Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nowa książka Jerzego Surdykowskiego to swoisty manifest wiary. W człowieka, w cywilizację, w naukę czy wreszcie, a może przede wszystkim – w Boga. Aby zmierzyć się miejscami z dość śmiałą propozycją autora warto zdać sobie sprawę z jak nietuzinkową osobowością mamy tutaj do czynienia. Surdykowski poprzez swój niezwykły życiorys silnie oddziałuje na słowa i myśli jakimi się z nami dzieli, jest więc zarówno twórcą jak i w pewnym sensie tworzywem, co czyni jego prozę jeszcze bardziej fascynującą. Przypomnijmy, Jerzy Surdykowski to krakowianin, człowiek renesansu lub – jak kto woli – człowiek – orkiestra. Dość powiedzieć, że był marynarzem, inżynierem-elektronikiem, programistą komputerów, stoczniowcem, instruktorem alpinizmu, redaktorem, konsulem, dyplomatą, publicystą, dramaturgiem, reporterem czy pisarzem. Jest autorem między innymi powieści Powracający z morza, czy Oblężenie a także S.O.S, Wołanie o sens” czy Paradygmat.
W Nadziei na sensowność świata" autor szuka odpowiedzi na pytania: "Czemu (...) umysł dociekający prawdy o kosmosie, kwantach albo tajemnicy życia wciąż formułuje pytania bez odpowiedzi, bo dotyczące niepoznawalnego Absolutu?" I zaprasza nas, czytelników do tego abyśmy w tych poszukiwaniach towarzyszyli.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 377
Zazwyczaj obwiniamy nauki przyrodnicze i antyreligijną filozofię, że usunęły religię na margines życia. A przecież byłoby rzeczywiście bardziej uczciwie winić samą religię za jej porażki. Została ona nie tyle odrzucona, ile stała się po prostu zwietrzała, nieistotna, przygniatająca lub mdła, tak że ludzie nie żałują nawet utraty wiary. Kryzys religii wynika z braku świadomości pytań ostatecznych i niewierności względem tego, co stanowi jej istotę.
Abraham Joshua Heschel, urodzony w Warszawie,zmarły w USA żydowski teolog i filozof
Wstęp
„Nauki i religii nie da się pogodzić” – stwierdza autorytatywnie światowej sławy chemik z Oksfordu Peter Atkins. Czemu więc jeszcze tylu ludzi wciąż wierzy w Boga albo w cały areopag bożków? Jak można ulegać zmurszałym przesądom w czasach niebywałego postępu nauki, która krok po kroku wyjaśnia kolejne tajemnice zarówno biologii życia oraz ewolucji człowieka, jak i nieogarnionego kosmosu czy mikroświata kwantów? Jak można trzymać się Ewangelii albo jeszcze starszych nauk Mistrza Buddy, kiedy wiemy już niezbicie, że w samej tylko naszej galaktyce istnieją setki, a może i tysiące planet, gdzie warunki sprzyjają życiu, a z nim ewolucji rozumu? Jeśli choć na niektórych z nich ukształtowali się niepodobni do nas ludzie, których ze względu na kosmiczną odległość nigdy nie poznamy, to nie sposób uznać, że wierzą w tego samego Chrystusa, Mahometa, Jahwe, Sziwę i Brahmę albo Wielkiego Ducha. Czy warto unikaniem grzechu i pokorną modlitwą zaskarbiać sobie życie wieczne, kiedy już niedługo inżynieria genetyczna pozwoli nam uczynić człowieka prawie nieśmiertelnym i znacznie od nas inteligentniejszym? Już Gagarin, a po nim Titow – pierwsi sowieccy kosmonauci – zgodnie stwierdzili, że w kosmosie nie znaleźli żadnego Pana Boga, i zaproponowali wykorzystanie swego odkrycia w propagandzie naukowego ateizmu. Własnymi siłami, bez żadnej bożej łaski osiągniemy to, co nasi zabobonni przodkowie uznawali za zbawienie powierzone wyłącznej kompetencji zaświatów.
„Boga prawdopodobnie nie ma, więc ciesz się życiem!” – głosi ulubione hasło dzisiejszych ateistów. Czemuż mu nie ulec w imię beztroskiej radości i nadziei na jeszcze lepsze dni? Widziałem ten napis (oczywiście poza Polską) nie tylko na ogłoszeniowych słupach, ale również na pojazdach komunikacji miejskiej, zwykle odpłatnie prezentujących ponętne reklamy handlowe. Świat dzisiejszy – borykający się z nierównością, ciasnotą, wyczerpywaniem bogactw, zmianą klimatu i złą wolą polityków – dostarcza aż tylu powodów do zmartwień, że przynajmniej nie powinniśmy zaprzątać sobie głów tym, przed czym nasi dalecy przodkowie padali na twarze, a co Marks nazwał przytomnie „opium dla ludu”, zaś Richard Dawkins skwitował: „Jeśli jedna osoba ma urojenia, mówimy o chorobie psychicznej. Gdy wielu ludzi ma urojenia, nazywa się to religią”. Podobnie – nieco ponad 200 lat temu – wielki fizyk i matematyk Pierre de Laplace odparł Napoleonowi pytającemu o miejsce Boga w jego teoriach naukowych: „Nie, Sire. Ta hipoteza nie jest mi do niczego potrzebna”. Przy okazji warto przypomnieć, że w oryginale Marks napisał bardziej przenikliwie: „Religia jest westchnieniem uciśnionego stworzenia, sercem nieczułego świata, jest duszą bezdusznych stosunków. Religia jest opium ludu”. To był bunt młodego filozofa przeciw ówczesnemu sojuszowi tronu i kropidła, przeciw rozpanoszeniu wyzyskiwaczy, przeciw „świętemu przymierzu” Romanowów, Hohenzollernów i Habsburgów. Ale bez wątpienia ten narkotyk beznadziejnie zwietrzał wraz z upływem stuleci.
