Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Hipnotyzujące połączenie romansu z horrorem.
Leah pracuje jako biolożka morska i właśnie wróciła z supertajnej misji, która zakończyła się katastrofą. Cokolwiek wydarzyło się podczas ekspedycji, Leah nie chce o tym mówić, a jednocześnie z dnia na dzień jej ciało zmienia się w sposób, za którym umysł nie nadąża. Po sześciu miesiącach spędzonych na dnie oceanu jest zupełnie inną osobą, co szybko zauważa jej żona – Miri. Czy Leah zabrała część podwodnego świata na powierzchnię, zakłócając tym samym panujący tam status quo?
Miri wie, że wspólne życie z Leah bezpowrotnie minęło. I choć ukochana wciąż jest fizycznie obok niej, to czuje, że wymyka się z jej objęć, bo ktoś lub coś się o nią upomina…
To przepiękna historia o miłości, stracie i życiu, które toczy się wszędzie. Nawet na dnie oceanu.
W tej książce historia kochania jest historią tracenia. Julia Armfield połączyła powieść obyczajową z elementami horroru, thrillera i science fiction, zaopatrując całość w psychologiczne drugie dno i metafizyczny pogłos. Literatura popularna w najlepszym wydaniu.
Renata Lis, pisarka
Gotycka baśń, zarazem kunsztowna i przerażająca.
Florence Welch, wokalistka Florence and the Machine
Wspaniała powieść, na wskroś romantyczna i bajecznie dziwna.
Sarah Waters, autorka Złodziejki
Powieść, w której słodko-gorzka historia miłosna przeplata się z trzymającym w napięciu thrillerem o… łodzi podwodnej.
„The Times”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 274
Rosalie, na suchym lądzie i wszędzie indziej
Zważcie tajemniczość morza; najstraszniejsze jego istoty suną pod wodą, najczęściej niewidziane i zdradziecko ukryte pod nadobnymi odcieniami lazuru. Zważcie szatańską okazałość i urodę wielu z najokrutniejszych morskich plemion, jak choćby cudnie upiększone kształty rozlicznych odmian rekinów. Zważcie jeszcze powszechny kanibalizm morza, którego wszystkie stworzenia żerują na sobie wzajemnie, prowadząc wieczystą wojnę od początku świata.
Rozważcie to wszystko, a następnie spójrzcie na zieloną, łagodną i potulną ziemię; porównajcie ją z morzem – czyliż nie znajdujecie dziwnej analogii do czegoś w was samych? Albowiem podobnie jak ów straszliwy ocean opływał ląd kwitnący, tak i w duszy człowieka istnieje jedno wyspiarskie Tahiti, pełne pokoju i radości, otoczone jednak przez wszystkie potworności na wpół nie znanego życia. Niechaj Bóg was strzeże! Nie odpływajcie od tej wyspy, bo przenigdy nie będziecie zdolni powrócić!
Herman Melville, Moby Dick,przeł. Bronisław Zieliński
– Jest na to jakiś medyczny termin, prawda?
– Utonięcie.
Szczęki
STREFAŚWIATŁA
Miri.
Podmorska głębina to nawiedzony dom: miejsce, gdzie rzeczy, które nie powinny istnieć, poruszają się w ciemnościach. „Nieciche” – oto jak określa je Leah, przechylając głowę na bok, jakby w odpowiedzi na jakieś odgłosy, choć wieczór jest spokojny: słychać jedynie suchy szum ruchu z jezdni za oknem, poza tym niewiele zaprząta uwagę ucha.
– Ocean jest niecichy – opowiada Leah – i to znacznie głębiej, niż można by się spodziewać. Wszędzie w nim coś się porusza, aż po samo dno.
Rzadko mówi tak dużo i tak płynnie. Nogi ma skrzyżowane, a spojrzenie skierowane na szybę, jej twarz układa się w znajomy przekrzywiony wyraz, z rysami obsuniętymi lekko ku lewej stronie. Zdaję sobie sprawę – teraz – że te pogadanki nie są przeznaczone dla mnie; to po prostu rozmowa, którą Leah mimowolnie prowadzi, skutek pytań padających w jakimś zatrzaśniętym zakątku jej głowy.
– Musisz zrozumieć – ciągnie – że nawet w niewyobrażalnych warunkach da się żyć. Wystarczy tylko odpowiednia skóra.
Siedzimy na kanapie, jak to zwykle pod koniec dnia, od kiedy w zeszłym miesiącu wróciła do domu. Dawniej przesiadywałyśmy na dywanie, z łokciami na stoliku do kawy, jak nastolatki, i jadłyśmy posiłki przy włączonym telewizorze. Ale teraz Leah rzadko coś jada, więc ja wolę spożywać kolację w kuchni, na stojąco, żeby oszczędzić sobie bałaganu. Czasami Leah wpatruje się we mnie, gdy to robię, a wtedy przeżuwam wszystko na paćkę i pokazuję jej język, żeby przestała się gapić. Przeważnie wieczorami nie rozmawiamy – cisza to kręgosłup tego nowego kształtu, w jaki przyoblekła się nasza relacja. Przeważnie wieczorami, już po jedzeniu, siedzimy do północy na kanapie, a potem mówię, że idę spać.
Jeśli Leah w ogóle coś mówi, to zawsze na temat oceanu; składa razem dłonie i przemawia, jakby deklamowała przed widownią niemającą nic a nic wspólnego ze mną:
– Tam nie ma żadnych pustych przestrzeni – opowiada, a ja wyobrażam sobie, że zerka przy tym na fiszki z notatkami, przerzuca kolejne slajdy. – Bez względu na to, jak głęboko zejdziesz – dodaje – bez względu na to, jak daleko się zapuścisz, zawsze na coś tam wpadniesz.
