Nasze podmorskie żony - Julia Armfield - ebook + książka

Nasze podmorskie żony ebook

Armfield Julia

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Hipnotyzujące połączenie romansu z horrorem.
Leah pracuje jako biolożka morska i właśnie wróciła z supertajnej misji, która zakończyła się katastrofą. Cokolwiek wydarzyło się podczas ekspedycji, Leah nie chce o tym mówić, a jednocześnie z dnia na dzień jej ciało zmienia się w sposób, za którym umysł nie nadąża. Po sześciu miesiącach spędzonych na dnie oceanu jest zupełnie inną osobą, co szybko zauważa jej żona – Miri. Czy Leah zabrała część podwodnego świata na powierzchnię, zakłócając tym samym panujący tam status quo?
Miri wie, że wspólne życie z Leah bezpowrotnie minęło. I choć ukochana wciąż jest fizycznie obok niej, to czuje, że wymyka się z jej objęć, bo ktoś lub coś się o nią upomina…
To przepiękna historia o miłości, stracie i życiu, które toczy się wszędzie. Nawet na dnie oceanu.

W tej książce historia kochania jest historią tracenia. Julia Armfield połączyła powieść obyczajową z elementami horroru, thrillera i science fiction, zaopatrując całość w psychologiczne drugie dno i metafizyczny pogłos. Literatura popularna w najlepszym wydaniu.

Renata Lis, pisarka

Gotycka baśń, zarazem kunsztowna i przerażająca.
Florence Welch, wokalistka Florence and the Machine

Wspaniała powieść, na wskroś romantyczna i bajecznie dziwna.
Sarah Waters, autorka Złodziejki

Powieść, w której słodko-gorzka historia miłosna przeplata się z trzymającym w napięciu thrillerem o… łodzi podwodnej.
„The Times”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 274

Oceny
4,3 (3 oceny)
1
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:



Ty­tuł ory­gi­nału: Our Wi­ves Un­der the Sea
Co­py­ri­ght © Ju­lia Arm­field, 2022 Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2024 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Agnieszka Wa­lu­lik, 2024
Re­dak­torka ini­cju­jąca • Pau­lina Sur­niak
Re­dak­torka pro­wa­dząca • We­ro­nika Ja­cak
Mar­ke­ting i pro­mo­cja • Ka­ta­rzyna Koń­czal
Re­dak­cja • Ga­briela Nie­miec
Ko­rekta • Agata Ton­dera, Anna Zien­tek
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny wnę­trza • Ma­te­usz Cze­kała
Ła­ma­nie • Grze­gorz Ka­li­siak
Pro­jekt okładki • © Ami Smi­th­son, Pi­ca­dor Art De­part­ment
Zdję­cie na okładce • © Nick Fan­cher
Zdję­cie na za­druku wnę­trza okładki • © Se­ar­sie | iStock
Ad­ap­ta­cja pro­jektu okładki • Magda Bloch
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-68217-47-6
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Ro­sa­lie, na su­chym lą­dzie i wszę­dzie in­dziej

Zważ­cie ta­jem­ni­czość mo­rza; naj­strasz­niej­sze jego istoty suną pod wodą, naj­czę­ściej nie­wi­dziane i zdra­dziecko ukryte pod na­dob­nymi od­cie­niami la­zuru. Zważ­cie sza­tań­ską oka­za­łość i urodę wielu z naj­okrut­niej­szych mor­skich ple­mion, jak choćby cud­nie upięk­szone kształty roz­licz­nych od­mian re­ki­nów. Zważ­cie jesz­cze po­wszechny ka­ni­ba­lizm mo­rza, któ­rego wszyst­kie stwo­rze­nia że­rują na so­bie wza­jem­nie, pro­wa­dząc wie­czy­stą wojnę od po­czątku świata.

Roz­waż­cie to wszystko, a na­stęp­nie spójrz­cie na zie­loną, ła­godną i po­tulną zie­mię; po­rów­naj­cie ją z mo­rzem – czy­liż nie znaj­du­je­cie dziw­nej ana­lo­gii do cze­goś w was sa­mych? Al­bo­wiem po­dob­nie jak ów strasz­liwy ocean opły­wał ląd kwit­nący, tak i w du­szy czło­wieka ist­nieje jedno wy­spiar­skie Ta­hiti, pełne po­koju i ra­do­ści, oto­czone jed­nak przez wszyst­kie po­twor­no­ści na wpół nie zna­nego ży­cia. Nie­chaj Bóg was strzeże! Nie od­pły­waj­cie od tej wy­spy, bo prze­nigdy nie bę­dzie­cie zdolni po­wró­cić!

Her­man Me­lville, Moby Dick,przeł. Bro­ni­sław Zie­liń­ski

– Jest na to ja­kiś me­dyczny ter­min, prawda?

– Uto­nię­cie.

Szczęki

STREFAŚWIA­TŁA

Miri.

Pod­mor­ska głę­bina to na­wie­dzony dom: miej­sce, gdzie rze­czy, które nie po­winny ist­nieć, po­ru­szają się w ciem­no­ściach. „Nie­ci­che” – oto jak okre­śla je Leah, prze­chy­la­jąc głowę na bok, jakby w od­po­wie­dzi na ja­kieś od­głosy, choć wie­czór jest spo­kojny: sły­chać je­dy­nie su­chy szum ru­chu z jezdni za oknem, poza tym nie­wiele za­prząta uwagę ucha.

– Ocean jest nie­ci­chy – opo­wiada Leah – i to znacz­nie głę­biej, niż można by się spo­dzie­wać. Wszę­dzie w nim coś się po­ru­sza, aż po samo dno.

Rzadko mówi tak dużo i tak płyn­nie. Nogi ma skrzy­żo­wane, a spoj­rze­nie skie­ro­wane na szybę, jej twarz układa się w zna­jomy prze­krzy­wiony wy­raz, z ry­sami ob­su­nię­tymi lekko ku le­wej stro­nie. Zdaję so­bie sprawę – te­raz – że te po­ga­danki nie są prze­zna­czone dla mnie; to po pro­stu roz­mowa, którą Leah mi­mo­wol­nie pro­wa­dzi, sku­tek py­tań pa­da­ją­cych w ja­kimś za­trza­śnię­tym za­kątku jej głowy.

– Mu­sisz zro­zu­mieć – cią­gnie – że na­wet w nie­wy­obra­żal­nych wa­run­kach da się żyć. Wy­star­czy tylko od­po­wied­nia skóra.

Sie­dzimy na ka­na­pie, jak to zwy­kle pod ko­niec dnia, od kiedy w ze­szłym mie­siącu wró­ciła do domu. Daw­niej prze­sia­dy­wa­ły­śmy na dy­wa­nie, z łok­ciami na sto­liku do kawy, jak na­sto­latki, i ja­dły­śmy po­siłki przy włą­czo­nym te­le­wi­zo­rze. Ale te­raz Leah rzadko coś jada, więc ja wolę spo­ży­wać ko­la­cję w kuchni, na sto­jąco, żeby oszczę­dzić so­bie ba­ła­ganu. Cza­sami Leah wpa­truje się we mnie, gdy to ro­bię, a wtedy prze­żu­wam wszystko na paćkę i po­ka­zuję jej ję­zyk, żeby prze­stała się ga­pić. Prze­waż­nie wie­czo­rami nie roz­ma­wiamy – ci­sza to krę­go­słup tego no­wego kształtu, w jaki przy­oble­kła się na­sza re­la­cja. Prze­waż­nie wie­czo­rami, już po je­dze­niu, sie­dzimy do pół­nocy na ka­na­pie, a po­tem mó­wię, że idę spać.

