Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
18 osób interesuje się tą książką
Starannie wyreżyserowany dramat psychologiczny.
Helena, była primabalerina, dla rodziny zrezygnowała z dobrze zapowiadającej się kariery. Jej mąż, Wiktor, nie docenia tych poświęceń, prowadząc podwójne życieu boku enigmatycznej Klary.
Fausti, córka małżeństwa, usiłuje odnaleźć się w rzeczywistości pełnej tajemnic, pozorów i gier wymykających się dorosłym spod kontroli. Dziewczynce z pomocą przychodzi terapeutka dr Mound, za której kunsztem pracy skrywa się bolesna historia.
Czy działanie w imię dobra usprawiedliwia ludzkie uczynki? Czy bezwarunkowa miłość nam służy? Czy może bywa przekleństwem?
Należy do mnie to poruszająca opowieść o tym, jak trudno poznać kogoś do końca. Czule i wymownie naszkicowany słowem świat rozpaczliwych wyborów i dróg, z jakich nie można zawrócić.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 440
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tę książkę dedykuję mojemu synowi, Remigiuszowi.
Jeszcze wczoraj trzymałam Cię na rękach, a dziś już poszukujesz swojego miejsca w życiu i wybierasz się na studia. Chciałabym, abyś wiedział, że jesteśmy z Ciebie bardzo dumni. Dokądkolwiek pójdziesz i cokolwiek będziesz robił, pamiętaj, że u nas zawsze masz swój dom, w którym czekamy na Ciebie z otwartymi ramionami.
Bądź dobrym człowiekiem i zdobywaj świat.
Kocham Cię całym sercem.
Uszanowanie cudzego prawa do posiadania własnego zdania jest aktem miłości.
Robisz prezent innym ludziom, kiedy pozwalasz im spokojnie dzielić się własnymi poglądami.
To nie takie trudne – słuchać bez osądzania.
To nie takie straszne – przyznać się, że „ja nie wiem”, i rozładować sytuację.
Pozwól innym czuć, że mają coś do powiedzenia.
Wcale nie musimy mieć zawsze racji.
Większość bitew, jakie prowadzimy, toczy się w naszej głowie.
Don Miguel Ruiz
Prolog
Teraz
Spod naciągniętych na szczupłe nadgarstki rękawów białej bluzki wystawały kawałki cielistych, zlewających się ze skórą plastrów. Ktoś nakleił je, jak domniemała doktor Małgorzata Mound, w celu przykrycia prawdy. Ten ktoś zrobił to nad wyraz starannie. Psychoterapeutka, chociaż nigdy nie miała kłopotów ze wzrokiem, ledwie je dostrzegła. Wieloletnie doświadczenie powstrzymywało ją jednak przed stawianiem jednoznacznych hipotez. Tuż po studiach zdarzało się, że ponosiły ją emocje. Ale to było dawno. Teraz do wiedzy, że są one złym doradcą i nie warto się nimi sugerować, dołączyły jeszcze skrupulatnie wypracowane kompetencje. O ile to, co widziała na zewnątrz mogła jakoś zinterpretować, o tyle tego, co działo się w małej Fausti, już niekoniecznie.
– Może zjesz cukierka? – spytała, podsuwając w stronę dziewczynki metalowe pudełko z łakociami.
Mała nawet nie drgnęła.
Większość dzieciaków rzuciłaby się na tę łatwą przynętę. Dziewczynka niestety nie należała do większości. Nie reagowała na żadną z prób nawiązania kontaktu. Pytana o wiek milczała. Nie chciała zdradzić, jakie jest jej ulubione zwierzę, kolor ani bajka na Netfliksie. Doktor Mound celowo spytała o bajkę jedenastolatkę. Myślała, że ta zaoponuje i rzuci coś w stylu: „Bajki są dla dzieciaków”, lecz nic takiego się nie wydarzyło.
Fausti trzymała przed sobą splecione palce, trwając w ciszy i ewidentnie próbując przeczekać tę żałosną w jej odczuciu próbę lekarki nawiązania z nią kontaktu. Kaskada jasnych włosów spływała jej po plecach, sięgając aż do siedziska krzesła. Mound jeszcze raz spojrzała na jej nadgarstki. Dziewczynka, dostrzegłszy ten wzrok, poprawiła elastyczne gumki przy rękawach.
– Fajne masz spodnie – powiedziała Mound, wychyliwszy się po kubek.
Jak żyła, a trochę to już trwało, nie widziała tak poszarpanego dżinsu. Fausti spojrzała na nią z pogardą.
Jeden zero dla mnie – lekarka zatriumfowała pod wpływem tego wrogiego spojrzenia.
– Kiedy byłam młoda, a uwierz mi na słowo, że tak było, też chciałam wyrażać siebie strojem. Ale to były inne czasy. Chcesz, to ci o tym opowiem.
Fausti wróciła do dawnej siebie. Wbiła wzrok w splecione przed sobą dłonie i milczała. Ślady wrogiego spojrzenia zniknęły i jej twarz znów przybrała nieobecny wyraz.
Pracowały ze sobą od sześciu miesięcy i czterech dni. Spotykały się na regularne sesje dwa razy w tygodniu. Przez cały ten czas usłyszała od nastolatki jedynie „dzień dobry”, kiedy ta wchodziła do gabinetu, i „do widzenia”, gdy zamykała za sobą drzwi. Dziś po raz pierwszy ich spojrzenia się spotkały. Kto by pomyślał, że zadziała coś takiego, jak pochwała poszarpanych spodni?
Fausti wyraźnie wyłamywała się z wszelkich ram, w jakich doktor Mound przez lata pracy z młodymi ludźmi nauczyła się poruszać. Nie trafiało do niej nic. Zupełnie nic. Żadne teorie zaczerpnięte z fachowej literatury nie znalazły odniesienia w przypadku, jaki swoją postawą reprezentowała Fausti. Mało tego, nie pomogło nawet zawodowe doświadczenie.
– To pomilczymy – stwierdziła Mound. – Szczerze powiedziawszy, lubię milczeć z tobą, wiesz? Wiem, wiem. Pewnie myślisz, że skoro mi za to płacą, to milczę. Ale... – Mound zawiesiła głos. Jej potraktowane botoksem czoło nawet nie drgnęło.
Ewidentnie ważyła słowa, zdając sobie sprawę, że jedno nieopatrzne może wpłynąć na życie tej młodej dziewczyny. Swego czasu Mound została przez środowisko lekarskie okrzyknięta objawieniem psychoterapii. Niemożliwe za sprawą jej wrodzonej empatii i swego rodzaju wyczucia stawało się możliwe i niemalże wkraczało w strefę cudów. Ci, którym już nikt nie dawał nadziei, wskutek działań tej kobiety wychodzili z ciasnych skorup swojego jestestwa, łamiąc wszelkie stereotypy dotyczące dzieci pochodzących z tak zwanych trudnych rodzin. Czy czuła satysfakcję? W pewnym sensie tak. Lecz na pewno nie z powodu przypisywanych jej sukcesów. Tym, co ją cieszyło, było odzyskane życie tych młodych. Bo przecież żaden z nich nie rodził się namaszczony smutkiem i żalem. Pracując z tymi dziećmi, zawsze miała je przed oczami jako noworodki – bez skazy, czyste, pełne ufności i miłości. Zwykło się mawiać, że to ludzie ludziom gotują los. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że tak samo było w przypadku Fausti.
Stojący na kawowym stoliku budzik wydał z siebie delikatne dźwięki. Fausti wstała natychmiast, jakby tylko czekała na koniec sesji.
– Do widzenia – powiedziała, kierując swoje kroki do drzwi i nie oglądając się za siebie.
– Widzimy się w czwartek? – spytała jak zawsze doktor Mound.
Nie usłyszała odpowiedzi. Odprowadziła wzrokiem dziewczynkę w conversach na grubej podeszwie sięgających powyżej kostki i jeszcze raz zachwyciła się w myślach pociętymi jeansami. Nie blefowała. Naprawdę jej się podobały. Mała miała charakter, to było widać. Coś jednak w tym wszystkim było dziwne i nie dawało Mound spokoju. Dlaczego do zbuntowanego dołu w postaci właśnie tych poszarpanych spodni Fausti włożyła grzeczną białą bluzkę i to jeszcze z kołnierzykiem? Nie wyglądała na taką, którą można do czegokolwiek zmusić. A już na pewno nie do tego, co ma nosić.
Mound westchnęła i upiła łyk wystygłej dawno kawy. Usłyszała ciche pukanie i podniósłszy wzrok, zobaczyła stojącą w drzwiach swoją asystentkę, Loni.
– Mam odwołać czwartkową wizytę? To trwa już tak długo. A lista oczekujących na rozmowę z tobą dzieci jest...
– Nie ma mowy – przerwała Mound. – Dziś spojrzała mi w oczy.
– Wierzysz, że to wystarczy?
– Na początek wystarczy.
Są ludzie, którzy mają silny głos w sercu.
Idąc za nim, albo zostają uznani za szaleńców, albo zostają legendarni.
