Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jak to jest, kiedy poddajesz się nieoczekiwanym zbiegom okoliczności, pozwalasz nieść się falom jak gigantyczna kubomeduza albo opalony surfer – pyta (a odpowiedzi sprawdza na sobie) główna bohaterka duńskiej powieści, mistrzyni puszczania kaczek i mentalnego sportu, który sama określa jako „minimalny hedonizm myślenia”. Poetycka, rozpalona słońcem i wypełniająca spokojem opowieść o tym, co się dzieje, gdy wyrywamy się z codziennych uwikłań i mielących nas trybów rutyny, kiedy pieszczocie życia stawiamy jedynie najmniejszy opór i przestajemy być zależni od fal innychniż te, które i tak zawsze mamy w sobie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 103
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Madicken
Wydarzyły się trzy rzeczy. Zważywszy na wszystkie okoliczności, trzeba od samego początku ułożyć je w przejrzystej i łatwej do zrozumienia kolejności. To znaczy: trzy rzeczy, z których dwie doprowadziły do trzeciej.
Pierwsza. JC, Jens Christian Nielsen, ukochany Emmy Dombernovsky, postanowił, mówiąc wprost, zostać ojcem, i wkrótce potem udał się do Perth w Australii, by wziąć udział w siedmiotygodniowym projekcie badawczym, który dotyczył uwarunkowanych wzrokiem zachowań kubomeduzy, rodzaju parzydełkowca.
Druga. Trzy dni po wyjeździe JC Emma Dombernovsky odziedziczyła po swojej babci, Dagny Dombernovsky, dom letni w Tisvildeleje. Smakiem musiał się obejść jej kuzyn, Rolf Dombernovsky, którego krótko przedtem sportretowano w branżowym magazynie optyków pod beznadziejnym tytułem Najlepszy w Danii producent oprawek do okularów. Z artykułu wynikało, że wszystkie jego oprawki są produkowane w Azji. Powodem tego, że to Emma odziedziczyła dom, była słabość do niej ich wspólnej babci, co było poniekąd zrozumiałe. Emma zawsze babcię bardzo kochała, w przeciwieństwie do Rolfa, który właściwie jej nie lubił. Dagny Dombernovsky była jednak na tyle taktowna, że napisała w testamencie, iż przyczyną takiego podziału majątku jest oczywista różnica w dochodach jej dwojga wnucząt oraz że Rolf, na ile była zorientowana, już ma dom letni, w dodatku bardzo duży. (Z basenem, mogłaby dodać Emma).
Trzecia. W konsekwencji tego, że rzecz pierwsza i druga zbiegły się w czasie, życie Emmy popłynęło powolnym, subtelnym, ba, niemal pieszczotliwym i niezaprzeczalnie przyjemnym nurtem, który ją zagarnął i powiódł najpierw do Tisvildeleje, gdzie została właścicielką domu letniego, a następnie znacznie dalej.
1
Co?, spytała Emma dwudziestego maja. Co? Właśnie myła w łazience lustro, gdy JC, który leżał w wannie, poinformował ją, że Profesor L zaproponował mu wyjazd do Australii. Emma przestała wykonywać okrężne, dobrze wymierzone ruchy prawej ręki i wymownym spojrzeniem dała JC do zrozumienia, co o tym myśli. Siedem tygodni? Miała na ten temat określony pogląd, po prostu. Za przykrą uznała zwłaszcza konieczność obywania się bez spokojnego porannego rytuału, który był możliwy, ponieważ oboje mogli swobodnie decydować, o której rozpoczną pracę, a także dlatego, że Emma z zasady odmawiała posiadania budzika: rytuału leniwego rozbudzania się i powolnych, półsennych pieszczot, które zazwyczaj miały ciąg dalszy, a potem wspólnego prysznica, no i espresso, które robił JC, czarne jak smoła, podczas gdy ona przeprowadzała drobiazgowe studium pogody. Otwierała okno w sypialni i najpierw wystawiała na zewnątrz nagie ramię, a potem cały tułów, kilka razy głęboko wdychając powietrze. Cofnąwszy się na powrót do pokoju, analizowała swoje wrażenia, porównywała je z prognozą pogody, po czym na podstawie sumy tych obserwacji wybierała ubrania, starannie wyselekcjonowany zestaw, od okryć wierzchnich po bieliznę. JC często zgłaszał sensowny komentarz. Nie sądzę, żeby wełna była na dziś odpowiednia, kochanie, mawiał, jeśli padał deszcz, bo wiedział, że w takiej sytuacji wełna jej zdaniem drażni skórę. Emma bardzo sobie ceniła taką formę troskliwości, i nigdy nie ignorowała jego rad... Siedem tygodni? Jeszcze raz rzuciła mu to samo spojrzenie, ale ponieważ, niewzruszony, tylko się do niej uśmiechał, westchnęła i się poddała. Człowiek musi chyba robić to, co musi, i jeśli tylko nie przysparza to innym zbyt wielkich cierpień, to, no cóż. Więcej powiedzieć nie zdążyła. Zobaczyła w lustrze, że JC wyszedł z wanny i zbliża się od tyłu, było całkiem jasne, do czego zmierza.