Je­śli Leah w ogóle coś mówi, to za­wsze na te­mat oce­anu; składa ra­zem dło­nie i prze­ma­wia, jakby de­kla­mo­wała przed wi­dow­nią nie­ma­jącą nic a nic wspól­nego ze mną:

– Tam nie ma żad­nych pu­stych prze­strzeni – opo­wiada, a ja wy­obra­żam so­bie, że zerka przy tym na fiszki z no­tat­kami, prze­rzuca ko­lejne slajdy. – Bez względu na to, jak głę­boko zej­dziesz – do­daje – bez względu na to, jak da­leko się za­pu­ścisz, za­wsze na coś tam wpad­niesz.

Daw­niej my­śla­łam, że ist­nieje coś ta­kiego jak pustka, że ist­nieją na świe­cie miej­sca, do któ­rych można się udać i być tam zu­peł­nie sa­memu. Zresztą na­dal uwa­żam, że to prawda – błąd w moim ro­zu­mo­wa­niu po­le­gał na za­ło­że­niu, że sa­mot­ność to miej­sce, do któ­rego można do­trzeć, a nie ta­kie, w któ­rym ktoś musi cię zo­sta­wić.

Jest go­dzina trze­cia, a ja od­su­wam od sie­bie te­le­fon, żeby nie słu­chać au­to­ma­tycz­nej mu­zyczki – to chyba Sym­fo­nia bi­tewna Beetho­vena wy­ko­nana na za­baw­ko­wym syn­te­za­to­rze. Kuch­nia wy­gląda jak wy­sy­pi­sko pu­stych kub­ków, zlew za­ty­kają to­rebki po her­ba­cie. Jedna z ża­ró­wek nad ku­chen­nym oka­pem mi­go­cze – drga­nie mię­śnia w ką­ciku pola wi­dze­nia, jak po­wieka ska­cząca od tiku. Na bla­cie na­stę­pu­jące przed­mioty: po­ma­rań­cza, w po­ło­wie ob­rana, dwa noże, pla­sti­kowa to­rebka z chle­bem. Nie zro­bi­łam jesz­cze lun­chu; ja­kąś go­dzinę temu po­wy­cią­ga­łam, co mi się na­wi­nęło pod rękę, a po­tem stwier­dzi­łam, że nie dam rady. Na lo­dówce: kartka z li­stą za­ku­pów na­gry­zmo­loną fio­le­to­wym dłu­go­pi­sem: mleko, ser, proszki na­senne (do­wolne), pla­stry, sól.

Mu­zyczka da­lej brzę­czy, a ja ba­dam ję­zy­kiem wnę­trze jamy ust­nej, ma­cam szczerby mię­dzy zę­bami, jak zwy­kle, gdy na coś cze­kam. Je­den trzo­no­wiec mam pęk­nięty – igno­ruję ten pro­blem już od kilku ty­go­dni, bo nie boli mnie na tyle, żeby ro­bić za­mie­sza­nie. Prze­su­wam ję­zy­kiem po zę­bie, czuję wy­brzu­sze­nie i pęk­nię­cie tam, gdzie przez szkliwo bie­gnie szcze­lina. Wy­obra­żam so­bie, jak Leah mówi: „Nie rób tak” – jak to czy­niła zwy­kle, gdy wo­dzi­łam ję­zy­kiem po zę­bach w miej­scu pu­blicz­nym – „bo wy­glą­dasz, jak­byś za­po­mniała użyć nici den­ty­stycz­nej”. Prze­waż­nie no­cami – choć nie wspo­mi­nam o tym Lei – śnię o trzo­now­cach, któ­rymi pluję na całą po­ściel: pod­su­wam so­bie ręce pod brodę, żeby ła­pać zęby sy­piące się jak woda ciek­nąca z kranu. Ogólny prze­bieg tych snów za­wsze jest po­dobny: szar­pa­nie i cią­ga­nie za coś, co się ob­lu­zo­wało, pauza, po­tem na­gły wy­lew fon­tanny. Za każ­dym ra­zem błąd zdaje się tkwić w fak­cie, że nie po­win­nam do­ty­kać pal­cami dol­nego le­wego trzo­nowca. Za każ­dym ra­zem: wci­śnię­cie nie­wła­ści­wego gu­zika, cie­ka­wość na­gro­dzona desz­czem zę­bów, zbyt licz­nych, by je wy­ła­pać i wci­snąć z po­wro­tem do ust, dzią­sła zmie­nia­jące się w łyse ró­żowe kre­ski pod war­gami.

Na li­nii na­stę­puje na­gła prze­rwa i na­grany głos za­kłóca mu­zyczkę, aby po raz pięć­dzie­siąty za­pew­nić mnie, że mój te­le­fon jest ważny. Na­stęp­nie Sym­fo­nia bi­tewna roz­brzmiewa raz jesz­cze ze – zda­łoby się – wzmo­żoną wro­go­ścią. Po dru­giej stro­nie po­koju Leah sie­dzi z rę­kami za­ci­śnię­tymi na kubku wody – dziwny gest, ja­kim można by trzy­mać fi­li­żankę her­baty, żeby się ogrzać. Ale prze­cież od po­wrotu na­wet nie spró­bo­wała żad­nego go­rą­cego na­poju, a wręcz pro­siła, że­bym nie pa­rzyła so­bie kawy w jej to­wa­rzy­stwie, bo naj­wy­raź­niej woń z za­pa­rza­cza bu­dzi w niej te­raz mdło­ści.

„Ale nie przej­muj się – po­wta­rzała nie­je­den raz. – Wszystko to samo przej­dzie. Jak zwy­kle”. Wciąż ma trud­no­ści z do­zna­niami zmy­sło­wymi – do­tyk jest bo­le­sny, za­pa­chy i smaki przy­po­mi­nają nie­wiel­kie in­wa­zje. Wi­dzia­łam, jak czub­kiem ję­zyka do­tyka grzanki i za­raz go cofa, krzy­wiąc się jak w re­ak­cji na coś kwa­śnego.

– Na­dal cze­kam – mó­wię, wła­ści­wie bez żad­nego po­wodu, tak tylko, żeby to po­wie­dzieć.

Ona spo­gląda na mnie, mruga po­woli.

„Na wy­pa­dek, gdy­byś się za­sta­na­wiała” – chcę do­dać, ale tego nie ro­bię.

Leah obu­dziła się dziś koło szó­stej nad ra­nem i na­tych­miast do­stała krwo­toku z nosa. Spa­łam w po­koju po dru­giej stro­nie ko­ry­ta­rza, więc nie wi­dzia­łam tego na wła­sne oczy, ale przy­wy­kłam już do jej try­bów, i to mimo że tkwię w tym sta­nie po­ło­wicz­nego od­su­nię­cia. By­łam go­towa: obu­dzi­łam się o szó­stej pięt­na­ście, w samą porę, żeby wejść do ła­zienki i po­dać jej fla­ne­lową ście­reczkę, pu­ścić wodę z kranu i przy­po­mnieć, by nie od­chy­lała głowy do tyłu. Można by usta­wiać we­dług tego ze­ga­rek – we­dług tych czer­wo­nych ust o po­ranku, czer­wo­nej brody, czer­wo­nej strugi le­ją­cej się do zlewu.

