Należy do mnie - Anna H. Niemczynow - ebook + audiobook

Należy do mnie ebook i audiobook

Anna H Niemczynow

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

18 osób interesuje się tą książką

Opis

Starannie wyreżyserowany dramat psychologiczny.

Helena, była primabalerina, dla rodziny zrezygnowała z dobrze zapowiadającej się kariery. Jej mąż, Wiktor, nie docenia tych poświęceń, prowadząc podwójne życieu boku enigmatycznej Klary.

Fausti, córka małżeństwa, usiłuje odnaleźć się w rzeczywistości pełnej tajemnic, pozorów i gier wymykających się dorosłym spod kontroli. Dziewczynce z pomocą przychodzi terapeutka dr Mound, za której kunsztem pracy skrywa się bolesna historia.

Czy działanie w imię dobra usprawiedliwia ludzkie uczynki? Czy bezwarunkowa miłość nam służy? Czy może bywa przekleństwem?

Należy do mnie to poruszająca opowieść o tym, jak trudno poznać kogoś do końca. Czule i wymownie naszkicowany słowem świat rozpaczliwych wyborów i dróg, z jakich nie można zawrócić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 440

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 1 min

Lektor: Ewa Konstanciak
Oceny
4,6 (357 ocen)
272
44
29
12
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ewusia787

Z braku laku…

Temat ważny i trudny. Niestety początek i przedstawienie postaci wraz z lektorką dały mi odczucie przesłodzenia. Postaci są niespójne, mdłe do bólu, nieprawdziwe. Matka raz opisywana jako bystra i inteligentna raz jako pusta słodka idiotka. Dziewczynka raz jako mały przedszkolaczek a później wczesnoszkolna dziewczynka. A to.jakby w jednym.czasie. Przebrnęłam przez około 3godziny i mam dość. Terapeutka przez pół roku czyli jedno spotkanie w tygodniu to około 20 spotkań czeka na kontakt z nastolatką. można zrozumieć 1-5 spotkań bez słowa. Ale pół roku? Bzdury, przerysowana historia. Dobry temat, ważne emocje ale zachowania postaci są źle przedstawione
30
KasikMa

Nie oderwiesz się od lektury

Aniu musisz napisać drugą część...
10
Sebor

Nie oderwiesz się od lektury

Wow!!! ogromne brawa!!! Bardzo potrzebna i wartościowa książka!!!!
10
asia2044

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra ale Bardzo trudna książka
10
Kredzia__

Nie oderwiesz się od lektury

G E N I A L N A 💔
10

Popularność




Co­py­ri­ght © by Anna Har­łu­ko­wicz-Niem­czy­now 2024 Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Luna, im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy 2024
Re­dak­cja: KA­TA­RZYNA WOJ­TAS
Ko­rekta: Ze­spół, KA­TA­RZYNA WOJ­TAS
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: Pa­weł Pan­cza­kie­wicz / PAN­CZA­KIE­WICZ.ART.DE­SIGN – www.pan­cza­kie­wicz.pl
Zdję­cie na okładce © Mag­da­lena Wa­si­czek / Tre­vil­lion Ima­ges
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji: PAU­LINA KU­REK
Skład i ła­ma­nie: Per­pe­tuum
W książce wy­ko­rzy­stano słowa pio­se­nek: „Niebo z mo­ich stron” sł. Krzysz­tof Dzi­kow­ski s. 95, 98; „Nic za złe” sł. Anita Lip­nicka s. 131; „Dla mnie to już ko­niec” sł. Kaśka So­chacka i Kor­tez s. 222; „Matka Po­lka” sł. Ju­lita Kusy s. 291, 292.
War­szawa 2024 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-68121-81-0
Wy­daw­nic­two Luna Im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11a 01-527 War­szawawww.wy­daw­nic­two­luna.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Tę książkę de­dy­kuję mo­jemu sy­nowi, Re­mi­giu­szowi.

Jesz­cze wczo­raj trzy­ma­łam Cię na rę­kach, a dziś już po­szu­ku­jesz swo­jego miej­sca w ży­ciu i wy­bie­rasz się na stu­dia. Chcia­ła­bym, abyś wie­dział, że je­ste­śmy z Cie­bie bar­dzo dumni. Do­kąd­kol­wiek pój­dziesz i co­kol­wiek bę­dziesz ro­bił, pa­mię­taj, że u nas za­wsze masz swój dom, w któ­rym cze­kamy na Cie­bie z otwar­tymi ra­mio­nami.

Bądź do­brym czło­wie­kiem i zdo­by­waj świat.

Ko­cham Cię ca­łym ser­cem.

Usza­no­wa­nie cu­dzego prawa do po­sia­da­nia wła­snego zda­nia jest ak­tem mi­ło­ści.

Ro­bisz pre­zent in­nym lu­dziom, kiedy po­zwa­lasz im spo­koj­nie dzie­lić się wła­snymi po­glą­dami.

To nie ta­kie trudne – słu­chać bez osą­dza­nia.

To nie ta­kie straszne – przy­znać się, że „ja nie wiem”, i roz­ła­do­wać sy­tu­ację.

Po­zwól in­nym czuć, że mają coś do po­wie­dze­nia.

Wcale nie mu­simy mieć za­wsze ra­cji.

Więk­szość bi­tew, ja­kie pro­wa­dzimy, to­czy się w na­szej gło­wie.

Don Mi­guel Ruiz

Pro­log

Te­raz

Spod na­cią­gnię­tych na szczu­płe nad­garstki rę­ka­wów bia­łej bluzki wy­sta­wały ka­wałki cie­li­stych, zle­wa­ją­cych się ze skórą pla­strów. Ktoś na­kleił je, jak do­mnie­mała dok­tor Mał­go­rzata Mo­und, w celu przy­kry­cia prawdy. Ten ktoś zro­bił to nad wy­raz sta­ran­nie. Psy­cho­te­ra­peutka, cho­ciaż ni­gdy nie miała kło­po­tów ze wzro­kiem, le­d­wie je do­strze­gła. Wie­lo­let­nie do­świad­cze­nie po­wstrzy­my­wało ją jed­nak przed sta­wia­niem jed­no­znacz­nych hi­po­tez. Tuż po stu­diach zda­rzało się, że po­no­siły ją emo­cje. Ale to było dawno. Te­raz do wie­dzy, że są one złym do­radcą i nie warto się nimi su­ge­ro­wać, do­łą­czyły jesz­cze skru­pu­lat­nie wy­pra­co­wane kom­pe­ten­cje. O ile to, co wi­działa na ze­wnątrz mo­gła ja­koś zin­ter­pre­to­wać, o tyle tego, co działo się w ma­łej Fau­sti, już nie­ko­niecz­nie.

– Może zjesz cu­kierka? – spy­tała, pod­su­wa­jąc w stronę dziew­czynki me­ta­lowe pu­dełko z ła­ko­ciami.

Mała na­wet nie drgnęła.

Więk­szość dzie­cia­ków rzu­ci­łaby się na tę ła­twą przy­nętę. Dziew­czynka nie­stety nie na­le­żała do więk­szo­ści. Nie re­ago­wała na żadną z prób na­wią­za­nia kon­taktu. Py­tana o wiek mil­czała. Nie chciała zdra­dzić, ja­kie jest jej ulu­bione zwie­rzę, ko­lor ani bajka na Net­flik­sie. Dok­tor Mo­und ce­lowo spy­tała o bajkę je­de­na­sto­latkę. My­ślała, że ta za­opo­nuje i rzuci coś w stylu: „Bajki są dla dzie­cia­ków”, lecz nic ta­kiego się nie wy­da­rzyło.

Fau­sti trzy­mała przed sobą sple­cione palce, trwa­jąc w ci­szy i ewi­dent­nie pró­bu­jąc prze­cze­kać tę ża­ło­sną w jej od­czu­ciu próbę le­karki na­wią­za­nia z nią kon­taktu. Ka­skada ja­snych wło­sów spły­wała jej po ple­cach, się­ga­jąc aż do sie­dzi­ska krze­sła. Mo­und jesz­cze raz spoj­rzała na jej nad­garstki. Dziew­czynka, do­strze­gł­szy ten wzrok, po­pra­wiła ela­styczne gumki przy rę­ka­wach.

– Fajne masz spodnie – po­wie­działa Mo­und, wy­chy­liw­szy się po ku­bek.

Jak żyła, a tro­chę to już trwało, nie wi­działa tak po­szar­pa­nego dżinsu. Fau­sti spoj­rzała na nią z po­gardą.

Je­den zero dla mnie – le­karka za­trium­fo­wała pod wpły­wem tego wro­giego spoj­rze­nia.

– Kiedy by­łam młoda, a uwierz mi na słowo, że tak było, też chcia­łam wy­ra­żać sie­bie stro­jem. Ale to były inne czasy. Chcesz, to ci o tym opo­wiem.

Fau­sti wró­ciła do daw­nej sie­bie. Wbiła wzrok w sple­cione przed sobą dło­nie i mil­czała. Ślady wro­giego spoj­rze­nia znik­nęły i jej twarz znów przy­brała nie­obecny wy­raz.

Pra­co­wały ze sobą od sze­ściu mie­sięcy i czte­rech dni. Spo­ty­kały się na re­gu­larne se­sje dwa razy w ty­go­dniu. Przez cały ten czas usły­szała od na­sto­latki je­dy­nie „dzień do­bry”, kiedy ta wcho­dziła do ga­bi­netu, i „do wi­dze­nia”, gdy za­my­kała za sobą drzwi. Dziś po raz pierw­szy ich spoj­rze­nia się spo­tkały. Kto by po­my­ślał, że za­działa coś ta­kiego, jak po­chwała po­szar­pa­nych spodni?

Fau­sti wy­raź­nie wy­ła­my­wała się z wszel­kich ram, w ja­kich dok­tor Mo­und przez lata pracy z mło­dymi ludźmi na­uczyła się po­ru­szać. Nie tra­fiało do niej nic. Zu­peł­nie nic. Żadne teo­rie za­czerp­nięte z fa­cho­wej li­te­ra­tury nie zna­la­zły od­nie­sie­nia w przy­padku, jaki swoją po­stawą re­pre­zen­to­wała Fau­sti. Mało tego, nie po­mo­gło na­wet za­wo­dowe do­świad­cze­nie.

– To po­mil­czymy – stwier­dziła Mo­und. – Szcze­rze po­wie­dziaw­szy, lu­bię mil­czeć z tobą, wiesz? Wiem, wiem. Pew­nie my­ślisz, że skoro mi za to płacą, to mil­czę. Ale... – Mo­und za­wie­siła głos. Jej po­trak­to­wane bo­tok­sem czoło na­wet nie drgnęło.

Ewi­dent­nie wa­żyła słowa, zda­jąc so­bie sprawę, że jedno nie­opatrzne może wpły­nąć na ży­cie tej mło­dej dziew­czyny. Swego czasu Mo­und zo­stała przez śro­do­wi­sko le­kar­skie okrzyk­nięta ob­ja­wie­niem psy­cho­te­ra­pii. Nie­moż­liwe za sprawą jej wro­dzo­nej em­pa­tii i swego ro­dzaju wy­czu­cia sta­wało się moż­liwe i nie­malże wkra­czało w strefę cu­dów. Ci, któ­rym już nikt nie da­wał na­dziei, wsku­tek dzia­łań tej ko­biety wy­cho­dzili z cia­snych sko­rup swo­jego je­ste­stwa, ła­miąc wszel­kie ste­reo­typy do­ty­czące dzieci po­cho­dzą­cych z tak zwa­nych trud­nych ro­dzin. Czy czuła sa­tys­fak­cję? W pew­nym sen­sie tak. Lecz na pewno nie z po­wodu przy­pi­sy­wa­nych jej suk­ce­sów. Tym, co ją cie­szyło, było od­zy­skane ży­cie tych mło­dych. Bo prze­cież ża­den z nich nie ro­dził się na­masz­czony smut­kiem i ża­lem. Pra­cu­jąc z tymi dziećmi, za­wsze miała je przed oczami jako no­wo­rodki – bez skazy, czy­ste, pełne uf­no­ści i mi­ło­ści. Zwy­kło się ma­wiać, że to lu­dzie lu­dziom go­tują los. Nie miała naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści, że tak samo było w przy­padku Fau­sti.

