Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Drugi tom bestselerowych "Naszych pustych przysięg"!
Abriella myślała, że życie nie może być gorsze, po tym, jak jej siostra, w ramach spłaty długu, została sprzedana władcy Dworu Cieni. Ale kiedy Abriella zostaje uwikłana w sieć kłamstw, którą sama stworzyła, sprawy komplikują się jeszcze bardziej.
Na Dworze Cieni toczy się wojna, a Abriella nie jest w stanie postawić się po żadnej ze stron. Skąd może wiedzieć, jakich wartości bronić, skoro nie zna już nawet samej siebie? Im bardziej jest rozdarta od środka, tym wyraźniejsze staje się, że przepowiednie nie kłamią – Abriella ma ważną rolę do odegrania w losach królestwa. Czy się jej to podoba, czy też nie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 568
Tytuł oryginału: These Twisted Bonds
Copyright © 2022 by Lexi Ryan
All rights reserved.
Copyright © for the Polish translation by Karolina Podlipna, 2023
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2023
Redaktor inicjujący: Łukasz Chmara
Redaktorka prowadząca: Oliwia Łuksza
Marketing i promocja: Aleksandra Kotlewska, Anna Fiałkowska
Redakcja: Sandra Popławska
Korekta: Iga Wiśniewska, Robert Narloch
Skład i łamanie: Grzegorz Kalisiak
Ilustracja na okładce: Luisa J. Preißler
Projekt oryginalnej okładki: Catherine San Juan
Adaptacja okładki i stron tytułowych: Wojciech Bryda
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-67891-34-9
Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci,
miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni osoby autorskiej.
Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie
przypadkowe i niezamierzone.
WE NEED YA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.weneedya.pl
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ZA BRAMAMI ZAMKU WSCHODZI SŁOŃCE i słychać śpiew ptaków, lecz Złoty Pałac stoi spowity zasłoną nocy. Mojej nocy. Mojej ciemności. Mojej mocy.
Ciskam magią na prawo i lewo, więżąc w mrocznej pułapce tych, którzy ośmielili się mnie ścigać. Ciemność sunie za mną niczym welon eleganckiej sukni ślubnej, choć nie jestem niczyją narzeczoną.
Nie dam się już dłużej zwodzić ich gładkim kłamstwom i manipulacjom. Sebastian mnie zdradził. Wszyscy mnie zdradzili, ale to jego dwulicowość dotknęła mnie szczególnie mocno. Ten, który miał mnie kochać i ochraniać, wykorzystał mnie, by wykraść dla siebie koronę Mrocznego Dworu.
Moja moc karmi się buzującą w żyłach wściekłością.
Biegnę bez wytchnienia, nawet gdy ścieżka staje się kamienista i nierówna. Koncentruję się na bólu; z wdzięcznością przyjmuję pieczenie żwiru wpijającego się w podeszwy stóp, bo tylko dzięki temu nie czuję czegoś innego: udręki i frustracji związanych z tym, którego kocham. Z tym, z którym na wieki łączy mnie teraz elfia więź. Z tym, który mnie zdradził i okłamał.
Nie chcę go czuć. Nie chcę wiedzieć, że moje odejście rozdarło mu serce, że utrata mnie powaliła go na kolana. Nie chcę rozumieć, że był więźniem własnych powinności, ani próbować pojąć głębi jego żalu. A jednak. Przez więź łączącą nasze dusze czuję to wszystko mimo woli.
Sebastian zdradził mnie dla korony. Dostał to, czego chciał, podczas gdy ja stałam się czymś, czym przez tak długi czas gardziłam. Fae. Istotą nieśmiertelną.
Rozsądek nareszcie zaczyna mi wracać. Biegnę.
Boso. W koszuli nocnej. W ten sposób nie zdołam umknąć zbyt daleko, lecz nie mam zamiaru dać się złapać.
Zawracam na padok, mocnym pchnięciem otwieram wrota stajni. Oczy stajennego rozszerzają się jak dwa spodki. Stoi ze wzrokiem utkwionym w wyłaniającej się spoza mnie fali ciemności gotowej, by uderzyć.
Młody, o piaskowoblond włosach, jasnoniebieskich oczach i spiczastych elfich uszach — widywałam go czasami, gdy przychodziłam po konia, żeby pojeździć sobie wokół zamku. W czasach, kiedy sądziłam, że jestem tu bezpieczna. Kiedy wierzyłam, że Sebastian darzy mnie miłością czystą i szczerą.
— Daj mi swoje buty — zwracam się do stajennego, ostro zadzierając podbródek.
— M-m-m… moje — jąka się, strzelając oczami w stronę zamku i mrocznej ścieżki zniszczenia, jaką za sobą zostawiłam.
— Buty! Już!
Stajenny patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami, w których maluje się trwoga. Posłusznie rozwiązuje obuwie i rzuca mi je pod nogi.
— Teraz konia. — Wydaję kolejne polecenie, wkładając w międzyczasie sztyblety. Są na mnie trochę za duże, ale jakoś ujdą. Ściągam mocniej sznurówki i owijam parę razy wokół kostek.
Stajenny znów zerka w stronę pałacu. Wyrzucam z siebie kolejną wiązkę mocy, wprawiając rozpościerającą się za mną noc w złowrogie pulsowanie. Trzęsącymi się rękami chłopak wyprowadza ze stajni białą klacz.
— Co-co… co się dzieje, m-m-milady?
Ignoruję pytanie i skinieniem głowy wskazuję na ciemny pas z nożami na biodrach stajennego.
— Pas też.
Chłopak posłusznie go odpina i pozwala, by spadł na ziemię. Szybko podnoszę go za klamrę i przywiązuję sobie wokół talii. Sprawdzam zapięcie i wskakuję na grzbiet klaczy.
— Dziękuję — rzucam w stronę stajennego, lecz chłopak stoi skulony, jakby się spodziewał, że rzucę się na niego z nożem. Jego przerażenie pozostawia w moich ustach nieprzyjemny posmak. Oto, czym się stałam?
Oto, czym uczynił mnie Sebastian.
Nie mogę teraz o tym myśleć. Popędzam klacz do wyjścia i prostuję się w siodle, gdy naraz w samym środku klatki piersiowej czuję ostre szarpnięcie. Słodki ból błagający, bym wróciła do pałacu. Do Sebastiana.