Tym bardziej, że święte księgi nieraz zachęcają do okrucieństwa, a kapłani, którzy powinni świecić przykładem uduchowionej świętości, raczej wykazują zwiększoną podatność na zło i zepsucie otaczającej ich rzeczywistości. „Nie lituj się (...) wytrać mężczyznę i kobietę, dziecię i niemowlę, wołu i owcę, wielbłąda i osła” – doradza Pierwsza Księga Samuela Izraelitom walczącym o swoją Ziemię Obiecaną. Jeszcze dalej posuwa się Mojżesz w starotestamentowej Księdze Liczb, zachęcając swój lud: „Zabijecie więc spośród dzieci wszystkich chłopców, a spośród kobiet te, które już obcowały z mężczyzną. Jedynie wszystkie dziewczęta, które jeszcze nie obcowały z mężczyzną, zostawicie dla siebie przy życiu”. Szczególnie islam uskrzydlił swych wyznawców do największego w dziejach podboju, a dzisiaj – gdy opadł z sił – wciąż jest natchnieniem samobójczych terrorystów. Jeszcze więcej przykładów znajdziemy w historii chrześcijaństwa z fanatyzmem wypraw krzyżowych, przemocą nawracania pogan, okrucieństwem inkwizycji, zaciekłością wzajemnego posyłania się na stos, co od swych starszych braci szybko przejęli protestanci, też w ten sposób pozbywając się własnych odstępców. Afera pedofilska, która właśnie wstrząsa Kościołem katolickim, to tylko aktualny przejaw zła od wieków trawiącego kler, gdzie chciwość i żądza władzy wypaczają charaktery jeszcze mocniej niż zboczona chuć. Nie inaczej jest w Azji, gdzie kilka lat mieszkałem – trudno tam nie zetknąć się z pazernością buddyjskich mnichów i hinduistycznych braminów, ledwie tylko maskowaną przez ich uśmiechniętą pokorę. O nadużyciach seksualnych jest ciszej tylko dlatego, że w tamtych religiach płeć nie jest obłożona chrześcijańskim tabu, traktowana lekko i raczej przyjemnie. Warto też wspomnieć słynne w USA afery tamtejszych kaznodziejów protestanckich, którzy swój status telewizyjnych celebrytów wykorzystywali do wysysania datków od stumanionych wyznawców, aż w końcu zwykle bywali przyłapani z prostytutkami. Milionerskie życie hersztów przeróżnych sekt o masowym zasięgu, jak choćby Kościół Zjednoczeniowy Sun Myung Moona z paroma milionami wyznawców czy religijny ruch scjentologów. Doprawdy, kompromitacja zawodowych funkcjonariuszy wszelkich wyznań jest równie odrażającą, co niezbywalną cechą zorganizowanych religii. Jakże rzadko spotykamy naprawdę ubogich mnichów buddyjskich i pełnych chrystusowego ducha chrześcijańskich kapłanów.
Dlaczego więc i jakim prawem ludzie wciąż wierzą w byty nadprzyrodzone, skoro tyle zła sprawiły w dziejach i nadal tumanią łatwowierne umysły? Tylko patrzeć, jak zobaczymy puste kościoły i to nie w czasach zarazy, lecz w którąś z niedalekich już Wielkanocy. Można jeszcze zrozumieć to, co niektórzy nazywają dzisiaj „zemstą Boga”: renesans religii wśród rzesz wykluczonych i nieszczęśliwych biedaków, których dzisiejszy wysokorozwinięty świat nie dopuszcza do swego stołu, spychając na miejsca najpodrzędniejsze, zamyka w enklawach upośledzenia. Tak powracają wszelkie fundamentalizmy – najczęściej nienawistne, nieraz zbrodnicze, zawsze przywołane ludzką rozpaczą. Nie tylko islamski fanatyzm w Azji i Afryce, coraz częściej przedzierający się do Europy i USA, ale także fanatyzm białych, ubogich protestantów amerykańskich, który wyniósł prezydenturę Donalda Trumpa; równie mocno wymierzony w kolorowych emigrantów, jak w także protestanckie, lecz zamożne i dobrze dotąd umocowane u władzy elity tego kraju. Można to zrozumieć, bo za ich żarliwą wiarą stoi strach, a któż napoi odrobiną nadziei porzuconych i wystraszonych jak nie marksowskie „opium”? Podobnie szerzą się charyzmatyczne sekty protestanckie wśród biedaków Ameryki Łacińskiej albo Filipin, wypierając tamtejszy katolicyzm przygnieciony biedą wyznawców i zepsuciem kleru. Tak Bóg pomsty i nienawiści powraca w regiony małodusznie opuszczone przez niemrawe bóstwo miłości.
Jakim prawem jednak wciąż jeszcze utrzymują się enklawy wiary wśród oświeconych, wykształconych i usiłujących ten świat nie tylko urządzić, ale nade wszystko zrozumieć? Dlaczego nie odrzucali wiary w Boga tacy giganci nauki jak twórcy fizyki kwantowej, nobliści Max Planck i Erwin Schrödinger, jeden z najwybitniejszych astrofizyków Fred Hoyle, nobliści w dziedzinie fizyki William D. Phillips i Arthur Schawlow, światowej sławy fizycy Victor Weisskopf i Carl von Weizsäcker, a nawet sam Einstein przyznający się do religijności bardziej bezwyznaniowej, deistycznej. A także wielu innych. W 1914 roku na 1000 indagowanych reprezentantów nauk przyrodniczych w USA 42 procent wierzyło w Boga osobowego, wysłuchującego modlitw. Tyle samo nie wierzyło. Reszta to agnostycy obojętni na sprawy religijne. Badanie powtórzono w 1996 roku: 40 procent wierzyło, 45 procent – nie. Sytuacja niewiele się zmieniła pomimo upływu czasu i ogromnego postępu wiedzy. Czemu więc umysł dociekający prawdy o kosmosie, kwantach albo tajemnicy życia wciąż formułuje pytania bez odpowiedzi, bo dotyczące niepoznawalnego Absolutu? Dlaczego nie wyzwolić się beztrosko z tych zmurszałych kajdan? Czemu wreszcie nie zdechną wszelkie Kościoły, a ich kapłani nie zajmą się jakąś pożyteczną pracą, albo przynajmniej własną przyjemnością? Czy to tylko bezwład, głupota i konserwatyzm?