Sto­jący na ka­wo­wym sto­liku bu­dzik wy­dał z sie­bie de­li­katne dźwięki. Fau­sti wstała na­tych­miast, jakby tylko cze­kała na ko­niec se­sji.

– Do wi­dze­nia – po­wie­działa, kie­ru­jąc swoje kroki do drzwi i nie oglą­da­jąc się za sie­bie.

– Wi­dzimy się w czwar­tek? – spy­tała jak za­wsze dok­tor Mo­und.

Nie usły­szała od­po­wie­dzi. Od­pro­wa­dziła wzro­kiem dziew­czynkę w co­nver­sach na gru­bej po­de­szwie się­ga­ją­cych po­wy­żej kostki i jesz­cze raz za­chwy­ciła się w my­ślach po­cię­tymi je­an­sami. Nie ble­fo­wała. Na­prawdę jej się po­do­bały. Mała miała cha­rak­ter, to było wi­dać. Coś jed­nak w tym wszyst­kim było dziwne i nie da­wało Mo­und spo­koju. Dla­czego do zbun­to­wa­nego dołu w po­staci wła­śnie tych po­szar­pa­nych spodni Fau­sti wło­żyła grzeczną białą bluzkę i to jesz­cze z koł­nie­rzy­kiem? Nie wy­glą­dała na taką, którą można do cze­go­kol­wiek zmu­sić. A już na pewno nie do tego, co ma no­sić.

Mo­und wes­tchnęła i upiła łyk wy­sty­głej dawno kawy. Usły­szała ci­che pu­ka­nie i pod­nió­sł­szy wzrok, zo­ba­czyła sto­jącą w drzwiach swoją asy­stentkę, Loni.

– Mam od­wo­łać czwart­kową wi­zytę? To trwa już tak długo. A li­sta ocze­ku­ją­cych na roz­mowę z tobą dzieci jest...

– Nie ma mowy – prze­rwała Mo­und. – Dziś spoj­rzała mi w oczy.

– Wie­rzysz, że to wy­star­czy?

– Na po­czą­tek wy­star­czy.

Są lu­dzie, któ­rzy mają silny głos w sercu.

Idąc za nim, albo zo­stają uznani za sza­leń­ców, albo zo­stają le­gen­darni.

Do­ris Mort­man, Wi­chry na­mięt­no­ści

Roz­dział 1

Trzy lata wcze­śniej

He­lena wzięła głę­boki wdech, po czym wy­pu­ściła po­wie­trze, roz­glą­da­jąc się z uśmie­chem na twa­rzy. Ręce miała skrzy­żo­wane na pier­siach. Nic a nic nie prze­szka­dzał jej gwar od paru go­dzin wy­peł­nia­jący dom, na który kilka lat wcze­śniej wraz z mę­żem za­cią­gnęli kre­dyt. Tak bar­dzo wów­czas się bali, czy so­bie po­ra­dzą. Zu­peł­nie nie­po­trzeb­nie. Gdyby wtedy ktoś po­wie­dział jej, że po tej ziemi, którą w prze­szło­ści na­zy­wali ścier­ni­skiem, bę­dzie bie­gała wraz z przy­ja­ciółmi ich wy­ma­rzona córka, chyba by nie uwie­rzyła. Le­ka­rze, cho­ciaż nie wprost, to jed­nak su­ge­ro­wali, że w jej przy­padku zaj­ście w ciążę bę­dzie gra­ni­czyło z cu­dem. Tym bar­dziej sza­no­wała tenże zwany ży­ciem CUD. Cud, który od­mie­nił wszystko.

– Ma­mu­siu, ma­mu­siu, zo­bacz! – krzyk­nęła Fau­styna, dmuch­nąw­szy w pla­sti­kowe kó­łeczko, z któ­rego wy­do­by­wały się my­dlane bańki. – Nie stój tak, kla­skaj! Łap je! – za­rzą­dziła dziew­czynka.

He­lena po­słusz­nie rzu­ciła się w po­goń za kru­chymi ni­czym cien­kie szkło ozdo­bami jej ogrodu. Ko­le­żanki córki do­łą­czyły do niej, szcze­bio­cząc jedna przez drugą. Przy­glą­da­jąca się im z od­dali star­sza pani nie za­uwa­żyła, że wśród kilku dziew­czy­nek w wieku szkol­nym sza­leje do­ro­sła ko­bieta. Zresztą, kto by się jej dzi­wił. He­lena wy­glą­dała młodo i atrak­cyj­nie, a Fau­styna była ko­pią swo­jej matki. Ten sam de­li­katny typ urody, ten sam ko­lor wło­sów i ten sam za­rys syl­wetki, który już te­raz zdra­dzał, że dziew­czynka jest ra­czej, jak to się zwy­kło ma­wiać, drob­nej ko­ści.

He­lena wal­czyła jak lwica, by strą­cić jak naj­wię­cej my­dla­nych ba­niek. Za­wsze za­le­żało jej na tym, by za­im­po­no­wać córce.

– Brawo, ma­mu­siu. Brawo, brawo! – wo­łała Fau­sti, po­pi­sku­jąc i pod­ska­ku­jąc z ra­do­ści.

Pod­eks­cy­to­wana He­lena pod­sko­czyła, ile sił, by strą­cić naj­więk­szą bańkę, za­nim ta sa­mo­ist­nie pęk­nie i... nie­stety nie udało się, gdyż wy­bi­ja­jąc się w po­wie­trze, stra­ciła rów­no­wagę i jak długa upa­dła na trawę. Przy­ja­ciółki Fau­styny za­chi­cho­tały, ła­piąc się z ra­do­ści za brzuszki. He­lena rów­nież się ro­ze­śmiała. Le­żała na tra­wie, pa­trzyła w niebo, do któ­rego po­dą­żały te okrą­głe po­wody do ra­do­ści, i w gło­wie miała same do­bre my­śli – chwilo trwaj, je­steś piękna, nie bra­kuje mi ni­czego. Gdyby jesz­cze raz sta­nęła przed wy­bo­rem, czy po­sta­wić na ka­rierę za­wo­dową, czy po­świę­cić się ma­cie­rzyń­stwu, znów bez wa­ha­nia wy­bra­łaby to dru­gie. Ow­szem, więk­szość jej przy­ja­ció­łek nie była w sta­nie po­jąć, jak można świa­do­mie zre­zy­gno­wać z tak do­brze za­po­wia­da­ją­cej się ka­riery. He­lena od dziecka tań­czyła w ba­le­cie, miała do tego praw­dziwy dryg. Ar­ty­styczne śro­do­wi­sko wsy­sało ją w sie­bie z siłą, jaką trudno było okieł­znać. Wspi­nała się na naj­wyż­szy szczyt, do­sta­wała za­pro­sze­nia z ca­łego świata. Mo­gła tań­czyć na de­skach naj­lep­szych te­atrów, zam­ków i do­bry Bóg wie, gdzie jesz­cze. Szły za tym po­tężne pie­nią­dze, sława i pre­stiż.

– Tylko się nie za­ko­chaj. Nie po­trzeba nam nad­miaru emo­cji – ma­wiała tre­nerka i jed­no­cze­śnie ma­na­gerka He­leny, wy­ci­ska­jąc z niej siódme poty na sali – i nie jedz za dużo, aby ci w bio­drach nie przy­było. Wy­sy­piaj się, wiesz sama, ja­kie to ważne. Bez ośmiu go­dzin snu ani rusz – pa­plała i pa­plała, nie ma­jąc bla­dego po­ję­cia o tym, że ktoś, w kogo in­we­stuje swój czas, ener­gię i, co naj­istot­niej­sze, swoje ocze­ki­wa­nia, tylko czeka na ko­niec tre­ningu, aby za­nu­rzyć się w po­tęż­nych ra­mio­nach uko­cha­nego i jego roz­wa­la­ją­cym się oplem corsą po­je­chać do McDo­nalda po frytki z ke­czu­pem.

Wik­tor był jej ta­jem­nicą. Po­znała go zu­peł­nie przy­pad­kiem, w zwy­kły dzień nie­za­po­wia­da­jący ni­czego szcze­gól­nego. Ot, po pro­stu w skle­pie sa­mo­ob­słu­go­wym, gdzie ro­biła za­kupy, po­pro­siła go, aby zdjął jej z gór­nej półki od­tłusz­czone mleko. Wrę­cza­jąc kar­to­nik, tylko raz zaj­rzał jej w oczy. To wy­star­czyło. Uj­rzaw­szy swoje od­bi­cie w jego błę­kit­nych źre­ni­cach, wie­działa, że ma przed sobą ojca swo­ich dzieci. Po­cho­dzili z zu­peł­nie in­nych świa­tów. Ona, do­słow­nie i w prze­no­śni, uno­sząca się nad zie­mią ar­tystka i on, twardo stą­pa­jący po ziemi przy­szły praw­nik. Jego po­cią­gała w niej nie­by­wała kru­chość, a za­ra­zem siła, z jaką po­słu­gi­wała się na sce­nie swoim wą­tłym cia­łem, a ją urze­kły jego cha­ry­zma i zde­cy­do­wa­nie. Był aku­rat po se­sji i miał tro­chę wol­nego czasu, więc za­pro­po­no­wał jej randkę. I tak to się za­częło.

Pa­trząca w niebo He­lena od­pły­nęła w prze­szłość. Ani tro­chę nie ża­ło­wała, że omi­nął ją ten cały splen­dor. Prze­wró­ciła się z ple­ców na bok i zer­k­nęła na dziew­czynki, które wła­śnie do­pa­dły do mi­ski z pa­pry­ko­wymi chip­sami. Za­trzy­mała wzrok na ma­łej Fau­sti i po­dzię­ko­wała za nią w du­chu Opatrz­no­ści.

A po­my­śleć, że ze względu na zbyt ni­ską za­war­tość tkanki tłusz­czo­wej nie wró­żono mi ma­cie­rzyń­stwa. A może by tak? – za­du­mała się. – Może by tak po­sta­rać się dla niej o ro­dzeń­stwo?

Uśmiech­nęła się. Ten uśmiech był za­po­wie­dzią szcze­rej roz­mowy z mę­żem, któ­rej za­pra­gnęła z ca­łego serca.

– Ta­tuś, ta­tuś! – za­wo­łała Fau­styna z ra­do­ścią. Z jej ust nie­opatrz­nie wy­le­ciały resztki chip­sów. Wsko­czyła na ojca, obej­mu­jąc go no­gami w ta­lii i za­rzu­ca­jąc małe ra­mionka na jego szyję.

Po­ca­ło­wał ją w oba po­liczki.

– Je­steś co­raz cięż­sza, moja panno. – Po­ła­sko­tał ją. – Czy ty przy­pad­kiem mi nie obie­ca­łaś, że nie uro­śniesz?

– Nieee. Mu­szę ro­snąć.

– Nie mu­sisz.

– Mu­szę.

– Nie mu­sisz.

– Mu­szę, tatku. Nie po­wstrzy­mam tego. To sil­niej­sze ode mnie.

Wik­tor spoj­rzał na mi­skę z nie­zdro­wymi prze­ką­skami, a na­stęp­nie ob­rzu­cił żonę dość wy­mow­nym spoj­rze­niem.

– Wiesz, że je­śli cho­dzi o sprze­ci­wia­nie się woli na­szej córki, to nie mam szans, prawda, skar­bie? Mar­chewki i jabłka nie mają ta­kiego wzię­cia. – Mru­gnęła i po­de­szła do męża, aby się z nim przy­wi­tać.

Wik­tor po­sta­wił córkę na ta­ra­sie, a na­stęp­nie ujął twarz He­leny, skła­da­jąc na jej ustach jakby wy­mu­szony po­ca­łu­nek. Dziew­czynki za­częły chi­cho­tać.

– Za­ko­chana para, Ja­cek i Bar­bara – za­śpie­wała jedna z nich, co wy­wo­łało miłe uczu­cia u He­leny.

Mał­żeń­stwo zo­sta­wiło ba­wiące się w ogro­dzie dzieci i we­szło do wnę­trza sty­lowo urzą­dzo­nego domu. Ile­kroć ko­bieta omia­tała wzro­kiem to, co udało jej się stwo­rzyć, ty­le­kroć była z sie­bie szcze­rze dumna. Po­do­bało jej się ży­cie go­spo­dyni do­mo­wej i nie za­mie­rzała ni­czego w nim zmie­niać. A już na pewno nie w nie­da­le­kiej przy­szło­ści.