Po dziedzińcu niosą się okrzyki. Dzięki nowym elfim uszom wyraźnie docierają do mnie odgłosy panującego w zamku chaosu — przepychanki, pokrzykiwania, dudnienie kroków pędzących w moją stronę.
Krzyki rozbrzmiewają coraz bliżej. Magia mi się wymyka; utkany przeze mnie mrok słabnie.
Spinam klacz piętami, ta zaś z miejsca puszcza się cwałem. Trzymam się w siodle tak mocno, jak tylko mogę.
Wróć. Nie tyle słyszę to wezwanie, ile je czuję; czuję je jako ból przeszywający mi klatkę piersiową, osiadający w kościach. Potrzebuję cię. Wróć.
Ale na samo wspomnienie tego, co łączy mnie z Sebastianem, przyspieszam jeszcze bardziej. Nie wiem, czy zdołam temu umknąć, czy samą tylko odległością dam radę skutecznie wyciszyć ten jego żal i ból, lecz zamierzam spróbować.
—•—
— Potrzebuję pokoju na noc — informuję barmankę stojącą za kontuarem w chylącym się ku upadkowi zajeździe. Mój głos brzmi niczym pogruchotane szkło, a wszystkie mięśnie aż palą z wyczerpania.
Nie mam pojęcia, gdzie jestem ani jaki dystans zdołałam przemierzyć. Jechałam tak szybko, jak tylko mogłam, byle dalej od pałacu. Cwałowałam bez wytchnienia, przemierzając pola i wioski, aż wreszcie nie dałam rady już dłużej utrzymać się w siodle.
Od czasów dzieciństwa rzadko jeździłam konno, a nigdy ani tak długo bez najmniejszej przerwy, ani po tak wyboistych terenach jak dzisiaj. Gdy podawałam lejce stajennemu w gospodzie, moje nogi protestowały już wściekłym krzykiem.
Stojąca za barem dziewczyna ma spiczaste uszy, usta zaciśnięte w cienką kreskę, a niebieskie oczy błyszczą lodowatym chłodem charakterystycznym dla ludzi, którym życie dało w kość. Lustruje mnie wzrokiem od stóp do głów i mogę sobie tylko wyobrazić obraz nędzy i rozpaczy, jaki ukazał się jej oczom. Biała koszula nocna zmieniła kolor na bliższy temu odpowiadającemu brudnej, zakurzonej drodze. Twarz, jak się obawiam, nie wygląda lepiej. Sięgające żuchwy rude włosy tworzą bezładną, skołtunioną plątaninę, a usta mam aż spierzchnięte z pragnienia.
— Tu nie dobroczynność — mamrocze pod nosem, odwracając się do bardziej obiecującego z wyglądu klienta.
Rzucam na ladę worek monet. Stare złodziejskie sposoby na coś się przydały. Znajdujące się w sakiewce złoto fae zdobyłam dzięki uprzejmości pijanego orka z tawerny o godzinę drogi na zachód stąd. W pierwotnej wersji to tam miałam zamiar zatrzymać się na noc. Ork przyuważył mnie w drodze do ustępu. Sądził, że tu mnie ma, i rzucił się z łapami. Może i byłam wyczerpana, ale nie na tyle, by nie spowić go ciemnością tak głęboką, że płakał jak dziecko, błagając, bym go uwolniła.
Barmanka otwiera sakiewkę. Kiedy zagląda do środka, w znużonych oczach na ułamek sekundy błyska ożywienie. Usta wykrzywiają jej się triumfalnie, lecz szybko się mityguje i przybiera obojętny wyraz twarzy.
— Starczy — oznajmia i rzuca klucz na ladę. — Pierwsze piętro, ostatnie drzwi po lewej. Pokojówka przyniesie wodę, żebyś mogła się umyć.
Wartość elfich pieniędzy pozostaje dla mnie zagadką — nie wiem, ile powinnam się spodziewać za jedną z tych ich błyszczących złotych monet — ale wyraźnie dałam jej pokaźną kwotę, a ona próbuje mnie okpić. Unoszę znacząco brew.
— Muszę też coś zjeść.
Dziewczyna potakuje.
— Oczywiście.
Coś za łatwo idzie.
— I potrzebuję jeszcze czegoś do ubrania. Spodnie i koszulę, żadnych sukienek.
— Nie handluję ciuchami, a krawiec już zamknął na dzisiaj swój interes — rzuca barmanka, lecz napotykając moje twarde spojrzenie, wzdycha i mierzy mnie wzrokiem od stóp do głów. Po chwili dodaje: — Ale niech będzie, może nada ci się coś z moich rzeczy. Popatrzę.
Dziękuję jej skinieniem głowy i osuwam się na wysoki stołek, niepewna, czy nogi zdołają utrzymać mnie w pionie choćby pół minuty dłużej.
— Zjem tutaj.
Kobieta chowa sakiewkę, po czym warknięciem przynagla małego chłopczyka, żeby przyniósł mi kolację. Ten czmycha pospiesznie ze spuszczoną głową. Barmanka znów patrzy na mnie tymi swoimi zimnymi oczami, jakby coś kalkulowała.
— Skąd jesteś? — pyta.
Chcę się roześmiać, ale jestem zbyt zmęczona i z gardła wydobywa mi się tylko stęknięcie.
— Nie miałabyś pojęcia gdzie to.
Barmanka unosi brew.
— Znana mi jest większość miejsc. W czasie wojny spędziłam nawet trochę czasu na Dworze Cieni.
Zbywam ją wzruszeniem ramion. Oczy tak jej się zaświeciły na widok złota, licząc na więcej, zapewne nie będzie nalegała na odpowiedź.
— Znikąd.
Tamta pociąga nosem i zastanawiam się, co też wywąchała. Czy mimo przemiany w fae nadal pachnę jak człowiek? Czy wyczuła ciągnącą się za mną woń pałacu? Fae cieszą się doskonałymi zmysłami. Mnie jednak już po kilku godzinach w tym nowym, przemienionym ciele wszystkie te wyostrzone doznania — każdy odgłos, każdy widok, zapach — tylko rozpraszają. To zbyt przytłaczające, by mógł być z tego jakikolwiek pożytek.
W międzyczasie poruszający się niemal bezszelestnie chłopczyk wraca z moją kolacją. Kobieta bierze od niego miskę gulaszu i talerz z chlebem. Stawia posiłek przede mną ze słowami:
— O ile nie sprowadzisz w moje progi żadnych kłopotów, nie muszę nic wiedzieć. Czasami tak jest lepiej. — Pochyla głowę i patrzy mi prosto w oczy. — Rozumiemy się?