Doris Mortman, Wichry namiętności
Rozdział 1
Trzy lata wcześniej
Helena wzięła głęboki wdech, po czym wypuściła powietrze, rozglądając się z uśmiechem na twarzy. Ręce miała skrzyżowane na piersiach. Nic a nic nie przeszkadzał jej gwar od paru godzin wypełniający dom, na który kilka lat wcześniej wraz z mężem zaciągnęli kredyt. Tak bardzo wówczas się bali, czy sobie poradzą. Zupełnie niepotrzebnie. Gdyby wtedy ktoś powiedział jej, że po tej ziemi, którą w przeszłości nazywali ścierniskiem, będzie biegała wraz z przyjaciółmi ich wymarzona córka, chyba by nie uwierzyła. Lekarze, chociaż nie wprost, to jednak sugerowali, że w jej przypadku zajście w ciążę będzie graniczyło z cudem. Tym bardziej szanowała tenże zwany życiem CUD. Cud, który odmienił wszystko.
– Mamusiu, mamusiu, zobacz! – krzyknęła Faustyna, dmuchnąwszy w plastikowe kółeczko, z którego wydobywały się mydlane bańki. – Nie stój tak, klaskaj! Łap je! – zarządziła dziewczynka.
Helena posłusznie rzuciła się w pogoń za kruchymi niczym cienkie szkło ozdobami jej ogrodu. Koleżanki córki dołączyły do niej, szczebiocząc jedna przez drugą. Przyglądająca się im z oddali starsza pani nie zauważyła, że wśród kilku dziewczynek w wieku szkolnym szaleje dorosła kobieta. Zresztą, kto by się jej dziwił. Helena wyglądała młodo i atrakcyjnie, a Faustyna była kopią swojej matki. Ten sam delikatny typ urody, ten sam kolor włosów i ten sam zarys sylwetki, który już teraz zdradzał, że dziewczynka jest raczej, jak to się zwykło mawiać, drobnej kości.
Helena walczyła jak lwica, by strącić jak najwięcej mydlanych baniek. Zawsze zależało jej na tym, by zaimponować córce.
– Brawo, mamusiu. Brawo, brawo! – wołała Fausti, popiskując i podskakując z radości.
Podekscytowana Helena podskoczyła, ile sił, by strącić największą bańkę, zanim ta samoistnie pęknie i... niestety nie udało się, gdyż wybijając się w powietrze, straciła równowagę i jak długa upadła na trawę. Przyjaciółki Faustyny zachichotały, łapiąc się z radości za brzuszki. Helena również się roześmiała. Leżała na trawie, patrzyła w niebo, do którego podążały te okrągłe powody do radości, i w głowie miała same dobre myśli – chwilo trwaj, jesteś piękna, nie brakuje mi niczego. Gdyby jeszcze raz stanęła przed wyborem, czy postawić na karierę zawodową, czy poświęcić się macierzyństwu, znów bez wahania wybrałaby to drugie. Owszem, większość jej przyjaciółek nie była w stanie pojąć, jak można świadomie zrezygnować z tak dobrze zapowiadającej się kariery. Helena od dziecka tańczyła w balecie, miała do tego prawdziwy dryg. Artystyczne środowisko wsysało ją w siebie z siłą, jaką trudno było okiełznać. Wspinała się na najwyższy szczyt, dostawała zaproszenia z całego świata. Mogła tańczyć na deskach najlepszych teatrów, zamków i dobry Bóg wie, gdzie jeszcze. Szły za tym potężne pieniądze, sława i prestiż.
– Tylko się nie zakochaj. Nie potrzeba nam nadmiaru emocji – mawiała trenerka i jednocześnie managerka Heleny, wyciskając z niej siódme poty na sali – i nie jedz za dużo, aby ci w biodrach nie przybyło. Wysypiaj się, wiesz sama, jakie to ważne. Bez ośmiu godzin snu ani rusz – paplała i paplała, nie mając bladego pojęcia o tym, że ktoś, w kogo inwestuje swój czas, energię i, co najistotniejsze, swoje oczekiwania, tylko czeka na koniec treningu, aby zanurzyć się w potężnych ramionach ukochanego i jego rozwalającym się oplem corsą pojechać do McDonalda po frytki z keczupem.
Wiktor był jej tajemnicą. Poznała go zupełnie przypadkiem, w zwykły dzień niezapowiadający niczego szczególnego. Ot, po prostu w sklepie samoobsługowym, gdzie robiła zakupy, poprosiła go, aby zdjął jej z górnej półki odtłuszczone mleko. Wręczając kartonik, tylko raz zajrzał jej w oczy. To wystarczyło. Ujrzawszy swoje odbicie w jego błękitnych źrenicach, wiedziała, że ma przed sobą ojca swoich dzieci. Pochodzili z zupełnie innych światów. Ona, dosłownie i w przenośni, unosząca się nad ziemią artystka i on, twardo stąpający po ziemi przyszły prawnik. Jego pociągała w niej niebywała kruchość, a zarazem siła, z jaką posługiwała się na scenie swoim wątłym ciałem, a ją urzekły jego charyzma i zdecydowanie. Był akurat po sesji i miał trochę wolnego czasu, więc zaproponował jej randkę. I tak to się zaczęło.
Patrząca w niebo Helena odpłynęła w przeszłość. Ani trochę nie żałowała, że ominął ją ten cały splendor. Przewróciła się z pleców na bok i zerknęła na dziewczynki, które właśnie dopadły do miski z paprykowymi chipsami. Zatrzymała wzrok na małej Fausti i podziękowała za nią w duchu Opatrzności.
A pomyśleć, że ze względu na zbyt niską zawartość tkanki tłuszczowej nie wróżono mi macierzyństwa. A może by tak? – zadumała się. – Może by tak postarać się dla niej o rodzeństwo?
Uśmiechnęła się. Ten uśmiech był zapowiedzią szczerej rozmowy z mężem, której zapragnęła z całego serca.
– Tatuś, tatuś! – zawołała Faustyna z radością. Z jej ust nieopatrznie wyleciały resztki chipsów. Wskoczyła na ojca, obejmując go nogami w talii i zarzucając małe ramionka na jego szyję.
Pocałował ją w oba policzki.
– Jesteś coraz cięższa, moja panno. – Połaskotał ją. – Czy ty przypadkiem mi nie obiecałaś, że nie urośniesz?
– Nieee. Muszę rosnąć.
– Nie musisz.
– Muszę.
– Nie musisz.
– Muszę, tatku. Nie powstrzymam tego. To silniejsze ode mnie.
Wiktor spojrzał na miskę z niezdrowymi przekąskami, a następnie obrzucił żonę dość wymownym spojrzeniem.
– Wiesz, że jeśli chodzi o sprzeciwianie się woli naszej córki, to nie mam szans, prawda, skarbie? Marchewki i jabłka nie mają takiego wzięcia. – Mrugnęła i podeszła do męża, aby się z nim przywitać.
Wiktor postawił córkę na tarasie, a następnie ujął twarz Heleny, składając na jej ustach jakby wymuszony pocałunek. Dziewczynki zaczęły chichotać.
– Zakochana para, Jacek i Barbara – zaśpiewała jedna z nich, co wywołało miłe uczucia u Heleny.
Małżeństwo zostawiło bawiące się w ogrodzie dzieci i weszło do wnętrza stylowo urządzonego domu. Ilekroć kobieta omiatała wzrokiem to, co udało jej się stworzyć, tylekroć była z siebie szczerze dumna. Podobało jej się życie gospodyni domowej i nie zamierzała niczego w nim zmieniać. A już na pewno nie w niedalekiej przyszłości.
Skierowała swoje kroki do gustownej kuchni w jasnych barwach. Drewniane fronty zdobione frezami idealnie komponowały się z jasnym konglomeratem blatów. Otworzyła lodówkę.
– Dziś pani domu serwuje pulpety w kremowym sosie musztardowym, do tego surówka z pora i kopytka ziemniaczane. Na początek oczywiście delikatna zupa krem z białych warzyw, no i deser. Zgadnij co?
– Nie mam pojęcia – mruknął znudzony Wiktor.
– No zgadnij, proszę. Tak się starałam.
– Budyń?
– Wiktor, wysil się – udała rozczarowanie jego postawą. – Chcę rozpieścić mojego wspaniałego męża, który tak ciężko pracuje, abym mogła się spełniać jako kobieta. Naprawdę sądzisz, że podałabym ci budyń z paczki? Pomyśl, proszę. No, No! Co lubisz najbardziej?
Mężczyzna przełknął. Starania żony nie zrobiły na nim zbyt dużego wrażenia.
Helena przewróciła oczami.
– Tiramisu ci zrobiłam. Tak lubisz włoskie klimaty. No właśnie, à propos Włoch. Co myślisz o tym, abym zarezerwowała dla nas tydzień na przykład w Toskanii? Nigdy nie byłam, a zawsze chciałam. Kiedy jeszcze tańczyłam, mieliśmy jechać tam z baletem. Stare, zupełnie inne czasy. – Machnęła ręką.
– Możesz wrócić do tańca, kiedy tylko chcesz.