Leah mówi – je­śli już w ogóle się od­zywa – że to ma coś wspól­nego z ci­śnie­niem, z jego na­głym bra­kiem. Jej krew nie ma te­raz żad­nego wy­czu­cia gra­nic, które daw­niej uzna­wała, to­też pły­nie, jak jej się po­doba. Cza­sami leci jej z zę­bów, czy ra­czej nie z sa­mych zę­bów, ale z ota­cza­ją­cych je dzią­seł – co w su­mie na jedno wy­cho­dzi, gdy pa­trzy się na to z ze­wnątrz. W dniach bez­po­śred­nio po po­wro­cie Lei po­tra­fiła wręcz znie­nacka wy­cie­kać jej przez pory, tak że cza­sami wcho­dzi­łam do po­koju, a ona wy­glą­dała jak po­duszka do szpi­lek – cała po­kryta czer­wo­nymi kro­pecz­kami, jakby po­na­kłu­wano ją igłą. „Że­la­zna dzie­wica” – sko­men­to­wała za pierw­szym ra­zem i spró­bo­wała się ro­ze­śmiać; zdu­szony dźwięk, ni­czym wy­ży­ma­nie cze­goś mo­krego.

Przez kilka pierw­szych dni wpa­da­łam wtedy w prze­ra­że­nie; pa­ni­ko­wa­łam, gdy krwa­wiła, wci­ska­łam buty na nogi i żą­da­łam, aby dała mi się za­brać na po­go­to­wie. Do­piero po pew­nym cza­sie do­tarło do mnie, że ktoś ka­zał jej się tego spo­dzie­wać – tego albo przy­naj­mniej cze­goś w tym stylu. Leah od­py­chała moje dło­nie od swo­jej twa­rzy w spo­sób, który wy­da­wał mi się nie­mal wy­kal­ku­lo­wany, i po­wta­rzała, że nic się nie dzieje. „A zresztą, Miri, prze­cież i tak nie wy­szła­byś z domu w tym sta­nie – do­da­wała, spo­glą­da­jąc w dół na buty, które wło­ży­łam bez pa­trze­nia. – One są nie do pary”.

Nie­raz bła­ga­łam, żeby dała so­bie po­móc, lecz na­po­ty­ka­łam je­dy­nie opór. „Nie ma się czym przej­mo­wać” – mó­wiła i krwa­wiła da­lej, we mnie zaś oczy­wi­stość pro­blemu w po­łą­cze­niu z od­rzu­ce­niem po­mocy bu­dziła z po­czątku fru­stra­cję, a z cza­sem na­wet urazę. Za długo się to cią­gnęło i za mało mo­głam na to po­ra­dzić. Jak wtedy, gdy ktoś za­czyna ki­chać i po czte­rech ra­zach z rzędu na­raz traci współ­czu­cie oto­cze­nia – wła­śnie tak mia­łam z Leą. „Mo­gła­byś już prze­stać? – Chciało mi się za­py­tać. – Nisz­czysz po­ściel”. W nie­które po­ranki na­cho­dziła mnie ochota, żeby oskar­żyć ją o to, że robi to ce­lowo, ale po­tem od­wra­ca­łam głowę, za­ci­ska­łam usta w inny kształt i na­le­wa­łam so­bie kawy, za­sta­na­wia­jąc się, czy nie pójść po­bie­gać.

Dziś rano, w ła­zience, po­da­łam jej fla­nelę i pa­trzy­łam, jak roz­sma­ro­wuje w rę­kach my­dło Ivory. Moja matka ma­wiała, że jak chcesz myć twarz my­dłem, to już le­piej zo­sta­wić ją brudną – cho­dziło o ja­kieś po­draż­nia­jące che­mi­ka­lia, które po­zba­wiają skórę na­tu­ral­nej war­stwy ochron­nej. Matka wszę­dzie do­pa­try­wała się po­draż­nia­ją­cych che­mi­ka­liów – miała cały se­gre­ga­tor wy­cin­ków na te­mat ry­zyka no­wo­two­rów pły­ną­cego ze spo­ży­wa­nia róż­nych pro­duk­tów mię­snych, przy­sy­łała mi też książki na te­mat pro­mie­nio­wa­nia UV i wła­mań do do­mów oraz bro­szury o tym, jak zro­bić dra­binkę z prze­ście­ra­deł w trak­cie po­żaru.

Po umy­ciu twa­rzy Leah od­su­nęła się od zlewu. Po­kle­pała się po po­licz­kach, naj­pierw wierz­chem dłoni, po­tem wnę­trzem, a po­tem nie­spo­dzie­wa­nie za­gięła je­den pa­lec i na­cią­gnęła nim so­bie skórę pod le­wym okiem, żeby przyj­rzeć się ole­istemu oczo­do­łowi, w któ­rym ob­ra­cała się gałka oczna. Jej cera w lu­strze miała wy­gląd cze­goś wy­cią­gnię­tego z wody. Oczy były żółte jak u to­pielca, u ko­goś, kogo zna­le­ziono dry­fu­ją­cego na ple­cach. „Nic mi nie bę­dzie – po­wie­działa. – Chwila mo­ment i nic mi nie bę­dzie”.

Te­raz, w kuchni: zgrzy­tliwy dźwięk w słu­chawce. Na­głe klik­nię­cie i od­zywa się ko­lejny ro­bo­tyczny głos, nieco inny od tam­tego, który po­wta­rzał, że mój te­le­fon jest ważny. Do­maga się, że­bym po­dała nu­mer oso­bi­sty Lei, a po­tem nu­mer jej stop­nia, nu­mer trans­fe­rowy i nu­mer oświad­cze­nia, które po­winna była otrzy­mać z Cen­trum po osta­tecz­nej de­mo­bi­li­za­cji. Głos tłu­ma­czy da­lej, że je­śli nie wpro­wa­dzę tych nu­me­rów do­kład­nie w po­da­nej ko­lej­no­ści, moje po­łą­cze­nie zo­sta­nie prze­rwane. Nie dys­po­nuję nu­me­rem oso­bi­stym Lei – cały ten te­le­fon do Cen­trum był wła­śnie po to, żeby im to wy­ja­śnić i go od nich wy­do­być. Wpro­wa­dzam wszyst­kie żą­dane in­for­ma­cje poza tą jedną, a wtedy od­zywa się trzeci głos z na­gra­nia, by skar­cić mnie z ro­bo­tyczną zwię­zło­ścią, na ko­niec zaś stwier­dza usłuż­nie, że za chwilę na­stąpi prze­rwa­nie po­łą­cze­nia.

Leah.

Wie­cie, że jesz­cze do bar­dzo nie­dawna wię­cej osób sta­nęło na Księ­życu, niż ze­szło pod wodę na głę­bo­kość po­ni­żej sze­ściu ty­sięcy me­trów? Czę­sto o tym my­ślę – o nie­go­ścin­no­ści pew­nych miejsc. Od­cisk stopy, raz po­zo­sta­wiony na po­wierzchni Księ­życa, mógłby w teo­rii ist­nieć tam w nie­na­ru­szo­nej po­staci nie­mal bez końca. Każdy trop, który się tam wy­ci­śnie, nie­pod­le­ga­jący ero­zji pod wpły­wem at­mos­fery, nie­na­ru­szany przez wiatr czy deszcz, z ła­two­ścią może prze­trwać kil­ka­set lat. Z oce­anem jest ina­czej. Ocean za­ciera po so­bie ślady.