Skie­ro­wała swoje kroki do gu­stow­nej kuchni w ja­snych bar­wach. Drew­niane fronty zdo­bione fre­zami ide­al­nie kom­po­no­wały się z ja­snym kon­glo­me­ra­tem bla­tów. Otwo­rzyła lo­dówkę.

– Dziś pani domu ser­wuje pul­pety w kre­mo­wym so­sie musz­tar­do­wym, do tego su­rówka z pora i ko­pytka ziem­nia­czane. Na po­czą­tek oczy­wi­ście de­li­katna zupa krem z bia­łych wa­rzyw, no i de­ser. Zgad­nij co?

– Nie mam po­ję­cia – mruk­nął znu­dzony Wik­tor.

– No zgad­nij, pro­szę. Tak się sta­ra­łam.

– Bu­dyń?

– Wik­tor, wy­sil się – udała roz­cza­ro­wa­nie jego po­stawą. – Chcę roz­pie­ścić mo­jego wspa­nia­łego męża, który tak ciężko pra­cuje, abym mo­gła się speł­niać jako ko­bieta. Na­prawdę są­dzisz, że po­da­ła­bym ci bu­dyń z paczki? Po­myśl, pro­szę. No, No! Co lu­bisz naj­bar­dziej?

Męż­czy­zna prze­łknął. Sta­ra­nia żony nie zro­biły na nim zbyt du­żego wra­że­nia.

He­lena prze­wró­ciła oczami.

– Ti­ra­misu ci zro­bi­łam. Tak lu­bisz wło­skie kli­maty. No wła­śnie, à pro­pos Włoch. Co my­ślisz o tym, abym za­re­zer­wo­wała dla nas ty­dzień na przy­kład w To­ska­nii? Ni­gdy nie by­łam, a za­wsze chcia­łam. Kiedy jesz­cze tań­czy­łam, mie­li­śmy je­chać tam z ba­le­tem. Stare, zu­peł­nie inne czasy. – Mach­nęła ręką.

– Mo­żesz wró­cić do tańca, kiedy tylko chcesz.

– Eee, nie chcę. Wolę was. I je­dze­nie tych pysz­no­ści, a nie ja­kichś tam su­chych wió­rów. Nie tę­sk­nię za tym. Do­brze wiesz, że to były bar­dziej ma­rze­nia mo­jej matki niż moje. Spró­buj. – Pod­su­nęła mu do ust łyżkę z kre­mo­wym so­sem, chcąc zmie­nić te­mat.

Sma­ko­wało obłęd­nie. Mu­siał przy­znać, że wszystko, co ugo­to­wała bądź upie­kła jego żona, było dzie­łem sztuki. Miała do tego ta­lent.

He­lena na­lała zupy i po­sta­wiła ją przed mę­żem.

– Nie jesz? – spy­tał.

– Och, naja­dłam się przy go­to­wa­niu. A po­tem jesz­cze skub­nę­łam to i owo z dziew­czyn­kami. Je­stem pełna. Spójrz tylko. – Kiw­nęła głową w stronę ogrodu.

Wik­tor od­wró­cił się i wes­tchnął, wy­ra­ża­jąc swoją wąt­pli­wość w to, czy ich co­dzienni go­ście mają swo­ich ro­dzi­ców.

– Te dzie­ciaki prze­sia­dują tu nie­mal każ­dego dnia, He­leno. Da­jesz się wy­ko­rzy­sty­wać – mruk­nął, za­nu­rza­jąc łyżkę w zu­pie.

– Wy­ko­rzy­sty­wać? No coś ty.

– Oczy­wi­ście, że tak. Wi­dzia­łem matkę tej no, jak jej tam. No, tej co wła­śnie rą­bie na dwie ręce na­sze chipsy. Za­raz bluzka jej pęk­nie. Wi­dzisz, jaka ona jest gruba?

– Ci­szej, Wik­to­rze. – He­lena zde­ner­wo­wała się. – Nie mów tak o Ka­mili. Może i ma nieco za dużo tłusz­czyku. Ale to jesz­cze mała dziew­czynka. Na pewno z niego wy­ro­śnie, wy­cią­gnie się, na sto pro­cent.

– No, jak bę­dzie tyle żarła, to na pewno nie. Jej matka szwenda się po kli­ni­kach, od­sysa so­bie tłuszcz i pom­puje usta, a ty pil­nu­jesz jej dzie­ciaka i do tego kar­misz nie­zdro­wym je­dze­niem. Nic do­brego z tego nie bę­dzie, Hela, zo­ba­czysz. – Wik­tor od­su­nął pu­stą mi­skę po zu­pie i nie zdą­żył na­wet mru­gnąć, jak żona po­sprzą­tała po nim i na­ło­żyła mu na ta­lerz dru­gie da­nie.

Wręcz ubó­stwiała dla niego go­to­wać. Roz­ko­szo­wała się wi­do­kiem jego przy­stoj­nej twa­rzy, na któ­rej wprost pro­por­cjo­nal­nie do wy­peł­nio­nego żo­łądka po­ja­wiała się ła­god­ność. Na­uczona do­świad­cze­niem wie­działa, że je­śli chce coś z mę­żem za­ła­twić, musi naj­pierw do­brze po­sta­rać się w kuchni, a za­raz po­tem w sy­pialni. Lu­biła i jedno, i dru­gie. Wik­tor był jej pierw­szą praw­dziwą mi­ło­ścią. No­siła w so­bie prze­ko­na­nie i głę­boką wiarę, że ze­sta­rzeją się ra­zem i będą przy so­bie trwać, aż do śmierci.

– A może by tak... – urwała wpół zda­nia.

– Jak tak za­czy­nasz, to za­czy­nam się bać.

Za­śmiała się.

– Ależ nie ma czego, skar­bie. Stę­sk­ni­łam się za tobą. Tak bar­dzo się stę­sk­ni­łam, wiesz? – Po­de­szła bli­żej i przy­tu­liła się do jego ple­ców.

Pró­bo­wał się opę­dzić od niej, mó­wiąc, że wła­śnie je i że tro­chę mu prze­szka­dza. Ona na­to­miast zda­wała się tego nie do­strze­gać. Wszel­kie jego oznaki by­cia dla niej nie­mi­łym zwa­lała na karb stre­su­ją­cej pracy. Był prze­cież praw­ni­kiem. Ad­wo­ka­tem nie­kiedy sa­mych dia­błów, jak zwykł o so­bie mó­wić. Poza tym dziś, gdy wró­cił do domu, po­ca­ło­wał ją czule. Chciała czuć jego mi­łość i czuła ją. Wik­tor był jej wy­bo­rem na całe ży­cie.

– Wiesz co, skar­bie? – wy­szep­tała mu do ucha. – Może jed­nak We­rona za­miast To­ska­nii? Chcia­ła­bym od­wie­dzić dom Ju­lii i sta­nąć na tym bal­ko­nie. Ty mógł­byś być na dole. Za­wo­ła­ła­bym do cie­bie: „Ro­meo, ty je­steś Ro­meo”. To ta­kie ro­man­tyczne, nie są­dzisz?

Wik­tor wstał od stołu, strą­ca­jąc z sie­bie dło­nie żony. Pod­szedł do eks­presu, jak gdyby ni­gdy nic. Mimo peł­nego żo­łądka nie udzie­lił mu się jej ro­man­tyczny na­strój. Wręcz prze­ciw­nie – iry­to­wał go. Uwa­żał, że za­cho­wa­nie żony jest in­fan­tylne, lecz z ja­kichś przy­czyn nie po­tra­fił jej tego po­wie­dzieć otwar­cie.

– Usiądź, ko­cha­nie. Ja ci zro­bię kawy i na­łożę ti­ra­misu – za­rzą­dziła.

Gdy pił kawę i de­lek­to­wał się roz­pły­wa­ją­cym w ustach de­se­rem, wy­raź­nie dała mu do zro­zu­mie­nia, że dziś nie wy­kręci się z nocy, jaką pra­gnęła z nim spę­dzić. Roz­pięła gu­zik bluzki, by za­chę­cić go głę­boką czer­wie­nią no­wej bie­li­zny. Zro­biło mu się go­rąco. Mógł mie­wać te swoje hu­mory, lecz prze­cież był męż­czy­zną. Mu­siał przy­znać, że mimo upływu lat He­lena wciąż była piękną i pełną wdzięku ko­bietą.

Wstał i pod­szedł do niej, co ta na­tych­miast wy­ko­rzy­stała, przy­tu­la­jąc się do niego i ca­łu­jąc go w usta.

– Chcę mieć z tobą dru­gie dziecko, Wik­to­rze – po­wie­działa tuż po po­ca­łunku.

– Ale...

– Ciiii... Ani słowa. Szczę­śliwa żona to szczę­śliwe ży­cie. A ja już pod­ję­łam de­cy­zję.

Gdy woda spły­wała po jego na­gim ciele, czuł ulat­nia­jący się ze skóry za­pach żony. Był na sie­bie zły, że znów to zro­bili. Ab­surdu tej ca­łej sy­tu­acji do­da­wał fakt, że mę­czyły go wy­rzuty su­mie­nia, iż to wła­śnie z He­leną zdra­dza swoją ko­chankę Klarę, a nie od­wrot­nie.

Wy­lał tro­chę płynu na gąbkę i za­czął się szo­ro­wać.

Dłu­żej tak nie wy­trzy­mam – po­my­ślał.

Był bli­ski po­wie­dze­nia żo­nie, że chce roz­wodu, że już jej nie ko­cha i że w za­sa­dzie, od­kąd uro­dziła się Fau­styna, od­nosi wra­że­nie, że nic poza dziec­kiem i kre­dy­tem ich nie łą­czy.

Zmę­czony szo­ro­wa­niem ciała rzu­cił gąbkę na dro­gie ka­felki i oparł czoło o ścianę prysz­nica. Po­dej­rze­wał, że z jego oczu lecą łzy, lecz nie miał pew­no­ści. Czuł przej­mu­jący smu­tek. Z każ­dym dniem co­raz więk­szy, wszak od wielu mie­sięcy pró­bo­wał znie­chę­cić do sie­bie He­lenę, trak­tu­jąc ją, krótko mó­wiąc, po pro­stu źle, lecz jego „sta­ra­nia” ni­czym nie skut­ko­wały. Wciąż po­wta­rzała, że go ko­cha, że jest mi­ło­ścią jej ży­cia, że ich ro­dzina jest dla niej naj­waż­niej­sza i że to wła­śnie ze względu na nią nie za­mie­rza wró­cić do pracy za­wo­do­wej.

– Je­stem po­wo­łana do by­cia żoną i mamą, Wik­to­rze – mó­wiła, gdy de­li­kat­nie su­ge­ro­wał jej po­wrót do tańca, albo cho­ciaż do na­ucza­nia in­nych.

Mi­liony męż­czyzn na ca­łym świe­cie cie­szy­łyby się, ma­jąc w domu tak od­daną żonę. Taką, która sprząta, pie­rze, go­tuje, zaj­muje się dziec­kiem i – jakby tego wszyst­kiego było mało – jest atrak­cyjna fi­zycz­nie. Naj­więk­szą za­letą He­leny nie były jed­nak te wszyst­kie rze­czy, lecz przede wszyst­kim to, że ona pra­wie ni­gdy nie na­rze­kała. Cza­sami od wiel­kiego dzwonu wy­rwało się jej, że za nim tę­skni i że mógłby może mniej pra­co­wać, na­to­miast spę­dzać wię­cej czasu z ro­dziną. Lecz gdy od­po­wia­dał, że dzięki jego pracy wiodą do­stat­nie ży­cie, na­tych­miast sta­wiała się do pionu i jesz­cze go ża­ło­wała, mó­wiąc, jaki to on jest biedny, że musi tak ciężko pra­co­wać, i pie­jąc z za­chwytu nad tym, jak do­zgon­nie jest mu wdzięczna za ży­cie, ja­kie dzięki jego cięż­kiej pracy wiodą.

– Tak lu­bię być mamą, skar­bie. Tak bar­dzo, wiesz? – wy­szep­tała tuż po tym, jak go uwio­dła, za­raz po­tem do­da­jąc, że nie może dłu­żej wal­czyć z ma­cie­rzyń­skim in­stynk­tem.