– Eee, nie chcę. Wolę was. I jedzenie tych pyszności, a nie jakichś tam suchych wiórów. Nie tęsknię za tym. Dobrze wiesz, że to były bardziej marzenia mojej matki niż moje. Spróbuj. – Podsunęła mu do ust łyżkę z kremowym sosem, chcąc zmienić temat.
Smakowało obłędnie. Musiał przyznać, że wszystko, co ugotowała bądź upiekła jego żona, było dziełem sztuki. Miała do tego talent.
Helena nalała zupy i postawiła ją przed mężem.
– Nie jesz? – spytał.
– Och, najadłam się przy gotowaniu. A potem jeszcze skubnęłam to i owo z dziewczynkami. Jestem pełna. Spójrz tylko. – Kiwnęła głową w stronę ogrodu.
Wiktor odwrócił się i westchnął, wyrażając swoją wątpliwość w to, czy ich codzienni goście mają swoich rodziców.
– Te dzieciaki przesiadują tu niemal każdego dnia, Heleno. Dajesz się wykorzystywać – mruknął, zanurzając łyżkę w zupie.
– Wykorzystywać? No coś ty.
– Oczywiście, że tak. Widziałem matkę tej no, jak jej tam. No, tej co właśnie rąbie na dwie ręce nasze chipsy. Zaraz bluzka jej pęknie. Widzisz, jaka ona jest gruba?
– Ciszej, Wiktorze. – Helena zdenerwowała się. – Nie mów tak o Kamili. Może i ma nieco za dużo tłuszczyku. Ale to jeszcze mała dziewczynka. Na pewno z niego wyrośnie, wyciągnie się, na sto procent.
– No, jak będzie tyle żarła, to na pewno nie. Jej matka szwenda się po klinikach, odsysa sobie tłuszcz i pompuje usta, a ty pilnujesz jej dzieciaka i do tego karmisz niezdrowym jedzeniem. Nic dobrego z tego nie będzie, Hela, zobaczysz. – Wiktor odsunął pustą miskę po zupie i nie zdążył nawet mrugnąć, jak żona posprzątała po nim i nałożyła mu na talerz drugie danie.
Wręcz ubóstwiała dla niego gotować. Rozkoszowała się widokiem jego przystojnej twarzy, na której wprost proporcjonalnie do wypełnionego żołądka pojawiała się łagodność. Nauczona doświadczeniem wiedziała, że jeśli chce coś z mężem załatwić, musi najpierw dobrze postarać się w kuchni, a zaraz potem w sypialni. Lubiła i jedno, i drugie. Wiktor był jej pierwszą prawdziwą miłością. Nosiła w sobie przekonanie i głęboką wiarę, że zestarzeją się razem i będą przy sobie trwać, aż do śmierci.
– A może by tak... – urwała wpół zdania.
– Jak tak zaczynasz, to zaczynam się bać.
Zaśmiała się.
– Ależ nie ma czego, skarbie. Stęskniłam się za tobą. Tak bardzo się stęskniłam, wiesz? – Podeszła bliżej i przytuliła się do jego pleców.
Próbował się opędzić od niej, mówiąc, że właśnie je i że trochę mu przeszkadza. Ona natomiast zdawała się tego nie dostrzegać. Wszelkie jego oznaki bycia dla niej niemiłym zwalała na karb stresującej pracy. Był przecież prawnikiem. Adwokatem niekiedy samych diabłów, jak zwykł o sobie mówić. Poza tym dziś, gdy wrócił do domu, pocałował ją czule. Chciała czuć jego miłość i czuła ją. Wiktor był jej wyborem na całe życie.
– Wiesz co, skarbie? – wyszeptała mu do ucha. – Może jednak Werona zamiast Toskanii? Chciałabym odwiedzić dom Julii i stanąć na tym balkonie. Ty mógłbyś być na dole. Zawołałabym do ciebie: „Romeo, ty jesteś Romeo”. To takie romantyczne, nie sądzisz?
Wiktor wstał od stołu, strącając z siebie dłonie żony. Podszedł do ekspresu, jak gdyby nigdy nic. Mimo pełnego żołądka nie udzielił mu się jej romantyczny nastrój. Wręcz przeciwnie – irytował go. Uważał, że zachowanie żony jest infantylne, lecz z jakichś przyczyn nie potrafił jej tego powiedzieć otwarcie.
– Usiądź, kochanie. Ja ci zrobię kawy i nałożę tiramisu – zarządziła.
Gdy pił kawę i delektował się rozpływającym w ustach deserem, wyraźnie dała mu do zrozumienia, że dziś nie wykręci się z nocy, jaką pragnęła z nim spędzić. Rozpięła guzik bluzki, by zachęcić go głęboką czerwienią nowej bielizny. Zrobiło mu się gorąco. Mógł miewać te swoje humory, lecz przecież był mężczyzną. Musiał przyznać, że mimo upływu lat Helena wciąż była piękną i pełną wdzięku kobietą.
Wstał i podszedł do niej, co ta natychmiast wykorzystała, przytulając się do niego i całując go w usta.
– Chcę mieć z tobą drugie dziecko, Wiktorze – powiedziała tuż po pocałunku.
– Ale...
– Ciiii... Ani słowa. Szczęśliwa żona to szczęśliwe życie. A ja już podjęłam decyzję.
Gdy woda spływała po jego nagim ciele, czuł ulatniający się ze skóry zapach żony. Był na siebie zły, że znów to zrobili. Absurdu tej całej sytuacji dodawał fakt, że męczyły go wyrzuty sumienia, iż to właśnie z Heleną zdradza swoją kochankę Klarę, a nie odwrotnie.
Wylał trochę płynu na gąbkę i zaczął się szorować.
Dłużej tak nie wytrzymam – pomyślał.
Był bliski powiedzenia żonie, że chce rozwodu, że już jej nie kocha i że w zasadzie, odkąd urodziła się Faustyna, odnosi wrażenie, że nic poza dzieckiem i kredytem ich nie łączy.
Zmęczony szorowaniem ciała rzucił gąbkę na drogie kafelki i oparł czoło o ścianę prysznica. Podejrzewał, że z jego oczu lecą łzy, lecz nie miał pewności. Czuł przejmujący smutek. Z każdym dniem coraz większy, wszak od wielu miesięcy próbował zniechęcić do siebie Helenę, traktując ją, krótko mówiąc, po prostu źle, lecz jego „starania” niczym nie skutkowały. Wciąż powtarzała, że go kocha, że jest miłością jej życia, że ich rodzina jest dla niej najważniejsza i że to właśnie ze względu na nią nie zamierza wrócić do pracy zawodowej.
– Jestem powołana do bycia żoną i mamą, Wiktorze – mówiła, gdy delikatnie sugerował jej powrót do tańca, albo chociaż do nauczania innych.
Miliony mężczyzn na całym świecie cieszyłyby się, mając w domu tak oddaną żonę. Taką, która sprząta, pierze, gotuje, zajmuje się dzieckiem i – jakby tego wszystkiego było mało – jest atrakcyjna fizycznie. Największą zaletą Heleny nie były jednak te wszystkie rzeczy, lecz przede wszystkim to, że ona prawie nigdy nie narzekała. Czasami od wielkiego dzwonu wyrwało się jej, że za nim tęskni i że mógłby może mniej pracować, natomiast spędzać więcej czasu z rodziną. Lecz gdy odpowiadał, że dzięki jego pracy wiodą dostatnie życie, natychmiast stawiała się do pionu i jeszcze go żałowała, mówiąc, jaki to on jest biedny, że musi tak ciężko pracować, i piejąc z zachwytu nad tym, jak dozgonnie jest mu wdzięczna za życie, jakie dzięki jego ciężkiej pracy wiodą.
– Tak lubię być mamą, skarbie. Tak bardzo, wiesz? – wyszeptała tuż po tym, jak go uwiodła, zaraz potem dodając, że nie może dłużej walczyć z macierzyńskim instynktem.
– Nie wiem, Heleno... – wyszeptał, leżąc na plecach i wpatrując się w sufit.
Zamiast o tym, co mówi do niego żona, myślał raczej o Klarze, którą znów będzie musiał zapewniać, że nic go z żoną nie łączy. Nie mógł wręcz znieść dotyku rąk Heleny na swojej skórze. Dlaczego wciąż z nią sypiał? Na to pytanie sam nie potrafił odpowiedzieć. Gdyby nie Faustyna i jego ogromna miłość do niej, już dawno by się wyprowadził. Potrzebował jednak czasu, aby wszystko dobrze zaplanować i poukładać sobie w głowie.
Klara coraz bardziej się niecierpliwiła. Zresztą nie dziwił się jej. Mówił, że ją kocha, że chce z nią być, że swoją przyszłość wiąże właśnie z nią, a jednocześnie każdego dnia wracał z pracy do domu, w którym czekała na niego inna kobieta. Kobieta będąca jego żoną. Żoną, która zdawała się ślepa na wszystkie sygnały, jakie jej wysyłał. I jakby tego wszystkiego było mało, chciała z nim mieć drugie dziecko.