Dawniej myślałam, że istnieje coś takiego jak pustka, że istnieją na świecie miejsca, do których można się udać i być tam zupełnie samemu. Zresztą nadal uważam, że to prawda – błąd w moim rozumowaniu polegał na założeniu, że samotność to miejsce, do którego można dotrzeć, a nie takie, w którym ktoś musi cię zostawić.
Jest godzina trzecia, a ja odsuwam od siebie telefon, żeby nie słuchać automatycznej muzyczki – to chyba Symfonia bitewna Beethovena wykonana na zabawkowym syntezatorze. Kuchnia wygląda jak wysypisko pustych kubków, zlew zatykają torebki po herbacie. Jedna z żarówek nad kuchennym okapem migocze – drganie mięśnia w kąciku pola widzenia, jak powieka skacząca od tiku. Na blacie następujące przedmioty: pomarańcza, w połowie obrana, dwa noże, plastikowa torebka z chlebem. Nie zrobiłam jeszcze lunchu; jakąś godzinę temu powyciągałam, co mi się nawinęło pod rękę, a potem stwierdziłam, że nie dam rady. Na lodówce: kartka z listą zakupów nagryzmoloną fioletowym długopisem: mleko, ser, proszki nasenne (dowolne), plastry, sól.
Muzyczka dalej brzęczy, a ja badam językiem wnętrze jamy ustnej, macam szczerby między zębami, jak zwykle, gdy na coś czekam. Jeden trzonowiec mam pęknięty – ignoruję ten problem już od kilku tygodni, bo nie boli mnie na tyle, żeby robić zamieszanie. Przesuwam językiem po zębie, czuję wybrzuszenie i pęknięcie tam, gdzie przez szkliwo biegnie szczelina. Wyobrażam sobie, jak Leah mówi: „Nie rób tak” – jak to czyniła zwykle, gdy wodziłam językiem po zębach w miejscu publicznym – „bo wyglądasz, jakbyś zapomniała użyć nici dentystycznej”. Przeważnie nocami – choć nie wspominam o tym Lei – śnię o trzonowcach, którymi pluję na całą pościel: podsuwam sobie ręce pod brodę, żeby łapać zęby sypiące się jak woda cieknąca z kranu. Ogólny przebieg tych snów zawsze jest podobny: szarpanie i ciąganie za coś, co się obluzowało, pauza, potem nagły wylew fontanny. Za każdym razem błąd zdaje się tkwić w fakcie, że nie powinnam dotykać palcami dolnego lewego trzonowca. Za każdym razem: wciśnięcie niewłaściwego guzika, ciekawość nagrodzona deszczem zębów, zbyt licznych, by je wyłapać i wcisnąć z powrotem do ust, dziąsła zmieniające się w łyse różowe kreski pod wargami.
Na linii następuje nagła przerwa i nagrany głos zakłóca muzyczkę, aby po raz pięćdziesiąty zapewnić mnie, że mój telefon jest ważny. Następnie Symfonia bitewna rozbrzmiewa raz jeszcze ze – zdałoby się – wzmożoną wrogością. Po drugiej stronie pokoju Leah siedzi z rękami zaciśniętymi na kubku wody – dziwny gest, jakim można by trzymać filiżankę herbaty, żeby się ogrzać. Ale przecież od powrotu nawet nie spróbowała żadnego gorącego napoju, a wręcz prosiła, żebym nie parzyła sobie kawy w jej towarzystwie, bo najwyraźniej woń z zaparzacza budzi w niej teraz mdłości.
„Ale nie przejmuj się – powtarzała niejeden raz. – Wszystko to samo przejdzie. Jak zwykle”. Wciąż ma trudności z doznaniami zmysłowymi – dotyk jest bolesny, zapachy i smaki przypominają niewielkie inwazje. Widziałam, jak czubkiem języka dotyka grzanki i zaraz go cofa, krzywiąc się jak w reakcji na coś kwaśnego.
– Nadal czekam – mówię, właściwie bez żadnego powodu, tak tylko, żeby to powiedzieć.
Ona spogląda na mnie, mruga powoli.
„Na wypadek, gdybyś się zastanawiała” – chcę dodać, ale tego nie robię.
Leah obudziła się dziś koło szóstej nad ranem i natychmiast dostała krwotoku z nosa. Spałam w pokoju po drugiej stronie korytarza, więc nie widziałam tego na własne oczy, ale przywykłam już do jej trybów, i to mimo że tkwię w tym stanie połowicznego odsunięcia. Byłam gotowa: obudziłam się o szóstej piętnaście, w samą porę, żeby wejść do łazienki i podać jej flanelową ściereczkę, puścić wodę z kranu i przypomnieć, by nie odchylała głowy do tyłu. Można by ustawiać według tego zegarek – według tych czerwonych ust o poranku, czerwonej brody, czerwonej strugi lejącej się do zlewu.
Leah mówi – jeśli już w ogóle się odzywa – że to ma coś wspólnego z ciśnieniem, z jego nagłym brakiem. Jej krew nie ma teraz żadnego wyczucia granic, które dawniej uznawała, toteż płynie, jak jej się podoba. Czasami leci jej z zębów, czy raczej nie z samych zębów, ale z otaczających je dziąseł – co w sumie na jedno wychodzi, gdy patrzy się na to z zewnątrz. W dniach bezpośrednio po powrocie Lei potrafiła wręcz znienacka wyciekać jej przez pory, tak że czasami wchodziłam do pokoju, a ona wyglądała jak poduszka do szpilek – cała pokryta czerwonymi kropeczkami, jakby ponakłuwano ją igłą. „Żelazna dziewica” – skomentowała za pierwszym razem i spróbowała się roześmiać; zduszony dźwięk, niczym wyżymanie czegoś mokrego.