Gdy łódź scho­dzi pod wodę, w sto­sun­kowo krót­kim prze­dziale cza­so­wym musi się wy­da­rzyć pewna liczba rze­czy. O wy­por­no­ści da­nego przed­miotu de­cy­duje w ca­ło­ści woda na­pie­ra­jąca na niego z siłą pro­por­cjo­nalną do wagi wody, którą przed­miot ów wy­parł. Tak więc gdy łódź pod­wodna unosi się na po­wierzchni, jej po­jem­niki na ba­last są wy­peł­nione po­wie­trzem i jej cał­ko­wita gę­stość jest mniej­sza od ota­cza­ją­cej wody (a za­tem mniej jej wy­piera). Aby mo­gła się za­nu­rzyć, po­jem­niki mu­szą na­peł­nić się wodą za­sy­saną przez pompy elek­tryczne. Jed­no­cze­śnie po­wie­trze jest z nich wy­py­chane na ze­wnątrz. To taki dziwny akt ule­gło­ści, gdy się nad tym za­sta­no­wić – scho­dze­nie pod po­wierzch­nię. Prze­cież opa­da­nie na dno to to samo, co za­to­nię­cie, choćby i ce­lowe – pro­sta kwe­stia na­bra­nia wody, wy­star­czy je­dy­nie otwo­rzyć usta.

Miri na­zy­wała ta­kie re­flek­sje mo­imi „za­to­pio­nymi my­ślami”, stu­kała mnie otwartą dło­nią w pod­stawę czaszki, gdy ci­chłam i marsz­czy­łam brwi pod wpły­wem ja­kiejś my­śli, któ­rej nie mo­głam do końca na­mie­rzyć. „Jak one zdo­łały zejść tak głę­boko? – ko­men­to­wała. – Jesz­cze chwila, a opadną ci aż do szyi”. Czę­sto ła­pa­łam ją wtedy za rękę i przy­trzy­my­wa­łam w miej­scu, a po­tem się­ga­łam po drugą i przy­kła­da­łam ją so­bie do skroni, jak­bym zrze­kała się od­po­wie­dzial­no­ści za utrzy­ma­nie swo­jej głowy w jed­nym ka­wałku.

Trudno opi­sać za­pach ło­dzi pod­wod­nej, gdy scho­dzi się pod po­wierzch­nię. Trudno go uchwy­cić – to coś w stylu woni me­talu i go­rą­cego smaru, i coś w stylu amo­niaku i braku tlenu. Wszyst­kie za­pa­chy poza tym, co nie­zbędne, zo­stają od­fil­tro­wane. Dwa­dzie­ścia mi­nut przed tym, jak stra­ci­li­śmy kon­takt, Jelka po­wie­działa mi, że chyba czuje za­pach mięsa, co było dziwne, bo ja wła­śnie my­śla­łam do­kład­nie o tym sa­mym – na­gle za­wiało mi czymś roz­grza­nym i nie­przy­jem­nym, jakby coś się go­to­wało. Pa­mię­tam, że spoj­rza­łam na swoje palce, na wpół spo­dzie­wa­jąc się, że zo­ba­czę, jak skwier­czą, na­chy­li­łam się, aby przy­pa­trzeć się skó­rze na pisz­cze­lach, ko­la­nach, kost­kach. Ni­czego tam oczy­wi­ście nie było – nie było też żad­nej przy­czyny tej woni, która zda­wała się ude­rzać w nas obie z taką siłą. Gdy Jelka po­wtó­rzyła swoją uwagę do Mat­tea, od­po­wie­dział, żeby za­tkała so­bie nos, skoro tak jej to prze­szka­dza, a ja sło­wem się nie ode­zwa­łam, żeby ją wes­przeć.

Z po­czątku cho­dziło tylko o pa­nel ko­mu­ni­ka­cji – trzesz­czący kon­takt z po­wierzch­nią ze­rwał się i już nie wró­cił. Pa­mię­tam, jak Mat­teo zmarsz­czył brwi i po­pro­sił, że­bym spró­bo­wała na­mie­rzyć sy­gnał, pod­czas gdy on spraw­dzi główne funk­cje kon­troli. Wci­snę­łam gu­zik trans­mi­sji i za­czę­łam nada­wać przez ra­dio ja­kieś bzdury, w każ­dej chwili spo­dzie­wa­jąc się, że Cen­trum wróci na li­nię i za­pyta, co ja wy­ga­duję.

Dzie­sięć mi­nut póź­niej, gdy padł cały sys­tem ło­dzi, przy­szło mi do głowy, że ko­mu­ni­ka­cja nie wy­łą­czyła się stop­niowo, jak pod wpły­wem rwą­cego się sy­gnału, tylko jakby ją odłą­czono, choć na tym eta­pie mie­li­śmy już bar­dziej pa­lące pro­blemy.

Miri.

Jest w domu od trzech ty­go­dni i za­sad­ni­czo do wszyst­kiego się już przy­zwy­cza­iłam. Rano jem, ona nie, a po­tem przez pół go­dziny od­pi­suję na ma­ile, nie zwra­ca­jąc uwagi na to, jak cho­dzi tu i tam ze zwit­kami pa­pieru to­a­le­to­wego za­tknię­tymi przy dzią­słach, żeby wchło­nęły krew. Żyję z pi­sa­nia po­dań o do­fi­nan­so­wa­nia dla or­ga­ni­za­cji non-pro­fit i za­wsze pra­co­wa­łam z domu – ni­gdy szcze­gól­nie mi to nie prze­szka­dzało, póki Leah nie ode­szła, co zmu­siło mnie do więk­szej bli­sko­ści ze sobą samą. Te­raz, gdy wró­ciła – gdy już przy­wy­kłam do tego, że wró­ciła – nie umiem po­wie­dzieć, czy jej obec­ność spra­wia mi ulgę, czy też wy­daje się na­tar­czywa. Bu­rzę się na po­ło­wicz­nie opróż­nione szklanki od­sta­wiane na pa­ra­pety, na nie­wy­nie­sione śmieci. Uskar­żam się na nie­od­ku­rzone pod­łogi i nie­mal stale do­ku­czają mi wrzody w ustach. No­cami śni mi się, że za­ci­skam zęby tak mocno, aż odła­mują się jak za­pałki z ksią­żeczki.

U miesz­ka­ją­cych nad nami lu­dzi na okrą­gło cho­dzi te­le­wi­zor. Na­wet gdy wiem, że nie ma ich w domu, że oboje wy­szli do pracy czy do kina, przez su­fit prze­są­cza się ha­łas – stru­myczki roz­mów, mu­zyczka na roz­po­czę­cie ta­kiego czy in­nego pro­gramu, wszystko to ścieka do nas po ścia­nach jak wil­goć za­kwi­ta­jąca grzy­bem wo­kół ko­minka.