– Och, nie bój się, skarbie. Nie ma czego. Przy Fausti też się baliśmy i zobacz, jaka piękna dziewczynka z niej wyrosła. Gdyby tak chłopczyk nam się teraz trafił, rety... A zresztą, to całkowicie obojętne. Byleby dziecko było zdrowe. À propos, umówiłam się do lekarza... – paplała i paplała, nie zważając na to, że nie jest słuchana. – Wiesz, chciałabym to dobrze zaplanować. Najpierw zrobić badania lekarskie, czy wszystko jest w porządku. Powinnam chyba zacząć brać witaminy i na pewno kwas foliowy. Tak, kwas foliowy to jest to. Podobno trzeba zażywać go minimum przez dwanaście tygodni przed planowanym zajściem w ciążę. Dasz wiarę? Jak ja wytrzymam dwanaście tygodni – stęknęła i zaraz potem się zaśmiała.
Wiktorowi wcale nie było do śmiechu. Czuł się obrzydliwie. Jak ktoś odczłowieczony z sumienia. Było mu wstyd z powodu podwójnego życia, które prowadził już od, o zgrozo, ponad dwóch lat. Teraz stał pod prysznicem i myślał o tym, czego przez ten cały czas dowiedział się przede wszystkim o sobie. Wróciły wspomnienia, jak bronił się przed uczuciem do Klary. Woda lała się strumieniami, a on nie mógł się zmusić, by wyjść spod prysznica, jakoś się ogarnąć i wrócić do łóżka, gdzie czekała na niego żona. Miał nadzieję, że gdy przeciągnie kąpiel, ta zaśnie i nie będzie musiał z nią już rozmawiać.
Irytowały go wszystkie plany odnośnie do wakacji w Toskanii, Weronie i Bóg jeden wiedział gdzie jeszcze. Same Włochy zaczęły go irytować, chociaż tak bardzo kochał kraj makaroniarzy. Kiedyś dałby się pokroić za te ich Dolce Vita. Kiedyś, lecz nie teraz. Teraz ze wszystkich sił nie chciał być w miejscu, w którym się znajdował. Gdyby nie Fausti i jej poukładany świat, który – bądź co bądź – Helena jej zapewniała, o wiele łatwiej byłoby mu podjąć decyzję. Żona woziła dziewczynkę do renomowanej prywatnej szkoły, na zajęcia dodatkowe z nauki gry na pianinie, lekcje języków obcych, tenisa, tańce, jogę dla dzieci, kurs komputerowy i tak dalej. Co tylko Fausti wymyśliła, matka natychmiast spełniała jej prośby. Wszystko można było powiedzieć o Helenie, lecz na pewno nie to, że była złą matką czy żoną. Była... no właśnie. Do porzygu porządna.
Na brak seksu też nie mógł narzekać. Właściwie, gdyby chciał, robiłaby to z nim co noc. Była zadbana, szczupła, elegancka. Zawsze schludnie ubrana i uczesana, z idealnie zrobionymi manikiurem i pedikiurem. Jedynym, czego jego zdaniem nie miała, a co mu tak bardzo przeszkadzało, był... brak ambicji. Oprócz rodziny, dzieci i rosołu co niedzielę, w zasadzie na niczym jej nie zależało. Zupełnie na niczym. No, może na kwiatkach na parapecie albo na nowym wieszaku na ręczniki.
Kiedy się poznali, tańczyła w balecie. Gdy przedstawił ją rodzicom, nie mogli wyjść z podziwu nad jej talentem. Otrzymywali zaproszenia na gale, w których tańczyła, i zasiadali w pierwszych rzędach, by podziwiać swoją przyszłą synową. Matka Wiktora wzdychała, ze łzami w oczach patrząc, jak Helena kręci na samych palcach te swoje piruety ubrana w tiulową spódniczkę, której fachowej nazwy nigdy nie potrafiła zapamiętać.
– To tutu – wyjaśniała wielokrotnie Helena tuż po występie, dodając z wdziękiem, iż historia tejże spódniczki, w której tańczą baletnice, zaczęła się w tysiąc osiemset dwudziestym dziewiątym roku i pierwszą baletnicą, która ją włożyła, była Marie Taglioni.
Wiktor słuchał, jak narzeczona opowiada, i musiał przyznać, że był tymi opowieściami urzeczony. Helena miała pasję, żyła z pasją, żyła z polotem i werwą. Musiał zabiegać o jej czas, co wtedy niezwykle go podniecało. Nie to, co teraz, kilka lat po ślubie. Chociaż zadbana i atrakcyjna, jakby z każdym dniem traciła tę atrakcyjność. Mężczyzna złapał się na tym, że wstydzi się mówić kolegom, że jego żona od lat nie robi nic, tylko zajmuje się domem i do tego wszystkiego nie widzi w tym najmniejszego problemu, a wręcz przeciwnie – czuje dumę.
Bywało, że kłamał. Mówił na przykład, że jego druga połowa zajęła się malowaniem i że przygotowuje się do własnego wernisażu. Potem wracał do domu i na widok rozgrzebanego malunku domku z drzewkami ogarniało go zażenowanie. Jak mógł wmawiać innym, że te infantylne bohomazy kiedyś będą dziełami sztuki, skoro sam w to nie wierzył? Helena nigdy nie deklarowała, że chce się spełniać na innej płaszczyźnie, aniżeli na tej, aby być matką i żoną. A jeśli malowała, tańczyła, uprawiała sport czy zajmowała się innymi rzeczami – robiła to wyłącznie dla dobrej zabawy lub poprawy nastroju.
– Ktoś z nas musi zachować swój czas dla rodziny, aby ta była zdrowa i harmonijna, Wiktorze – mawiała, święcie przekonana, że współczesne kobiety robią sobie krzywdę, chcąc za wszelką cenę być multifunkcyjnymi robotami do wszystkiego.
Zresztą... Helena była tak różna od współczesnych kobiet, jak tylko różną można być.
Skąd ona się na Boga wzięła? – dumał teraz, wycierając zaczerwienione od temperatury wody ciało. – Powinna była urodzić się w czasach średniowiecza, gdy te jej poglądy szanowano i uważano za społecznie akceptowane, wręcz pożądane. Nie teraz, w dwudziestym pierwszym wieku, kiedy to kobiety mają prawa do głosowania, pracują, spełniają się i przynajmniej z założenia żyją niemal na równi z mężczyznami. Ktoś ewidentnie zrobił Helenie psikusa, dając jej życie w tej epoce.
Wiktor spojrzał w lustro. Wciąż był przystojny. Może jeszcze bardziej niż kiedy był młodym chłopakiem. Od ślubu z Heleną przybrał na wadze, co tylko wyszło mu na dobre. Przy metrze dziewięćdziesięciu kilka kilogramów na górkę w jego przypadku wyszło na plus. Zbliżał się do czterdziestki, a jego czoło pokryte było seksownymi, poprzecznymi zmarszczkami, sprawiającymi, że wyglądał zmysłowo i inteligentnie. Czuł, że kobiety się za nim oglądają. Czuł ich spojrzenia na sobie. Czuł, że rozbierają go wzrokiem. Klientki wielokrotnie wciskały mu w kieszenie swoje wizytówki z numerami telefonów i adnotacjami w stylu: „Czekam w tym i tym hotelu o tej i o tej. Przyjedź, będę sama i tylko dla ciebie”. Zwykle je wyrzucał. Lubił myśleć o sobie, że zależy mu na zbudowaniu pięknej i trwałej rodziny. Był świadomy, że przy Helenie jest to na wyciągnięcie ręki.
Aż na jego drodze pojawiła się młoda, piękna i szalenie zdefiniowana na sukces Klara. Była jak grom z jasnego nieba. Przyniosła jakieś dokumenty do podpisania i zadała mu kilka trafnych, niezwykle błyskotliwych pytań. Zanim na nie odpowiedział, musiał się dobrze zastanowić. Zaimponowało mu to. Już dawno żadna kobieta nie zmusiła go do wysiłku intelektualnego. Była to miła odmiana w stosunku do toczących się rozmów o szkole, cenie pomidorów i o tym, co nowego w serialu granym w telewizji od lat, w którym to aktorzy już nie muszą się nawet uczyć na pamięć tekstów swoich ról, gdyż wszystko już odegrali i co pewien czas po prostu to powtarzają. Z Klarą to było coś innego, wzniosłego, coś, co nawet dziś, po trwającym już prawie dwa lata romansie, mógłby nazwać ekstazą. Tak, to słowo w odniesieniu do jego uczuć wcale nie było przesadne. Klara wyzwalała w nim prawdziwą męskość. Zmuszała go do wysiłku, wciąż kazała za sobą gonić, starać się o nią, podążać za nią i za jej pragnieniami. Nie to, co Helena. Dla niej mógł być opryskliwy, a i tak pozostawał najlepszy. Przy Klarze to by nie przeszło. Ona musiała być zauważona i dopieszczona. I chyba to najbardziej go w niej pociągało.