Ręka z pierwszą łyżką gulaszu zatrzymuje mi się w połowie drogi do ust. Wydaje jej się, że coś o mnie wie? Ale co?
— Jasne.
Barmanka kiwa mi już tylko krótko głową i oddala się, by obsłużyć następnego klienta.
Jem swój gulasz, choć ledwie daję radę utrzymać się na stołku. Nawet pomimo całodziennej jazdy nie powinnam być aż tak zmęczona, ale moje ciało jest jak wrak. I chociaż kusi myśl, by zignorować pusty żołądek, pójść do pokoju, paść na łóżko i odpłynąć w objęcia Morfeusza, wiem, że muszę zjeść, by mieć siły na to, co czeka mnie później.
Tylko co tak w zasadzie czeka mnie później?
Odpycham od siebie to pytanie. Nie wiem, dokąd tak właściwie zmierzam ani co mam zamiar zrobić. Muszę się znaleźć jak najdalej od pałacu — jak najdalej od Sebastiana. Nie czas teraz na myśli o odpoczynku. O tym, jak totalnie nieprzygotowana jestem na przebywanie samej w tej dziwacznej krainie. A już na pewno nie o tym, że spiczaste uszy i nowo zyskana nieśmiertelność oznaczają, że już nigdy nie będę mogła wrócić do domu.
Nigdy nie wrócę do Elory. Nigdy więcej nie zobaczę siostry.
W stronę baru wolno sunie tęgi ork. Siada obok mnie. Ma dobrze ponad sześć stóp wzrostu, spłaszczony nos, świdrujące czarne oczy i dwa ogromne dolne zęby zaczepiające o górną wagę. Olbrzymi i umięśniony, jak wszyscy przedstawiciele jego gatunku, już samą swoją bliskością sprawia, że czuję się mała i bezbronna. Pochylam głowę z nadzieją, że da mi spokój. Po bliskim spotkaniu z jego pobratymcem godzinę wcześniej nie mam najmniejszej ochoty ściągnąć na siebie uwagi tego tutaj.
— Piwo? — pyta barmanka ustami zaciśniętymi w wąską kreskę.
— Taa. I coś do żarcia. Piekielny dzień.
— Tak? — zagaduje dziewczyna, napełniając kufel.
— Nieczyści odzyskali swoją magię.
Nieczyści?
Barmanka wybucha śmiechem.
— Akurat.
Ork kręci głową.
— No powaga.
Kobieta wzrusza ramionami.
— Jeżeli to oznacza, że znowu będziesz mógł ich krzywdzić, to chyba powinieneś się cieszyć.
Ton głosu jednak sugeruje, że wcale mu nie uwierzyła.
— No przecież nie łżę — zapiera się ork. — W nocy w obozie dla dzieci. Te małe skurwiele zabiły mi dziesięciu ludzi, zanim żeśmy się zorientowali, co się dzieje. Osiemnaście godzin totalnego chaosu, kiedyśmy czekali na dostawę trutki.
Barmanka się wzdryga.
— Nie wiem, jak wy możecie to pompować w ludzi.
— Ano normalnie — odpowiada ork, gestem naśladując wciskanie tłoka.
Kobieta kręci głową.
— Wstrzyknięto mi to kilka razy w czasie wojny. Jakby pocałunek samej śmierci.
Kiedy Jalek trafił do lochów Złotego Pałacu, dostał jakąś substancję, przez którą nie mógł korzystać z magii. Czy o tym właśnie rozmawiają? Czy dzieciom wstrzykują to samo?
Barmanka odwraca się w moją stronę i znacząco unosi brew, dając mi do zrozumienia, że się gapię. Szybko pochylam głowę.
— Wolałbym je zabić — przyznaje ork — ale mamy rozkazy. Tamta chce te małe czorty żywe.
Dzieci. Ork mówi o dzieciach mrocznej krwi przetrzymywanych w obozach złotej królowej.
Wściekłość buzuje mi w żyłach. Nienawidzę ich wszystkich. Fae — kłamcy i manipulanci. Gdyby nie ich okrucieństwo i intrygi polityczne, byłabym już z Jas, a nie tkwiła tu osamotniona i pozbawiona celu. Złamana, uwięziona w tym nowym, nieśmiertelnym ciele, o które nigdy nie prosiłam.
Ale te biedne dzieci? Może i w ich żyłach płynie magiczna krew, ale nie są przecież niczemu winne. Zabrane rodzicom, uwięzione przez niekończącą się walkę o władzę między dwoma dworami, których potęga już od początku była zbyt wielka. Odrażające.
Może sama nigdy nie tkwiłam w więzieniu, ale dzieciństwo zniszczył mi niesprawiedliwy, oparty na wyzysku kontrakt. Wiem, jak to jest być sierotą, i wiem, jak to jest, gdy możliwości dokonania jakichkolwiek wyborów traci się na rzecz osób cieszących się władzą tak wielką, że poza własną chciwością nie są w stanie dostrzec już nic innego.
— A więc klątwa naprawdę została złamana, co? — pyta barmanka, stawiając przed orkiem miskę strawy.
— Ano została.
Kobieta wzdycha.
— Przykro mi, że straciłeś swoich ludzi. Potrzebujesz pokoju na noc?
Ork wsuwa do ust kopiastą łychę i nie zawraca sobie głowy, by odpowiedzieć, dopóki nie przełknie.
— Taaa, muszę się zdrzemnąć parę godzin, zanim tam wrócę.
Na te słowa kobieta zdejmuje z kołka następny klucz i upuszcza na kontuar przed orkiem.
— Tylko dziś w nocy już bądźcie ostrożni, co?
Ork odpowiada jej stęknięciem i wraca do wlewania w siebie kolejnych porcji gulaszu.
Na myśl o dzieciach, którym wstrzykuje się antymagiczną truciznę — na myśl o dzieciach w ogóle przetrzymywanych w tych nieludzkich obozach — aż ściska mnie w żołądku. Nieczyści, jak ich nazywają tutejsi. Czy to określenie stosowane tylko wobec uwięzionych, czy też wszystkich fae mrocznej krwi? Wydaje mi się, że już znam odpowiedź, i przez to wściekłość buzuje mi w żyłach jeszcze mocniej.