Niecałe trzy tygodnie później, dokładnie siódmego czerwca, żegnali się na kopenhaskim lotnisku. Jens Christian Nielsen i Emma Dombernovsky, ładna, zadbana para. On nieco wyższy od niej, ona nieco szczuplejsza od niego. Wtulili się w siebie, w samym środku mrowia podróżnych, jakby się jedno w drugie zapadli na pełną czułości minutę, niejako zamykając w objęciu czekającą ich tęsknotę i radosne wypatrywanie nadchodzącego spotkania. Było to tym bardziej przepełnione czułością, że poprzedniego wieczoru podczas lepszego niż zwykle obiadu, w restauracji Jean, właściwie postanowili zostać rodzicami. JC uważał, że po sześciu latach współżycia, teraz, gdy oboje przekroczyli trzydziestkę, są już dojrzali do tego zadania. Gdy jedli przystawkę, roladę z łososia, odmalowywał przed Emmą radość, jaką ich wspólnym znajomym sprawiały brzdące, a podczas dania głównego, befsztyku z malgaskim pieprzem, zwrócił uwagę, jak bardzo cieszyłaby się jej babcia, gdyby mogła tego doświadczyć – co jednak zgodnie uznali za tani chwyt. Na koniec JC wetknął łyżeczkę w domowej roboty sorbet malinowy, który bez oporu się poddał, i gwałtownie, z naciskiem, w całkiem nietypowy dla siebie sposób oświadczył, że po prostu chciałby w tym życiu zostać ojcem! Ależ ja nic nie mówię! Emma zaręczyła, że nie jest osobą, która stawia opór, gdy kimś rządzą takie emocje, ma jedynie pewne wątpliwości dotyczące tego rodzaju zobowiązania. Co takiego?! O czym ona mówi?!
Wieczorem piątego czerwca pogoda była przyjemna, ciepło, chciało się przebywać na zewnątrz. Emma i JC szli pod rękę nabrzeżem, wracając wolnym krokiem do domu, ich wspólnego, całkiem przyzwoitego trzypokojowego mieszkania z balkonem przy ulicy Borgergade. Emma spokojnie i łagodnie zwróciła ukochanemu uwagę na to, że wszystko, co istnieje, jest rezultatem nieprawdopodobnie złożonego łańcucha przyczyn i skutków. Jako biolog powinien to wiedzieć lepiej niż większość ludzi. Przyznała, że aż jej się kręci w głowie na samą myśl o tym, jak na przykład omlet stał się omletem. Pomyśleć tylko o wszystkich elementach, które nieskończenie długo i z udziałem niezliczonych zdarzeń następowały jedne po drugich, po to by na niebywale krótko przyjąć formę wspomnianego omletu. I wyobrazić sobie, że w jej macicy miałby się toczyć taki proces, prowadzący do rezultatu w postaci dziecka – całkiem nowego człowieka, życia po prostu, którego następstwem jest, jak wiadomo, śmierć! Wskoczyć w to bez zastanowienia – to jej zdaniem więcej, niż można oczekiwać od normalnie myślącego człowieka. Głęboko wciągnęła powietrze. To jedno.
A drugie, to czy powinno się niewinnego nienarodzonego narażać na egzystencję. To jest pytanie, które raz postawione, wnet przekierowuje uwagę na dwie sprawy: po pierwsze, że nikt na tej ziemi nie ma szansy wiedzieć, kim jest ta niewinna nienarodzona istota, a raczej kim by była, nie mówiąc już o tym, co by jej w życiu przypadło w udziale oprócz śmierci. Po drugie, że nikt, absolutnie nikt, niezależnie od tego, jak szczęśliwie by się wszystko miało ułożyć, nie może decydować o tym, czy lepiej istnieć, czy lepiej nie istnieć. Z której to przyczyny powyższe pytanie musi pozostać bez odpowiedzi. I w istocie było dla Emmy zagadką, jak, wziąwszy te kwestie pod uwagę, jak to jest możliwe, że na Ziemi żyje sześć miliardów ludzi. Sześć miliardów! Tak po prostu, jak gdyby nigdy nic! Ludzie naprawdę są zabawni... JC zachował milczenie, dawno już postanowił, że jeśli chodzi o Emmę, to pewne rzeczy musi po prostu przeczekać. Ale za to. Zanim zgasili tego wieczoru światło, przyłożył usta do jej ucha i szepnął, że jeśli obieca tę sprawę rozważyć, to pokaże jej kilka znanych sobie sztuczek, tu i teraz. Doskonale. Chodź tutaj.