Tuż po prysznicu Wiktor zarzucił na siebie idealnie wyprasowaną przez żonę piżamę i po cichutku, licząc na to, że Helena już zasnęła, wyszedł z łazienki. Na palcach przemaszerował przez korytarz domu prowadzący do małżeńskiej sypialni, gdzie w zamkniętej na kluczyk szufladzie zostawił wyciszony telefon komórkowy. Dopisało mu szczęście, gdyż Helena już spała. Zmęczona miłosnymi uniesieniami oddychała cicho i równomiernie. W pomieszczeniu wciąż unosił się zapach ich połączonych ciał, których woń aż go cofnęła. Czuł potworne wyrzuty sumienia i jednocześnie ulgę, że jego żona była taka porządna i postanowiła go poinformować, że chce mieć z nim drugie dziecko. Chciała wszystko zaplanować tak, jak planuje się zadania na nadchodzący tydzień. Najpierw lekarz, potem jakieś durne witaminy, a następnie ciąża. Zero spontaniczności. Zrobiło mu się niedobrze.
Wyciągnął telefon z szuflady i odwróciwszy się na pięcie, obrzucił Helenę spojrzeniem. Przez odsłoniętą roletę światło księżyca złożyło na jej twarzy swój delikatny dotyk, sprawiając, że wyglądała jeszcze piękniej niż zazwyczaj. Przypomniał mu się krążący w internecie mem, którego hasło w odniesieniu do żony głosiło „żebyś ty była trochę bardziej obca”. No tak... obca. Nieprzewidywalna, spontaniczna, wyzwolona, pełna ambicji i temperamentna. Czyli taka, jak Klara – pomyślał zadręczony wyrzutami sumienia.
Uśmiechnął się delikatnie i zaskoczony swoją nagłą potrzebą podszedł do żony, by pocałować jej nagie ramię. Kiedyś jej zapach tak bardzo go podniecał i... teraz też. Lecz było to zupełnie inne podniecenie. Kiedyś mieszało się ono z potrzebą zaopiekowania się tą kobietą, odpowiedzialności za nią. A teraz z potrzebą zwykłego zwierzęcego seksualnego wyżycia. Na początku, kiedy zaczął sypiać z Klarą, czuł się z tym bardzo źle. Z upływem czasu jednak nauczył się radzić sobie z ogarniającymi go wyrzutami. Helena nie wiedziała o Klarze i tak ślepo go kochała, że nawet nie przyszłoby jej do głowy o cokolwiek podejrzewać męża. Gotowa była sobie tę głowę za niego obciąć. Za jego zasadniczość, moralność i transparentność, nie tylko jako prawnika, lecz właśnie jako głowy rodziny. Klara natomiast wiedziała o Helenie, co było całkowicie naturalne. Wciąż nosił na palcu obrączkę. Bywało, że śmiała się z niej, mówiąc, że działa na nią jak najlepszy afrodyzjak. Mówiła: „Ona pierze ci bieliznę, a ja ją z ciebie ściągam i jara mnie to, jak nie wiem co”. Tak, jak wszystko w życiu przemija, tak i śmiech kochanki miał przeminąć. Romans zawsze niesie za sobą konsekwencje. A jego wyjście na jaw w większości przypadków pozostaje tylko kwestią czasu.
Pogubiony na początku Wiktor wytłumaczył sobie, że będzie się starał być najlepszym mężem, jak to tylko możliwe, a spotkania z Klarą potraktuje jak zwyczajną rozrywkę. Przecież jemu też, oprócz harowania na rodzinę, coś od życia się należało. Seks bez zobowiązań, o czym zresztą regularnie początkowo przypominała mu Klara, odstresowywał go i relaksował. Nadszedł jednak czas, że kochanka zmieniła swoje nastawienie. Coraz częściej domagała się spotkań z nim i dopytywała, kim właściwie jest dla niego. Skończyła się beztroska związku na boku i mężczyzna czuł, że nadchodzi moment, gdy trzeba będzie podjąć ostateczną decyzję.
Wyszedł z sypialni i zerknął na swój smartfon. Piętnaście wiadomości na WhatsAppie mówiło samo za siebie. Wiktor nie musiał ich czytać, by domyślić się, że Klara się wściekła, iż dzisiejszego wieczora nie pojawił się w jej mieszkaniu. Niby co miał jej napisać? Że nie przyjdzie, bo żona akurat na dziś zaplanowała próbę generalną przed finałem zwiastującym wieść o powiększeniu rodziny? No przecież nie mógł tego zrobić.
Wyszedł na taras znajdujący się po drugiej stronie domu, usiadł na wygodnym ogrodowym fotelu i wybrał numer kochanki. Był uzależniony od jej głosu, ciała, umysłu, intelektu. I chociaż niekiedy miotał się i zastanawiał, czy rozwodząc się, nie zrobi błędu, to wszystkie jego wątpliwości nikły w zestawieniu z nią, Klarą – jego narkotykiem.
Nie ma ciemności. Jest tylko brak światła.
Albert Einstein
Rozdział 2
Kiedyś
Zapach drożdżowej babki wypełnił dom rodziny Linniczenków. Helena uwielbiała wstawać o świcie, by zdążyć zachwycić czymś pysznym swoich domowników. Noc gładko przechodziła w dzień, gdy wyciągała ciasto z piekarnika, a chwilę później usłyszała dźwięk budzika swojego męża. Wyjęła z szuflady garnek, nalała do niego mleka i podgrzała je na kakao.
– O, jesteś, kochanie – przywitała Wiktora z uśmiechem, całując go w policzek. – Zobacz, co dla ciebie upiekłam.
Zmarszczył czoło.
– O której wstałaś? O czwartej?
– Nie, no coś ty – zaśmiała się. – Wystarczyło o piątej.
– Że też ci się chciało, naprawdę. Co ja bym oddał za każdą dodatkową godzinę snu. Gdybym tylko miał taką możliwość, nie wystawiłbym nogi z łóżka.
Helena ukroiła kawałek ciasta, położyła je na talerz i postawiła na stole przed mężem.
– Po takiej nocy – mrugnęła, mieszając w kubku kakao – mam mnóstwo energii.
– Taaa. – Wiktor wbił zęby w iście królewskie śniadanie.
Helena poszła na górę, by obudzić Fausti. Kilka chwil później wraz z zaspaną dziewczynką wróciła kuchni.
– Cześć, tatku, zawieziesz mnie do szkoły? – spytała słodkim głosikiem Fausti, wskakując ojcu na kolana i przytulając się do niego.
Wiktor przełknął, grając na zwłokę z odpowiedzią. Po nocnej rozmowie z kochanką wolał nie spóźnić się na poranną z nią kawę, na którą chadzali niemal codziennie pod przykrywką ważnych do omówienia spraw służbowych.
– Proszę, proszę – nalegała córeczka, ujmując twarz ojca w małe rączki i całując jego obydwa policzki.
Helena jadła śniadanie i nie przestawała się uśmiechać. Ogarniała ją wdzięczność za to, co udało jej się w życiu zbudować. Nie znała większej wartości niż rodzina.
– No, panie Linniczenko, wygląda na to, że nie ma pan wyjścia. Chyba że chce pan podpaść swojej ukochanej i jedynej córce – powiedziała do męża tak serdecznie, jak tylko się dało.
– Spóźnię się do pracy, dziewczyny.
– Oj tam, raz nie zawsze, dwa nie co dzień, tatku, jak to mawia mamcia – rzuciła Fausti, zeskakując ojcu z kolan. – Odnośnie do jedynej córki, to kiedy wreszcie będę miała braciszka albo siostrzyczkę?
Wiktor o mało co nie zakrztusił się gorącym kakao.
– Kamila mówi, że dzieci przynosi bocian, ale ja jej nie wierzę. Dzieci biorą się z miłości, prawda, mamusiu?
– Nie inaczej, skarbie.
– Otóż to. A wy się kochacie, to na pewno niebawem będę miała rodzeństwo, prawda? A moglibyście załatwić mi małego braciszka? Proszę, proszę. – Złożyła rączki, jak do modlitwy, rozczulając tym Helenę.
Aż chciało się rzec „o wilku mowa”, lecz na razie kobieta wolała swoje macierzyńskie plany trzymać w tajemnicy przed córeczką.
Gdy Faustyna zjadła, cmoknęła tatę w policzek i pobiegła się szykować do szkoły, Helena przygotowała pojemniki z lunchem i jeden z nich wręczyła mężowi.
– Za dużo jem. Przytyłem i ruszam się jak słoń – skwitował, biorąc od niej posiłek.
– Jakoś wczorajszej nocy nie zauważyłam – odparła zalotnie.
Gdy oddalał się do garderoby, błagał w duchu, aby tylko Faustyna się nie guzdrała i by udało mu się w miarę szybko odstawić ją do szkoły, by zdążyć na kawę z Klarą. Całe szczęście jego pogańskie modły zostały wysłuchane. Córka wyszykowała się w trymiga, niespełna kwadrans później stała gotowa do drogi, z założonym plecakiem. Wiktor wrócił do łazienki na parterze, aby skropić się perfumami, które Klara uwielbiała. Gucci Guilty zawsze działało na nią jak afrodyzjak. Psiknął za uszami i w zgłębienie nadgarstków, uśmiechnąwszy się na myśl o kochance i ich porannym rytuale picia kawy w Starbucksie położonym na trasie prowadzącej do kancelarii. W myśl zasady, że najciemniej pod latarnią. Wsunął na stopy markowe mokasyny, zarzucił na siebie marynarkę, otworzył drzwi i nakazał Fausti, aby wsiadała do auta.