Zmuszam się, by dokończyć kolację, bo za kilka godzin będę potrzebowała energii, ale chleb smakuje niczym popiół, a gulasz ciężko zalega na żołądku.
Kiedy barmanka odbiera ode mnie puste talerze, wolno piję wodę. Ork tymczasem kończy swoje danie i dostaje dokładkę. Dopiero gdy kończy posiłek na dobre i wydaje z siebie pomruk zadowolenia, opróżniam szklankę do dna.
— Mogę poprosić o dolewkę i wziąć ze sobą na górę? — zwracam się do barmanki, unosząc pustą szklankę.
Kobieta kiwa głową i nalewa mi z dzbanka trochę wody.
Rzucam ostatnie spojrzenie na strażnika i ruszam w stronę schodów. Spowijam się zasłoną cieni, aby żaden z pozostałych gości mnie nie zauważył. Czekam w ciszy. Powieki mam już jak z ołowiu. Cienie delikatnie głaszczą zszargane nerwy, obolałe ciało błaga o wytchnienie. Czekam i czekam, aż wreszcie ork pojawia się u dołu schodów i zaczyna wspinać się na piętro.
W słabym blasku świec trzymanie się w cieniu to pestka, a ciężkie sapanie olbrzyma skutecznie maskuje wszelkie odgłosy moich własnych kroków. Ork też zatrzymuje się na pierwszym piętrze i rusza w stronę drzwi o dwa pokoje dalej od mojego. Gdy wchodzi do środka, z zadowoleniem stwierdzam, że drzwi otwierają się na zewnątrz, nie do wewnątrz. Idealnie.
Gdy ork znika za drzwiami, idę do siebie. W małej, ciemnej izbie unosi się zapach stęchlizny. Ale jest łóżko oraz — zgodnie z obietnicą barmanki — czyste ubranie i wiadro ciepłej wody do mycia. Opróżniam szklankę do dna i napełniam ją wodą z mydłem, po czym wracam na korytarz. Stawiam naczynie tuż przed drzwiami pokoju orka. Gdy tylko je otworzy, szklanka się przewróci. Wolałabym urządzić jakąś bardziej wymyślną pułapkę przy pomocy magii, ale ponieważ brak mi wprawy, nie jestem pewna, czy działanie czaru utrzymałoby się też przez sen.
Wyczerpana i niecierpliwa, toczę ze sobą wewnętrzną walkę. Jedna część mnie pragnie natychmiast zasnąć wiecznym snem, druga zaś niezwłocznie wyruszyć na pomoc dzieciom mrocznych. Nie mam jednak bladego pojęcia, w którą stronę trzeba by pojechać ani co zastanie mnie na miejscu, za to rozpaczliwie potrzebuję snu.
Wracam zatem do pokoju, zrzucam z siebie brudną jak nieszczęście koszulę nocną i szoruję skórę niemalże do krwi.
W trakcie tych ablucji mój wzrok pada na szmaragd spoczywający między piersiami. Sebastian podarował mi go w czasie ceremonii więzi. Wydawało się, że to taki przemyślany prezent — klejnot pasujący do sukienki, którą zaprojektowała dla mnie siostra. Teraz jednak stanowi tylko lodowate przypomnienie jego zdrady. Korci mnie, by zerwać go z szyi i wyrzucić, lecz opanowuję tę pokusę.
Nie mam już pieniędzy, więc coś, co da się opylić, może mi się jeszcze przydać.
Wilgotnym ręczniczkiem przecieram mostek, starając się nie zwracać uwagi na runę wyrytą tuż nad sercem. Symbol więzi łączącej mnie już na zawsze z Sebastianem.
Kąpałam się zaledwie wczoraj, lecz mam wrażenie, jakby od czasu, gdy szykowałam się na ceremonię więzi, upłynęły całe wieki. Przepełniała mnie taka radość i oczekiwanie! Teraz czuję tylko palący ból zdrady i stały przepływ emocji Sebastiana sączący się przez więź niczym fale rozbijające się o wybrzeże, grożące, że mnie pochłoną.
Kocham cię.Potrzebuję cię.Wybacz mi.
Ale przebaczenie wydaje się czymś równie odległym i nieosiągalnym co mój powrót do życia w świecie ludzi. Zawierając ze mną więź, Sebastian zniszczył we mnie resztki zdolności do ufania innym. Uwierzyłam, że pragnie tej więzi, bo mnie kocha. Związałam z nim swoją duszę, by mógł mnie chronić przed tymi, którzy pragnęli mojej śmierci, by wykraść dla siebie Gwiezdną Koronę. A on mi na to wszystko pozwolił. Podstępem skłonił bym zawarła z nim tę więź, przez cały czas starannie karmiąc okruchami prawdy zmieszanymi ze zgrabnymi, pociągającymi kłamstwami. Uczynił to, choć znając klątwę, doskonale wiedział, że mroczna krew płynąca w jego żyłach mnie zabije. Wiedział, że będę musiała wypić Eliksir Życia i przemienić się w fae, by przetrwać.
I w jakim celu to wszystko zrobił? Dla władzy. Dla tej samej korony, której pragnęli także Finn i Mordeusz, za co Sebastian tak ich potępiał.
Sam okazał się nie lepszy od tamtych, a teraz jestem z nim złączona już na zawsze. Na całe to nowe nieśmiertelne życie. Czuję go teraz całą sobą, jakby był częścią mnie samej.
Próbuję odepchnąć to wszystko od siebie. I jego uczucia, i moje własne.
Tego jest po prostu zbyt wiele, za bardzo mnie to przytłacza. A jednocześnie przecież to tak mało istotne. Gdzieś tam są obozy pełne dzieci — otumanianych i więzionych dla niecnych celów złotej królowej. Niewinnych dzieci, które nie mają na swoją sytuację większego wpływu, niż miałam ja, podpisując kontrakt z Madame V, żebyśmy razem z Jas nie wylądowały na ulicy.
Kiedy dowiedziałam się o tych obozach, aż ogarnęły mnie mdłości. Finn powiedział mi, że gdy straż złotej królowej przyłapie fae cieni na terytorium Świetlistego Dworu, dzieci są oddzielane od rodziców i umieszczane w obozach, a następnie poddawane praniu mózgu: uczy się je, że fae złotej krwi są lepsi, więcej warci, dlatego mroczni powinni im służyć.