Przez kilka pierwszych dni wpadałam wtedy w przerażenie; panikowałam, gdy krwawiła, wciskałam buty na nogi i żądałam, aby dała mi się zabrać na pogotowie. Dopiero po pewnym czasie dotarło do mnie, że ktoś kazał jej się tego spodziewać – tego albo przynajmniej czegoś w tym stylu. Leah odpychała moje dłonie od swojej twarzy w sposób, który wydawał mi się niemal wykalkulowany, i powtarzała, że nic się nie dzieje. „A zresztą, Miri, przecież i tak nie wyszłabyś z domu w tym stanie – dodawała, spoglądając w dół na buty, które włożyłam bez patrzenia. – One są nie do pary”.
Nieraz błagałam, żeby dała sobie pomóc, lecz napotykałam jedynie opór. „Nie ma się czym przejmować” – mówiła i krwawiła dalej, we mnie zaś oczywistość problemu w połączeniu z odrzuceniem pomocy budziła z początku frustrację, a z czasem nawet urazę. Za długo się to ciągnęło i za mało mogłam na to poradzić. Jak wtedy, gdy ktoś zaczyna kichać i po czterech razach z rzędu naraz traci współczucie otoczenia – właśnie tak miałam z Leą. „Mogłabyś już przestać? – Chciało mi się zapytać. – Niszczysz pościel”. W niektóre poranki nachodziła mnie ochota, żeby oskarżyć ją o to, że robi to celowo, ale potem odwracałam głowę, zaciskałam usta w inny kształt i nalewałam sobie kawy, zastanawiając się, czy nie pójść pobiegać.
Dziś rano, w łazience, podałam jej flanelę i patrzyłam, jak rozsmarowuje w rękach mydło Ivory. Moja matka mawiała, że jak chcesz myć twarz mydłem, to już lepiej zostawić ją brudną – chodziło o jakieś podrażniające chemikalia, które pozbawiają skórę naturalnej warstwy ochronnej. Matka wszędzie dopatrywała się podrażniających chemikaliów – miała cały segregator wycinków na temat ryzyka nowotworów płynącego ze spożywania różnych produktów mięsnych, przysyłała mi też książki na temat promieniowania UV i włamań do domów oraz broszury o tym, jak zrobić drabinkę z prześcieradeł w trakcie pożaru.
Po umyciu twarzy Leah odsunęła się od zlewu. Poklepała się po policzkach, najpierw wierzchem dłoni, potem wnętrzem, a potem niespodziewanie zagięła jeden palec i naciągnęła nim sobie skórę pod lewym okiem, żeby przyjrzeć się oleistemu oczodołowi, w którym obracała się gałka oczna. Jej cera w lustrze miała wygląd czegoś wyciągniętego z wody. Oczy były żółte jak u topielca, u kogoś, kogo znaleziono dryfującego na plecach. „Nic mi nie będzie – powiedziała. – Chwila moment i nic mi nie będzie”.
Teraz, w kuchni: zgrzytliwy dźwięk w słuchawce. Nagłe kliknięcie i odzywa się kolejny robotyczny głos, nieco inny od tamtego, który powtarzał, że mój telefon jest ważny. Domaga się, żebym podała numer osobisty Lei, a potem numer jej stopnia, numer transferowy i numer oświadczenia, które powinna była otrzymać z Centrum po ostatecznej demobilizacji. Głos tłumaczy dalej, że jeśli nie wprowadzę tych numerów dokładnie w podanej kolejności, moje połączenie zostanie przerwane. Nie dysponuję numerem osobistym Lei – cały ten telefon do Centrum był właśnie po to, żeby im to wyjaśnić i go od nich wydobyć. Wprowadzam wszystkie żądane informacje poza tą jedną, a wtedy odzywa się trzeci głos z nagrania, by skarcić mnie z robotyczną zwięzłością, na koniec zaś stwierdza usłużnie, że za chwilę nastąpi przerwanie połączenia.
Leah.
Wiecie, że jeszcze do bardzo niedawna więcej osób stanęło na Księżycu, niż zeszło pod wodę na głębokość poniżej sześciu tysięcy metrów? Często o tym myślę – o niegościnności pewnych miejsc. Odcisk stopy, raz pozostawiony na powierzchni Księżyca, mógłby w teorii istnieć tam w nienaruszonej postaci niemal bez końca. Każdy trop, który się tam wyciśnie, niepodlegający erozji pod wpływem atmosfery, nienaruszany przez wiatr czy deszcz, z łatwością może przetrwać kilkaset lat. Z oceanem jest inaczej. Ocean zaciera po sobie ślady.
Gdy łódź schodzi pod wodę, w stosunkowo krótkim przedziale czasowym musi się wydarzyć pewna liczba rzeczy. O wyporności danego przedmiotu decyduje w całości woda napierająca na niego z siłą proporcjonalną do wagi wody, którą przedmiot ów wyparł. Tak więc gdy łódź podwodna unosi się na powierzchni, jej pojemniki na balast są wypełnione powietrzem i jej całkowita gęstość jest mniejsza od otaczającej wody (a zatem mniej jej wypiera). Aby mogła się zanurzyć, pojemniki muszą napełnić się wodą zasysaną przez pompy elektryczne. Jednocześnie powietrze jest z nich wypychane na zewnątrz. To taki dziwny akt uległości, gdy się nad tym zastanowić – schodzenie pod powierzchnię. Przecież opadanie na dno to to samo, co zatonięcie, choćby i celowe – prosta kwestia nabrania wody, wystarczy jedynie otworzyć usta.