– Nie wiem, He­leno... – wy­szep­tał, le­żąc na ple­cach i wpa­tru­jąc się w su­fit.

Za­miast o tym, co mówi do niego żona, my­ślał ra­czej o Kla­rze, którą znów bę­dzie mu­siał za­pew­niać, że nic go z żoną nie łą­czy. Nie mógł wręcz znieść do­tyku rąk He­leny na swo­jej skó­rze. Dla­czego wciąż z nią sy­piał? Na to py­ta­nie sam nie po­tra­fił od­po­wie­dzieć. Gdyby nie Fau­styna i jego ogromna mi­łość do niej, już dawno by się wy­pro­wa­dził. Po­trze­bo­wał jed­nak czasu, aby wszystko do­brze za­pla­no­wać i po­ukła­dać so­bie w gło­wie.

Klara co­raz bar­dziej się nie­cier­pli­wiła. Zresztą nie dzi­wił się jej. Mó­wił, że ją ko­cha, że chce z nią być, że swoją przy­szłość wiąże wła­śnie z nią, a jed­no­cze­śnie każ­dego dnia wra­cał z pracy do domu, w któ­rym cze­kała na niego inna ko­bieta. Ko­bieta bę­dąca jego żoną. Żoną, która zda­wała się ślepa na wszyst­kie sy­gnały, ja­kie jej wy­sy­łał. I jakby tego wszyst­kiego było mało, chciała z nim mieć dru­gie dziecko.

– Och, nie bój się, skar­bie. Nie ma czego. Przy Fau­sti też się ba­li­śmy i zo­bacz, jaka piękna dziew­czynka z niej wy­ro­sła. Gdyby tak chłop­czyk nam się te­raz tra­fił, rety... A zresztą, to cał­ko­wi­cie obo­jętne. By­leby dziecko było zdrowe. À pro­pos, umó­wi­łam się do le­ka­rza... – pa­plała i pa­plała, nie zwa­ża­jąc na to, że nie jest słu­chana. – Wiesz, chcia­ła­bym to do­brze za­pla­no­wać. Naj­pierw zro­bić ba­da­nia le­kar­skie, czy wszystko jest w po­rządku. Po­win­nam chyba za­cząć brać wi­ta­miny i na pewno kwas fo­liowy. Tak, kwas fo­liowy to jest to. Po­dobno trzeba za­ży­wać go mi­ni­mum przez dwa­na­ście ty­go­dni przed pla­no­wa­nym zaj­ściem w ciążę. Dasz wiarę? Jak ja wy­trzy­mam dwa­na­ście ty­go­dni – stęk­nęła i za­raz po­tem się za­śmiała.

Wik­to­rowi wcale nie było do śmie­chu. Czuł się obrzy­dli­wie. Jak ktoś od­czło­wie­czony z su­mie­nia. Było mu wstyd z po­wodu po­dwój­nego ży­cia, które pro­wa­dził już od, o zgrozo, po­nad dwóch lat. Te­raz stał pod prysz­ni­cem i my­ślał o tym, czego przez ten cały czas do­wie­dział się przede wszyst­kim o so­bie. Wró­ciły wspo­mnie­nia, jak bro­nił się przed uczu­ciem do Klary. Woda lała się stru­mie­niami, a on nie mógł się zmu­sić, by wyjść spod prysz­nica, ja­koś się ogar­nąć i wró­cić do łóżka, gdzie cze­kała na niego żona. Miał na­dzieję, że gdy prze­cią­gnie ką­piel, ta za­śnie i nie bę­dzie mu­siał z nią już roz­ma­wiać.

Iry­to­wały go wszyst­kie plany od­no­śnie do wa­ka­cji w To­ska­nii, We­ro­nie i Bóg je­den wie­dział gdzie jesz­cze. Same Wło­chy za­częły go iry­to­wać, cho­ciaż tak bar­dzo ko­chał kraj ma­ka­ro­nia­rzy. Kie­dyś dałby się po­kroić za te ich Do­lce Vita. Kie­dyś, lecz nie te­raz. Te­raz ze wszyst­kich sił nie chciał być w miej­scu, w któ­rym się znaj­do­wał. Gdyby nie Fau­sti i jej po­ukła­dany świat, który – bądź co bądź – He­lena jej za­pew­niała, o wiele ła­twiej by­łoby mu pod­jąć de­cy­zję. Żona wo­ziła dziew­czynkę do re­no­mo­wa­nej pry­wat­nej szkoły, na za­ję­cia do­dat­kowe z na­uki gry na pia­ni­nie, lek­cje ję­zy­ków ob­cych, te­nisa, tańce, jogę dla dzieci, kurs kom­pu­te­rowy i tak da­lej. Co tylko Fau­sti wy­my­śliła, matka na­tych­miast speł­niała jej prośby. Wszystko można było po­wie­dzieć o He­le­nie, lecz na pewno nie to, że była złą matką czy żoną. Była... no wła­śnie. Do po­rzygu po­rządna.

Na brak seksu też nie mógł na­rze­kać. Wła­ści­wie, gdyby chciał, ro­bi­łaby to z nim co noc. Była za­dbana, szczu­pła, ele­gancka. Za­wsze schlud­nie ubrana i ucze­sana, z ide­al­nie zro­bio­nymi ma­ni­kiu­rem i pe­di­kiu­rem. Je­dy­nym, czego jego zda­niem nie miała, a co mu tak bar­dzo prze­szka­dzało, był... brak am­bi­cji. Oprócz ro­dziny, dzieci i ro­sołu co nie­dzielę, w za­sa­dzie na ni­czym jej nie za­le­żało. Zu­peł­nie na ni­czym. No, może na kwiat­kach na pa­ra­pe­cie albo na no­wym wie­szaku na ręcz­niki.

Kiedy się po­znali, tań­czyła w ba­le­cie. Gdy przed­sta­wił ją ro­dzi­com, nie mo­gli wyjść z po­dziwu nad jej ta­len­tem. Otrzy­my­wali za­pro­sze­nia na gale, w któ­rych tań­czyła, i za­sia­dali w pierw­szych rzę­dach, by po­dzi­wiać swoją przy­szłą sy­nową. Matka Wik­tora wzdy­chała, ze łzami w oczach pa­trząc, jak He­lena kręci na sa­mych pal­cach te swoje pi­ru­ety ubrana w tiu­lową spód­niczkę, któ­rej fa­cho­wej na­zwy ni­gdy nie po­tra­fiła za­pa­mię­tać.

– To tutu – wy­ja­śniała wie­lo­krot­nie He­lena tuż po wy­stę­pie, do­da­jąc z wdzię­kiem, iż hi­sto­ria tejże spód­niczki, w któ­rej tań­czą ba­let­nice, za­częła się w ty­siąc osiem­set dwu­dzie­stym dzie­wią­tym roku i pierw­szą ba­let­nicą, która ją wło­żyła, była Ma­rie Ta­glioni.

Wik­tor słu­chał, jak na­rze­czona opo­wiada, i mu­siał przy­znać, że był tymi opo­wie­ściami urze­czony. He­lena miała pa­sję, żyła z pa­sją, żyła z po­lo­tem i we­rwą. Mu­siał za­bie­gać o jej czas, co wtedy nie­zwy­kle go pod­nie­cało. Nie to, co te­raz, kilka lat po ślu­bie. Cho­ciaż za­dbana i atrak­cyjna, jakby z każ­dym dniem tra­ciła tę atrak­cyj­ność. Męż­czy­zna zła­pał się na tym, że wsty­dzi się mó­wić ko­le­gom, że jego żona od lat nie robi nic, tylko zaj­muje się do­mem i do tego wszyst­kiego nie wi­dzi w tym naj­mniej­szego pro­blemu, a wręcz prze­ciw­nie – czuje dumę.

By­wało, że kła­mał. Mó­wił na przy­kład, że jego druga po­łowa za­jęła się ma­lo­wa­niem i że przy­go­to­wuje się do wła­snego wer­ni­sażu. Po­tem wra­cał do domu i na wi­dok roz­grze­ba­nego ma­lunku domku z drzew­kami ogar­niało go za­że­no­wa­nie. Jak mógł wma­wiać in­nym, że te in­fan­tylne bo­ho­mazy kie­dyś będą dzie­łami sztuki, skoro sam w to nie wie­rzył? He­lena ni­gdy nie de­kla­ro­wała, że chce się speł­niać na in­nej płasz­czyź­nie, ani­żeli na tej, aby być matką i żoną. A je­śli ma­lo­wała, tań­czyła, upra­wiała sport czy zaj­mo­wała się in­nymi rze­czami – ro­biła to wy­łącz­nie dla do­brej za­bawy lub po­prawy na­stroju.

– Ktoś z nas musi za­cho­wać swój czas dla ro­dziny, aby ta była zdrowa i har­mo­nijna, Wik­to­rze – ma­wiała, świę­cie prze­ko­nana, że współ­cze­sne ko­biety ro­bią so­bie krzywdę, chcąc za wszelką cenę być mul­ti­funk­cyj­nymi ro­bo­tami do wszyst­kiego.

Zresztą... He­lena była tak różna od współ­cze­snych ko­biet, jak tylko różną można być.

Skąd ona się na Boga wzięła? – du­mał te­raz, wy­cie­ra­jąc za­czer­wie­nione od tem­pe­ra­tury wody ciało. – Po­winna była uro­dzić się w cza­sach śre­dnio­wie­cza, gdy te jej po­glądy sza­no­wano i uwa­żano za spo­łecz­nie ak­cep­to­wane, wręcz po­żą­dane. Nie te­raz, w dwu­dzie­stym pierw­szym wieku, kiedy to ko­biety mają prawa do gło­so­wa­nia, pra­cują, speł­niają się i przy­naj­mniej z za­ło­że­nia żyją nie­mal na równi z męż­czy­znami. Ktoś ewi­dent­nie zro­bił He­le­nie psi­kusa, da­jąc jej ży­cie w tej epoce.

Wik­tor spoj­rzał w lu­stro. Wciąż był przy­stojny. Może jesz­cze bar­dziej niż kiedy był mło­dym chło­pa­kiem. Od ślubu z He­leną przy­brał na wa­dze, co tylko wy­szło mu na do­bre. Przy me­trze dzie­więć­dzie­się­ciu kilka ki­lo­gra­mów na górkę w jego przy­padku wy­szło na plus. Zbli­żał się do czter­dziestki, a jego czoło po­kryte było sek­sow­nymi, po­przecz­nymi zmarszcz­kami, spra­wia­ją­cymi, że wy­glą­dał zmy­słowo i in­te­li­gent­nie. Czuł, że ko­biety się za nim oglą­dają. Czuł ich spoj­rze­nia na so­bie. Czuł, że roz­bie­rają go wzro­kiem. Klientki wie­lo­krot­nie wci­skały mu w kie­sze­nie swoje wi­zy­tówki z nu­me­rami te­le­fo­nów i ad­no­ta­cjami w stylu: „Cze­kam w tym i tym ho­telu o tej i o tej. Przy­jedź, będę sama i tylko dla cie­bie”. Zwy­kle je wy­rzu­cał. Lu­bił my­śleć o so­bie, że za­leży mu na zbu­do­wa­niu pięk­nej i trwa­łej ro­dziny. Był świa­domy, że przy He­le­nie jest to na wy­cią­gnię­cie ręki.

Aż na jego dro­dze po­ja­wiła się młoda, piękna i sza­le­nie zde­fi­nio­wana na suk­ces Klara. Była jak grom z ja­snego nieba. Przy­nio­sła ja­kieś do­ku­menty do pod­pi­sa­nia i za­dała mu kilka traf­nych, nie­zwy­kle bły­sko­tli­wych py­tań. Za­nim na nie od­po­wie­dział, mu­siał się do­brze za­sta­no­wić. Za­im­po­no­wało mu to. Już dawno żadna ko­bieta nie zmu­siła go do wy­siłku in­te­lek­tu­al­nego. Była to miła od­miana w sto­sunku do to­czą­cych się roz­mów o szkole, ce­nie po­mi­do­rów i o tym, co no­wego w se­rialu gra­nym w te­le­wi­zji od lat, w któ­rym to ak­to­rzy już nie mu­szą się na­wet uczyć na pa­mięć tek­stów swo­ich ról, gdyż wszystko już ode­grali i co pe­wien czas po pro­stu to po­wta­rzają. Z Klarą to było coś in­nego, wznio­słego, coś, co na­wet dziś, po trwa­ją­cym już pra­wie dwa lata ro­man­sie, mógłby na­zwać eks­tazą. Tak, to słowo w od­nie­sie­niu do jego uczuć wcale nie było prze­sadne. Klara wy­zwa­lała w nim praw­dziwą mę­skość. Zmu­szała go do wy­siłku, wciąż ka­zała za sobą go­nić, sta­rać się o nią, po­dą­żać za nią i za jej pra­gnie­niami. Nie to, co He­lena. Dla niej mógł być opry­skliwy, a i tak po­zo­sta­wał naj­lep­szy. Przy Kla­rze to by nie prze­szło. Ona mu­siała być za­uwa­żona i do­piesz­czona. I chyba to naj­bar­dziej go w niej po­cią­gało.