Serce instynktownie ostrzegało mnie, że te obozy stanowią znak, by nie ufać fae Świetlistego Dworu. A mimo to pozwoliłam się zwieść zapewnieniom Sebastiana, jakoby sam był im przeciwny. Już więcej nie dam się oszukać. Nie zniżę się do jego poziomu i nie będę się obsesyjnie zamartwiać własnymi problemami, gdy mam możliwość realnie pomóc. Nie będę taka jak on i nie przymknę oczu na zło, jakie wyrządza jego matka. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby pomóc tym biednym dzieciom — choćby dlatego, że w ten sposób pokrzyżuję im plany — cokolwiek Arya z synem trzymają w zanadrzu.
Utknęłam w tym miejscu. Jako fae. Ale nie jestem bezradna i nigdy nie stanę się taka jak oni.
Skrajne zmęczenie skutecznie wycisza spiralę myśli. Chcę położyć się spać tak, jak stoję, i poczuć na czystej skórze świeżą pościel, ale siłą woli wkładam najpierw przygotowane ciuchy. Gdy tylko usłyszę, że moja pułapka zadziałała, nie będzie na to czasu. Muszę być gotowa.
Wskakuję do łóżka. Sen morzy mnie niemal w tej samej chwili, w której przykładam głowę do poduszki.
—•—
Śnię o mroku. O tym, jak patrzę w niosącą ukojenie kołderkę utkaną z gwiazd. O głosie Finna, który dobiega mnie zza pleców.
Abriello, te wszystkie gwiazdy świecą dla ciebie.
Trzepotanie w klatce piersiowej zmienia się w łopotanie skrzydeł. Lecę, wzbijam się wyżej, ku nocnemu niebu. Maleńka rączka ściska mnie za dłoń. Nawet nie jestem zaskoczona, gdy odwróciwszy się, napotykam srebrne oczy i szeroki uśmiech Świergotki. Bratanica Finna już wcześniej odwiedzała mnie w snach, na ogół po to, aby przed czymś mnie ostrzec lub przekazać jakąś niejasną przepowiednię. Teraz jednak — po raz pierwszy, jak sobie uświadamiam — nie odbędzie się to kosztem skrócenia jej życia. Klątwa złotej królowej została złamana z chwilą przejęcia przez Sebastiana korony Mrocznego Dworu. Teraz fae cieni znów mogą korzystać z własnej magii, nie płacąc za to swą nieśmiertelnością.
Przynajmniej jeden pożytek ze zdrady Sebastiana.
Pajęczynka na czole Świergotki lśni srebrzyście, gdy fruniemy tak po rozgwieżdżonym niebie. Nagle z głośnym świstem dajemy nura i spokojna noc znika. Teraz znajdujemy się w pomieszczeniu przypominającym coś w rodzaju infirmerii. Wzdłuż ścian stoją rzędy łóżek śpiących dzieci.
— Wyglądają tak spokojnie — mówię szeptem.
Świergotka wykrzywia wargi, jakby się nad czymś zastanawiała.
— W śmierci jest coś ze spokoju, ale jeżeli na nią przyzwolisz, później nastanie niepokój.
Bezradnie kręcę głową.
— Nie rozumiem, co chcesz mi powiedzieć.
Świergotka ma dar patrzenia w przyszłość, lecz jeszcze nigdy nie pokazała mi obrazu tak wyraźnego jak ten tutaj.
— Czekają na ciebie — tłumaczy, a oczy jej jaśnieją. — Musisz wrócić do domu. Dla tych dzieci. Dla dworu.
Znowu kręcę głową.
— Świergotko, ja nie mam domu. — Jedyną osobą, której naprawdę na mnie zależy, jest moja siostra. Cierpnę na myśl, że jako elfka nie będę już nawet mogła odwiedzić jej w świecie ludzi. — Teraz to Sebastian ma koronę. Przepraszam.
Dziewczynka przyciska paluszek do moich ust i zerka ponad ramieniem w głębię nocy.
— Słuchaj. — Z oddali, jakby z innego świata, dobiega echo czyjegoś wołania. — Już czas.
ROZDZIAŁ DRUGI
ZE SNU GWAŁTOWNIE WYRYWA MNIE KRZYK dobiegający z korytarza. Oczy kleją mi się z niewyspania, mięśnie wciąż znajdują się w stanie letargu. Wyciągam rękę, by dotknąć Sebastiana. Potrzebuję otuchy, chcę się nacieszyć jego ciepłem, póki tylko mogę, bo przecież zaraz będę musiała wygrzebać się z łóżka i…
Skaczę na równe nogi.
Na korytarzu ktoś wrzaskiem woła pokojówkę i piekli się o niekompetencję.
Przez maleńkie okno do pokoju wpada blask księżycowego światła, spowijając całe wnętrze srebrzystą poświatą. Księżyc, który mnie przyzywa. Jeśli tylko zamknę oczy, znów zaśpiewa mi do snu.
W głowie wiruje mi kłąb bezładnych myśli; rzeczywistość dociera do mnie dopiero po dłuższej chwili: nie jestem w Złotym Pałacu, tylko w podupadłej gospodzie o dzień jazdy na wschód. Nie śpię obok Sebastiana; próbuję od niego uciec.
Wyskakuję z łóżka, łapię torbę i przerzucam ją przez ramię, po czym cichutko otwieram drzwi.
Na środku korytarza ork, ze ślepiami utkwionymi w przewróconej szklance i kałuży na podłodze, piekli się o mokre spodnie. Prymitywna pułapka sprawdziła się bez zarzutu.
Ze spuszczoną głową, by ukryć uśmiech, odwracam się w stronę schodów i idę do stajni. Noc jest ciemna i bezgwiezdna. Chmury przesłoniły księżyc. Powietrze pachnie deszczem. Przespałam burzę czy front dopiero nadciąga?
Klacz rży cicho na mój widok. Głaszczę ją po pysku i grucham jej do ucha. Jednym okiem zerkając co i rusz na wejście do gospody, pospiesznie zabieram się za siodłanie.
Parę minut później wychodzi ork i chwiejnie rusza w stronę stajni. Stoję z pochyloną głową, starając się nie ściągać na siebie uwagi. Ork dosiada swego wierzchowca, bije go w boki piętami i cwałem puszcza się w przepastną czerń nocy.