Całkiem pozbawiona poczucia humoru Emma wszelako nie była.
Gdy machała JC na pożegnanie u stóp ruchomych schodów, które uwoziły go do kontroli paszportowej na piętrze, była, łagodnie mówiąc, wzruszona. Uśmiechnięta odwróciła się i wpadła na brzdąca o zaaferowanej minie, z plecakiem na plecach. Pogłaskała go po głowie. Szczęśliwej drogi, przyjacielu, powiedziała i poszła dalej. Życie było dla Emmy – raz na jakiś czas – lekkie jak samba.
Rolf Dombernovsky powitał Emmę w przedpokoju gabinetu adwokatki Niny Zeuthen z miną pełną współczucia. Był bardzo opalony. Odcień jak u prezydenta, powiedziała Emma z uznaniem. Ha!, odparł Rolf z powagą. Podali sobie ręce i usiedli obok siebie na sofie, innych możliwości nie było. Hm, więc umarła, odezwał się Rolf po kilku sekundach ciszy. Emma skinęła głową i utkwiła wzrok w dość dużej, przypominającej ananasa palmie, która rosła w ustawionej na podłodze glinianej donicy. Z tego, co wyglądało jak sam owoc, sterczała orgia sztywnych, uformowanych niczym wachlarz liści, które, gdy obok przechodziła sekretarka, kołysały się lekko w górę i w dół. Ile miała lat, siedemdziesiąt pięć?, chciał się dowiedzieć Rolf. Siedemdziesiąt jeden, powiedziała Emma. Rolf kiwnął głową. Za to miała dobre życie, stwierdził. Hmmm, zastanowiła się Emma. Zważywszy, że Dagny Dombernovsky pochowała męża i obu swoich synów, uważała, że należałoby to twierdzenie zmodyfikować. Naturalnie, zgodził się Rolf. Naturalnie. Tym razem pozostawili kiwanie ananasowi.
I co zrobimy z domem letnim?, spytał Rolf. Przede wszystkim nie wiadomo, jak babcia zadysponowała, odparła Emma. Palma ananasowa zastygła w bezruchu, znowu sami musieli kiwać głowami. Wszak nadzwyczajnie lubiła koty, dodała Emma z miną wyrażającą głębokie zamyślenie. Ochronka dla kotów? Żartujesz sobie ze mnie, Emmo, rzucił Rolf. Emma potwierdziła miauknięciem, co całkowicie zignorował. Przesunął się za to na brzeg sofy i zwrócił się do palmy. Stwierdził, że dom to starzyzna, ale leżąca w pierwszym szeregu od plaży działka warta jest kilka milionów. Emmę to, szczerze mówiąc, zaskoczyło, ale skoro Rolf tak powiedział, to pewnie tak jest. Ufała, że zna się na tych sprawach. Palma kiwnęła, dając znać, że coś się w domu porusza.
Otworzyły się drzwi i stanęła w nich drobna kobieta w średnim wieku ubrana w jasnoszary kostium i różową bluzkę. Była blada, policzki pokrywał róż, jeden zdecydowanie intensywniej niż drugi. Mruganie zdradzało krótkowzroczność. Emma odniosła wrażenie, że chwilę wcześniej, za zamkniętymi drzwiami, kobieta drzemała, podpierając ręką policzek, i natychmiast poczuła do niej sympatię. Jej głos okazał się równie niepozorny jak postać. Powiedziała, że nazywa się Nina Zeuthen, i zaprosiła Emmę oraz Rofla do gabinetu, pomieszczenia długiego, wąskiego i wyjątkowo wysokiego. Tu podała im rękę. Zimną, suchą, lekko drżącą. Emma nie mogła się pozbyć uczucia, jakie wywołał w niej ten uścisk, miała wrażenie, jakby trzymała w ręku motyla. Bez powodzenia próbowała je zetrzeć, aż wreszcie wetknęła dłoń do kieszeni.