Cza­sami, gdy bar­dzo uważ­nie się wsłu­cham (albo gdy stanę na krze­śle), je­stem w sta­nie wy­ła­pać, co oglą­dają, i prze­łą­czyć nasz te­le­wi­zor na ten sam ka­nał, co tro­chę ła­go­dzi roz­draż­nie­nie. Są­sie­dzi chyba pre­fe­rują te­le­tur­nieje i pro­gramy o lu­dziach, któ­rzy mają się za­ko­chi­wać jedni w dru­gich w róż­nych eg­zo­tycz­nych miej­scach. Te ostat­nie ja w su­mie też lu­bię, po­doba mi się ich fan­ta­stycz­ność, księ­ży­cowe tony zę­bów. Uczest­nicy jed­nego pro­gramu, który czę­sto oglą­dam po­społu z są­sia­dami, mają przez cztery nie­prze­rwane mi­nuty wpa­try­wać się w oczy ob­cej osoby, bo po­dobno ba­da­nia wy­ka­zały, że tyle po­trzeba, aby się za­ko­chać. Chyba na­wet czę­sto to działa, przy­naj­mniej na czas trwa­nia od­cinka, choć raz ja­kiś męż­czy­zna po dwóch mi­nu­tach gwał­tow­nie od­su­nął krze­sło i wy­szedł z planu zdję­cio­wego – po­tem stwier­dził, że do­strzegł w part­nerce coś, co wy­trą­ciło go z rów­no­wagi. Mniej mi się po­do­bają filmy przy­rod­ni­cze, więc gdy są­sie­dzi je so­bie pusz­czają, zwy­kle nie chce mi się do­stra­jać ka­nału. Raz wie­czo­rem przy­snę­łam na ka­na­pie i obu­dzi­łam się do wtóru do­bie­ga­ją­cego z góry nie­ty­powo wy­raź­nego głosu nar­ra­tora ja­kie­goś pro­gramu o ka­li­for­nij­skich dzba­necz­ni­kach: „Szu­ka­jące po­ży­wie­nia owady dają się przy­wa­bić do otworu – czy też jamy ust­nej – utwo­rzo­nego przez zwi­nięty liść i już po chwili śli­ska kra­wędź, na­wil­żana przez na­tu­ral­nie wy­stę­pu­jący nek­tar, wciąga je w pu­łapkę. Gdy już da­dzą się schwy­tać, ro­ślina za­ta­pia je w so­kach tra­wien­nych, aż stop­niowo się roz­pusz­czają”. To było kilka mie­sięcy po tym, jak do­sta­łam wia­do­mość o znik­nię­ciu Lei, gdy jesz­cze te­le­fony z Cen­trum były w miarę re­gu­larne, a dość życz­liwe, pro­fe­sjo­nal­nie brzmiące głosy za­pew­niały mnie, że ro­bią wszystko, co w ich mocy. Pa­mię­tam, jak le­ża­łam na ka­na­pie i przez kilka mi­nut słu­cha­łam tego pro­gramu, po czym się­gnę­łam po pi­lota i wy­ce­lo­wa­łam nim w su­fit.

Cza­sami póź­nym wie­czo­rem Leah cho­dziła na górę, pu­kała do drzwi są­sia­dów i pro­siła, żeby przy­ci­szyli dźwięk. „Sym­pa­tyczni są – ko­men­to­wała po po­wro­cie, za­cie­ra­jąc dło­nie, żeby po­ka­zać mi, że za­da­nie zo­stało wy­ko­nane. – Bar­dzo prze­pra­szali za kło­pot. Lu­bię ich”. Zo­sta­wili te­le­wi­zor na cho­dzie, żeby ich kot miał nocą ja­kieś to­wa­rzy­stwo, ale za­raz przy­kręcą dźwięk, nie ma naj­mniej­szego pro­blemu. Jed­nak ha­łas z ich od­bior­nika ni­gdy się nie zmie­niał, choć Lei chyba na­wet nie­spe­cjal­nie to prze­szka­dzało. Tak jakby ce­lem ćwi­cze­nia, przy­naj­mniej dla niej, była sama wy­cieczka na górę i prośba o przy­ci­sze­nie, nie zaś sku­tek in­ter­wen­cji. Po jej wy­jeź­dzie szybko za­czę­łam być wdzięczna za te od­głosy, które wcze­śniej bu­dziły we mnie iry­ta­cję. W nie­dzielne po­ranki sta­wa­łam na ku­chen­nym stole i słu­cha­łam mu­zyczki z te­le­no­weli czy roz­ocho­co­nych gło­sów sprze­da­ją­cych spreje do nosa, sy­rop zło­ci­sty i nie­przy­wie­ra­jące pa­tel­nie z te­flonu.

– Dłu­żej tego nie zniosę – od­zywa się na­gle Leah.

Od po­nad go­dziny sie­dzi w ką­cie po­koju, prze­żu­wa­jąc koł­nierz swe­tra z dziw­nym za­my­śle­niem, tak jak można by ob­gry­zać skórkę przy pa­znok­ciu. Py­tam, co ma na my­śli, lecz ona nic nie mówi, tylko po­ka­zuje pal­cem do góry – ha­łas z te­le­wi­zora są­sia­dów cich­nie przy na­pi­sach do ja­kie­goś pro­gramu, a po­tem na­gle prze­cho­dzi w re­kla­mową mu­zyczkę o fre­ne­tycz­nej du­ro­wej me­lo­dyjce. Idę na górę i walę do drzwi, ale oni nie otwie­rają. Dziwne, na ko­ry­ta­rzu ha­łas z te­le­wi­zora jest cich­szy niż w miesz­ka­niu na dole. Przez głowę prze­la­tuje mi myśl, że ni­gdy tak na­prawdę nie wi­dzia­łam na­szych są­sia­dów na oczy, że przez cały ten czas, gdy tu miesz­kamy, bra­łam ich obec­ność za oczy­wi­sty fakt na pod­sta­wie – w naj­lep­szym ra­zie – zwy­kłych po­szlak: kro­ków i stłu­mio­nej mu­zyki, szu­ra­nia prze­su­wa­nych wie­czo­rem me­bli. Ni­gdy nie za­da­łam Lei ani jed­nego py­ta­nia na ich te­mat, gdy cho­dziła na górę po­pro­sić, żeby ści­szyli od­bior­nik – ani razu. Czy to nie dziwne? – za­czy­nam się za­sta­na­wiać, po czym od­da­lam od sie­bie py­ta­nie. Bo prze­cież to pra­wie nie ma zna­cze­nia, mój pro­blem do­ty­czy nie tyle są­sia­dów, ile ich te­le­wi­zora.

Nie ma mnie przez góra sześć mi­nut, lecz kiedy wra­cam, Leah zdą­żyła już prze­nieść się z kąta po­koju i sie­dzi za­mknięta w ła­zience, pusz­cza wodę z obu kur­ków. Nie jest to zu­peł­nym ewe­ne­men­tem. Ostat­nio dość czę­sto bu­dzę się o ta­kiej czy in­nej go­dzi­nie i sły­szę od­głos na­peł­nia­nej wanny. Czwarta rano, szare drgnie­nie po­ranka na nie­bie wo­kół dru­tów te­le­fo­nicz­nych i woda le­cąca w ła­zience, w kuchni, w po­koju z pral­ko­su­szarką. Nie­raz wcho­dzi­łam i znaj­dy­wa­łam Leę sie­dzącą na brzegu wanny, wpa­tru­jącą się w wodę z nie­ru­cho­mym wy­ra­zem twa­rzy czło­wieka, który jesz­cze się nie obu­dził. Nie może się zde­cy­do­wać – my­ślę czę­sto w ta­kich chwi­lach – czy wejść, czy nie; kiedy in­dziej od­czy­tuję jej minę jako oznakę cze­goś bar­dziej nie­po­ko­ją­cego: to mina ko­goś, kto po­zwo­lił spoj­rze­niu opaść za głę­boko i te­raz chyba nie może go od­cią­gnąć.

Sto­jąc pod drzwiami ła­zienki, za­sta­na­wiam się, czy nie za­pu­kać, nie po­pro­sić, żeby mnie wpu­ściła. Wy­obra­żam so­bie, że sły­szę, jak woda prze­lewa się na pod­łogę, roz­lewa głę­boką ka­łużą po la­wen­do­wym li­no­leum. Leah, zdaje się, za­brała do ła­zienki skrzynkę elek­tryczną, z któ­rej ko­rzy­sta, żeby uko­ły­sać się do snu; tę, którą przy­słali jej pocztą bez ad­resu zwrot­nego – po­że­gnalny upo­mi­nek od Cen­trum – ra­zem z parą skar­pet kom­pre­syj­nych i książką z afo­ry­zmami ob­ło­żoną w PCW. Sły­szę, jak uru­cha­mia skrzynkę, sły­szę drże­nie wy­da­wa­nego przez nią dźwięku: na­brzmie­wa­nie i dud­nie­nie cze­goś, co się roz­lewa, co kipi, szarp­nię­cia i jęki na­ra­sta­jące jakby do ryku.