Miri nazywała takie refleksje moimi „zatopionymi myślami”, stukała mnie otwartą dłonią w podstawę czaszki, gdy cichłam i marszczyłam brwi pod wpływem jakiejś myśli, której nie mogłam do końca namierzyć. „Jak one zdołały zejść tak głęboko? – komentowała. – Jeszcze chwila, a opadną ci aż do szyi”. Często łapałam ją wtedy za rękę i przytrzymywałam w miejscu, a potem sięgałam po drugą i przykładałam ją sobie do skroni, jakbym zrzekała się odpowiedzialności za utrzymanie swojej głowy w jednym kawałku.
Trudno opisać zapach łodzi podwodnej, gdy schodzi się pod powierzchnię. Trudno go uchwycić – to coś w stylu woni metalu i gorącego smaru, i coś w stylu amoniaku i braku tlenu. Wszystkie zapachy poza tym, co niezbędne, zostają odfiltrowane. Dwadzieścia minut przed tym, jak straciliśmy kontakt, Jelka powiedziała mi, że chyba czuje zapach mięsa, co było dziwne, bo ja właśnie myślałam dokładnie o tym samym – nagle zawiało mi czymś rozgrzanym i nieprzyjemnym, jakby coś się gotowało. Pamiętam, że spojrzałam na swoje palce, na wpół spodziewając się, że zobaczę, jak skwierczą, nachyliłam się, aby przypatrzeć się skórze na piszczelach, kolanach, kostkach. Niczego tam oczywiście nie było – nie było też żadnej przyczyny tej woni, która zdawała się uderzać w nas obie z taką siłą. Gdy Jelka powtórzyła swoją uwagę do Mattea, odpowiedział, żeby zatkała sobie nos, skoro tak jej to przeszkadza, a ja słowem się nie odezwałam, żeby ją wesprzeć.
Z początku chodziło tylko o panel komunikacji – trzeszczący kontakt z powierzchnią zerwał się i już nie wrócił. Pamiętam, jak Matteo zmarszczył brwi i poprosił, żebym spróbowała namierzyć sygnał, podczas gdy on sprawdzi główne funkcje kontroli. Wcisnęłam guzik transmisji i zaczęłam nadawać przez radio jakieś bzdury, w każdej chwili spodziewając się, że Centrum wróci na linię i zapyta, co ja wygaduję.
Dziesięć minut później, gdy padł cały system łodzi, przyszło mi do głowy, że komunikacja nie wyłączyła się stopniowo, jak pod wpływem rwącego się sygnału, tylko jakby ją odłączono, choć na tym etapie mieliśmy już bardziej palące problemy.
Miri.
Jest w domu od trzech tygodni i zasadniczo do wszystkiego się już przyzwyczaiłam. Rano jem, ona nie, a potem przez pół godziny odpisuję na maile, nie zwracając uwagi na to, jak chodzi tu i tam ze zwitkami papieru toaletowego zatkniętymi przy dziąsłach, żeby wchłonęły krew. Żyję z pisania podań o dofinansowania dla organizacji non-profit i zawsze pracowałam z domu – nigdy szczególnie mi to nie przeszkadzało, póki Leah nie odeszła, co zmusiło mnie do większej bliskości ze sobą samą. Teraz, gdy wróciła – gdy już przywykłam do tego, że wróciła – nie umiem powiedzieć, czy jej obecność sprawia mi ulgę, czy też wydaje się natarczywa. Burzę się na połowicznie opróżnione szklanki odstawiane na parapety, na niewyniesione śmieci. Uskarżam się na nieodkurzone podłogi i niemal stale dokuczają mi wrzody w ustach. Nocami śni mi się, że zaciskam zęby tak mocno, aż odłamują się jak zapałki z książeczki.
U mieszkających nad nami ludzi na okrągło chodzi telewizor. Nawet gdy wiem, że nie ma ich w domu, że oboje wyszli do pracy czy do kina, przez sufit przesącza się hałas – strumyczki rozmów, muzyczka na rozpoczęcie takiego czy innego programu, wszystko to ścieka do nas po ścianach jak wilgoć zakwitająca grzybem wokół kominka.
Czasami, gdy bardzo uważnie się wsłucham (albo gdy stanę na krześle), jestem w stanie wyłapać, co oglądają, i przełączyć nasz telewizor na ten sam kanał, co trochę łagodzi rozdrażnienie. Sąsiedzi chyba preferują teleturnieje i programy o ludziach, którzy mają się zakochiwać jedni w drugich w różnych egzotycznych miejscach. Te ostatnie ja w sumie też lubię, podoba mi się ich fantastyczność, księżycowe tony zębów. Uczestnicy jednego programu, który często oglądam pospołu z sąsiadami, mają przez cztery nieprzerwane minuty wpatrywać się w oczy obcej osoby, bo podobno badania wykazały, że tyle potrzeba, aby się zakochać. Chyba nawet często to działa, przynajmniej na czas trwania odcinka, choć raz jakiś mężczyzna po dwóch minutach gwałtownie odsunął krzesło i wyszedł z planu zdjęciowego – potem stwierdził, że dostrzegł w partnerce coś, co wytrąciło go z równowagi. Mniej mi się podobają filmy przyrodnicze, więc gdy sąsiedzi je sobie puszczają, zwykle nie chce mi się dostrajać kanału. Raz wieczorem przysnęłam na kanapie i obudziłam się do wtóru dobiegającego z góry nietypowo wyraźnego głosu narratora jakiegoś programu o kalifornijskich dzbanecznikach: „Szukające pożywienia owady dają się przywabić do otworu – czy też jamy ustnej – utworzonego przez zwinięty liść i już po chwili śliska krawędź, nawilżana przez naturalnie występujący nektar, wciąga je w pułapkę. Gdy już dadzą się schwytać, roślina zatapia je w sokach trawiennych, aż stopniowo się rozpuszczają”. To było kilka miesięcy po tym, jak dostałam wiadomość o zniknięciu Lei, gdy jeszcze telefony z Centrum były w miarę regularne, a dość życzliwe, profesjonalnie brzmiące głosy zapewniały mnie, że robią wszystko, co w ich mocy. Pamiętam, jak leżałam na kanapie i przez kilka minut słuchałam tego programu, po czym sięgnęłam po pilota i wycelowałam nim w sufit.