Tuż po prysz­nicu Wik­tor za­rzu­cił na sie­bie ide­al­nie wy­pra­so­waną przez żonę pi­żamę i po ci­chutku, li­cząc na to, że He­lena już za­snęła, wy­szedł z ła­zienki. Na pal­cach prze­ma­sze­ro­wał przez ko­ry­tarz domu pro­wa­dzący do mał­żeń­skiej sy­pialni, gdzie w za­mknię­tej na klu­czyk szu­fla­dzie zo­sta­wił wy­ci­szony te­le­fon ko­mór­kowy. Do­pi­sało mu szczę­ście, gdyż He­lena już spała. Zmę­czona mi­ło­snymi unie­sie­niami od­dy­chała ci­cho i rów­no­mier­nie. W po­miesz­cze­niu wciąż uno­sił się za­pach ich po­łą­czo­nych ciał, któ­rych woń aż go cof­nęła. Czuł po­tworne wy­rzuty su­mie­nia i jed­no­cze­śnie ulgę, że jego żona była taka po­rządna i po­sta­no­wiła go po­in­for­mo­wać, że chce mieć z nim dru­gie dziecko. Chciała wszystko za­pla­no­wać tak, jak pla­nuje się za­da­nia na nad­cho­dzący ty­dzień. Naj­pierw le­karz, po­tem ja­kieś durne wi­ta­miny, a na­stęp­nie ciąża. Zero spon­ta­nicz­no­ści. Zro­biło mu się nie­do­brze.

Wy­cią­gnął te­le­fon z szu­flady i od­wró­ciw­szy się na pię­cie, ob­rzu­cił He­lenę spoj­rze­niem. Przez od­sło­niętą ro­letę świa­tło księ­życa zło­żyło na jej twa­rzy swój de­li­katny do­tyk, spra­wia­jąc, że wy­glą­dała jesz­cze pięk­niej niż za­zwy­czaj. Przy­po­mniał mu się krą­żący w in­ter­ne­cie mem, któ­rego ha­sło w od­nie­sie­niu do żony gło­siło „że­byś ty była tro­chę bar­dziej obca”. No tak... obca. Nie­prze­wi­dy­walna, spon­ta­niczna, wy­zwo­lona, pełna am­bi­cji i tem­pe­ra­mentna. Czyli taka, jak Klara – po­my­ślał za­drę­czony wy­rzu­tami su­mie­nia.

Uśmiech­nął się de­li­kat­nie i za­sko­czony swoją na­głą po­trzebą pod­szedł do żony, by po­ca­ło­wać jej na­gie ra­mię. Kie­dyś jej za­pach tak bar­dzo go pod­nie­cał i... te­raz też. Lecz było to zu­peł­nie inne pod­nie­ce­nie. Kie­dyś mie­szało się ono z po­trzebą za­opie­ko­wa­nia się tą ko­bietą, od­po­wie­dzial­no­ści za nią. A te­raz z po­trzebą zwy­kłego zwie­rzę­cego sek­su­al­nego wy­ży­cia. Na po­czątku, kiedy za­czął sy­piać z Klarą, czuł się z tym bar­dzo źle. Z upły­wem czasu jed­nak na­uczył się ra­dzić so­bie z ogar­nia­ją­cymi go wy­rzu­tami. He­lena nie wie­działa o Kla­rze i tak ślepo go ko­chała, że na­wet nie przy­szłoby jej do głowy o co­kol­wiek po­dej­rze­wać męża. Go­towa była so­bie tę głowę za niego ob­ciąć. Za jego za­sad­ni­czość, mo­ral­ność i trans­pa­rent­ność, nie tylko jako praw­nika, lecz wła­śnie jako głowy ro­dziny. Klara na­to­miast wie­działa o He­le­nie, co było cał­ko­wi­cie na­tu­ralne. Wciąż no­sił na palcu ob­rączkę. By­wało, że śmiała się z niej, mó­wiąc, że działa na nią jak naj­lep­szy afro­dy­zjak. Mó­wiła: „Ona pie­rze ci bie­li­znę, a ja ją z cie­bie ścią­gam i jara mnie to, jak nie wiem co”. Tak, jak wszystko w ży­ciu prze­mija, tak i śmiech ko­chanki miał prze­mi­nąć. Ro­mans za­wsze nie­sie za sobą kon­se­kwen­cje. A jego wyj­ście na jaw w więk­szo­ści przy­pad­ków po­zo­staje tylko kwe­stią czasu.

Po­gu­biony na po­czątku Wik­tor wy­tłu­ma­czył so­bie, że bę­dzie się sta­rał być naj­lep­szym mę­żem, jak to tylko moż­liwe, a spo­tka­nia z Klarą po­trak­tuje jak zwy­czajną roz­rywkę. Prze­cież jemu też, oprócz ha­ro­wa­nia na ro­dzinę, coś od ży­cia się na­le­żało. Seks bez zo­bo­wią­zań, o czym zresztą re­gu­lar­nie po­cząt­kowo przy­po­mi­nała mu Klara, od­stre­so­wy­wał go i re­lak­so­wał. Nad­szedł jed­nak czas, że ko­chanka zmie­niła swoje na­sta­wie­nie. Co­raz czę­ściej do­ma­gała się spo­tkań z nim i do­py­ty­wała, kim wła­ści­wie jest dla niego. Skoń­czyła się bez­tro­ska związku na boku i męż­czy­zna czuł, że nad­cho­dzi mo­ment, gdy trzeba bę­dzie pod­jąć osta­teczną de­cy­zję.

Wy­szedł z sy­pialni i zer­k­nął na swój smart­fon. Pięt­na­ście wia­do­mo­ści na What­sAp­pie mó­wiło samo za sie­bie. Wik­tor nie mu­siał ich czy­tać, by do­my­ślić się, że Klara się wście­kła, iż dzi­siej­szego wie­czora nie po­ja­wił się w jej miesz­ka­niu. Niby co miał jej na­pi­sać? Że nie przyj­dzie, bo żona aku­rat na dziś za­pla­no­wała próbę ge­ne­ralną przed fi­na­łem zwia­stu­ją­cym wieść o po­więk­sze­niu ro­dziny? No prze­cież nie mógł tego zro­bić.

Wy­szedł na ta­ras znaj­du­jący się po dru­giej stro­nie domu, usiadł na wy­god­nym ogro­do­wym fo­telu i wy­brał nu­mer ko­chanki. Był uza­leż­niony od jej głosu, ciała, umy­słu, in­te­lektu. I cho­ciaż nie­kiedy mio­tał się i za­sta­na­wiał, czy roz­wo­dząc się, nie zrobi błędu, to wszyst­kie jego wąt­pli­wo­ści ni­kły w ze­sta­wie­niu z nią, Klarą – jego nar­ko­ty­kiem.

Nie ma ciem­no­ści. Jest tylko brak świa­tła.

Al­bert Ein­stein

Roz­dział 2

Kie­dyś

Za­pach droż­dżo­wej babki wy­peł­nił dom ro­dziny Lin­ni­czen­ków. He­lena uwiel­biała wsta­wać o świ­cie, by zdą­żyć za­chwy­cić czymś pysz­nym swo­ich do­mow­ni­ków. Noc gładko prze­cho­dziła w dzień, gdy wy­cią­gała cia­sto z pie­kar­nika, a chwilę póź­niej usły­szała dźwięk bu­dzika swo­jego męża. Wy­jęła z szu­flady gar­nek, na­lała do niego mleka i pod­grzała je na ka­kao.

– O, je­steś, ko­cha­nie – przy­wi­tała Wik­tora z uśmie­chem, ca­łu­jąc go w po­li­czek. – Zo­bacz, co dla cie­bie upie­kłam.

Zmarsz­czył czoło.

– O któ­rej wsta­łaś? O czwar­tej?

– Nie, no coś ty – za­śmiała się. – Wy­star­czyło o pią­tej.

– Że też ci się chciało, na­prawdę. Co ja bym od­dał za każdą do­dat­kową go­dzinę snu. Gdy­bym tylko miał taką moż­li­wość, nie wy­sta­wił­bym nogi z łóżka.

He­lena ukro­iła ka­wa­łek cia­sta, po­ło­żyła je na ta­lerz i po­sta­wiła na stole przed mę­żem.

– Po ta­kiej nocy – mru­gnęła, mie­sza­jąc w kubku ka­kao – mam mnó­stwo ener­gii.

– Taaa. – Wik­tor wbił zęby w iście kró­lew­skie śnia­da­nie.

He­lena po­szła na górę, by obu­dzić Fau­sti. Kilka chwil póź­niej wraz z za­spaną dziew­czynką wró­ciła kuchni.

– Cześć, tatku, za­wie­ziesz mnie do szkoły? – spy­tała słod­kim gło­si­kiem Fau­sti, wska­ku­jąc ojcu na ko­lana i przy­tu­la­jąc się do niego.

Wik­tor prze­łknął, gra­jąc na zwłokę z od­po­wie­dzią. Po noc­nej roz­mo­wie z ko­chanką wo­lał nie spóź­nić się na po­ranną z nią kawę, na którą cha­dzali nie­mal co­dzien­nie pod przy­krywką waż­nych do omó­wie­nia spraw służ­bo­wych.

– Pro­szę, pro­szę – na­le­gała có­reczka, uj­mu­jąc twarz ojca w małe rączki i ca­łu­jąc jego oby­dwa po­liczki.

He­lena ja­dła śnia­da­nie i nie prze­sta­wała się uśmie­chać. Ogar­niała ją wdzięcz­ność za to, co udało jej się w ży­ciu zbu­do­wać. Nie znała więk­szej war­to­ści niż ro­dzina.

– No, pa­nie Lin­ni­czenko, wy­gląda na to, że nie ma pan wyj­ścia. Chyba że chce pan pod­paść swo­jej uko­cha­nej i je­dy­nej córce – po­wie­działa do męża tak ser­decz­nie, jak tylko się dało.

– Spóź­nię się do pracy, dziew­czyny.

– Oj tam, raz nie za­wsze, dwa nie co dzień, tatku, jak to ma­wia mam­cia – rzu­ciła Fau­sti, ze­ska­ku­jąc ojcu z ko­lan. – Od­no­śnie do je­dy­nej córki, to kiedy wresz­cie będę miała bra­ciszka albo sio­strzyczkę?

Wik­tor o mało co nie za­krztu­sił się go­rą­cym ka­kao.

– Ka­mila mówi, że dzieci przy­nosi bo­cian, ale ja jej nie wie­rzę. Dzieci biorą się z mi­ło­ści, prawda, ma­mu­siu?

– Nie ina­czej, skar­bie.

– Otóż to. A wy się ko­cha­cie, to na pewno nie­ba­wem będę miała ro­dzeń­stwo, prawda? A mo­gli­by­ście za­ła­twić mi ma­łego bra­ciszka? Pro­szę, pro­szę. – Zło­żyła rączki, jak do mo­dli­twy, roz­czu­la­jąc tym He­lenę.

Aż chciało się rzec „o wilku mowa”, lecz na ra­zie ko­bieta wo­lała swoje ma­cie­rzyń­skie plany trzy­mać w ta­jem­nicy przed có­reczką.

Gdy Fau­styna zja­dła, cmok­nęła tatę w po­li­czek i po­bie­gła się szy­ko­wać do szkoły, He­lena przy­go­to­wała po­jem­niki z lun­chem i je­den z nich wrę­czyła mę­żowi.