Dyskretnie podpatrując, w którą stronę odjeżdża, zmuszam się, by policzyć do trzydziestu. Dopiero wtedy wskakuję na grzbiet klaczy i wyjeżdżam na drogę. Czekam, aż oddalimy się wystarczająco od zajazdu, po czym spowijam nas zasłoną cieni. Gęsta czerń idealnie chroni przed spojrzeniami postronnych oczu.
Mięśnie natychmiast wznawiają swój protest, przypominając mi, że poprzedniego dnia i tak już za długo siedziałam w siodle. Tych kilka godzin snu, które zdołałam wykraść w gospodzie, to zdecydowanie za mało. A jednak — muszą wystarczyć. Przecierając zaspane oczy, ignoruję ból zmęczonych wczorajszą jazdą ud i prostuję plecy.
Gdy szlak skręca w gęsty las, ork unosi wyżej latarenkę, by oświetlić sobie drogę. Trzymam się z tyłu, pozwalając nocnej czerni spowić mnie, utulić i zamaskować. Obmyślam plan.
Razem z Finnem zdołałam użyć magii do uwolnienia Jalka z pozbawionej drzwi i okien celi w lochach pałacu Świetlistego Dworu — a przecież to było jeszcze przed przyjęciem Eliksiru Życia. Teraz jako fae mam wrażenie, że dysponuję wprost bezgraniczną mocą — niczym nieustannie napełniana studnia. Wcześniej musiałam się skoncentrować, by ją w sobie znaleźć. Teraz tańczy mi na czubkach palców, równie naturalna, co oddychanie. Skoro potrafię wślizgnąć się do strzeżonego lochu, powinnam być w stanie wykorzystać swój dar także do wyprowadzenia z obozu dzieci. Zabiorę je w bezpieczne objęcia nocy. Nie zaryzykuję przeprowadzenia zbyt wielu naraz, ale wrócę tyle razy, ile będzie trzeba.
Dopiero po niemal półgodzinnej jeździe las się kończy i drogę znów oświetla nam blask księżyca. Z oddali dochodzą niezrozumiałe krzyki. W nozdrza uderza swąd ognia. Ze stromego zbocza widać rozpościerający się poniżej chaos. Przeklinając głośno, ork zeskakuje z konia, wyciąga miecz i rzuca się do walki. Polana gorzeje, fae najrozmaitszych gatunków biegają we wszystkie strony. Część z nich, w żółto-szarych mundurach gwardii królowej Aryi, ze sznurami i siatkami goni uciekające dzieci; inni wymachują nożami i mieczami, atakując strażników Świetlistego Dworu.
Klacz rży i próbuje zawrócić.
— Ćśśś — uspokajam ją łagodnie i skręcam w dróżkę niknącą w leśnej gęstwinie, z dala od pola bitwy. Zeskakuję na ziemię, łapię wodze i luźno przywiązuję klacz do pnia. — Niedługo wrócę.
W oddali za gorzejącym chaosem majaczy olbrzymia konstrukcja z metalowym dachem i prętami zamiast ścian. Żelazna klatka. Więziła te dzieci jak zwierzęta. Czuję to w kościach, w sercu. Przeżywam w środku samotność i przerażenie tych biednych maluchów tak intensywnie, jakby szlochały wtulone mi w ramię. Buzujący we mnie gniew staje się żywą, nieposkromioną siłą próbującą wyrwać się na zewnątrz.
Jakim pozbawionym serca monstrum trzeba być, żeby zgotować dzieciom taki los? I jakim potworem, by stać obok i na to pozwolić?
Z tego, że nie mogę ufać Aryi, zdawałam sobie sprawę. Więc dlaczego obdarzyłam zaufaniem Sebastiana?
Przemykając w mroku, zbliżam się na skraj polany, by ocenić sytuację. Długowłosy elf na oko w wieku Jas wrzeszczy i wije się jak piskorz — jeden z orków przytrzymuje go w miejscu, a drugi wbija mu w plecy igłę. Trucizna sączy się wolno ze strzykawki, a bezradny krzyk chłopaka przeszywa powietrze, niesie się po nocy, przenika mnie do szpiku kości. To odgłos agonii; życia i duszy rozłączanych z ciałem. Wiem, bo dokładnie taki sam okrzyk wydałam z siebie tuż po zawarciu więzi z Sebastianem. Wydałam z siebie ten okrzyk, gdy konałam.
Pozwalam, by gniew we mnie narastał. Podsycam go, karmiąc jak bestię, którą zamierzam wypuścić na swych wrogów: za te niewinne dzieci, za wszystkich fae cieni, których klątwa Aryi pozbawiła życia, za wszystkie istoty człowieczego rodu podstępnie okradzione z istnienia wskutek zawarcia więzi z fae Mrocznego Dworu. Wreszcie — za samą siebie i własne złamane serce.
Kłębiąca się we mnie moc wzbiera coraz bardziej, pęcznieje równolegle do wściekłości tak, że kiedy wreszcie wyrzucam z siebie magię, mrok spowijający polanę jest tak gęsty i tak głęboki, że nawet blask syczących płomieni ginie pod osłoną nocy.
W powietrzu unoszą się okrzyki zdziwienia i konsternacji — ja zaś wykorzystuję je, by skoncentrować na nich swoją moc i zamknąć strażników Świetlistego Dworu w utkanych z czerni pojedynczych klatkach.
Miotają się i walczą z moją ciemnością, próbując się przez nią przebić o własnych siłach. Ale moja potęga jest znacznie większa i im na to nie pozwalam.
— Niezły myk.
Odskakuję i na widok sylwetki przykucniętej nieopodal w zaroślach błyskawicznie sięgam po miecz. Skoncentrowana na strażnikach Aryi, nie usłyszałam, że ktoś się zbliża.
Rdzawe oczy błyszczą w ciemności niczym sowie ślepia. Nieznajomy fae unosi ręce w obronnym geście.
— Jestem po twojej stronie — zapewnia, wskazując na zbocze wzgórza, skąd przyszłam. Pulsująca mu na czole srebrna pajęczynka lśni w blasku księżyca niczym odłamki rozbitego szkła. Pretha ze Świergotką mają takie same, więc może i on należy do Dzikich Fae. — Królowa przyśle posiłki — tłumaczy pospiesznie. — Musimy przeprowadzić dzieci przez portal i zabrać się stąd, zanim dotrze wsparcie. Większość dzieci poddano kuracji odzierającej z magii i nie będą w stanie się obronić.