Z tym właśnie chce się zmierzyć autor tej książki.
Rozdział 1
Wołanie o sens
„Bogów na świecie stworzył naprzód strach” – napisał niegdyś starorzymski poeta Publiusz Papiniusz Stacjusz. Zapewne miał rację, choćby dlatego, że było to bez wątpienia pierwsze uczucie, jakie owładnęło rodzącą się świadomością rozumnego bytu. Narodziny zawsze pełne są bólu, wrzasku i przerażenia. Małpoluda, któremu – nieudolną jeszcze myślą: „ja jestem...” – po raz pierwszy udało się wyartykułować własną odrębność, ogarnął najpierwotniejszy, egzystencjalny strach. W tym właśnie momencie pojął bowiem swoją kruchą samotność w świecie tajemniczym, groźnym i nieprzyjaznym, a w najlepszym razie lodowato obojętnym. Ból niespodziewanego uczłowieczenia okazał się straszniejszy, bardziej przeszywający i nieusuwalny niż męka biologicznych narodzin. Skoro istocie nie całkiem jeszcze rozumnej udało się dostrzec i wyodrębnić swoje indywidualne istnienie, to jednocześnie dotarła do niej przerażająca świadomość własnej bezbronnej znikomości. Zwierzę przepoczwarzające się w byt ludzki zaczynało pojmować grozę jutra pełnego niewiadomych jeszcze niebezpieczeństw. I wtedy właśnie przerażonemu grzmotem burzy, umykającemu spod pazurów drapieżnika, zagrożonemu wybuchem wulkanu albo trzęsieniem ziemi wydało się jednak, że gdzieś słyszy wołanie bożka, a ten głos – albo to złudzenie – był jedyną nadzieją w tak zarysowanym świecie, jedynym jako tako skutecznym plasterkiem uśmierzającym ból i trwogę. W tym momencie praczłowiek przestał już być tylko zwierzęciem i wreszcie poczuł się bezpieczniej w świecie dotąd niezrozumiałym i wrogim. Czując na karku oddech wygłodniałego zwierza, pomyślał, że może kieruje nim silniejszy odeń, choć niewidzialny duch, że ta nadprzyrodzona siła jest jedynym pośrednikiem niosącym nadzieję ocalenia. Pożar stepu, powódź, tropikalna burza lub pościg drapieżcy to żywioł uderzający niespodziewanie, niszczący dobytek, śmiercionośny. Żywiołu niczym nie obłaskawisz, nie powściągniesz wiszącego nad głową nieszczęścia. Bożka owszem; jest istotą choć trochę podobną do mnie, ale lepszą, doskonalszą, potężniejszą, a może nawet wszechmocną. Można go więc przebłagać modlitwą, zaklęciami szamana, przekupić ofiarą. Można go tymi rytuałami ugłaskać, zadowolić, a nawet uczynić życzliwym. Groźny i nieprzyjazny świat staje się dzięki temu bardziej znośnym miejscem do życia; tym lepszym, im bardziej wiara w wyższe moce jest dla nas przewodnikiem i tarczą obronną. Czy zatrwożony burzą małpolud (przepraszam: od tego momentu już człowiek) stworzył w ten sposób Boga na miarę swego – budzącego się dopiero do życia – umysłu, czy też może tym prymitywnym jeszcze umysłem, rodzącą się intuicją, przeczuł istnienie Boga prawdziwego? „Religia jest tym, co człowiek czyni ze swoją samotnością” – przejmująco napisze o tym w latach dwudziestych minionego wieku brytyjski filozof i matematyk Alfred North Whitehead, do którego myśli będę tu jeszcze nie raz wracał.
Duchowa historia ludzkości nie zaczyna się bowiem w chwili, gdy półzwierzę wzięło do ręki krzemień i zaczęło go obrabiać; ani nie wtedy, gdy narzuciło na ramiona skórę ubitej kozicy albo zrobiło z kija oszczep. Na pewno zaczyna się wcześniej niż wówczas, gdy już uczłowieczona istota sformułowała pierwsze dźwięki artykułowanej mowy. Ona rozpoczęła się w momencie, gdy praczłowiek zaczął doszukiwać się w otaczających go przedmiotach i zjawiskach rzeczywistości nadprzyrodzonej, a przez to czynić świat zrozumiałym, a może nawet przyjaznym. W tym jednym przynajmniej ateista i osoba wierząca są ze sobą zgodni, obojętnie jak oceniają to, co przyszło potem wraz z wielkimi religiami i z tym, co niezbornymi głosami – nieraz przekrzykując i zagłuszając się nawzajem – usiłują nam one opowiedzieć o Bogu. Nie zaprzecza temu nawet Ludwig Feuerbach – patron dziewiętnasto- i dwudziestowiecznych ateistów, filozof, który zainspirował Marksa – pisząc: „Nie bóg stworzył człowieka na obraz i podobieństwo swoje, jak mówi Biblia, lecz człowiek stworzył boga na swoje podobieństwo”.