Czasami późnym wieczorem Leah chodziła na górę, pukała do drzwi sąsiadów i prosiła, żeby przyciszyli dźwięk. „Sympatyczni są – komentowała po powrocie, zacierając dłonie, żeby pokazać mi, że zadanie zostało wykonane. – Bardzo przepraszali za kłopot. Lubię ich”. Zostawili telewizor na chodzie, żeby ich kot miał nocą jakieś towarzystwo, ale zaraz przykręcą dźwięk, nie ma najmniejszego problemu. Jednak hałas z ich odbiornika nigdy się nie zmieniał, choć Lei chyba nawet niespecjalnie to przeszkadzało. Tak jakby celem ćwiczenia, przynajmniej dla niej, była sama wycieczka na górę i prośba o przyciszenie, nie zaś skutek interwencji. Po jej wyjeździe szybko zaczęłam być wdzięczna za te odgłosy, które wcześniej budziły we mnie irytację. W niedzielne poranki stawałam na kuchennym stole i słuchałam muzyczki z telenoweli czy rozochoconych głosów sprzedających spreje do nosa, syrop złocisty i nieprzywierające patelnie z teflonu.
– Dłużej tego nie zniosę – odzywa się nagle Leah.
Od ponad godziny siedzi w kącie pokoju, przeżuwając kołnierz swetra z dziwnym zamyśleniem, tak jak można by obgryzać skórkę przy paznokciu. Pytam, co ma na myśli, lecz ona nic nie mówi, tylko pokazuje palcem do góry – hałas z telewizora sąsiadów cichnie przy napisach do jakiegoś programu, a potem nagle przechodzi w reklamową muzyczkę o frenetycznej durowej melodyjce. Idę na górę i walę do drzwi, ale oni nie otwierają. Dziwne, na korytarzu hałas z telewizora jest cichszy niż w mieszkaniu na dole. Przez głowę przelatuje mi myśl, że nigdy tak naprawdę nie widziałam naszych sąsiadów na oczy, że przez cały ten czas, gdy tu mieszkamy, brałam ich obecność za oczywisty fakt na podstawie – w najlepszym razie – zwykłych poszlak: kroków i stłumionej muzyki, szurania przesuwanych wieczorem mebli. Nigdy nie zadałam Lei ani jednego pytania na ich temat, gdy chodziła na górę poprosić, żeby ściszyli odbiornik – ani razu. Czy to nie dziwne? – zaczynam się zastanawiać, po czym oddalam od siebie pytanie. Bo przecież to prawie nie ma znaczenia, mój problem dotyczy nie tyle sąsiadów, ile ich telewizora.
Nie ma mnie przez góra sześć minut, lecz kiedy wracam, Leah zdążyła już przenieść się z kąta pokoju i siedzi zamknięta w łazience, puszcza wodę z obu kurków. Nie jest to zupełnym ewenementem. Ostatnio dość często budzę się o takiej czy innej godzinie i słyszę odgłos napełnianej wanny. Czwarta rano, szare drgnienie poranka na niebie wokół drutów telefonicznych i woda lecąca w łazience, w kuchni, w pokoju z pralkosuszarką. Nieraz wchodziłam i znajdywałam Leę siedzącą na brzegu wanny, wpatrującą się w wodę z nieruchomym wyrazem twarzy człowieka, który jeszcze się nie obudził. Nie może się zdecydować – myślę często w takich chwilach – czy wejść, czy nie; kiedy indziej odczytuję jej minę jako oznakę czegoś bardziej niepokojącego: to mina kogoś, kto pozwolił spojrzeniu opaść za głęboko i teraz chyba nie może go odciągnąć.
Stojąc pod drzwiami łazienki, zastanawiam się, czy nie zapukać, nie poprosić, żeby mnie wpuściła. Wyobrażam sobie, że słyszę, jak woda przelewa się na podłogę, rozlewa głęboką kałużą po lawendowym linoleum. Leah, zdaje się, zabrała do łazienki skrzynkę elektryczną, z której korzysta, żeby ukołysać się do snu; tę, którą przysłali jej pocztą bez adresu zwrotnego – pożegnalny upominek od Centrum – razem z parą skarpet kompresyjnych i książką z aforyzmami obłożoną w PCW. Słyszę, jak uruchamia skrzynkę, słyszę drżenie wydawanego przez nią dźwięku: nabrzmiewanie i dudnienie czegoś, co się rozlewa, co kipi, szarpnięcia i jęki narastające jakby do ryku.