— Dokąd prowadzi ten portal?
Dociera do mnie, że nie mam żadnego planu na to, co w zasadzie miałabym zrobić z tymi dziećmi, gdy już je uwolnię. Przybyłam tu, by je ocalić i ukarać ich oprawców, ale przecież wprowadzenie dzieci mrocznej krwi na terytorium Świetlistego Dworu to proszenie się o katastrofę.
— Na terenach Dzikich Fae mamy obozy dla uchodźców — odpowiada nieznajomy.
Czy mogę mu zaufać? Skąd pewność, że tam dzieci będą bezpieczniejsze?
— Nie takie obozy, jak te tutaj — zapewnia szybko, jakby czytał mi w myślach. — U nas mieszkają w domach, a nie są przetrzymywane w klatkach. Stworzyliśmy osady, skąd będą mogły wrócić do rodziców. Bezpieczną przystań, w której zapewniamy im pożywienie i schronienie do czasu powrotu do domu.
I wtedy dostrzegam jeszcze więcej par oczu tak podobnych do jego; przezierają spomiędzy leśnej gęstwiny, spoglądając na obóz.
Wiem, że ludzie Finna pomagali przeprowadzać uchodźców z Mrocznego Dworu z ziem królowej Aryi na terytorium Dzikich Fae. Ponieważ to, co mówi rdzawooki, pasuje do wszystkiego, czego się dowiedziałam od nich, postanawiam zaryzykować i uwierzyć mu na słowo.
— W porządku. — Z namysłem kiwam głową. — Zajmę się strażnikami, a wy przeprowadźcie dzieci przez portal.
— Jak masz zamiar się nimi „zająć”? — pyta nieznajomy.
— Zaufaj mi — proszę i odwracam się w stronę obozu, koncentrując wszystkie siły.
Zawsze radziłam sobie w ciemnościach lepiej od innych, a teraz moja zdolność widzenia w nocy wyostrzyła się jeszcze bardziej.
Koncentrując się więc na strażnikach stojących przed klatką, wyrzucam z siebie moc — a ta mknie niczym tuzin dobrze zsynchronizowanych strzał wylatujących z łuków. Celuję w strażników o żółto-szarym umundurowaniu. Ciemność chwyta ich w swe macki, owija i więzi w swym uścisku. Jeden po drugim znikają w mroku tak przepastnym, jakby pożerał ich w całości.
Towarzyszący mi fae śmieje się cicho.
— Już cię lubię.
Po tych słowach znika i mknie w kierunku klatki.
W obozie jest jednak całe mnóstwo strażników Świetlistego Dworu — a im więcej z nich więżę w swej czerni, tym trudniej mi utrzymać koncentrację i pierwsi zaczynają się wymykać.
Jeden z nich skacze na mojego nowego znajomego, krzykiem ostrzegając przy tym kogoś jeszcze.
Rdzawooki robi unik, a ja natychmiast spowijam atakującego go strażnika grubą warstwą czerni, aż się w niej rozpływa. Nowy kumpel szczerzy się do mnie z wdzięcznością, po czym napiera na pręty klatki, tworząc wyłom. Na polanę wylewa się gromada roztrzęsionych dzieci. Krępujące je kajdany spadają i okowy lądują na ziemi.
Naraz za plecami słyszę trzask łamanych gałęzi. Odwracam się na pięcie — spomiędzy cieni wyłania się coś dużego. Błyszczące czerwone oczy i zakrzywione rogi przywodzą na myśl kumpla Finna, Kane’a, ale gdy przyglądam się uważniej, okazuje się, że to nie on. Ten jest nieco niższy, ma też ciemne włosy.
Po cichu spodziewam się, że dzieci skulą się w sobie na widok tak przerażającej istoty, lecz gdy rogaty fae kiwa na maluchy, gestem popędzając w stronę lasu, te posłusznie wbiegają w gęstwinę — zapewne to tam znajduje się portal. Biegną, jakby od tego zależało ich życie. I pewnie tak jest.
Zbolały okrzyk kieruje moją uwagę z powrotem na obóz. To rdzawooki — z ostrzem miecza tuż przy szyi. Trzymający broń strażnik warczy. Koncentruję na nim wszystkie siły i wrzucam go prosto w odmęty najgłębszych koszmarów. Miecz pada na ziemię, a nowy znajomy salutuje mi z oddali, po czym puszcza się biegiem wzdłuż olbrzymiej klatki, aby pomóc następnej grupie.
Drzemiące we mnie pokłady magii zdają się niewyczerpane. Ilekroć do nich sięgam, odnoszę wrażenie, że jest ich więcej. Mimo to ogarnia mnie już wyczerpanie grożące utratą przytomności. Ale nie ustaję. Jak długo mam możliwość pomagać, tak długo zamierzam walczyć i uwolnić tyle dzieci, ile się tylko da.
Z minuty na minutę pot coraz intensywniej zrasza mi brwi, coraz trudniej utrzymać koncentrację. Magią cieni zatrzymuję jednego strażnika po drugim, umożliwiając kolejnym dzieciom wydostanie się z obozu — lecz oto kolejni wartownicy zaczynają mi się wymykać niemal natychmiast po schwytaniu w macki gęstej czerni.
Nagle za kark chwyta mnie olbrzymia łapa.
— No, no, no, co my tutaj mamy? — Monstrum cmoka. Szarpie mnie i oto staję oko w oko z mętnymi brązowymi ślepiami orka z gospody.
Ostre ukłucie w ramię bierze mnie zupełnie z zaskoczenia i sekundę później żyły rozsadza mi palący ból. Próbuję odpowiedzieć na atak swoją magią, lecz zamiast czerpać z przepastnych głębin mocy, mam wrażenie, jakbym próbowała nalać wodę do szklanki z pustego dzbanka. Ani kropli.
W następnej chwili tracę przytomność.
—•—
— To ja ją znalazłem.
— Nie znalazłbyś jej, gdyby Crally ci nie powiedział, z której strony dochodzi magia.
— No dobra, to ją unieszkodliwiłem. I dlatego pierwszy strzał należy się mnie.
— Tobie? Mnie wysłała do otchłani piekieł. Chcę patrzeć, jak powoli się wykrwawia.
— Do otchłani piekieł? Naprawdę aż tak boisz się ciemności?