Ale też dlaczego ta ludzka potrzeba wiary, to doszukiwanie się Absolutu, to – jak ironicznie określił pewien przekonany ateista – „niepohamowane bogotwórstwo” nie zanikło wraz z uśmierzeniem strachu, postępami rozumu, wraz z dorastaniem człowieka coraz wyżej wyprostowanego nad ziemią, dysponującego coraz większą wiedzą i doskonalszymi narzędziami? Dlaczego wciąż – na podobieństwo małpoluda trwożnie rozglądającego się po nieprzyjaznym świecie – usiłujemy odurzać się tym „opium ludu”, dlaczego „w człowieku można zdusić wszystko, poza potrzebą absolutu”, jak trafnie napisał Emil Cioran, uciekinier spod rumuńskiego faszyzmu, który znalazł schronienie we Francji? Mój nieżyjący już przyjaciel, profesor Henryk Wiśniewski – jeden z tych wielkich Polaków, których nasz kraj dał Ameryce, w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych dyrektor największego instytutu badań nad mózgiem w USA – nazywał to „teotropizmem” na podobieństwo heliotropizmu sprawiającego, że rośliny zawsze kierują się ku słońcu. Wcześniej to samo określił filozof Karol Tarnowski jako „pragnienie metafizyczne”, a Simone Weil w tytule swej książki jako „świadomość nadprzyrodzoną”. „Stworzyłeś nas bowiem jako skierowanych ku Tobie. I niespokojne jest serce nasze, dopóki w Tobie nie spocznie” – wyrażał tę samą tęsknotę święty Augustyn. Człowiek jest najnieszczęśliwszym ze zwierząt, bo tylko on wie o swojej nieuchronnej śmierci i tylko on musi ją jakoś oswoić. Ale jednocześnie najbardziej wzniosłym w tej menażerii, bo tylko jego świadomość wytworzyła kulty religijne i tylko teotropizm wynosi go ponad świat zwierzęcy.
Jeśli tak, to poszukiwanie Boga, albo chociażby bożków, jest głęboko zakodowane w ludzkiej naturze. Niektórzy twierdzą, że nawet w genach. Ciche kroki Boga przez naukę XXI wieku byłyby więc echem wyciosywania plemiennych totemów, pogłosem przebłagalnych modłów składanych drzewu, kamieniowi albo zwierzęciu, które zostanie zabite? Czyżby dzisiejsze zatrwożenie naszą samotnością w kosmosie miało być podobne przerażeniu praczłowieka wobec ciemności, wichru i czających się drapieżników? Jeśli tak, to może cała nauka nie jest niczym więcej jak tylko propedeutyką religii? Jeśli tak, to do Boga prowadzi nie sam tylko strach.
Ale przecież to tylko tumaniące umysł złudzenie! My, ludzie oświeceni któregoś tam wieku (bo podobnie myślano i w wiekach niedawno minionych), nie musimy odurzać się legendami. My, ludzie oświeceni, którzy dzięki własnemu rozumowi wydobyliśmy się z – jak mawiał Immanuel Kant – „niezawinionego dziecięctwa”, nie musimy już szukać oparcia w wyimaginowanych zaświatach, nareszcie nie boimy się gromu albo zwierza. „Sapere aude!” – miej odwagę posługiwania się własnym rozumem, jak wołał ten wielki filozof z Królewca. Jeszcze dalej poszedł już na początku XIX stulecia – nie mniejszej rangi uczony – wspomniany już Laplace, odrzucając pytanie swojego cesarza o miejsce Boga w nauce. Twierdził on zresztą, że znając prędkości i kierunki ruchu wszystkich atomów wszechświata, nauka będzie w stanie przewidzieć całe następstwo jego dziejów, w tym oczywiście także przyszłość ludzkości. Potomek zestrachanego małpoluda – osiągnąwszy w wyniku ewolucji poziom Laplace’a, Kanta i innych gigantów umysłu – może nie tylko dostąpić spokoju i pewności w istniejącym świecie, bo jawi się on nareszcie jako przewidywalny, wolny od niespodziewanych zagrożeń i czyhających pułapek, więc nie trzeba zapełniać go bezlikiem bogów, bożków i duchów pośredniczących między nami a mocą natury. Potrafi on bez nadprzyrodzonej pomocy osiągnąć jeszcze więcej: pozytywną nareszcie odpowiedź na dręczące go od pradawnych początków pytanie o sens. Skoro bowiem istnieje postęp zmierzający ku lepszemu jutru, a osiągnięcia ludzkiego ducha nakładają się na siebie i wzmacniają z pokolenia na pokolenie, to właśnie tutaj znajduje się sedno niewymagające tak kłopotliwego i niedającego się udowodnić Absolutu: sensem, celem i racją jest tworzenie kultury coraz lepszej i wyższej, a w niej nauki oferującej odpowiedzi na coraz więcej dręczących nas pytań, cywilizacji coraz wygodniejszej i sprzyjającej temu, co w nas najlepsze. To prawda, że nieraz błądzimy i cofamy się, popadamy w szaleństwa wojen i dyktatur, ale potrafimy z nich wybrnąć, choć nie bez ofiar; uczymy się na błędach i postępujemy coraz dalej a skuteczniej na tej drodze samozbawienia przez rozum. Nieprawdaż?