To było dawno temu. Gdy się poznałyśmy. Moim zdaniem to ważne – fakt spotkania, fakt, że pamiętam wrażenie czegoś przedtem. Spotkanie sugeruje czas, zanim Leah i ja się znałyśmy, zanim stałyśmy się tym stopionym w jedno, niepodzielnym czymś. Miałyśmy kiedyś taką grę w pamiętanie, szturchałyśmy się przy niej łokciami: „pamiętasz, jak przesłałam ci kwiaty, kiedy mieszkałaś w innym mieście?”, „pamiętasz, jak uczyłaś mnie pływać?”, „pamiętasz, jak wyszłyśmy na moje urodziny i rozlałaś wodę na stole i ten kelner obrzucił nas takim spojrzeniem, jakbyśmy wyczołgały się z jakieś dziury w ziemi?”. Każda para, jak myślę, napawa się własną mitologią, wspomnieniami jak fiszkami, które oprowadzają cię po wystawie: „Ilustracja 1. Portret pary tańczącej na katolickim weselu kolegi”. „Ilustracja 2. Szkic węglem, przedstawiający parę kłócącą się o to, kto co powiedział podczas kolacji z koksem u znajomych (warto zwrócić uwagę na delikatne linie pod ukończonym szkicem, wskazujące na miejsca, które artysta wielokrotnie ścierał i rysował od nowa)”. Dość łatwo przypominać sobie różne rzeczy w oderwaniu. Sceny jawią się niczym kompletne całości: ten raz, kiedy poszłyśmy na bal przebierańców, i ten, kiedy ktoś ukradł mi w klubie portfel, i ten, kiedy nasz pociąg utknął w tunelu na godzinę czterdzieści pięć minut i Leah trzymała mnie za rękę, dopóki znowu nie ruszyliśmy z miejsca. Można sobie tak chodzić po całej wystawie, wybierać ulubione dzieła, naklejać kropki przy ramach tych obrazów, które najbardziej chciałoby się zachować. Trudniejszym zadaniem jest złożenie ich w całość, połączenie punktów w sposób, który nada im jakiś spójny sens. Pamiętam nasz pierwszy pocałunek, pierwszy raz, kiedy ze sobą spałyśmy, pierwszy raz, gdy powiedziała mi, że kiedyś widziała swojego ojca, który pojawił się w nogach jej łóżka jako duch. Pamiętam nasze ruchanie się – czy też abstrakcyjne wrażenie ruchania się – i fakt robienia tego często i z entuzjazmem, choć nie umiem przywołać takiego czy innego konkretnego razu. Pamiętam pierwszy raz, gdy wyjeżdżała, i pierwszy raz, gdy pojechałam, żeby się z nią pożegnać. Pamiętam też ostatni raz – fakt, że miało jej nie być przez trzy tygodnie, a zniknęła na sześć miesięcy, fakt, że nikt nie wiedział, co się wydarzyło, i to, jak z Centrum dzwonili kilka razy, żeby podać mi sprzeczne informacje, a potem kontakt się urwał. Wszystko to jest dość proste, tak z bliska – jaskrawe rozbłyski, związek poświadczony dowodami rzeczowymi, rozmaite drobiazgi, które czynią go faktem. Trudniej cofnąć się na taki dystans, żeby przyjrzeć się nam ogólnie, nie jako serii obrazów, ale całości, którą te obrazy reprezentują. Nie bardzo lubię to robić. Gdy odsuwam się za daleko, dostaję zawrotów głowy – moja pamięć, jak uderzony pięścią człowiek, zatacza się wtedy z dłoniami przyciśniętymi do twarzy. Łatwiej – wydaje mi się – zgłębiać fakt nas, gdy podzieli się go na wiele rozrzuconych kawałków, a nie jako coś pojedynczego, ogromnego i nieogarnionego. Łatwiej – wydaje mi się – przeczesywać rozcapierzonymi palcami nasze rozsypanie w nadziei, że coś w nim znajdziemy, że wyciągniemy z resztek coś niepodzielnego i podniesiemy to do światła.
A zatem – po kawałku: to było dawno temu. Gdy się poznałyśmy.
Leah.
Panika to niegospodarne wykorzystanie tlenu. Pierwszą rzeczą, której uczą cię na lekcjach nurkowania, jest oddech. Gdy zgasły światła konsoli, wstrzymałam oddech na pełne sześćdziesiąt sekund, zaczęłam rozmyślać nad mokrymi skrzydlatymi kształtami swoich płuc. W nordyckiej mitologii istniała taka praktyka, która polegała na tym, że odcinało się żebra od kręgosłupa i wyciągało płuca od strony grzbietu, ale tak, że podobno ofiara wciąż mogła oddychać. Mówi się, że był to albo rodzaj tortury, albo sposób składania ofiary z ludzi, choć uczeni spierają się, czy coś takiego w ogóle zdarzało się poza kartami literatury. Oczywiście przeprowadzenie zabiegu w taki sposób, żeby człowiek zachował życie, byłoby niemożliwe – płuca nie działałyby poza ciałem, a nawet gdyby, ofiara najprawdopodobniej doznałaby szoku i przestała oddychać. Mimo to czasami, gdy myśli się o płucach, można w to uwierzyć. Wyobraźcie sobie ich szerokie, wielorybio przepastne komory i nagi imperatyw tego wszystkiego, co muszą w sobie pomieścić. W sumie nie wiem, po co o tym wspominam, tyle że właśnie o tym rozmyślałam przez tamtych sześćdziesiąt sekund, od kiedy system padł, do momentu, gdy zdołałam zaczerpnąć kolejny oddech. Myślałam o swoich płucach, wyrywanych przez plecy, lecz wciąż nadymających się i kurczących, myślałam o wodzie wlewającej się w pustą przestrzeń mojej klatki piersiowej, podczas gdy płuca i tak nadal pompują powietrze.