To było dawno temu. Gdy się po­zna­ły­śmy. Moim zda­niem to ważne – fakt spo­tka­nia, fakt, że pa­mię­tam wra­że­nie cze­goś przed­tem. Spo­tka­nie su­ge­ruje czas, za­nim Leah i ja się zna­ły­śmy, za­nim sta­ły­śmy się tym sto­pio­nym w jedno, nie­po­dziel­nym czymś. Mia­ły­śmy kie­dyś taką grę w pa­mię­ta­nie, sztur­cha­ły­śmy się przy niej łok­ciami: „pa­mię­tasz, jak prze­sła­łam ci kwiaty, kiedy miesz­ka­łaś w in­nym mie­ście?”, „pa­mię­tasz, jak uczy­łaś mnie pły­wać?”, „pa­mię­tasz, jak wy­szły­śmy na moje uro­dziny i roz­la­łaś wodę na stole i ten kel­ner ob­rzu­cił nas ta­kim spoj­rze­niem, jak­by­śmy wy­czoł­gały się z ja­kieś dziury w ziemi?”. Każda para, jak my­ślę, na­pawa się wła­sną mi­to­lo­gią, wspo­mnie­niami jak fisz­kami, które opro­wa­dzają cię po wy­sta­wie: „Ilu­stra­cja 1. Por­tret pary tań­czą­cej na ka­to­lic­kim we­selu ko­legi”. „Ilu­stra­cja 2. Szkic wę­glem, przed­sta­wia­jący parę kłó­cącą się o to, kto co po­wie­dział pod­czas ko­la­cji z kok­sem u zna­jo­mych (warto zwró­cić uwagę na de­li­katne li­nie pod ukoń­czo­nym szki­cem, wska­zu­jące na miej­sca, które ar­ty­sta wie­lo­krot­nie ście­rał i ry­so­wał od nowa)”. Dość ła­two przy­po­mi­nać so­bie różne rze­czy w ode­rwa­niu. Sceny ja­wią się ni­czym kom­pletne ca­ło­ści: ten raz, kiedy po­szły­śmy na bal prze­bie­rań­ców, i ten, kiedy ktoś ukradł mi w klu­bie port­fel, i ten, kiedy nasz po­ciąg utknął w tu­nelu na go­dzinę czter­dzie­ści pięć mi­nut i Leah trzy­mała mnie za rękę, do­póki znowu nie ru­szy­li­śmy z miej­sca. Można so­bie tak cho­dzić po ca­łej wy­sta­wie, wy­bie­rać ulu­bione dzieła, na­kle­jać kropki przy ra­mach tych ob­ra­zów, które naj­bar­dziej chcia­łoby się za­cho­wać. Trud­niej­szym za­da­niem jest zło­że­nie ich w ca­łość, po­łą­cze­nie punk­tów w spo­sób, który nada im ja­kiś spójny sens. Pa­mię­tam nasz pierw­szy po­ca­łu­nek, pierw­szy raz, kiedy ze sobą spa­ły­śmy, pierw­szy raz, gdy po­wie­działa mi, że kie­dyś wi­działa swo­jego ojca, który po­ja­wił się w no­gach jej łóżka jako duch. Pa­mię­tam na­sze ru­cha­nie się – czy też abs­trak­cyjne wra­że­nie ru­cha­nia się – i fakt ro­bie­nia tego czę­sto i z en­tu­zja­zmem, choć nie umiem przy­wo­łać ta­kiego czy in­nego kon­kret­nego razu. Pa­mię­tam pierw­szy raz, gdy wy­jeż­dżała, i pierw­szy raz, gdy po­je­cha­łam, żeby się z nią po­że­gnać. Pa­mię­tam też ostatni raz – fakt, że miało jej nie być przez trzy ty­go­dnie, a znik­nęła na sześć mie­sięcy, fakt, że nikt nie wie­dział, co się wy­da­rzyło, i to, jak z Cen­trum dzwo­nili kilka razy, żeby po­dać mi sprzeczne in­for­ma­cje, a po­tem kon­takt się urwał. Wszystko to jest dość pro­ste, tak z bli­ska – ja­skrawe roz­bły­ski, zwią­zek po­świad­czony do­wo­dami rze­czo­wymi, roz­ma­ite dro­bia­zgi, które czy­nią go fak­tem. Trud­niej cof­nąć się na taki dy­stans, żeby przyj­rzeć się nam ogól­nie, nie jako se­rii ob­ra­zów, ale ca­ło­ści, którą te ob­razy re­pre­zen­tują. Nie bar­dzo lu­bię to ro­bić. Gdy od­su­wam się za da­leko, do­staję za­wro­tów głowy – moja pa­mięć, jak ude­rzony pię­ścią czło­wiek, za­ta­cza się wtedy z dło­niami przy­ci­śnię­tymi do twa­rzy. Ła­twiej – wy­daje mi się – zgłę­biać fakt nas, gdy po­dzieli się go na wiele roz­rzu­co­nych ka­wał­ków, a nie jako coś po­je­dyn­czego, ogrom­nego i nie­ogar­nio­nego. Ła­twiej – wy­daje mi się – prze­cze­sy­wać roz­ca­pie­rzo­nymi pal­cami na­sze roz­sy­pa­nie w na­dziei, że coś w nim znaj­dziemy, że wy­cią­gniemy z resz­tek coś nie­po­dziel­nego i pod­nie­siemy to do świa­tła.

A za­tem – po ka­wałku: to było dawno temu. Gdy się po­zna­ły­śmy.

Leah.

Pa­nika to nie­go­spo­darne wy­ko­rzy­sta­nie tlenu. Pierw­szą rze­czą, któ­rej uczą cię na lek­cjach nur­ko­wa­nia, jest od­dech. Gdy zga­sły świa­tła kon­soli, wstrzy­ma­łam od­dech na pełne sześć­dzie­siąt se­kund, za­czę­łam roz­my­ślać nad mo­krymi skrzy­dla­tymi kształ­tami swo­ich płuc. W nor­dyc­kiej mi­to­lo­gii ist­niała taka prak­tyka, która po­le­gała na tym, że od­ci­nało się że­bra od krę­go­słupa i wy­cią­gało płuca od strony grzbietu, ale tak, że po­dobno ofiara wciąż mo­gła od­dy­chać. Mówi się, że był to albo ro­dzaj tor­tury, albo spo­sób skła­da­nia ofiary z lu­dzi, choć uczeni spie­rają się, czy coś ta­kiego w ogóle zda­rzało się poza kar­tami li­te­ra­tury. Oczy­wi­ście prze­pro­wa­dze­nie za­biegu w taki spo­sób, żeby czło­wiek za­cho­wał ży­cie, by­łoby nie­moż­liwe – płuca nie dzia­ła­łyby poza cia­łem, a na­wet gdyby, ofiara naj­praw­do­po­dob­niej do­zna­łaby szoku i prze­stała od­dy­chać. Mimo to cza­sami, gdy my­śli się o płu­cach, można w to uwie­rzyć. Wy­obraź­cie so­bie ich sze­ro­kie, wie­lo­ry­bio prze­pastne ko­mory i nagi im­pe­ra­tyw tego wszyst­kiego, co mu­szą w so­bie po­mie­ścić. W su­mie nie wiem, po co o tym wspo­mi­nam, tyle że wła­śnie o tym roz­my­śla­łam przez tam­tych sześć­dzie­siąt se­kund, od kiedy sys­tem padł, do mo­mentu, gdy zdo­ła­łam za­czerp­nąć ko­lejny od­dech. My­śla­łam o swo­ich płu­cach, wy­ry­wa­nych przez plecy, lecz wciąż na­dy­ma­ją­cych się i kur­czą­cych, my­śla­łam o wo­dzie wle­wa­ją­cej się w pu­stą prze­strzeń mo­jej klatki pier­sio­wej, pod­czas gdy płuca i tak na­dal pom­pują po­wie­trze.