– Heleno, wychodzimy! – zawołał.
– Poczekaj, poczekaj – odpowiedział mu zdyszany głos z oddali domu.
Zdziwił się, zobaczywszy żonę. Ubrana w czarną klasyczną sukienkę – jaką zwykł określać „bandażową”, gdyż taka była obcisła – wyglądała, jakby się dokądś wybierała.
– Pomyślałam, że pojadę z wami – powiedziała, wkładając naprędce buty.
– Ale... ale jak? Nie chcesz odpocząć?
– Niby od czego?
– No... nie wiem.
– Wy mnie nie męczycie, Wiktorze – obruszyła się.
Totalnie wytrąciła go z rytmu tym swoim spontanicznym, zupełnie niepodobnym do niej zachowaniem. Próbował wybić jej z głowy ten pomysł, mówiąc, że nie będzie miał możliwości odwieźć jej z powrotem, lecz na nic się to zdało. Helena uśmiechnęła się tylko i odparła, że przy okazji może wpadnie do kosmetyczki niedaleko szkoły Fausti i że przecież może wrócić taksówką.
Po paru minutach siedzieli wszyscy w czarnym mercedesie Wiktora. Wyjeżdżając z garażu, pomachali rozpromienionej na ich widok sąsiadce z domu naprzeciwko. Na nią, jak i na większość ludzi, obrazek pięknej, szczęśliwej rodziny działał inspirująco.
Faustyna cały czas coś opowiadała. Buzia się jej wręcz nie zamykała. Świergotała o jakimś nowym koledze, który dołączył do jej klasy i którego mama podobno jest dentystką, a tata kimś tam, nie wiadomo kim, oraz o świetnym sposobie na gładkie włosy, jaki rzekomo robił furorę wśród jej najbliższych koleżanek. Helena siedziała obok męża, zadawała córce pytania i w skupieniu słuchała odpowiedzi. Fausti zauważyła, że o ile mamę interesuje to, co mówi, o tyle tata odpływa gdzieś myślami.
– Może coś wspólnie zaśpiewamy? – zaproponowała i nie czekając na odpowiedź, chwyciła za telefon ojca i uruchomiła z aplikacji Spotify piosenkę Jadą, jadą misie.
Razem z Heleną zaczęły śpiewać na całe gardło. Klaskały w ręce i chichotały, żartując, że zrobiły z auta Wiktora wesoły autobus.
– Tatusiu, ktoś do ciebie napisał na WhatsAppie. Już ci mówię kto, poczekaj. Kartofel? Kto to jest Kartofel? – zapytała zdziwiona Fausti, gdy piosenka się skończyła, a ta chciała włączyć jakiś inny kawałek ze smartfona ojca.
Wiktor zamarł. Jak mógł być tak nieostrożny. Przełknął i możliwie jak najspokojniej poprosił córkę, by oddała mu telefon.
– Kartofel? – zaśmiała się Helena. – Kto to?
– Och, pracownica. Nazwałem ją Kartofel, bo nie jest, mówiąc delikatnie, za bardzo lotna. Ostatnio jednak udało jej się zaparzyć świetną kawę i zaczęliśmy się śmiać, że trzeba jej za to wystrugać order z ziemniaka. Dlatego wpisałem ją Kartofel. – Wiktor na poczekaniu wymyślił tę historyjkę, ku swemu zdziwieniu rozbawiając tym dziewczyny.
Błagał w duchu, by ten temat skończył się, zanim na dobre się rozkręci. Miał nadzieję, że Klara, dla niepoznaki Kartofel, nie napisze nic pikantnego, jak często to robiła, by podsycić temperaturę w sypialni. Wyobraźnia Wiktora wyświetlała mu w głowie same nieodpowiednie filmy. Musiał jak najszybciej odebrać córce telefon.
– Może wstąpimy do Starbucksa? – zaproponowała nagle Helena, zabierając komórkę Fausti i wręczając ją mężowi. – Tak dla odmiany napijesz się jej ze mną, a nie tej od Kartofla. – Uśmiechnęła się promiennie.
Przejmując telefon, odetchnął z ulgą i poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy. Był blady.
– Tak. Tak! Kupię sobie muffina do szkoły! – zawołała radośnie Fausti.
– Jadłaś ciasto mamy. Te muffiny są niezdrowe. Poza tym spóźnisz się na lekcje – burknął wystraszony Wiktor.
Helena spojrzała na niego zaskoczona tą nagłą zmianą nastroju.
– Wiktorze, wszystko okej? Och, to tylko muffin. Noga jej przecież nie odpadnie. Zróbmy coś innego niż zwykle, razem, rodzinnie. Proooooszę. Jak Fausti raz nie pójdzie na pierwszą lekcję, to przecież świat się nie zawali.
– No właśnie, tatusiu, nie zawali się. Nogi mi nie odpadną. Idziemy do Starbucksa, idziemy do Starbucksa, idziemy do Starbucksa. Wszyscy razem – podśpiewywały obie.
Tak bardzo się cieszyły, że Wiktor Linniczenko, jeden z najlepszych adwokatów w mieście, człowiek uchodzący za kogoś, kogo nie da się przekonać do racji innych, niż jego własne, po prostu nie miał wyjścia. Musiał spełnić ich życzenie. W przeciwnym razie Helena zaczęłaby węszyć, a to nie było mu do niczego potrzebne. I tak siedział po uszy w gównie. Liczba masek, jaką zmuszony był nosić, kosztowała go mnóstwo energii. Nie był jeszcze gotowy na rozmowę z żoną o rozwodzie. Nie po wspólnie spędzonej nocy, nie przy dziecku i nie teraz, gdy dzień wcześniej prosiła go o ponowne macierzyństwo, tak bardzo nieświadoma, co dzieje się w ich związku, że aż było to niemożliwe. Nie uważał się za króla dyplomacji, sądząc po życiu, jakie wiódł, ale też nie uważał się za skończonego drania. Nie on pierwszy i nie ostatni postanowił coś zmienić. Chciał rozstać się z żoną i zacząć budować coś od nowa u boku innej kobiety. Mnóstwo jego kolegów tak żyło. A w zasadzie większość. Był świadomy emocjonalnej przeprawy przez to wszystko. Oprócz Heleny, musiał jeszcze porozmawiać ze swoimi rodzicami, którzy uwielbiali synową i byli nią wprost zachwyceni, zwłaszcza matka. No i... była jeszcze Fausti.
Zaparkował samochód tam gdzie zawsze i nerwowo rozejrzał się po parkingu w nadziei, że Klarze znudziło się czekanie i obrażona pojechała do kancelarii. Wolał znieść jej pełne kobiecych fochów docinki, niż spotkać ją w kawiarni w towarzystwie żony. Na szczęście nigdzie nie dojrzał czerwonego kabrioletu kochanki, więc odetchnął.
Wysiadł z auta i tak jak zawsze obszedł je, by otworzyć Helenie drzwi. Uwielbiała, gdy to robił. Nauczyła go bycia szarmanckim w stosunku do niej już w pierwszych latach małżeństwa. Teraz nie robił tego, by jej zaimponować, lecz zwyczajnie z przyzwyczajenia. Podał jej dłoń i pomógł wysiąść.
– Dziękuję, kochanie. Przy tobie zawsze czuję się tak bezpiecznie – rzekła zalotnie, uśmiechając się do niego. – Może powtórzymy dziś w nocy to, co wczoraj? – wyszeptała.
Od zapachu jego męskich perfum zakręciło się jej w głowie i odrobinę się zachwiała. Przytrzymał ją w pasie. Była taka drobna i krucha. Sięgała mu ledwie do pachy. Nie przepadała za szpilkami, w przeciwieństwie do Klary. Wciąż powtarzała, że po latach tańczenia na palcach wygodę ceni sobie najbardziej.
– Idziemy już, czy będziecie tak stać tutaj jak Jacek i Barbara zakochana para? – spytała Fausti, patrząc na rodziców, którzy byli całym jej życiem.
Wzięli ją do środka, złapali za rączki i ruszyli przed siebie. Gdy wchodzili po schodach, Wiktor jeszcze raz rozejrzał się za kabrioletem Klary. Parking był dość mały, więc trudno przeoczyć jakiekolwiek auto. A już czerwone to w ogóle. Musiała pojechać do kancelarii.
Później ją przeproszę – pomyślał. Kupię jakieś kwiaty i czekoladki, może i jakąś bieliznę. Zawsze była łasa na takie gesty.
Linniczenkowie weszli do środka i podeszli do lady. Chociaż był środek tygodnia i dość wczesna pora, to w kawiarni robiło się tłoczno. Nic dziwnego. Dobra lokalizacja w centrum Szczecina robiła swoje. Fausti wypatrzyła jedyny wolny stolik pod oknem i poprosiła tatę, by go zajął, podczas gdy ona z mamą złożą zamówienie. Wiktor przystał na prośbę córki i poprosił, by zamówiły mu caffe americano i sernik. Helena z Faustyną stanęły w kolejce, a on rozsiadł się w fotelu skąpanym w świetle promieni wiosennego słońca.