Na tym etapie – muszę wspomnieć – wciąż jeszcze trzymaliśmy się protokołu, przynajmniej do pewnego stopnia. Właściwie bardzo rzadko się zdarza, żeby łódź podwodna poszła na dno, jednakże opracowano procedury na taką ewentualność, jak na każdą inną, a najważniejsza zasada brzmi, że trzeba bezzwłocznie wysłać sygnał SOS. Im szybciej uda się to zrobić (i im bliżej powierzchni znajduje się wtedy łódź), tym większe prawdopodobieństwo, że straż przybrzeżna albo inny przepływający statek wyłapie sygnał i zorientuje się, że coś jest nie tak. Problem oczywiście w tym, że sygnał SOS można nadać jedynie przy sprawnym systemie, tymczasem nasz nie działał. Pamiętam, jak Matteo stał przy panelu komunikacji i przez chwilę poruszał rękami nad konsolą, a potem spojrzał na mnie. Pamiętam też wytrącający z równowagi brak elektrycznego światła – wszystkie kontrolki ciemne – i to, jak nasza łódź nagle stała się nie tyle precyzyjnym dziełem inżynierii, ile pudłem idącym na dno. Matteo posprawdzał silniki, puszki elektroinstalacyjne i mierniki ciśnienia.
– Nic się nie popsuło – oświadczył. – Wszystko powinno działać jak trzeba.
Kiedy system padł, wciąż jeszcze schodziliśmy coraz niżej i znajdowaliśmy się już za głęboko, żeby się ewakuować. Nasze uzdatniacze powietrza, nie wiedzieć czemu, pozostały chyba nienaruszone, jednak bez możliwości kontroli balastu byliśmy skazani na dalsze opadanie.
Miri.
Przyciskam słuchawkę do obojczyka i krzyczę do Lei. Zazwyczaj nie lubię podnosić głosu, ale w naszym mieszkaniu dźwięk bieżącej wody stał się równie wszechobecny jak szum ulicy i czasami muszę krzyknąć, żeby Leah mnie usłyszała. Kobieta po drugiej stronie telefonu poprosiła, bym przekazała słuchawkę autoryzowanemu personelowi, bo nie może ze mną rozmawiać na temat Lei.
– Ale ja mam wszystkie jej numery – odpowiadam. – Pani przecież wie, dlaczego dzwonię. Czemu nie może pani porozmawiać ze mną?
Dopiero po sześciu próbach w sześć różnych dni udało mi się dodzwonić do rzeczywistej osoby, niestety jednak uniesienie wywołane tym faktem sprawiło, że przeceniłam stopień, w jakim rzeczywista osoba będzie w stanie mi pomóc.
– Obawiam się, że nie mogę tego zrobić – mówi teraz rzeczywista osoba. – W sprawach firmowych wolno mi rozmawiać wyłącznie z autoryzowanym personelem.
Otwieram usta, zamykam, próbuję jeszcze raz.
– Ale tu chodzi o moją żonę. Mam wszystkie potrzebne informacje. Może po prostu udam, że ja to ona? Czy tak może być?
Rzeczywista osoba wydaje z siebie stłumiony niezręczny pomruk.
– Niestety, naprawdę nie mogę.
Odgłos lecącej wody nie cichnie. Zastanawiam się, czy nie krzyknąć znowu po Leę, ale tego nie robię.
– Jeśli pani woli, mogłabym się rozłączyć i zadzwonić jeszcze raz. Od początku przedstawię się jako Leah, w ten sposób nie narobi sobie pani problemów. Jeśli ktoś będzie pytał, może pani po prostu powiedzieć, że ja to ona, i naprawdę wszystko będzie dobrze, przysięgam.
Na linii rozlega się dziwny odgłos – nie umiem powiedzieć, czy rzeczywista osoba wzdycha, płacze czy je kanapkę.
– Miri, przykro mi, ale nie mogę.
Drobny, igłowaty deszcz, jakby ktoś rzucał z dachów szpilkami. Na kanapie Leah przelewa wiśniową colę do plastikowego kubka z wzorkiem hamburgerów, ale nie pije. Sunie palcami po skórze lewego ramienia. Cała jest posrebrzona, a w zgięciu łokci i wokół szyi wręcz ostrygowata. Zauważyłam to tuż po jej powrocie i nie byłam pewna, jak poruszyć ten temat, ale nie minęło dużo czasu, a sama o tym wspomniała: „Patrz na to. I na to. Powiedzieli, że możemy się spodziewać czegoś w tym stylu”.
„To przejdzie” – komentuje, nie tyle do mnie, ile do siebie. Po prostu kolejna reakcja, na którą można machnąć ręką, jak krwawienie z dziąseł albo jak to, kiedy Leah czasami chodzi przez sen do łazienki, napełnia wannę tak, że prawie się przelewa, i wsadza głowę do wody. Nie wie, że gdy po raz pierwszy zauważyłam tę zmianę na jej skórze, zadzwoniłam na pogotowie i przez pół godziny wisiałam na linii tylko po to, żeby ktoś wreszcie odebrał i zapytał, czy słyszałam kiedyś o liszajcu.
– Nie ma co się tak gapić – mówi teraz, wciąż przesuwając palcami po swoim ramieniu. – Bo czuję, że się gapisz – dodaje, gdy otwieram usta, żeby coś powiedzieć. – Ale naprawdę nie ma takiej potrzeby. Wszystko gra.
– Wcale się na ciebie nie gapię – odpowiadam tonem, który celuje w żartobliwość, ale nie trafia.