– Za dużo jem. Przy­ty­łem i ru­szam się jak słoń – skwi­to­wał, bio­rąc od niej po­si­łek.

– Ja­koś wczo­raj­szej nocy nie za­uwa­ży­łam – od­parła za­lot­nie.

Gdy od­da­lał się do gar­de­roby, bła­gał w du­chu, aby tylko Fau­styna się nie guz­drała i by udało mu się w miarę szybko od­sta­wić ją do szkoły, by zdą­żyć na kawę z Klarą. Całe szczę­ście jego po­gań­skie mo­dły zo­stały wy­słu­chane. Córka wy­szy­ko­wała się w try­miga, nie­spełna kwa­drans póź­niej stała go­towa do drogi, z za­ło­żo­nym ple­ca­kiem. Wik­tor wró­cił do ła­zienki na par­te­rze, aby skro­pić się per­fu­mami, które Klara uwiel­biała. Gucci Gu­ilty za­wsze dzia­łało na nią jak afro­dy­zjak. Psik­nął za uszami i w zgłę­bie­nie nad­garst­ków, uśmiech­nąw­szy się na myśl o ko­chance i ich po­ran­nym ry­tu­ale pi­cia kawy w Star­buck­sie po­ło­żo­nym na tra­sie pro­wa­dzą­cej do kan­ce­la­rii. W myśl za­sady, że naj­ciem­niej pod la­tar­nią. Wsu­nął na stopy mar­kowe mo­ka­syny, za­rzu­cił na sie­bie ma­ry­narkę, otwo­rzył drzwi i na­ka­zał Fau­sti, aby wsia­dała do auta.

– He­leno, wy­cho­dzimy! – za­wo­łał.

– Po­cze­kaj, po­cze­kaj – od­po­wie­dział mu zdy­szany głos z od­dali domu.

Zdzi­wił się, zo­ba­czyw­szy żonę. Ubrana w czarną kla­syczną su­kienkę – jaką zwykł okre­ślać „ban­da­żową”, gdyż taka była ob­ci­sła – wy­glą­dała, jakby się do­kądś wy­bie­rała.

– Po­my­śla­łam, że po­jadę z wami – po­wie­działa, wkła­da­jąc na­prędce buty.

– Ale... ale jak? Nie chcesz od­po­cząć?

– Niby od czego?

– No... nie wiem.

– Wy mnie nie mę­czy­cie, Wik­to­rze – ob­ru­szyła się.

To­tal­nie wy­trą­ciła go z rytmu tym swoim spon­ta­nicz­nym, zu­peł­nie nie­po­dob­nym do niej za­cho­wa­niem. Pró­bo­wał wy­bić jej z głowy ten po­mysł, mó­wiąc, że nie bę­dzie miał moż­li­wo­ści od­wieźć jej z po­wro­tem, lecz na nic się to zdało. He­lena uśmiech­nęła się tylko i od­parła, że przy oka­zji może wpad­nie do ko­sme­tyczki nie­da­leko szkoły Fau­sti i że prze­cież może wró­cić tak­sówką.

Po paru mi­nu­tach sie­dzieli wszy­scy w czar­nym mer­ce­de­sie Wik­tora. Wy­jeż­dża­jąc z ga­rażu, po­ma­chali roz­pro­mie­nio­nej na ich wi­dok są­siadce z domu na­prze­ciwko. Na nią, jak i na więk­szość lu­dzi, ob­ra­zek pięk­nej, szczę­śli­wej ro­dziny dzia­łał in­spi­ru­jąco.

Fau­styna cały czas coś opo­wia­dała. Bu­zia się jej wręcz nie za­my­kała. Świer­go­tała o ja­kimś no­wym ko­le­dze, który do­łą­czył do jej klasy i któ­rego mama po­dobno jest den­tystką, a tata kimś tam, nie wia­domo kim, oraz o świet­nym spo­so­bie na gład­kie włosy, jaki rze­komo ro­bił fu­rorę wśród jej naj­bliż­szych ko­le­ża­nek. He­lena sie­działa obok męża, za­da­wała córce py­ta­nia i w sku­pie­niu słu­chała od­po­wie­dzi. Fau­sti za­uwa­żyła, że o ile mamę in­te­re­suje to, co mówi, o tyle tata od­pływa gdzieś my­ślami.

– Może coś wspól­nie za­śpie­wamy? – za­pro­po­no­wała i nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, chwy­ciła za te­le­fon ojca i uru­cho­miła z apli­ka­cji Spo­tify pio­senkę Jadą, jadą mi­sie.

Ra­zem z He­leną za­częły śpie­wać na całe gar­dło. Kla­skały w ręce i chi­cho­tały, żar­tu­jąc, że zro­biły z auta Wik­tora we­soły au­to­bus.

– Ta­tu­siu, ktoś do cie­bie na­pi­sał na What­sAp­pie. Już ci mó­wię kto, po­cze­kaj. Kar­to­fel? Kto to jest Kar­to­fel? – za­py­tała zdzi­wiona Fau­sti, gdy pio­senka się skoń­czyła, a ta chciała włą­czyć ja­kiś inny ka­wa­łek ze smart­fona ojca.

Wik­tor za­marł. Jak mógł być tak nie­ostrożny. Prze­łknął i moż­li­wie jak naj­spo­koj­niej po­pro­sił córkę, by od­dała mu te­le­fon.

– Kar­to­fel? – za­śmiała się He­lena. – Kto to?

– Och, pra­cow­nica. Na­zwa­łem ją Kar­to­fel, bo nie jest, mó­wiąc de­li­kat­nie, za bar­dzo lotna. Ostat­nio jed­nak udało jej się za­pa­rzyć świetną kawę i za­czę­li­śmy się śmiać, że trzeba jej za to wy­stru­gać or­der z ziem­niaka. Dla­tego wpi­sa­łem ją Kar­to­fel. – Wik­tor na po­cze­ka­niu wy­my­ślił tę hi­sto­ryjkę, ku swemu zdzi­wie­niu roz­ba­wia­jąc tym dziew­czyny.

Bła­gał w du­chu, by ten te­mat skoń­czył się, za­nim na do­bre się roz­kręci. Miał na­dzieję, że Klara, dla nie­po­znaki Kar­to­fel, nie na­pi­sze nic pi­kant­nego, jak czę­sto to ro­biła, by pod­sy­cić tem­pe­ra­turę w sy­pialni. Wy­obraź­nia Wik­tora wy­świe­tlała mu w gło­wie same nie­od­po­wied­nie filmy. Mu­siał jak naj­szyb­ciej ode­brać córce te­le­fon.

– Może wstą­pimy do Star­bucksa? – za­pro­po­no­wała na­gle He­lena, za­bie­ra­jąc ko­mórkę Fau­sti i wrę­cza­jąc ją mę­żowi. – Tak dla od­miany na­pi­jesz się jej ze mną, a nie tej od Kar­to­fla. – Uśmiech­nęła się pro­mien­nie.

Przej­mu­jąc te­le­fon, ode­tchnął z ulgą i po­czuł, jak krew od­pływa mu z twa­rzy. Był blady.

– Tak. Tak! Ku­pię so­bie muf­fina do szkoły! – za­wo­łała ra­do­śnie Fau­sti.

– Ja­dłaś cia­sto mamy. Te muf­finy są nie­zdrowe. Poza tym spóź­nisz się na lek­cje – burk­nął wy­stra­szony Wik­tor.

He­lena spoj­rzała na niego za­sko­czona tą na­głą zmianą na­stroju.

– Wik­to­rze, wszystko okej? Och, to tylko muf­fin. Noga jej prze­cież nie od­pad­nie. Zróbmy coś in­nego niż zwy­kle, ra­zem, ro­dzin­nie. Pro­ooooszę. Jak Fau­sti raz nie pój­dzie na pierw­szą lek­cję, to prze­cież świat się nie za­wali.

– No wła­śnie, ta­tu­siu, nie za­wali się. Nogi mi nie od­padną. Idziemy do Star­bucksa, idziemy do Star­bucksa, idziemy do Star­bucksa. Wszy­scy ra­zem – pod­śpie­wy­wały obie.

Tak bar­dzo się cie­szyły, że Wik­tor Lin­ni­czenko, je­den z naj­lep­szych ad­wo­ka­tów w mie­ście, czło­wiek ucho­dzący za ko­goś, kogo nie da się prze­ko­nać do ra­cji in­nych, niż jego wła­sne, po pro­stu nie miał wyj­ścia. Mu­siał speł­nić ich ży­cze­nie. W prze­ciw­nym ra­zie He­lena za­czę­łaby wę­szyć, a to nie było mu do ni­czego po­trzebne. I tak sie­dział po uszy w gów­nie. Liczba ma­sek, jaką zmu­szony był no­sić, kosz­to­wała go mnó­stwo ener­gii. Nie był jesz­cze go­towy na roz­mowę z żoną o roz­wo­dzie. Nie po wspól­nie spę­dzo­nej nocy, nie przy dziecku i nie te­raz, gdy dzień wcze­śniej pro­siła go o po­nowne ma­cie­rzyń­stwo, tak bar­dzo nie­świa­doma, co dzieje się w ich związku, że aż było to nie­moż­liwe. Nie uwa­żał się za króla dy­plo­ma­cji, są­dząc po ży­ciu, ja­kie wiódł, ale też nie uwa­żał się za skoń­czo­nego dra­nia. Nie on pierw­szy i nie ostatni po­sta­no­wił coś zmie­nić. Chciał roz­stać się z żoną i za­cząć bu­do­wać coś od nowa u boku in­nej ko­biety. Mnó­stwo jego ko­le­gów tak żyło. A w za­sa­dzie więk­szość. Był świa­domy emo­cjo­nal­nej prze­prawy przez to wszystko. Oprócz He­leny, mu­siał jesz­cze po­roz­ma­wiać ze swo­imi ro­dzi­cami, któ­rzy uwiel­biali sy­nową i byli nią wprost za­chwy­ceni, zwłasz­cza matka. No i... była jesz­cze Fau­sti.

Za­par­ko­wał sa­mo­chód tam gdzie za­wsze i ner­wowo ro­zej­rzał się po par­kingu w na­dziei, że Kla­rze znu­dziło się cze­ka­nie i ob­ra­żona po­je­chała do kan­ce­la­rii. Wo­lał znieść jej pełne ko­bie­cych fo­chów do­cinki, niż spo­tkać ją w ka­wiarni w to­wa­rzy­stwie żony. Na szczę­ście ni­g­dzie nie doj­rzał czer­wo­nego ka­brio­letu ko­chanki, więc ode­tchnął.

Wy­siadł z auta i tak jak za­wsze ob­szedł je, by otwo­rzyć He­le­nie drzwi. Uwiel­biała, gdy to ro­bił. Na­uczyła go by­cia szar­manc­kim w sto­sunku do niej już w pierw­szych la­tach mał­żeń­stwa. Te­raz nie ro­bił tego, by jej za­im­po­no­wać, lecz zwy­czaj­nie z przy­zwy­cza­je­nia. Po­dał jej dłoń i po­mógł wy­siąść.

– Dzię­kuję, ko­cha­nie. Przy to­bie za­wsze czuję się tak bez­piecz­nie – rze­kła za­lot­nie, uśmie­cha­jąc się do niego. – Może po­wtó­rzymy dziś w nocy to, co wczo­raj? – wy­szep­tała.

Od za­pa­chu jego mę­skich per­fum za­krę­ciło się jej w gło­wie i odro­binę się za­chwiała. Przy­trzy­mał ją w pa­sie. Była taka drobna i kru­cha. Się­gała mu le­d­wie do pa­chy. Nie prze­pa­dała za szpil­kami, w prze­ci­wień­stwie do Klary. Wciąż po­wta­rzała, że po la­tach tań­cze­nia na pal­cach wy­godę ceni so­bie naj­bar­dziej.

– Idziemy już, czy bę­dzie­cie tak stać tu­taj jak Ja­cek i Bar­bara za­ko­chana para? – spy­tała Fau­sti, pa­trząc na ro­dzi­ców, któ­rzy byli ca­łym jej ży­ciem.

Wzięli ją do środka, zła­pali za rączki i ru­szyli przed sie­bie. Gdy wcho­dzili po scho­dach, Wik­tor jesz­cze raz ro­zej­rzał się za ka­brio­le­tem Klary. Par­king był dość mały, więc trudno prze­oczyć ja­kie­kol­wiek auto. A już czer­wone to w ogóle. Mu­siała po­je­chać do kan­ce­la­rii.