Serce waliło mu jak młotem. Coraz dotkliwiej odczuwał podwójne życie i coraz trudniej mu było zachować je w tajemnicy. Poczuł, jak brakuje mu tchu. Poluzował krawat, nabrawszy powietrza w płuca. Przymknął oczy i pod powiekami zobaczył unoszące się nad nim krągłe piersi Klary. Nie miały nic wspólnego z kartoflem. Myślał tylko o tym, aby zakraść się z nią w jakieś zaciszne miejsce i zaspokoić swoje żądze. Przy tej kobiecie tracił rozum. Był w stanie poświęcić dla niej niemalże wszystko. Czuł się coraz bardziej zdecydowany, że w imię miłości do niej zrezygnuje z tego, co już zbudował, czyli... rodziny.
Otworzył oczy i potrząsnął głową. Myśli spowodowały ucisk w spodniach. Sięgnął więc po aktówkę i położył ją sobie na udach.
– Zobacz, kogo spotkałyśmy – zaświergotała Helena, trzymając w dłoniach kubki z kawą.
Wiktor odwrócił głowę i pobladł.
– Cześć, Wiktorze. Poznałam twoją rodzinę – powiedziała Klara, uśmiechnąwszy się do kochanka. Tylko on był w stanie dostrzec, że pod warstwą tego uśmieszku kryją się wściekłość i rozgoryczenie.
– Pani Klara nas poznała, tatusiu, dasz wiarę? Powiedziała, że już nas gdzieś widziała i po chwili zastanowienia doszła do wniosku, że jesteśmy tymi samymi dziewczynami, których zdjęcie stoi na twoim biurku.
– Niesamowita historia, prawda, kochanie? – rzekła Helena, prosząc Klarę, by ta usiadła z nimi przy stoliku i napiła się razem kawy.
– Mamusia kupiła mi muffinka – pochwaliła się Fausti. – Wiem, że jest niezdrowy, bo z czekoladą i pewnie z paczki, jak ty to mówisz, tatku. Ale za to jaki pyyyszny. Lubi pani muffinki? – zwróciła się do Klary.
– Owszem, lubię. Nawet bardzo. Czasami zjadamy je z twoim tatą w porze lunchu.
Helena zdziwiła się, czego nawet nie starała się ukryć. Wiktor wielokrotnie podkreślał, że nie lubi ciast kupowanych na mieście. Zwykł mawiać, że nie wiadomo, z czego są zrobione, i nie ma się pewności, czy zanim zostały wypieczone, to nie leżały miesiącami w zamrażarce.
– Jadasz na lunch muffiny, skarbie? A to nowość – rzekła do męża, czując coś, czego w zasadzie nigdy wcześniej nie czuła. Przeszło jej przez myśl, że jest to chyba zazdrość.
– Jadam je naprawdę sporadycznie, kochanie. I tylko wtedy, gdy wiem, że zostanę dłużej w pracy i nie zdążę na twoje tiramisu. – Wiktor starał się być miły.
Klara skrzywiła się na słowo „kochanie” skierowane do żony. Do tej pory słyszała je tylko w odniesieniu do siebie. Słowa „twoje tiramisu” wywołały w niej odruch mdłości.
Opanowała się jednak dość szybko.
– Robi pani tiramisu? – rzekła, patrząc na swoją rywalkę. – Ja mam do tego dwie lewe ręce.
– Ale na pewno ma pani inne wspaniałe zalety. W przeciwnym razie tatuś by panią zwolnił – powiedziała Fausti.
Wszyscy się roześmiali. Gdy radość ustała, Helena zaproponowała Klarze, że chętnie wyśle jej przepis na ulubione tiramisu Wiktora, jeśli tylko ta poda jej swój numer. Słysząc to, Wiktor oblał się zimnym potem i zaczął kaszleć.
– Dobrze się czujesz, skarbie? – zaniepokoiła się Helena, kładąc mężowi rękę na czole.
Było zimne. Na pewno nie miał temperatury. Zdenerwowany wstał od stołu, informując, że musi wyjść do łazienki. Szczerze powiedziawszy, bał się jak cholera zostawiać te dwie kobiety sam na sam ze sobą, lecz nie miał wyjścia. Im dłużej siedział z nimi przy jednym stoliku, tym większe odnosił wrażenie, że zaraz z nerwów zwymiotuje. Gdy znalazł się w łazience, opłukał twarz wodą i spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Trudno mu było spojrzeć sobie w oczy. Jeszcze większą trudność sprawiało mu to, aby codziennie szukać nowych powodów do rozgrzeszania swoich czynów. Nie mógł narzekać na żonę. Nie miał prawa uznawać ją za złą za to, że zakochana była w rodzinie i nie chciała wrócić do pracy, zwłaszcza że naprawdę nie brakowało im na nic pieniędzy. Stojąc tak w pustej łazience, usłyszał dźwięk nadchodzącej wiadomości.
Ona nie jest taka, jak mówiłeś. Śliczna, mądra i zabawna. Nie odeszłabym od takiej żony. Zaczynam rozumieć, że to, co mówisz, to tylko czcze gadanie. Ty jej nie zostawisz. Gdybyś to zrobił, byłbyś głupcem.
Wiktor osłabł. Było jakieś ziarno prawdy w słowach Klary. Od wielu miesięcy obiecywał jej, że to załatwi i sprowadzi się do niej, lecz z jakichś przyczyn nie potrafił tego zrobić. Sądził, że nie kocha już Heleny, ale nie umiał od niej odejść. Dom, który tworzyła, był... ciepły i taki, o jakim zawsze marzył. Jednocześnie też marzył o tym, że jego druga połowa będzie się spełniać, odnosić sukcesy, a on będzie miał o czym z nią rozmawiać. Uwielbiał rozmowy na poziomie, wymagające, takie jakie prowadził z Klarą. Gdyby tak można było zjeść ciastko i mieć ciastko, świat byłby idealny. Niestety. Nadmierny konsumpcjonizm niewiele ma wspólnego z wartościowym posiadaniem. Przeinwestował, jeśli chodzi o pożycie intymne, i właśnie zbierał tego konsekwencje.
– Gdzie Klara? – spytał po powrocie do stolika.
Helena poklepała miejsce obok siebie, dojadając końcówkę muffinka.
– Prosiła, aby ci przekazać, że spotkacie się w pracy. Przypomniała sobie, że nie dokończyła czytania jakichś ważnych akt. Swoją drogą, skarbie, wspaniała kobieta. I jaka piękna! Ten onieśmielający uśmiech i nooogi aż do nieba. Proszę, powiedz mi, że nie mam powodów do zazdrości – zaśmiała się, przeżuwając ciasto.
Wiktorowi nie było do śmiechu. Starał się, jak tylko potrafił, zachowywać naturalnie w obecności żony i córki, lecz nijak mu to wychodziło. Stracił ochotę na kawę. Próbował zachować jasność umysłu i się skupiać na tym, co mówiła do niego żona. Buzia się jej nie zamykała. Wciąż wracała do tematu wakacji, które właśnie zaczęła im planować. Był zbyt zmęczony, aby brać czynny udział w rozmowie. Patrzył na nią i aż mu było żal, że lada chwila, gdy tylko się dowie, ten jej pogodny uśmiech zniknie jej z twarzy. Lecz nie to martwiło go najbardziej, wszak Helena była dorosła i pozostawał niemal pewien, że jej wrodzony optymizm pomoże jej przejść przez życiowe zawirowania. Zdecydowanie bardziej martwił się o to, jak na tę całą sytuację zareaguje ich ukochana córka, Fausti.
Kiedyś łatwiej mu przychodziło udobruchanie Klary. Kiedyś zdecydowanie rzadziej w ogóle musiał to robić. Kiedyś... ich układ był jasny i klarowny – seks bez zobowiązań i nic więcej. Ale to wszystko było kiedyś. A dokładniej w czasach, kiedy to niczego sobie nie obiecywali i dopóki nie padły słowa... „kocham cię”.
To on wypowiedział je pierwszy, ku własnemu zdziwieniu. Nie znał siebie od tej strony. Owszem, słyszał o kryzysie wieku średniego i tak dalej. Lecz kiedy poznał Klarę, był zdania, że ostatnim, co można o nim powiedzieć, jest to, że przechodzi kryzys. A jednak z jakichś przyczyn zbliżyli się do siebie, chociaż ani on nie podrywał jej, ani ona jego. Kiedy teraz, po dwóch latach znajomości, zastanawiał się nad tym, coraz częściej dochodził do wniosku, że zbliżyli się do siebie pod wpływem okoliczności, w jakich przyszło im funkcjonować. Ot, po prostu spędzali ze sobą mnóstwo czasu i tak jakoś wyszło.
