?
Kosuga nie odpowiedział, potarł dłonią czoło. Banknoty schował do konopnego woreczka, a kasę zamknął na klucz. Zwróciwszy się w stronę figurki Buddy w szklanej gablotce, wypowiedział: „zmiłusienanamiBuddomiłosiwy”, zakręcił gaz i postawił obok zlewu miseczkę z solą2. Na koniec opuścił żaluzję i zgasił światło.
– Ja tam się za bardzo na tym nie znam, ale po co brać sobie na kark ciężar, skoro można tego uniknąć – powiedział.
Pomyślałam: a skąd to można wiedzieć, co trzeba brać na siebie, a czego nie brać, dopóki się nie spróbuje, ale Kosudze nic nie odpowiedziałam.
Wracałam do domu, rozmyślając: jest czy go nie ma? Nie potrafiłam myśleć o niczym innym.
Był. W postaci kobiety.
– Witaj, Hiwako!
Miałam wrażenie, że słyszę to od lat.
– Nareszcie w domu.
Kobieta nie powiedziała nic więcej. Wzięłam kąpiel, zrobiłam pranie. Przebrałam się w ciasnej łazience, nie chciałam, żeby widziała mnie nago. Kiedy wyszłam w piżamie nie całkiem jeszcze sucha, kobieta natychmiast otworzyła piwo.
– Chodź, chodź, napijemy się.
Już miałam odmówić, ale kiedy zobaczyłam piwo, zdecydowałam się wypić szklaneczkę. Wypiłam jedną, sięgnęłam po zakąskę i nalałam sobie następną. Zauważyłam, że kobieta czuje się jak u siebie.
– Pamiętasz, Hiwako? – zaczęła z zaczerwienionymi oczami. – Pamiętasz, jak spadłaś z drzewa?
Nie pamiętałam, żebym kiedykolwiek spadła z drzewa, ale kobieta mówiła dalej:
– Gen, chłopczyk z sąsiedztwa, przybiegł do mnie z wrzaskiem: „Proszę pani, proszę pani, Hiwako spadła”, a ja co sił w nogach pobiegłam przerażona.
Ze wzrokiem utkwionym w przestrzeń to ściszała, to podnosiła głos.
– Gdy dotarłam na miejsce, siedziałaś, Hiwako, pod drzewem. Zapytałam, czy wszystko w porządku, a ty tylko powtarzałaś uparcie: „Zostaw mnie w spokoju, zostaw mnie w spokoju”. Już wtedy byłaś przekorna.
Wytężyłam pamięć, ale na próżno, nie znalazłam takiego wspomnienia.
– Czy to przypadkiem nie był ktoś inny?
– Nie, to nie był nikt inny. Jestem twoją matką, Hiwako, i nie może być mowy o żadnej pomyłce.
– Moja matka jest w Shizuoce! – powiedziałam z irytacją. Ale ona zachowała kamienną twarz.
– Owszem, ale ja, ja przecież także jestem twoją matką.
– Brednie!
– Wiem o wielu sprawach, o których ty nie wiesz.
Wzdrygnęłam się.