Bo to jest zapewne pytanie najważniejsze w tej – rozpoczętej tak panicznie – duchowej historii człowieka: pytanie o sens. Nie pojawiło się od razu, może je sformułować dopiero jako tako ukształtowany umysł, ale wcześniej czy później sformułuje na pewno: skąd przyszedłem i dokąd zmierzam? Jeśli już jestem, to po co? Jaki jest cel i przeznaczenie tego istnienia? Czy tylko dla zaspokojenia pożądań, przyjemności nasycenia głodu i pragnienia, dla rozkoszy rozpłodu? Dla ocalenia skóry przed drapieżcą, a pozycji w plemiennym stadzie przed czyhającym na nią rywalem? Już nie ze strachu wołamy o sens i usiłujemy odnaleźć go w niestałej rozmaitości świata oraz w porywach ludzkiego ducha. Pytamy o to, czy jesteśmy zakorzenieni w jakichś wartościach wyższych i piękniejszych niż trud codziennego istnienia i zaspokajania popędów. To już nie jest skowyt strachu, lecz wołanie dojrzałego rozumu, pytanie bez stałej i łatwej odpowiedzi. Jak pięknie napisał w XIX wieku Ralph Waldo Emerson, pierwszy wielki filozof i jednocześnie poeta, jakiego wydał kontynent amerykański: „Człowiek zawsze musi zaprząc swój pług do jakiejś gwiazdy”. Jeśli człowiek sam nie jest w stanie odkryć dla siebie sensu, to nie potrafi chodzić na własnych nogach. Przypomina przechodnia stojącego na rogu ulicy, czekającego na tłum, który go poniesie. Ten tłum nadaje mu sens. Parę ulic dalej pojawia się następna tłuszcza i znów go porywa. Tak można dać się bezmyślnie nieść przez życie, nie używając własnych nóg ani rozumu i nie wytyczając własnej drogi.
Zwierzę nie pojmuje sensu. Wystarczy mu samo bycie w świecie i w czasie teraźniejszym. Nie rozumie, że jutro może trafić do rzeźni albo paść łupem drapieżcy. Tylko człowiek wie, że skądś przyszedł, jutro też będzie dokądś zmierzał, aż w końcu umrze, więc lęka się jutrzejszych zagrożeń i ma nadzieję, która go prowadzi pomimo nich. Dlatego tylko człowiek pyta o sens, szuka racji wyższych niż własne istnienie, tylko on stawia pytanie: „jak być?”. Bowiem samo bycie w świecie nie przybliża nawet zarysu odpowiedzi, tylko wabi drobnymi przyjemnościami i łudzi nadzieją szczęśliwego trafu. Triumfalne, a może przerażone „ja jestem!” oznacza tylko świadomość istnienia, ale zaraz po tej elementarnej podstawie człowieczeństwa pojawiają się pytania „kim jestem?” i „po co jestem?”. Wraz z tymi pytaniami człowieczeństwo ewoluuje w stronę tej wiecznej niepewności, w której do dzisiaj żyjemy i która zapewne stanowi sedno świadomego bytu. Odpowiedzi na te pytania nie znajdujemy w samym istnieniu, ono nie nada życiu sensu wykraczającego poza biologię. Możemy próbować odpowiedzi, tylko odnosząc się do czegoś większego niż nasze przebywanie w świecie. Do przywołanej tu emersonowskiej gwiazdy. Ale ona nie należy już do sfery realiów; trzeba podnieść głowę w górę, zobaczyć ją oczyma duszy i uwierzyć.
„Od wieków ludzie starali się odnaleźć sens życia. Zdawali sobie sprawę, że gdyby można mu było nadać jakiś sens, wskazać jakiś kierunek naszym działaniom, uwolnione zostałyby potężne ludzkie możliwości. Dlatego na pytanie o sens życia dawano bardzo wiele odpowiedzi. Były one jednak rozbieżne, a zwolennicy jednej idei patrzeli z przerażeniem na działania wyznawców innej” – pisał noblista Richard Feynman uważany za drugi po Einsteinie największy umysł dwudziestowiecznej fizyki. Pięknie ujmuje to przywołany na wstępie żydowski filozof i duchowny Abraham Joshua Heschel: „Poczucie sensu nie rodzi się w beztrosce i gnuśności. Przychodzi po ciężkich udrękach, rozczarowaniach błyskotkami tego świata, po doświadczeniach tonięcia i osiadania na mieliźnie. Jest to rdzeń z rdzenia. Na naszej pustyni nie sypie manna”. Pytając o sens, wkraczamy bowiem w sferę spraw, których nie da się badać ani dowieść doświadczalnie. Jeśli uznajemy, że nie ma żadnej Tajemnicy wartej, by pisać ją z wielkiej litery, to lepiej nie pytajmy o sens. Pytając o sens, nieuchronnie wkraczamy w sferę wiary.
Nie musi to być wiara w Boga. Można z Laplace’owskiego punktu widzenia zanegować Jego istnienie, jeśli tylko uznamy, że nauka kiedyś dojdzie do stadium rozwikłania wszelkich tajemnic, uzyskując wszechwiedzę poznania świata i wszechmoc panowania nad nim. A jeśli nawet nie nasza nauka, to może kiedyś w odległym kosmosie rozświetli się tak wysublimowana i tak potężna cywilizacja. Ale nie da się w podobny sposób odsunąć pytania o sens. Ono domaga się odpowiedzi natychmiast, w moim, twoim czy też naszym, teraźniejszym, a nie przyszłym życiu. Jeśli gwiazdą, do której zaprzęgamy pług życia, jest ziemski dorobek ludzkości – w jego najlepszym, humanistycznym sensie – to jednak musimy uwierzyć, że on istnieje, że jest jakiś postęp mimo wszystkich cierpień, kryzysów i daremnych zrywów, których doświadczamy, że cywilizacja zmierza ku coraz doskonalszym formom, że kumulują się nasze humanistyczne osiągnięcia, a przekazywane z pokolenia na pokolenie wartości coraz piękniej wzbogacają ten godzien najwyższego szacunku skarbiec, z którego czerpiemy i którego strzec będą nasi następcy. Czy tak jest? W wymiarze technicznym postęp istnieje na pewno, bo żyjemy dłużej, jeździmy szybciej, latamy dalej, coraz więcej danych gromadzimy w komputerach. Naszą wiarę w postęp wciąż przecież dokumentujemy czynem: rodzimy i wychowujemy dzieci, budujemy domy, odkładamy pieniądze na jutro i pojutrze, piszemy książki i memoriały z nadzieją ulepszenia świata, który dopiero nadejdzie. Nawet demokracja, którą – mimo wszystkich jej wad – mamy za lepszą od dyktatury, jest nieodłącznie związana z postępem. Funkcjonowanie współczesnego społeczeństwa obywatelskiego wspiera się na niezapisanej nigdzie zasadzie, że jutro będzie trochę lepsze od dnia dzisiejszego; w przeciwnym wypadku obywatelem w ogóle być nie warto, można najwyżej złapać, co się da, wydrzeć innym i uciec z tym do własnego kąta.