Pierwszy raz pocałował ją tuż po tym, jak wygrali sprawę z pozoru niemożliwą do wygrania. Wybiegli z sądu i spontanicznie w wyniku wszechogarniającej radości wpadli sobie w ramiona. Poczuwszy swoją bliskość, zanim się spostrzegli, ich wargi już się stykały. To było szaleństwo. Środek maja, centrum miasta. Przecież każdy mógł ich zobaczyć, dosłownie każdy. Mieli szczęście, że jednak nikt się nimi nie zainteresował. A może to było jednak nieszczęście? W każdym razie po tym pierwszym pocałunku próbowali nad sobą zapanować i Klara nawet złożyła propozycję, że zmieni kancelarię. Wiktor wybił jej to z głowy, zapewniając, że więcej się to nie powtórzy i że przecież są dorośli, więc stać ich oboje na chłodny profesjonalizm. Na niedługo jednak tego chłodu wystarczyło. Ledwie na niespełna dwa tygodnie. Niby nie chcieli się do siebie zbliżyć, a jednak szukali okazji ku temu, by zostać sam na sam. I tak oto po miesiącu wylądowali w łóżku, tłumacząc sobie, że nie robią nic złego, poza tym, że darują sobie obopólną przyjemność. Te ich chwile przerodziły się w całe wieczory, które mężczyzna zmuszony był dzielić na pół. Do dwudziestej zostawał u Klary, a po dwudziestej wracał do żony i córki, aby zdążyć przeczytać tej drugiej bajkę. Często zasypiał z otwartym Kopciuszkiem na twarzy. Wówczas żona budziła go delikatnym głaskaniem policzka. Gdy otwierał oczy i widział jej piękny uśmiech, dopadały go wyrzuty sumienia, że ją zdradza. W miarę upływu czasu do żony, zamiast współczucia, zaczął odczuwać... złość.
Zacisnął teraz oczy, przypomniawszy sobie te wszystkie momenty, gdy Helena tak bardzo się o niego starała. Dlaczego denerwowało go jej mówienie o domu, ich córce, wakacjach, obejrzanych serialach i przeczytanych kobiecych książkach? Nie miał pojęcia. Może dlatego, że tak naprawdę nigdy nie zakochał się w niej w taki sposób, w jaki zakochał się w Klarze – szalony, nieprzewidywalny, zwariowany i posunięty do granic przyzwoitości. Być może dlatego kochanka działała na niego jak narkotyk.
– Porozmawiamy? – wyszeptał, stając za jej plecami, kiedy czekała, aż ekspres zaparzy kawę.
Nie odezwała się. Czuł jej zapach i widział przez siateczkę czarnej bluzki zmysłowe ramiączko stanika. Nerwowo stukała śródstopiem o podłogę, wbijając szpilkę wysokiego buta w drewniany parkiet w kancelarii. Zachodził w głowę, jak może jej być w takim obuwiu wygodnie.
Ekspres wydał dźwięk, Klara wzięła filiżankę i nie obejrzawszy się za siebie, ruszyła do swojego biura. Wiktor poszedł za nią. Po raz pierwszy, nie zważając na pozory, zamknął za sobą drzwi, chociaż nigdy tego nie robił.
– Otwórz, proszę – rzekła z przerażeniem. – Zaraz będą o nas plotkować.
– Nie obchodzi mnie to.
– Czyżby? A to od kiedy? Nie martwisz się, że ktoś doniesie twojej żonie, że się ze mną zamykasz?
Gdy to mówiła, drżał jej głos. Nie mogła też zapanować nad trzęsącymi się dłońmi, więc odstawiła na blat biurka parującą filiżankę. Usiadła na miękkim skórzanym fotelu, założyła nogę na nogę i skrzyżowała ramiona na klatce piersiowej. Chciała wyglądać na pewną i zdecydowaną, chociaż dygotała w środku.
Wiktor podszedł do niej, przesunął nieco kawę w bok i przysiadł na miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stała. Milczeli parę minut. Chciał zajrzeć Klarze w oczy, lecz uciekała wzrokiem. Po raz pierwszy widział ją w takim stanie. Chciał dotknąć jej szczupłego kolana, ale się odsunęła.
– Porozmawiaj ze mną, proszę – wyszeptał jeszcze raz.
Westchnęła i znów zamilkła. Ta cisza była dla niego katorgą. O wiele bardziej wolałby, aby na niego po prostu nawrzeszczała.
– Powiem jej o nas.
– Czyżby?
– Tak.
– Kiedy?
– Niebawem, obiecuję.
Pokręciła głową i zaśmiała się z ironią.
– Wiesz... jakoś ci nie wierzę. Po tym, co dziś zobaczyłam, to...
– Niby co zobaczyłaś?
– Jak to co? To, że ona jest piękną kobietą. Jest miła, wesoła i kurewsko zgrabna. Do tego ta wasza córka. Byłbyś głupcem, chcąc je zostawić. Ja myślałam że... – urwała, wstawszy z krzesła, i podeszła do okna.
Zależało jej na ukryciu swojego cierpienia. Wiktor stanął za nią i położył dłonie na jej szczupłych ramionach. Była taka piękna i pociągająca, że musiał się powstrzymywać, by nie pocałować jej szyi.
– Będzie lepiej, jak mnie teraz zostawisz. Mam mnóstwo pracy. Muszę jakoś się na niej skoncentrować.
– Klara, ja...
– Lepiej nic nie mów. To było do przewidzenia. Tak to jest, jak się sypia z żonatymi i spuszcza uczucia ze smyczy. Nie powinnam była do tego dopuścić. Zwyczajnie mam za swoje. Jeszcze jak... jak zobaczyłam twoją córkę, to... Przepraszam. – Ledwo się powstrzymała, aby nie wybuchnąć przy nim płaczem.
Szybkim krokiem ruszyła do wyjścia i będąc już w drzwiach, wpadła na sekretarkę. Trąciła łokciem pulchną kobietę, która na moment straciła równowagę.
– A tej co? Czemu płakała? – spytała pani Jadzia z troską w głosie.
– Płakała? Nie zauważyłem – odparł głupio Wiktor, dorzucając naprędce jakieś kłamstwo o rzekomych problemach rodzinnych Klary.
– Bidusia... życie jej nie oszczędzało. Ale cóż, tak to już jest. Pana pewnie nic nie zdziwi, mecenasie. Tyle się tych dramatów ludzkich naoglądacie, że lepiej nie mówić. Ale naszej pani Klarze to życie mogło nieco darować. Oj, mogło – westchnęła.
– Darować? A niby czego? – spytał, przejmując od sekretarki stertę dokumentów.
– A to pan nie wie, że nasza pani Klara to... ho ho.
– Proszę dokończyć, jak już pani zaczęła.
– Wolę nie. To nie moje sprawy. Gdyby pani Klara chciała, toby panu powiedziała sama. Skoro nic nie mówi, to widocznie nie ma życzenia o swojej przeszłości gadać – powiedziała pani Jadzia i opuściła biuro.
Wiktor usiadł na miejscu Klary i zaczął przeglądać dokumentację rozwodową Janickich, usiłując cokolwiek pojąć z tego, co się tam wyprawiało. Kiedyś, w czasach gdy ślubował Helenie, myślał, że ich mimo wszystko to nie spotka. Liczył, że ich małżeństwo będzie trwało, dopóki śmierć ich nie rozłączy. Ponieważ jego matka była zauroczona Heleną od pierwszego dnia, namawiała swojego syna do zacieśnienia relacji z tą uroczą dziewczyną. Wielokrotnie w dzieciństwie oraz wczesnej młodości słyszał, że skoro matka czuje sercem, że dana kobieta jest odpowiednia, to nie wolno tej matczynej intuicji lekceważyć. Nie miał zbyt wielu dziewczyn przed Heleną i w zasadzie nie wiedział, czym jest miłość. Myślał, że poczuł ją właśnie do żony. Dlatego też się jej oświadczył. Jakże się rozczarował tym uczuciem, gdy poznał Klarę, gdy jego sercem, ciałem i duszą zawładnęło wszechogarniające i trudne do opisania pożądanie.
– Jesteś już. – Wstał od biurka, zobaczywszy Klarę, która właśnie wróciła z łazienki. Po jej twarzy było widać, że płakała. – Umów się ze mną. Proszę. Mogę przyjechać dziś wieczorem?
– Byliśmy umówieni na wczoraj. Nie przyjechałeś, bo zostałeś w domu z żoną. Byliśmy też umówieni na dzisiejszy poranek. Przyjechałeś, lecz zabrałeś ze sobą żonę i córkę. Nie uważasz, że to zbyt wiele? Czy ty wiesz, co ja w ogóle czuję?
– Dziś będzie inaczej. Przyjadę.
– Nie kłam, Wiktorze. To wszystko już nie ma sensu. Oboje dobrze wiemy, że nigdy nie będziemy razem.
– Powiem jej. Daj mi jeszcze trochę czasu. To nie jest takie proste. Mamy dziecko. Muszę to jakoś...
– No właśnie. Macie dziecko. Wasza córka jest ważniejsza od kochanki.
– Ty też jesteś ważna, rozumiesz? Ty! I nie jesteś kochanką, tylko...
– Tylko kim? – przerwała mu. – No? Kim jestem?