Na tym eta­pie – mu­szę wspo­mnieć – wciąż jesz­cze trzy­ma­li­śmy się pro­to­kołu, przy­naj­mniej do pew­nego stop­nia. Wła­ści­wie bar­dzo rzadko się zda­rza, żeby łódź pod­wodna po­szła na dno, jed­nakże opra­co­wano pro­ce­dury na taką ewen­tu­al­ność, jak na każdą inną, a naj­waż­niej­sza za­sada brzmi, że trzeba bez­zwłocz­nie wy­słać sy­gnał SOS. Im szyb­ciej uda się to zro­bić (i im bli­żej po­wierzchni znaj­duje się wtedy łódź), tym więk­sze praw­do­po­do­bień­stwo, że straż przy­brzeżna albo inny prze­pły­wa­jący sta­tek wy­ła­pie sy­gnał i zo­rien­tuje się, że coś jest nie tak. Pro­blem oczy­wi­ście w tym, że sy­gnał SOS można nadać je­dy­nie przy spraw­nym sys­te­mie, tym­cza­sem nasz nie dzia­łał. Pa­mię­tam, jak Mat­teo stał przy pa­nelu ko­mu­ni­ka­cji i przez chwilę po­ru­szał rę­kami nad kon­solą, a po­tem spoj­rzał na mnie. Pa­mię­tam też wy­trą­ca­jący z rów­no­wagi brak elek­trycz­nego świa­tła – wszyst­kie kon­tro­lki ciemne – i to, jak na­sza łódź na­gle stała się nie tyle pre­cy­zyj­nym dzie­łem in­ży­nie­rii, ile pu­dłem idą­cym na dno. Mat­teo po­spraw­dzał sil­niki, puszki elek­tro­in­sta­la­cyjne i mier­niki ci­śnie­nia.

– Nic się nie po­psuło – oświad­czył. – Wszystko po­winno dzia­łać jak trzeba.

Kiedy sys­tem padł, wciąż jesz­cze scho­dzi­li­śmy co­raz ni­żej i znaj­do­wa­li­śmy się już za głę­boko, żeby się ewa­ku­ować. Na­sze uzdat­nia­cze po­wie­trza, nie wie­dzieć czemu, po­zo­stały chyba nie­na­ru­szone, jed­nak bez moż­li­wo­ści kon­troli ba­la­stu by­li­śmy ska­zani na dal­sze opa­da­nie.

Miri.

Przy­ci­skam słu­chawkę do oboj­czyka i krzy­czę do Lei. Za­zwy­czaj nie lu­bię pod­no­sić głosu, ale w na­szym miesz­ka­niu dźwięk bie­żą­cej wody stał się rów­nie wszech­obecny jak szum ulicy i cza­sami mu­szę krzyk­nąć, żeby Leah mnie usły­szała. Ko­bieta po dru­giej stro­nie te­le­fonu po­pro­siła, bym prze­ka­zała słu­chawkę au­to­ry­zo­wa­nemu per­so­ne­lowi, bo nie może ze mną roz­ma­wiać na te­mat Lei.

– Ale ja mam wszyst­kie jej nu­mery – od­po­wia­dam. – Pani prze­cież wie, dla­czego dzwo­nię. Czemu nie może pani po­roz­ma­wiać ze mną?

Do­piero po sze­ściu pró­bach w sześć róż­nych dni udało mi się do­dzwo­nić do rze­czy­wi­stej osoby, nie­stety jed­nak unie­sie­nie wy­wo­łane tym fak­tem spra­wiło, że prze­ce­ni­łam sto­pień, w ja­kim rze­czy­wi­sta osoba bę­dzie w sta­nie mi po­móc.

– Oba­wiam się, że nie mogę tego zro­bić – mówi te­raz rze­czy­wi­sta osoba. – W spra­wach fir­mo­wych wolno mi roz­ma­wiać wy­łącz­nie z au­to­ry­zo­wa­nym per­so­ne­lem.

Otwie­ram usta, za­my­kam, pró­buję jesz­cze raz.

– Ale tu cho­dzi o moją żonę. Mam wszyst­kie po­trzebne in­for­ma­cje. Może po pro­stu udam, że ja to ona? Czy tak może być?

Rze­czy­wi­sta osoba wy­daje z sie­bie stłu­miony nie­zręczny po­mruk.

– Nie­stety, na­prawdę nie mogę.

Od­głos le­cą­cej wody nie cich­nie. Za­sta­na­wiam się, czy nie krzyk­nąć znowu po Leę, ale tego nie ro­bię.

– Je­śli pani woli, mo­gła­bym się roz­łą­czyć i za­dzwo­nić jesz­cze raz. Od po­czątku przed­sta­wię się jako Leah, w ten spo­sób nie na­robi so­bie pani pro­ble­mów. Je­śli ktoś bę­dzie py­tał, może pani po pro­stu po­wie­dzieć, że ja to ona, i na­prawdę wszystko bę­dzie do­brze, przy­się­gam.

Na li­nii roz­lega się dziwny od­głos – nie umiem po­wie­dzieć, czy rze­czy­wi­sta osoba wzdy­cha, pła­cze czy je ka­napkę.

– Miri, przy­kro mi, ale nie mogę.

Drobny, igło­waty deszcz, jakby ktoś rzu­cał z da­chów szpil­kami. Na ka­na­pie Leah prze­lewa wi­śniową colę do pla­sti­ko­wego kubka z wzor­kiem ham­bur­ge­rów, ale nie pije. Su­nie pal­cami po skó­rze le­wego ra­mie­nia. Cała jest po­sre­brzona, a w zgię­ciu łokci i wo­kół szyi wręcz ostry­go­wata. Za­uwa­ży­łam to tuż po jej po­wro­cie i nie by­łam pewna, jak po­ru­szyć ten te­mat, ale nie mi­nęło dużo czasu, a sama o tym wspo­mniała: „Patrz na to. I na to. Po­wie­dzieli, że mo­żemy się spo­dzie­wać cze­goś w tym stylu”.

„To przej­dzie” – ko­men­tuje, nie tyle do mnie, ile do sie­bie. Po pro­stu ko­lejna re­ak­cja, na którą można mach­nąć ręką, jak krwa­wie­nie z dzią­seł albo jak to, kiedy Leah cza­sami cho­dzi przez sen do ła­zienki, na­peł­nia wannę tak, że pra­wie się prze­lewa, i wsa­dza głowę do wody. Nie wie, że gdy po raz pierw­szy za­uwa­ży­łam tę zmianę na jej skó­rze, za­dzwo­ni­łam na po­go­to­wie i przez pół go­dziny wi­sia­łam na li­nii tylko po to, żeby ktoś wresz­cie ode­brał i za­py­tał, czy sły­sza­łam kie­dyś o li­szajcu.

– Nie ma co się tak ga­pić – mówi te­raz, wciąż prze­su­wa­jąc pal­cami po swoim ra­mie­niu. – Bo czuję, że się ga­pisz – do­daje, gdy otwie­ram usta, żeby coś po­wie­dzieć. – Ale na­prawdę nie ma ta­kiej po­trzeby. Wszystko gra.