Ale mamy przy tym nieodparte wrażenie, że etycznie świat stoi w miejscu, a może nawet chwilami się cofa. A jeśli błędy i grzechy naszej cywilizacji, beztroska w obchodzeniu się z przyrodą przyniosą zagładę życiu? Czyżby najszerzej rozumiany postęp był tylko jedną ze złud nowoczesności? Zależy od tego, w co kto wierzy i jak bardzo optymistycznie lub wręcz przeciwnie patrzy na doświadczenia historii. Przecież całe wieki i tysiąclecia nic się nie zmieniało, a jeśli – to powoli i niepostrzeżenie dla żyjących. Struktura społeczna była sztywna i raz na zawsze ustalona: jeśli się urodziłeś panem, to po pańsku umierałeś. Jeśliś cham, to samo urodzenie skazywało cię na chamskie bytowanie. Każdy znał swoje miejsce w szeregu i wiedział, że go nie zmieni, mógł najwyżej zostać rozbójnikiem albo błędnym rycerzem. Jutro nie miało być lepsze od dnia wczorajszego, nie niosło obietnicy postępu, najwyżej nieznane jeszcze zagrożenia i klęski. Jak było na początku, teraz i zawsze, i na wieki wieków, amen. Jeśli zdarzyło się coś lepszego, to niegdyś – w złotym wieku albo w Raju. Czas stał w miejscu bądź krążył po zamkniętym okręgu jak w wierzeniach azjatyckich: wszystko już było, najwyżej się powtórzy i znowu będzie tak samo. Nawet starotestamentowa Księga Koheleta powiada: „To, co było, jest tym, co będzie, a to, co się stało, jest tym, co znowu się stanie, więc nic zgoła nowego nie ma pod słońcem”.
Pytanie o postęp nie jest bowiem wcale pytaniem o ekologię, moralność, wartości, nawet o zrujnowaną utopię. Jest to fundamentalne pytanie nie tylko o indywidualny sens bytu osoby ludzkiej, ale też o sens dziejów. Czy jakikolwiek w ogóle istnieje? Czy te dzieje do czegoś prowadzą? Udowodnić się tego nie da; jest wystarczająco wiele argumentów przeciwnych, mniej lub bardziej pesymistycznych. Odrzucając postęp, odrzucamy jednak nie tylko którąś z utopii, jakich wiele już natworzyliśmy. Odrzucamy również wiarę w sens. Po drugiej stronie jest nie tylko obskurantyzm, nostalgiczne wstecznictwo widzące diabelski spisek w każdej nowości. Tu jest także ciemny, otchłanny i fundamentalny pesymizm. Być może uzasadniony. Ale jeśli tak, to trzeba to sobie uczciwie i bez lęku powiedzieć.
Jest to też pytanie o racjonalność wszechświata. To, że daje się on zrozumieć i poddaje racjonalnemu badaniu, jest już zadziwiające. Bo mógł być chaosem. Także świat otaczający nas najbliżej – niezależnie od tego, czy tkwi w stagnacji, czy brnie do przodu – wydaje się racjonalny, metody naukowe z matematyką na czele nadają się do jego opisywania. „Najbardziej niezrozumiałą cechą wszechświata jest jego zrozumiałość” – napisał w 1936 roku wielki Albert Einstein. Gdyby ludzkie życie było bezsensem, to przez człowieka bezsens rozsadzałby od wewnątrz tę racjonalność, zamieniał ją w chaos. Nie znaleźliśmy jeszcze w przyrodzie nic irracjonalnego; jeśli czasem odkrywcom tak się wydawało, wkrótce następcy odnajdywali tam racjonalny porządek, zwykle probabilistyczny. Dlatego ten zadziwiający fakt, że świat można skutecznie badać za pomocą stałych i wciąż rozwijanych metod naukowych, jest argumentem za sensownością ludzkiego istnienia. Ale jeśli jest on racjonalny, to znaczy, że istnieje po coś i ma sens. A my także, jako jego niezbywalna i najwyżej rozwinięta część.
Jeśli odmawiamy życiu sensu, wyrzekamy się też nadziei. Tylko nadzieja sytuuje przyszłość w naszym życiu i nadaje jej wartość. Jeśli zaprzeczymy nadziei, pozostaną zaledwie zachcianki, zniknie cel, a tym samym sens. Nie musi być on postawiony przez Boga; można w Niego nie wierzyć i żyć godziwie. Celem bywa również odkrycie, wielka idea albo wielka miłość. Zawsze jednak cel przyciągający nadzieję przerasta otaczającą nas codzienność. Ku niemu pielgrzymujemy przez życie; pielgrzym ma przed sobą cel i widzi sens swojej wędrówki, nawet gdy jest ona ponad siły utrudzająca. Poczucie sensu dodaje mu sił. Włóczęga nie ma celu ani sensu, włóczy się byle gdzie, nadzieja jest mu obca. Dlatego kostur pielgrzymi zawsze sięga nieba, niezależnie od tego, czy wiara umieszcza tam bogów, czy tylko postęp. Mądry aforysta Stanisław Jerzy Lec napisał, że „wprawdzie nadzieja bywa matką głupich, ale może być też kochanką odważnych”.