Wskazując na skórzaną sofę, Nina Zeuthen poprosiła Emmę i Rolfa, żeby usiedli, i podążyła do swojego biurka w przeciwległym końcu pokoju. Tym razem Rolf wolał stać, Emma zaś usiadła. Sofa była głęboka, a ponieważ nadal trzymała rękę w kieszeni, prawe ramię sterczało odsunięte od ciała pod niewygodnym dla niej kątem. Żeby to skompensować, wychyliła się w bok, ale sofa okazała się niespodziewanie miękka, więc Emma musiała się podeprzeć wyprostowanym lewym ramieniem. Odruchowo przerzuciła lewą nogę przez prawą, osiągając tym samym pełną gracji, półleżącą pozę. Rolf natomiast od razu znalazł solidną pozycję stojącą. Ze stopami rozstawionymi na szerokość bioder i miękkimi kolanami, gotów do nagłego skoku. On również trzymał prawą rękę w kieszeni spodni, lewą zaś gładził się uspokajająco po piersi okrytej jasnoniebieską koszulą. Nina Zeuthen przyglądała im się ze swojego końca gabinetu niezdecydowana, jak w tej sytuacji się zachować, i po chwili wahania przybrała pozycję, która nie mniej zaskoczyła ich: lekko podskoczyła i znalazła się na brzegu biurka, po czym nieco się przesunąwszy, wygodnie się usadowiła. Wyprostowała plecy, wypięła pierś i wciągnęła brzuch. I tak razem cieszyli się półminutą ciszy.
Uhm, wydaje mi się, że powinniśmy zacząć, powiedział Rolf, niecierpliwie kołysząc się na zewnętrznych krawędziach śródstopi, co sprawiło, że Nina Zeuthen szybko się odwróciła i sięgnęła za siebie po dokument leżący na szczycie wysokiego stosu papierów. Najwyraźniej nie wzięła pod uwagę dużej odległości, która ją od niego dzieliła, ani przesunięcia środka ciężkości wywołanego przez obrót jej ciała. Próbując pochwycić palcami dokument, zaczęła powolutku zsuwać się na boku uda ku krawędzi biurka. Emma od razu miała jasność co do tego, że Nina Zeuthen musi zrezygnować co najmniej z jednego z celów: pozostania na biurku albo pochwycenia papierów. Ale nie zrezygnowała. Nie. W decydujących sekundach wykazała niewiarygodne niezdecydowanie i choć ryzykowała zsunięcie się na podłogę, to nie potrafiła nawet podjąć decyzji o postawieniu na niej jednej stopy i tym samym podparciu się choćby na jednej nodze. Gdy jej tułów, mimo wszystko najcięższa część ciała, znalazł się tuż nad biurkiem, działanie siły ciężkości przy utrzymującym się skręcie ciała wokół własnej osi spowodowało, że Nina Zeuthen legła na brzuch. I leżała teraz zwrócona pupą do Emmy i Rolfa. Jedna z nogawek spodni podciągnęła się, odsłaniając łydkę do miejsca, w którym w ciało wciskała się gumka perłowoszarej nylonowej skarpetki. Tableau chwili, w której jej ciało odnalazło spokój, zdawało się trwać wieczność. A potem Nina Zeuthen odzyskała kontrolę nad tułowiem i członkami, powoli, bez słowa się przerolowała i podniosła z testamentem Dagny Dombernovsky w dłoni. Kolor jednego z policzków był niepokojący, a drugiego wręcz nieprawdopodobny. Nogawka spodni z wdziękiem opadła na swoje miejsce.
Emma, która w przeciwieństwie do Niny Zeuthen podołała utrzymaniu swojej pozycji, wprost zakochała się w tej istocie uosabiającej cywilizowany chaos i nie wykluczyła, że to jej spojrzenie zaczarowało Ninę Zeuthen i utrzymywało ją na nogach na tyle długo, że potrafiła odnaleźć drogę do swojego miejsca za biurkiem.
Na pochwałę Niny Zeuthen trzeba powiedzieć, że operacja trwała tak krótko, jak to tylko było możliwe. Bezbarwnym głosem przeczytała, co było napisane. Emma dziedziczyła dom letni wraz z całym wyposażeniem, Rolf zaś dostał część przedmiotów, obrazów, zegar stojący, pianino, które mógł zabrać z wynajmowanego przez Dagny Dombernovsky mieszkania na Lille Strandvej. Resztą mieli się podzielić najlepiej, jak potrafili. Gdy skończyła, Rolf nareszcie sprężystym ruchem aktywował kolana i czterema długimi krokami pokonał długość pokoju. Sprawdził pieczęcie i podpisy w dokumentach, po czym w bezsilnej wściekłości opuścił gabinet. Emma patrzyła, jak wychodzi, zupełnie bez schadenfreude