Póź­niej ją prze­pro­szę – po­my­ślał. Ku­pię ja­kieś kwiaty i cze­ko­ladki, może i ja­kąś bie­li­znę. Za­wsze była łasa na ta­kie ge­sty.

Lin­ni­czen­ko­wie we­szli do środka i po­de­szli do lady. Cho­ciaż był śro­dek ty­go­dnia i dość wcze­sna pora, to w ka­wiarni ro­biło się tłoczno. Nic dziw­nego. Do­bra lo­ka­li­za­cja w cen­trum Szcze­cina ro­biła swoje. Fau­sti wy­pa­trzyła je­dyny wolny sto­lik pod oknem i po­pro­siła tatę, by go za­jął, pod­czas gdy ona z mamą złożą za­mó­wie­nie. Wik­tor przy­stał na prośbę córki i po­pro­sił, by za­mó­wiły mu caffe ame­ri­cano i ser­nik. He­lena z Fau­styną sta­nęły w ko­lejce, a on roz­siadł się w fo­telu ską­pa­nym w świe­tle pro­mieni wio­sen­nego słońca.

Serce wa­liło mu jak mło­tem. Co­raz do­tkli­wiej od­czu­wał po­dwójne ży­cie i co­raz trud­niej mu było za­cho­wać je w ta­jem­nicy. Po­czuł, jak bra­kuje mu tchu. Po­lu­zo­wał kra­wat, na­braw­szy po­wie­trza w płuca. Przy­mknął oczy i pod po­wie­kami zo­ba­czył uno­szące się nad nim krą­głe piersi Klary. Nie miały nic wspól­nego z kar­to­flem. My­ślał tylko o tym, aby za­kraść się z nią w ja­kieś za­ciszne miej­sce i za­spo­koić swoje żą­dze. Przy tej ko­bie­cie tra­cił ro­zum. Był w sta­nie po­świę­cić dla niej nie­malże wszystko. Czuł się co­raz bar­dziej zde­cy­do­wany, że w imię mi­ło­ści do niej zre­zy­gnuje z tego, co już zbu­do­wał, czyli... ro­dziny.

Otwo­rzył oczy i po­trzą­snął głową. My­śli spo­wo­do­wały ucisk w spodniach. Się­gnął więc po ak­tówkę i po­ło­żył ją so­bie na udach.

– Zo­bacz, kogo spo­tka­ły­śmy – za­świer­go­tała He­lena, trzy­ma­jąc w dło­niach kubki z kawą.

Wik­tor od­wró­cił głowę i po­bladł.

– Cześć, Wik­to­rze. Po­zna­łam twoją ro­dzinę – po­wie­działa Klara, uśmiech­nąw­szy się do ko­chanka. Tylko on był w sta­nie do­strzec, że pod war­stwą tego uśmieszku kryją się wście­kłość i roz­go­ry­cze­nie.

– Pani Klara nas po­znała, ta­tu­siu, dasz wiarę? Po­wie­działa, że już nas gdzieś wi­działa i po chwili za­sta­no­wie­nia do­szła do wnio­sku, że je­ste­śmy tymi sa­mymi dziew­czy­nami, któ­rych zdję­cie stoi na twoim biurku.

– Nie­sa­mo­wita hi­sto­ria, prawda, ko­cha­nie? – rze­kła He­lena, pro­sząc Klarę, by ta usia­dła z nimi przy sto­liku i na­piła się ra­zem kawy.

– Ma­mu­sia ku­piła mi muf­finka – po­chwa­liła się Fau­sti. – Wiem, że jest nie­zdrowy, bo z cze­ko­ladą i pew­nie z paczki, jak ty to mó­wisz, tatku. Ale za to jaki py­y­yszny. Lubi pani muf­finki? – zwró­ciła się do Klary.

– Ow­szem, lu­bię. Na­wet bar­dzo. Cza­sami zja­damy je z twoim tatą w po­rze lun­chu.

He­lena zdzi­wiła się, czego na­wet nie sta­rała się ukryć. Wik­tor wie­lo­krot­nie pod­kre­ślał, że nie lubi ciast ku­po­wa­nych na mie­ście. Zwykł ma­wiać, że nie wia­domo, z czego są zro­bione, i nie ma się pew­no­ści, czy za­nim zo­stały wy­pie­czone, to nie le­żały mie­sią­cami w za­mra­żarce.

– Ja­dasz na lunch muf­finy, skar­bie? A to no­wość – rze­kła do męża, czu­jąc coś, czego w za­sa­dzie ni­gdy wcze­śniej nie czuła. Prze­szło jej przez myśl, że jest to chyba za­zdrość.

– Ja­dam je na­prawdę spo­ra­dycz­nie, ko­cha­nie. I tylko wtedy, gdy wiem, że zo­stanę dłu­żej w pracy i nie zdążę na twoje ti­ra­misu. – Wik­tor sta­rał się być miły.

Klara skrzy­wiła się na słowo „ko­cha­nie” skie­ro­wane do żony. Do tej pory sły­szała je tylko w od­nie­sie­niu do sie­bie. Słowa „twoje ti­ra­misu” wy­wo­łały w niej od­ruch mdło­ści.

Opa­no­wała się jed­nak dość szybko.

– Robi pani ti­ra­misu? – rze­kła, pa­trząc na swoją ry­walkę. – Ja mam do tego dwie lewe ręce.

– Ale na pewno ma pani inne wspa­niałe za­lety. W prze­ciw­nym ra­zie ta­tuś by pa­nią zwol­nił – po­wie­działa Fau­sti.

Wszy­scy się ro­ze­śmiali. Gdy ra­dość ustała, He­lena za­pro­po­no­wała Kla­rze, że chęt­nie wy­śle jej prze­pis na ulu­bione ti­ra­misu Wik­tora, je­śli tylko ta poda jej swój nu­mer. Sły­sząc to, Wik­tor ob­lał się zim­nym po­tem i za­czął kasz­leć.

– Do­brze się czu­jesz, skar­bie? – za­nie­po­ko­iła się He­lena, kła­dąc mę­żowi rękę na czole.

Było zimne. Na pewno nie miał tem­pe­ra­tury. Zde­ner­wo­wany wstał od stołu, in­for­mu­jąc, że musi wyjść do ła­zienki. Szcze­rze po­wie­dziaw­szy, bał się jak cho­lera zo­sta­wiać te dwie ko­biety sam na sam ze sobą, lecz nie miał wyj­ścia. Im dłu­żej sie­dział z nimi przy jed­nym sto­liku, tym więk­sze od­no­sił wra­że­nie, że za­raz z ner­wów zwy­mio­tuje. Gdy zna­lazł się w ła­zience, opłu­kał twarz wodą i spoj­rzał na swoje od­bi­cie w lu­strze. Trudno mu było spoj­rzeć so­bie w oczy. Jesz­cze więk­szą trud­ność spra­wiało mu to, aby co­dzien­nie szu­kać no­wych po­wo­dów do roz­grze­sza­nia swo­ich czy­nów. Nie mógł na­rze­kać na żonę. Nie miał prawa uzna­wać ją za złą za to, że za­ko­chana była w ro­dzi­nie i nie chciała wró­cić do pracy, zwłasz­cza że na­prawdę nie bra­ko­wało im na nic pie­nię­dzy. Sto­jąc tak w pu­stej ła­zience, usły­szał dźwięk nad­cho­dzą­cej wia­do­mo­ści.

Ona nie jest taka, jak mó­wi­łeś. Śliczna, mą­dra i za­bawna. Nie ode­szła­bym od ta­kiej żony. Za­czy­nam ro­zu­mieć, że to, co mó­wisz, to tylko czcze ga­da­nie. Ty jej nie zo­sta­wisz. Gdy­byś to zro­bił, był­byś głup­cem.

Wik­tor osłabł. Było ja­kieś ziarno prawdy w sło­wach Klary. Od wielu mie­sięcy obie­cy­wał jej, że to za­ła­twi i spro­wa­dzi się do niej, lecz z ja­kichś przy­czyn nie po­tra­fił tego zro­bić. Są­dził, że nie ko­cha już He­leny, ale nie umiał od niej odejść. Dom, który two­rzyła, był... cie­pły i taki, o ja­kim za­wsze ma­rzył. Jed­no­cze­śnie też ma­rzył o tym, że jego druga po­łowa bę­dzie się speł­niać, od­no­sić suk­cesy, a on bę­dzie miał o czym z nią roz­ma­wiać. Uwiel­biał roz­mowy na po­zio­mie, wy­ma­ga­jące, ta­kie ja­kie pro­wa­dził z Klarą. Gdyby tak można było zjeść ciastko i mieć ciastko, świat byłby ide­alny. Nie­stety. Nad­mierny kon­sump­cjo­nizm nie­wiele ma wspól­nego z war­to­ścio­wym po­sia­da­niem. Prze­in­we­sto­wał, je­śli cho­dzi o po­ży­cie in­tymne, i wła­śnie zbie­rał tego kon­se­kwen­cje.

– Gdzie Klara? – spy­tał po po­wro­cie do sto­lika.

He­lena po­kle­pała miej­sce obok sie­bie, do­ja­da­jąc koń­cówkę muf­finka.

– Pro­siła, aby ci prze­ka­zać, że spo­tka­cie się w pracy. Przy­po­mniała so­bie, że nie do­koń­czyła czy­ta­nia ja­kichś waż­nych akt. Swoją drogą, skar­bie, wspa­niała ko­bieta. I jaka piękna! Ten onie­śmie­la­jący uśmiech i no­oogi aż do nieba. Pro­szę, po­wiedz mi, że nie mam po­wo­dów do za­zdro­ści – za­śmiała się, prze­żu­wa­jąc cia­sto.

Wik­to­rowi nie było do śmie­chu. Sta­rał się, jak tylko po­tra­fił, za­cho­wy­wać na­tu­ral­nie w obec­no­ści żony i córki, lecz ni­jak mu to wy­cho­dziło. Stra­cił ochotę na kawę. Pró­bo­wał za­cho­wać ja­sność umy­słu i się sku­piać na tym, co mó­wiła do niego żona. Bu­zia się jej nie za­my­kała. Wciąż wra­cała do te­matu wa­ka­cji, które wła­śnie za­częła im pla­no­wać. Był zbyt zmę­czony, aby brać czynny udział w roz­mo­wie. Pa­trzył na nią i aż mu było żal, że lada chwila, gdy tylko się do­wie, ten jej po­godny uśmiech znik­nie jej z twa­rzy. Lecz nie to mar­twiło go naj­bar­dziej, wszak He­lena była do­ro­sła i po­zo­sta­wał nie­mal pe­wien, że jej wro­dzony opty­mizm po­może jej przejść przez ży­ciowe za­wi­ro­wa­nia. Zde­cy­do­wa­nie bar­dziej mar­twił się o to, jak na tę całą sy­tu­ację za­re­aguje ich uko­chana córka, Fau­sti.

Kie­dyś ła­twiej mu przy­cho­dziło udo­bru­cha­nie Klary. Kie­dyś zde­cy­do­wa­nie rza­dziej w ogóle mu­siał to ro­bić. Kie­dyś... ich układ był ja­sny i kla­rowny – seks bez zo­bo­wią­zań i nic wię­cej. Ale to wszystko było kie­dyś. A do­kład­niej w cza­sach, kiedy to ni­czego so­bie nie obie­cy­wali i do­póki nie pa­dły słowa... „ko­cham cię”.

To on wy­po­wie­dział je pierw­szy, ku wła­snemu zdzi­wie­niu. Nie znał sie­bie od tej strony. Ow­szem, sły­szał o kry­zy­sie wieku śred­niego i tak da­lej. Lecz kiedy po­znał Klarę, był zda­nia, że ostat­nim, co można o nim po­wie­dzieć, jest to, że prze­cho­dzi kry­zys. A jed­nak z ja­kichś przy­czyn zbli­żyli się do sie­bie, cho­ciaż ani on nie pod­ry­wał jej, ani ona jego. Kiedy te­raz, po dwóch la­tach zna­jo­mo­ści, za­sta­na­wiał się nad tym, co­raz czę­ściej do­cho­dził do wnio­sku, że zbli­żyli się do sie­bie pod wpły­wem oko­licz­no­ści, w ja­kich przy­szło im funk­cjo­no­wać. Ot, po pro­stu spę­dzali ze sobą mnó­stwo czasu i tak ja­koś wy­szło.