Nie każdemu starcza takiej odwagi. Gwiazdy bywają zwodnicze. Wtedy w miejsce sensu wślizguje się powodzenie, staje się jego łatwiej osiągalną namiastką. Sukces jako ideał życia, dowód wartości człowieka. Nieślubny bachor bogactwa i władzy, starszy brat rywalizacji, kuzyn nie tylko pogardy, ale i pychy. Wygrać w konkurencji, wyprzedzić rywala; no, może niekoniecznie go zniszczyć, ale przynajmniej odepchnąć! Tak wygląda złoty cielec naszych czasów. Jednym z najpaskudniejszych kłamstw dzisiejszej cywilizacji jest odrzucenie umiaru i płynącej zeń zgody na niedoskonałość świata, na niepewność postępu i omylność człowieka. W antycznym wydaniu umiar był bratem samorealizacji, powstrzymywał ją od pchania się na targowisko, miarkował: „nie za dużo naraz, bo się udławisz”, ale już dawno został wyparty przez krzykliwe siostry: współzawodnictwo i karierę. Współczesna kultura sukcesu podpowiada człowiekowi przeciwnie: „ty jesteś najważniejszy, możesz mieć jeszcze więcej; tu i teraz!”. W ten sposób najstarsze ludzkie pytanie o sens zostało zdeprawowane, a ból istnienia choć na chwilę znieczulony. Ale ta chwila przemija: sukces i uzyskany dzięki niemu awans spowszednieje, starość i brzydota nieubłaganie nadejdą. Tylko to najstarsze z pytań wiernie stoi obok nas, cierpliwie, lecz nieuchronnie czekając na odpowiedź.
Już w szkole tłumaczy się dzieciom, że żyją w najlepszym ze światów, który stworzony został na podobieństwo cyrkowej areny dla ich zwycięstw. Na scenie sukcesu wszyscy są młodzi, piękni i nigdy się nie starzeją, cierpienie zdarza się najwyżej w jakichś zakazanych zakątkach globu, a śmierć nigdy nie będzie nas dotyczyć. Tak pojęty świat domaga się odnoszenia zwycięstw i demonstrowania doznanego szczęścia, ale nie pozwala na godne znoszenie tej umiarkowanej nieszczęśliwości bytu, jaka jest zwykłym i codziennym losem człowieka na Ziemi. Na scenie sukcesu ta umiarkowana nieszczęśliwość przerywana tylko krótkimi epizodami radości jawi się jako stan nieznośny, od którego trzeba uciekać. Tylko dokąd? Yuval Noah Harari, izraelski historyk i filozof, autor światowych bestsellerów, pisze: „Nowożytność polega na tym, że ludzie rezygnują z sensu w zamian za władzę”. W poprzednich epokach rezygnowali z wolności i swoich praw w zamian za sens, jaki dawała im religia albo państwo. Teraz zarówno jedno, jak i drugie straciło blask. Tylko władza nad innymi ludźmi albo nad przyrodą i nad własnym organizmem – przez obietnicę przedłużenia życia lub sztucznego udoskonalenia ciała i umysłu – kusi, błyszczy, fascynuje. Wiele wieków temu Plutarch z Cheronei, filozof i jeden z największych pisarzy starożytności, pisał: „Puste beczki i głupcy robią najwięcej hałasu”.
Więc może nie pytać o sens, tylko wzorem starogreckich stoików bądź uczniów Mistrza Buddy żyć jedynie chwilą bieżącą, nie dbać o zawodny i zdradliwy sukces, starać się nie przeszkadzać innym, tylko im współczuć, zajmować jak najmniej miejsca wokół siebie? Może pytanie o sens jest po prostu kwestią źle postawioną, a wołanie oń – towarzyszące ludzkiemu życiu – tyleż jest warte, co kwękanie rozkapryszonego dzieciaka. Ale jeśli tak, jeśli ani nie wierzymy w postęp i nie staramy się doń przyczynić, ani nie podzielamy wiary w jakiś byt nadprzyrodzony nadający życiu wyższą wartość, to nasz czas pomiędzy narodzinami a nieuniknioną śmiercią sprowadza się zaledwie do przetwarzania pokarmu na fekalia i do kolekcjonowania drobnych zaspokojeń ciała. Przed osunięciem się w bezsens ratować nas może tylko współczucie w stosunku do innych podobnych nam istot i odrobina solidarności z nimi. Ale to już niewielka różnica w stosunku do tego, gdybyśmy za jedyną wartość uznali przyjemność; wtedy już nic nas nie powstrzyma przed bezwzględnym rozpychaniem się na swoim miejscu i bezlitosnym współzawodnictwem o dostęp do reglamentowanych rozkoszy. W tak niezachęcającej okolicy się znajdujemy, jeśli uznamy wołanie o sens za bezzasadne.
W dotychczasowych dziejach człowieka każda ze stworzonych przezeń kultur starała się wznosić drabiny, po których jej najlepsi wychowankowie wspinać się mogli ponad los śmiertelnych. Taka też jest istota humanizmu bez religii. Niestety, nasza współczesna kultura coraz bardziej nastawiona jest na płynność, na jednorazowy błysk, na chwilowy sukces, a za nic ma wieczność. Takiej kultury w dziejach jeszcze nie było. Niegdyś ostrzegał Konfucjusz: „Żaden wiatr nie jest dobry dla okrętu, który nie zna portu przeznaczenia”. Co prościej ujął Seneka, nie wiedząc oczywiście o starszym parę wieków chińskim mędrcu: „Życie bez celu jest błądzeniem”. W niedawnych czasach Bruno Schulz pisał: „Istotą rzeczywistości jest sens. Co nie ma sensu, nie jest dla nas rzeczywiste. Każdy fragment rzeczywistości żyje dzięki temu, że ma udział w jakimś sensie uniwersalnym”. Ralf Dahrendorf – jeden z najznakomitszych umysłów drugiej połowy XX wieku – zakonkludował: „Demokracja i gospodarka rynkowa, pozostawione swemu abstrakcyjnemu biegowi, wytwarzają ostatecznie gigantyczną próżnię moralną, co może nawet prowadzić do odrodzenia się potrzeby integralnych, totalitarnych, fundamentalistycznych wizji życia (...). Społeczeństwa nie mogą żyć, odrzucając solidarność”.