Leah spogląda na mnie z ukosa i na jej twarzy zaczyna się pojawiać uśmiech, lecz nie dociera do końca.
– Okej – stwierdza Leah. – Czyli się na mnie nie gapisz. Mój błąd.
Rozmowa, jakkolwiek krótka, stanowi mile widzianą przerwę w milczeniu, ale już wkrótce znowu zapada cisza, tym razem jakoś cięższa niż wcześniej. Przyłapuję się na tym, że próbuję uciekać przed tym nowym brakiem, który się między nami pojawił: zaczęłam bardzo rzetelnie podchodzić do swojego biegania i godzinami przesiaduję w supermarkecie, bezsensownie przebierając w różnych środkach czyszczących czy drobiazgowo czytając etykietki na jogurtach, maśle i margarynie. Czasami mówię Lei, że wychodzę, aby załatwić taką czy inną konkretną sprawę, a zamiast tego zwyczajnie idę w jakieś miejsce i stoję tam, póki nie znudzę się na tyle, żeby wrócić. Nawet nie wydaje mi się, żebym wykazywała się szczególnym sprytem. „Mówiłaś, że idziesz na siłownię – zauważy czasem Leah – ale nic ze sobą nie zabrałaś”. Ja na to, że się przesłyszała, ona zaś przyjmuje odpowiedź i znowu zaczyna się gapić w jakiś punkt po wewnętrznej stronie swojego ramienia albo puszczać wodę z kuchennego kranu, póki zlew się nie wypełni.
No to do supermarketu. Carmen przygląda się ze zmrużonymi oczami puszkom siekanych pomidorów, podnosi i odkłada paczki makaronów w różnych kształtach. Zostawiła okulary w biurze, więc jeśli odsunę się na dalej niż trzydzieści centymetrów, nawet nie będzie w stanie powiedzieć, ile palców wystawiam do góry.
– A te to co? – pyta, sięgając po paczkę orecchiette. – To te, co wyglądają jak uszy?
Znamy się już od czasów studenckich, ale wzrok zaczął jej słabnąć dopiero jakoś w ostatnim roku. Pogorszenie było tak nagłe, że chodziła w tej sprawie po lekarzach, wymyślając sobie guzy mózgu i dopatrując się szarych cieni na rentgenach czaszki. Właśnie to stanowiło zawsze najważniejsze ogniwo, na którym zasadzała się trwałość naszej przyjaźni: te nasze hipochondryczne licytacje dwóch kobiet, które nie mają co zrobić z wolnym czasem. Nieraz ściągałyśmy się nawzajem z różnych parapetów – od paniki Carmen, gdy myślała, że ma zapalenie opon mózgowych, po moje ogólne lęki związane z rakiem, alzheimerem i innymi chorobami, których boję się złapać lub odziedziczyć. Lecz kiedy wzrok Carmen zaczął się pogarszać, byłam zbyt zajęta, żeby należycie jej pomóc, i teraz czuję, że trochę się to odbiło na naszej relacji.
– No a co tam u was słychać? – pyta Carmen później, gdy siedzimy przy kawie, z włosami identycznie natłuszczonymi przez deszcz, tak że skręcają się na skroniach. Często się spotykamy w tej kawiarni, a od niedawna ta znajomość przestrzeni stała się dla Carmen bardzo ważna. Patrzę, jak idzie niezgrabnie do lady i z powrotem, sunąc smukłymi rękami po akrylowej gablocie na ciasta; bliźniacze smugi trzeba będzie wytrzeć.
– W porządku – odpowiadam i uchwytem łyżeczki wycinam swoje inicjały w piance na latte. – Znaczy... wiesz, dziwnie, ale w porządku.
– Domyślam się, że dziwnie – przytakuje Carmen. Słodka śliwa jej głosu, samogłoski zajmujące jakby więcej miejsca, niż dopuszcza kształt jej ust. – Domyślam się, że dziwnie tak znowu z kimś mieszkać po długiej nieobecności – dodaje. – Tak dzielić się swoją przestrzenią.
Spoglądam na nią i już otwieram usta, żeby wytłumaczyć, że zupełnie nie to miałam na myśli. „Kiedy ja właśnie wcale nie mam poczucia – mam ochotę wyjaśnić – że znowu z kimś mieszkam”.
– Jak Tom się do mnie wprowadził – ciągnie ona, zapewne nawet nie dostrzegając, że też chciałam coś powiedzieć – bardzo długo czułam się strasznie dziwnie. W sensie, wiesz, tak jakbym miała u siebie intruza. No bo, ten, można kogoś kochać, ale to nie znaczy, że chcesz przebywać z tą osobą na okrągło. Rozumiesz? Czasami zamykałam się w łazience i na pół godziny kładłam się do wanny. Znaczy nie z lecącą wodą, po prostu do pustej wanny. Tylko dlatego, że to był jedyny sposób, w jaki mogłam mieć odrobinę przestrzeni. Ale ja go przecież, wiesz, kochałam. Więc naprawdę potrafię zrozumieć ten dysonans.
Tom, były chłopak Carmen, pracownik socjalny i weekendowy didżej. Rzucił ją wreszcie z powodów, których nigdy do końca nie zdołałam ogarnąć. Carmen zazwyczaj opowiada o ich związku w taki sposób, w jaki można by opowiadać o studiach licencjackich: jak o trzyletnim okresie, który trzeba było odbębnić, by mogła z przytłaczającym autorytetem wypowiadać się na jeden bardzo wąski temat. Jest jedyną na świecie specjalistką w dziedzinie kochania i utraty trzydziestoletnich mężczyzn o imieniu Tom.