Pierw­szy raz po­ca­ło­wał ją tuż po tym, jak wy­grali sprawę z po­zoru nie­moż­liwą do wy­gra­nia. Wy­bie­gli z sądu i spon­ta­nicz­nie w wy­niku wszech­ogar­nia­ją­cej ra­do­ści wpa­dli so­bie w ra­miona. Po­czuw­szy swoją bli­skość, za­nim się spo­strze­gli, ich wargi już się sty­kały. To było sza­leń­stwo. Śro­dek maja, cen­trum mia­sta. Prze­cież każdy mógł ich zo­ba­czyć, do­słow­nie każdy. Mieli szczę­ście, że jed­nak nikt się nimi nie za­in­te­re­so­wał. A może to było jed­nak nie­szczę­ście? W każ­dym ra­zie po tym pierw­szym po­ca­łunku pró­bo­wali nad sobą za­pa­no­wać i Klara na­wet zło­żyła pro­po­zy­cję, że zmieni kan­ce­la­rię. Wik­tor wy­bił jej to z głowy, za­pew­nia­jąc, że wię­cej się to nie po­wtó­rzy i że prze­cież są do­ro­śli, więc stać ich oboje na chłodny pro­fe­sjo­na­lizm. Na nie­długo jed­nak tego chłodu wy­star­czyło. Le­d­wie na nie­spełna dwa ty­go­dnie. Niby nie chcieli się do sie­bie zbli­żyć, a jed­nak szu­kali oka­zji ku temu, by zo­stać sam na sam. I tak oto po mie­siącu wy­lą­do­wali w łóżku, tłu­ma­cząc so­bie, że nie ro­bią nic złego, poza tym, że da­rują so­bie obo­pólną przy­jem­ność. Te ich chwile prze­ro­dziły się w całe wie­czory, które męż­czy­zna zmu­szony był dzie­lić na pół. Do dwu­dzie­stej zo­sta­wał u Klary, a po dwu­dzie­stej wra­cał do żony i córki, aby zdą­żyć prze­czy­tać tej dru­giej bajkę. Czę­sto za­sy­piał z otwar­tym Kop­ciusz­kiem na twa­rzy. Wów­czas żona bu­dziła go de­li­kat­nym gła­ska­niem po­liczka. Gdy otwie­rał oczy i wi­dział jej piękny uśmiech, do­pa­dały go wy­rzuty su­mie­nia, że ją zdra­dza. W miarę upływu czasu do żony, za­miast współ­czu­cia, za­czął od­czu­wać... złość.

Za­ci­snął te­raz oczy, przy­po­mniaw­szy so­bie te wszyst­kie mo­menty, gdy He­lena tak bar­dzo się o niego sta­rała. Dla­czego de­ner­wo­wało go jej mó­wie­nie o domu, ich córce, wa­ka­cjach, obej­rza­nych se­ria­lach i prze­czy­ta­nych ko­bie­cych książ­kach? Nie miał po­ję­cia. Może dla­tego, że tak na­prawdę ni­gdy nie za­ko­chał się w niej w taki spo­sób, w jaki za­ko­chał się w Kla­rze – sza­lony, nie­prze­wi­dy­walny, zwa­rio­wany i po­su­nięty do gra­nic przy­zwo­ito­ści. Być może dla­tego ko­chanka dzia­łała na niego jak nar­ko­tyk.

– Po­roz­ma­wiamy? – wy­szep­tał, sta­jąc za jej ple­cami, kiedy cze­kała, aż eks­pres za­pa­rzy kawę.

Nie ode­zwała się. Czuł jej za­pach i wi­dział przez sia­teczkę czar­nej bluzki zmy­słowe ra­miączko sta­nika. Ner­wowo stu­kała śród­sto­piem o pod­łogę, wbi­ja­jąc szpilkę wy­so­kiego buta w drew­niany par­kiet w kan­ce­la­rii. Za­cho­dził w głowę, jak może jej być w ta­kim obu­wiu wy­god­nie.

Eks­pres wy­dał dźwięk, Klara wzięła fi­li­żankę i nie obej­rzaw­szy się za sie­bie, ru­szyła do swo­jego biura. Wik­tor po­szedł za nią. Po raz pierw­szy, nie zwa­ża­jąc na po­zory, za­mknął za sobą drzwi, cho­ciaż ni­gdy tego nie ro­bił.

– Otwórz, pro­szę – rze­kła z prze­ra­że­niem. – Za­raz będą o nas plot­ko­wać.

– Nie ob­cho­dzi mnie to.

– Czyżby? A to od kiedy? Nie mar­twisz się, że ktoś do­nie­sie two­jej żo­nie, że się ze mną za­my­kasz?

Gdy to mó­wiła, drżał jej głos. Nie mo­gła też za­pa­no­wać nad trzę­są­cymi się dłońmi, więc od­sta­wiła na blat biurka pa­ru­jącą fi­li­żankę. Usia­dła na mięk­kim skó­rza­nym fo­telu, za­ło­żyła nogę na nogę i skrzy­żo­wała ra­miona na klatce pier­sio­wej. Chciała wy­glą­dać na pewną i zde­cy­do­waną, cho­ciaż dy­go­tała w środku.

Wik­tor pod­szedł do niej, prze­su­nął nieco kawę w bok i przy­siadł na miej­scu, gdzie jesz­cze przed chwilą stała. Mil­czeli parę mi­nut. Chciał zaj­rzeć Kla­rze w oczy, lecz ucie­kała wzro­kiem. Po raz pierw­szy wi­dział ją w ta­kim sta­nie. Chciał do­tknąć jej szczu­płego ko­lana, ale się od­su­nęła.

– Po­roz­ma­wiaj ze mną, pro­szę – wy­szep­tał jesz­cze raz.

Wes­tchnęła i znów za­mil­kła. Ta ci­sza była dla niego ka­torgą. O wiele bar­dziej wo­lałby, aby na niego po pro­stu na­wrzesz­czała.

– Po­wiem jej o nas.

– Czyżby?

– Tak.

– Kiedy?

– Nie­ba­wem, obie­cuję.

Po­krę­ciła głową i za­śmiała się z iro­nią.

– Wiesz... ja­koś ci nie wie­rzę. Po tym, co dziś zo­ba­czy­łam, to...

– Niby co zo­ba­czy­łaś?

– Jak to co? To, że ona jest piękną ko­bietą. Jest miła, we­soła i ku­rew­sko zgrabna. Do tego ta wa­sza córka. Był­byś głup­cem, chcąc je zo­sta­wić. Ja my­śla­łam że... – urwała, wstaw­szy z krze­sła, i po­de­szła do okna.

Za­le­żało jej na ukry­ciu swo­jego cier­pie­nia. Wik­tor sta­nął za nią i po­ło­żył dło­nie na jej szczu­płych ra­mio­nach. Była taka piękna i po­cią­ga­jąca, że mu­siał się po­wstrzy­my­wać, by nie po­ca­ło­wać jej szyi.

– Bę­dzie le­piej, jak mnie te­raz zo­sta­wisz. Mam mnó­stwo pracy. Mu­szę ja­koś się na niej skon­cen­tro­wać.

– Klara, ja...

– Le­piej nic nie mów. To było do prze­wi­dze­nia. Tak to jest, jak się sy­pia z żo­na­tymi i spusz­cza uczu­cia ze smy­czy. Nie po­win­nam była do tego do­pu­ścić. Zwy­czaj­nie mam za swoje. Jesz­cze jak... jak zo­ba­czy­łam twoją córkę, to... Prze­pra­szam. – Le­dwo się po­wstrzy­mała, aby nie wy­buch­nąć przy nim pła­czem.

Szyb­kim kro­kiem ru­szyła do wyj­ścia i bę­dąc już w drzwiach, wpa­dła na se­kre­tarkę. Trą­ciła łok­ciem pulchną ko­bietę, która na mo­ment stra­ciła rów­no­wagę.

– A tej co? Czemu pła­kała? – spy­tała pani Ja­dzia z tro­ską w gło­sie.

– Pła­kała? Nie za­uwa­ży­łem – od­parł głu­pio Wik­tor, do­rzu­ca­jąc na­prędce ja­kieś kłam­stwo o rze­ko­mych pro­ble­mach ro­dzin­nych Klary.

– Bi­du­sia... ży­cie jej nie oszczę­dzało. Ale cóż, tak to już jest. Pana pew­nie nic nie zdziwi, me­ce­na­sie. Tyle się tych dra­ma­tów ludz­kich na­oglą­da­cie, że le­piej nie mó­wić. Ale na­szej pani Kla­rze to ży­cie mo­gło nieco da­ro­wać. Oj, mo­gło – wes­tchnęła.

– Da­ro­wać? A niby czego? – spy­tał, przej­mu­jąc od se­kre­tarki stertę do­ku­men­tów.

– A to pan nie wie, że na­sza pani Klara to... ho ho.

– Pro­szę do­koń­czyć, jak już pani za­częła.

– Wolę nie. To nie moje sprawy. Gdyby pani Klara chciała, toby panu po­wie­działa sama. Skoro nic nie mówi, to wi­docz­nie nie ma ży­cze­nia o swo­jej prze­szło­ści ga­dać – po­wie­działa pani Ja­dzia i opu­ściła biuro.

Wik­tor usiadł na miej­scu Klary i za­czął prze­glą­dać do­ku­men­ta­cję roz­wo­dową Ja­nic­kich, usi­łu­jąc co­kol­wiek po­jąć z tego, co się tam wy­pra­wiało. Kie­dyś, w cza­sach gdy ślu­bo­wał He­le­nie, my­ślał, że ich mimo wszystko to nie spo­tka. Li­czył, że ich mał­żeń­stwo bę­dzie trwało, do­póki śmierć ich nie roz­łą­czy. Po­nie­waż jego matka była za­uro­czona He­leną od pierw­szego dnia, na­ma­wiała swo­jego syna do za­cie­śnie­nia re­la­cji z tą uro­czą dziew­czyną. Wie­lo­krot­nie w dzie­ciń­stwie oraz wcze­snej mło­do­ści sły­szał, że skoro matka czuje ser­cem, że dana ko­bieta jest od­po­wied­nia, to nie wolno tej mat­czy­nej in­tu­icji lek­ce­wa­żyć. Nie miał zbyt wielu dziew­czyn przed He­leną i w za­sa­dzie nie wie­dział, czym jest mi­łość. My­ślał, że po­czuł ją wła­śnie do żony. Dla­tego też się jej oświad­czył. Jakże się roz­cza­ro­wał tym uczu­ciem, gdy po­znał Klarę, gdy jego ser­cem, cia­łem i du­szą za­wład­nęło wszech­ogar­nia­jące i trudne do opi­sa­nia po­żą­da­nie.

– Je­steś już. – Wstał od biurka, zo­ba­czyw­szy Klarę, która wła­śnie wró­ciła z ła­zienki. Po jej twa­rzy było wi­dać, że pła­kała. – Umów się ze mną. Pro­szę. Mogę przy­je­chać dziś wie­czo­rem?

– By­li­śmy umó­wieni na wczo­raj. Nie przy­je­cha­łeś, bo zo­sta­łeś w domu z żoną. By­li­śmy też umó­wieni na dzi­siej­szy po­ra­nek. Przy­je­cha­łeś, lecz za­bra­łeś ze sobą żonę i córkę. Nie uwa­żasz, że to zbyt wiele? Czy ty wiesz, co ja w ogóle czuję?

– Dziś bę­dzie ina­czej. Przy­jadę.

– Nie kłam, Wik­to­rze. To wszystko już nie ma sensu. Oboje do­brze wiemy, że ni­gdy nie bę­dziemy ra­zem.

– Po­wiem jej. Daj mi jesz­cze tro­chę czasu. To nie jest ta­kie pro­ste. Mamy dziecko. Mu­szę to ja­koś...

– No wła­śnie. Ma­cie dziecko. Wa­sza córka jest waż­niej­sza od ko­chanki.

– Ty też je­steś ważna, ro­zu­miesz? Ty! I nie je­steś ko­chanką, tylko...

– Tylko kim? – prze­rwała mu. – No? Kim je­stem?