O to właśnie pytał Abraham Joshua Heschel przywołany w motcie otwierającym tę książkę. Zadziwiająco podobnie myślał kardynał Carlo Maria Martini, uważany przez dłuższy czas za potencjalnego następcę Jana Pawła II. W wywiadzie prasowym niedługo przed śmiercią w 2012 roku powiedział: „Kościół jest zmęczony (...). Nasza kultura się zestarzała, nasze kościoły są ogromne, ale nasze domy zakonne puste, biurokracja w Kościele się rozrasta, nasze ryty i nasze stroje są pompatyczne. (...) Dobrobyt nam ciąży. Jesteśmy w sytuacji bogatego młodzieńca z Ewangelii, który odszedł smutny, kiedy Jezus zaprosił go, by stał się Jego uczniem. Zdaję sobie sprawę z tego, że trudno nam zostawić to wszystko. Przynajmniej jednak moglibyśmy szukać ludzi, którzy są wolni i bliscy swoich braci”. I nieco dalej: „Kościół jest w tyle o 200 lat!”. Pytanie o sens towarzyszy nam wprawdzie przez całe życie, ale zwykle je zagłuszamy tylko po to, aby uniknąć niewygodnej lub nawet bolesnej odpowiedzi. Tak rodzi się ten „brak świadomości pytań ostatecznych”, o który oskarżał nas żydowski mędrzec. On znalazł odpowiedź u swego Jahwe. Dla kogokolwiek innego nie musi być ona lokalizowana w zaświatach, ale dla każdego musi być świadoma i odważna. Bowiem jak słusznie napisał: „poczucie sensu nie rodzi się w beztrosce i gnuśności”.
Sens jednak nie istnieje niezależnie ode mnie, nie można go odnaleźć i posiąść tak, jak się odnajduje ukryte skarby albo nieznane nam jeszcze prawa fizyki. Sens jest sprawą wiary, choć niekoniecznie w Boga. Nie można go odkryć, uchwycić w dwa palce i zawołać: „oto jest!”. Można tylko go sobie nadać. Sens jest nierozłączny z nadzieją. Wybierając sens, trzeba więc samemu uwierzyć w ten wybór, nawet jeśli jest to wiara bez spraw i bytów nadprzyrodzonych. To imperatyw. Jeśli jednak upieramy się tylko przy tym, co można udowodnić bez zastrzeżeń i ponad wszelką wątpliwość, to odpowiedź pozytywna będzie rozpaczliwie trywialna, na poziomie pierwotnych instynktów małpoluda wzbogaconych najwyżej o dzisiejsze zabawki wirtualnej rzeczywistości internetu. Inne stanowiska wymagają wiary: wiary w Boga albo wiary w ziemski humanizm. Nie łudźmy się, że to drugie jest „laickie” albo nawet „ateistyczne”. Nie, to tylko ucieczka przed przyznaniem, że wszelki dyskurs o sensie istnienia jest dialogiem odmiennych wiar.
Ludzie zawsze byli pełni podziwu dla wyrafinowanej wspaniałości świata fizycznego. Nieustanny i uporządkowany ruch ciał niebieskich, rytm dni, pór roku, wschody i zachody Słońca, tajemniczość Księżyca. Misterna struktura płatków śniegu, rzesza stworzeń znakomicie przystosowanych do środowiska. To oczywiste, że stoi za tym Bóg! – tak myśleli.
Dziś Go już nie potrzebujemy. Nauka wyjaśnia wszystko bez odwoływania się do nadprzyrodzonych mocy. Ale wtedy człowiek stoi znowu samotnie wobec bezmiaru wszechświata, który wyłonił się z nicości mocą czystego przypadku. Jest temu milczącemu uniwersum całkowicie obojętny, jego sens nie istnieje, a jego przeznaczenia i powinności nic nie determinuje. Dlatego wciąż czuje zatrwożenie małpoluda, który niezdarnie wyszeptał: „ja jestem”, pojmując swoją samotną odrębność wobec świata. Dlatego też Bóg, nawet jeśli odmawiamy Mu istnienia, jest odwieczną i nieuniknioną zagadką daną człowiekowi już przy narodzinach umysłu albo – jak można inaczej powiedzieć – duszy. Tak jak – wedle chrześcijaństwa – grzech pierworodny obciąża człowieka już z chwilą narodzin, tak nieść musimy przez życie ciężar tego pytania bez zadowalającej odpowiedzi. Nie da się żyć tak, jakby go nie było, można najwyżej udawać beztroskę. Żaden ateizm nie usunie tej zagadki i tego niepokoju, tak jak żadne racjonalne wytłumaczenie nie usunie ludzkiego lęku przed Nieznanym i nadziei, że Tajemnica da się obłaskawić. Być może stała obecność tego dylematu jest cichym i nieusuwalnym głosem potwierdzającym zasadność wiary religijnej. Chociaż nie jest i nie może być dla niej dowodem. „Wiara jest ptakiem, który czuje światło i śpiewa, choć świt nie jest jeszcze widoczny” – napisał Rabindranath Tagore, pierwszy Azjata uhonorowany literackim Noblem. „Wiara to zrobienie pierwszego kroku, nawet gdy nie widzisz wszystkich schodów” – dodał Martin Luther King. „Religia jest Bogiem odczutym przez serce” – odnotował dużo wcześniej od nich Pascal.
Dialog między różnymi sensami jest dialogiem wiar. Wołanie o sens jest więc wołaniem o wiarę. Niekoniecznie w Boga, ale o wiarę na pewno.