– Wcale się na cie­bie nie ga­pię – od­po­wia­dam to­nem, który ce­luje w żar­to­bli­wość, ale nie tra­fia.

Leah spo­gląda na mnie z ukosa i na jej twa­rzy za­czyna się po­ja­wiać uśmiech, lecz nie do­ciera do końca.

– Okej – stwier­dza Leah. – Czyli się na mnie nie ga­pisz. Mój błąd.

Roz­mowa, jak­kol­wiek krótka, sta­nowi mile wi­dzianą prze­rwę w mil­cze­niu, ale już wkrótce znowu za­pada ci­sza, tym ra­zem ja­koś cięż­sza niż wcze­śniej. Przy­ła­puję się na tym, że pró­buję ucie­kać przed tym no­wym bra­kiem, który się mię­dzy nami po­ja­wił: za­czę­łam bar­dzo rze­tel­nie pod­cho­dzić do swo­jego bie­ga­nia i go­dzi­nami prze­sia­duję w su­per­mar­ke­cie, bez­sen­sow­nie prze­bie­ra­jąc w róż­nych środ­kach czysz­czą­cych czy dro­bia­zgowo czy­ta­jąc ety­kietki na jo­gur­tach, ma­śle i mar­ga­ry­nie. Cza­sami mó­wię Lei, że wy­cho­dzę, aby za­ła­twić taką czy inną kon­kretną sprawę, a za­miast tego zwy­czaj­nie idę w ja­kieś miej­sce i stoję tam, póki nie znu­dzę się na tyle, żeby wró­cić. Na­wet nie wy­daje mi się, że­bym wy­ka­zy­wała się szcze­gól­nym spry­tem. „Mó­wi­łaś, że idziesz na si­łow­nię – za­uważy cza­sem Leah – ale nic ze sobą nie za­bra­łaś”. Ja na to, że się prze­sły­szała, ona zaś przyj­muje od­po­wiedź i znowu za­czyna się ga­pić w ja­kiś punkt po we­wnętrz­nej stro­nie swo­jego ra­mie­nia albo pusz­czać wodę z ku­chen­nego kranu, póki zlew się nie wy­pełni.

No to do su­per­mar­ketu. Car­men przy­gląda się ze zmru­żo­nymi oczami pusz­kom sie­ka­nych po­mi­do­rów, pod­nosi i od­kłada paczki ma­ka­ro­nów w róż­nych kształ­tach. Zo­sta­wiła oku­lary w biu­rze, więc je­śli od­sunę się na da­lej niż trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów, na­wet nie bę­dzie w sta­nie po­wie­dzieć, ile pal­ców wy­sta­wiam do góry.

– A te to co? – pyta, się­ga­jąc po paczkę orec­chiette. – To te, co wy­glą­dają jak uszy?

Znamy się już od cza­sów stu­denc­kich, ale wzrok za­czął jej słab­nąć do­piero ja­koś w ostat­nim roku. Po­gor­sze­nie było tak na­głe, że cho­dziła w tej spra­wie po le­ka­rzach, wy­my­śla­jąc so­bie guzy mó­zgu i do­pa­tru­jąc się sza­rych cieni na rent­ge­nach czaszki. Wła­śnie to sta­no­wiło za­wsze naj­waż­niej­sze ogniwo, na któ­rym za­sa­dzała się trwa­łość na­szej przy­jaźni: te na­sze hi­po­chon­dryczne li­cy­ta­cje dwóch ko­biet, które nie mają co zro­bić z wol­nym cza­sem. Nie­raz ścią­ga­ły­śmy się na­wza­jem z róż­nych pa­ra­pe­tów – od pa­niki Car­men, gdy my­ślała, że ma za­pa­le­nie opon mó­zgo­wych, po moje ogólne lęki zwią­zane z ra­kiem, al­zhe­ime­rem i in­nymi cho­ro­bami, któ­rych boję się zła­pać lub odzie­dzi­czyć. Lecz kiedy wzrok Car­men za­czął się po­gar­szać, by­łam zbyt za­jęta, żeby na­le­ży­cie jej po­móc, i te­raz czuję, że tro­chę się to od­biło na na­szej re­la­cji.

– No a co tam u was sły­chać? – pyta Car­men póź­niej, gdy sie­dzimy przy ka­wie, z wło­sami iden­tycz­nie na­tłusz­czo­nymi przez deszcz, tak że skrę­cają się na skro­niach. Czę­sto się spo­ty­kamy w tej ka­wiarni, a od nie­dawna ta zna­jo­mość prze­strzeni stała się dla Car­men bar­dzo ważna. Pa­trzę, jak idzie nie­zgrab­nie do lady i z po­wro­tem, su­nąc smu­kłymi rę­kami po akry­lo­wej ga­blo­cie na cia­sta; bliź­nia­cze smugi trzeba bę­dzie wy­trzeć.

– W po­rządku – od­po­wia­dam i uchwy­tem ły­żeczki wy­ci­nam swoje ini­cjały w piance na latte. – Zna­czy... wiesz, dziw­nie, ale w po­rządku.

– Do­my­ślam się, że dziw­nie – przy­ta­kuje Car­men. Słodka śliwa jej głosu, sa­mo­gło­ski zaj­mu­jące jakby wię­cej miej­sca, niż do­pusz­cza kształt jej ust. – Do­my­ślam się, że dziw­nie tak znowu z kimś miesz­kać po dłu­giej nie­obec­no­ści – do­daje. – Tak dzie­lić się swoją prze­strze­nią.

Spo­glą­dam na nią i już otwie­ram usta, żeby wy­tłu­ma­czyć, że zu­peł­nie nie to mia­łam na my­śli. „Kiedy ja wła­śnie wcale nie mam po­czu­cia – mam ochotę wy­ja­śnić – że znowu z kimś miesz­kam”.

– Jak Tom się do mnie wpro­wa­dził – cią­gnie ona, za­pewne na­wet nie do­strze­ga­jąc, że też chcia­łam coś po­wie­dzieć – bar­dzo długo czu­łam się strasz­nie dziw­nie. W sen­sie, wiesz, tak jak­bym miała u sie­bie in­truza. No bo, ten, można ko­goś ko­chać, ale to nie zna­czy, że chcesz prze­by­wać z tą osobą na okrągło. Ro­zu­miesz? Cza­sami za­my­ka­łam się w ła­zience i na pół go­dziny kła­dłam się do wanny. Zna­czy nie z le­cącą wodą, po pro­stu do pu­stej wanny. Tylko dla­tego, że to był je­dyny spo­sób, w jaki mo­głam mieć odro­binę prze­strzeni. Ale ja go prze­cież, wiesz, ko­chałam. Więc na­prawdę po­tra­fię zro­zu­mieć ten dy­so­nans.

Tom, były chło­pak Car­men, pra­cow­nik so­cjalny i week­en­dowy di­dżej. Rzu­cił ją wresz­cie z po­wo­dów, któ­rych ni­gdy do końca nie zdo­ła­łam ogar­nąć. Car­men za­zwy­czaj opo­wiada o ich związku w taki spo­sób, w jaki można by opo­wia­dać o stu­diach li­cen­cjac­kich: jak o trzy­let­nim okre­sie, który trzeba było od­bęb­nić, by mo­gła z przy­tła­cza­ją­cym au­to­ry­te­tem wy­po­wia­dać się na je­den bar­dzo wą­ski te­mat. Jest je­dyną na świe­cie spe­cja­listką w dzie­dzi­nie ko­cha­nia i utraty trzy­dzie­sto­let­nich męż­czyzn o imie­niu Tom.