— Zamknij japę. Nie masz pojęcia, jakie to było uczucie. Złamana klątwa ma przynajmniej tę zaletę, że wspaniale będzie zanurzyć w jej sercu ostrze miecza. Mroczne ścierwo. Tfu. — Spluwa z odrazą.
— Jeśli którykolwiek z was waży się ją tknąć, zanim rano przesłucha ją kapitan, to będzie się tłumaczyć przed nim.
Leżę na twardej ziemi. Całe ciało na równi piecze, co boli. W nadgarstki wpijają mi się żelazne kajdany, ale trwam bez ruchu. Z zamkniętymi oczami przysłuchuję się rozmowie.
— A widział ty kiedy sukę mrocznej krwi z takimi włosami?
— Wygląda jak Hendishi z doliny cieni.
— W życiu żem nie widział Hendishi niższej ode mnie. Niemożliwe.
— Pewnie pod tymi kłakami ma ukryte rogi.
— Na moje to powinniśmy skończyć z nią od razu. Kapitan nie musi o niczym się dowiedzieć.
— A masz jakiś inny pomysł, jak wyjaśnić to, co tam się stało?
Ktoś burczy gniewnie pod nosem.
Sięgam po magię, lecz natrafiam tylko na pustkę. To tak, jakbym próbowała oddychać, a w pomieszczeniu nie było wystarczającej ilości powietrza, by napełnić płuca. Próbuję raz po raz. Nic.
Zalewa mnie fala paniki; instynktownie próbuję uwolnić ręce.
— O, patrzcie. Budzi się.
Coś mi zrobili. Coś, przez co straciłam magię.
Trucizna antymagiczna.
Na próbę poruszam nogami. Te nie są skrępowane. Żelazne kajdany ciążą mi tylko na nadgarstkach, a każdy cal skóry, który ma kontakt z metalem, pali do żywego.
Możliwie dyskretnie, nie podnosząc zanadto wzroku, staram się jak najdokładniej wybadać otoczenie. Na gałęziach ponad nami pohukuje sowa, a owady swoim bzyczeniem wyśpiewują kołysankę na dobranoc. Kilka stóp dalej trzaskają płomienie ogniska, przy którym krząta się dwóch orków. Wygląda na to, że rozbijają obóz na noc. Trzeci nachyla się nade mną.
— Obudziła się.
Kopniak w brzuch sprawia, że z moich ust wydobywa się okrzyk bólu.
— Chłopaki, przywitajcie się ze ścierwem.
— Siądź na dupie i zostaw ją w spokoju — karci go szorstko jeden z tamtych. — Po tym, jak kapitan z nią pogada, rób, co chcesz, ale do tego czasu wara.
Żwir chrzęści komuś pod stopami i po chwili w zasięgu mojego wzroku pojawia się para brudnych buciorów. Ork pochyla się tak nisko, że nasze twarze dzieli zaledwie parę cali. Z gęby mu śmierdzi, a dwa zakrzywione zęby błyszczą w blasku ognia.
— Gotowa na spotkanie z kapitanem? Dam ci radę. Powiedz mu, dla kogo pracujesz i kto ci pomagał, a wtedy będzie bolało tylko trochę.
— Nie obiecuj! — wścieka się na niego kompan. — Chcę, żeby krzyczała, jakby ją obdzierano ze skóry.
Kiedy ten kapitan się tu zjawi, to już po mnie. Do tego czasu muszę się stąd zmyć. Tylko jak? Walczę nawet o zachowanie przytomności. Zresztą nawet gdyby nie ten problem, co mogłabym zdziałać w kajdanach i bez magii?
Śpij, Abriello.
Nie. Nie mogę. Ale głos w mojej głowie brzmi jak… mama.
Śpij i pozwól działać cieniom.
To wezwanie jest zbyt ponętne, aby mu się oprzeć, a moje ciało zbyt słabe. Zamykam powieki i odpływam.
—•—
Czas uciekać.
Gwałtownie otwieram oczy. Przede mną dopala się ognisko, a między drzewami prześwitują już pierwsze promienie porannego słońca. W powietrzu unosi się jakiś dziwny zapach. Siadam, przecierając oczy skrępowanymi rękami — i zamieram.
Patrzę z niedowierzaniem na oprawców. Leżą wokół ogniska, ale już nie drwią ze mnie tak jak w nocy. Cała trójka… martwa. Ubabrani krwią, przedstawiają makabryczny widok z wnętrznościami wylewającymi się na poszycie leśne. Kątem oka dostrzegam sztylet: ten sam, który spowiłam cieniami i przywiązałam sobie do uda. Leży tuż obok mnie, powalany krwią.
Z trudem wstaję i cofam się o parę kroków. Krew jest wszędzie, tylko nie na mnie. Ale skoro ja wciąż jestem słaba i skrępowana kajdanami, kto wobec tego zabił strażników? I dlaczego mnie pozostawiono przy życiu?
Dobiegający z oddali odgłos końskich kopyt przybiera na sile. Zbliżają się.Kapitan nadjeżdża.
Gwałtownie nabieram powietrza w płuca, a wraz z nim wraca mi rozsądek. Z miejsca puszczam się dzikim pędem.
Ciepła krwawa maź na podeszwach stóp i twardy żwir boleśnie się w nie wpijający świadczą o tym, że oprawcy najwyraźniej zabrali mi buty. Z płucami podrażnionymi tak bardzo, jakby za chwilę miało je rozerwać, uciekam byle dalej od odgłosów końskich kopyt.
Brakuje mi już tchu, stopy mam obtarte i odrętwiałe, lecz twardo biegnę dalej.
Wreszcie wysypana żwirem droga przechodzi w rozległe pola. Kłosy pszenicy smagają mi twarz i nogi, ale nie ustaję. W oddali majaczy budynek stajni. Resztkami sił udaje mi się do niej dotrzeć. Pcham wrota skutymi rękami i na chwiejnych nogach wtaczam się do środka. Noc już na dobre ustąpiła miejsca światłu dnia, a ja nie mam siły walczyć o zachowanie przytomności ani chwili dłużej.
Osuwam się na ziemię w kącie i nie walczę z zamykającymi się samoistnie powiekami. Zasypiam, choć w snach biegnę dalej.
Przed oczami staje mi szereg obrazów. Morskie oczy Sebastiana obiecującego mi dom, runy wyryte w skórze tuż nad sercem jako symbol naszej więzi, żelazne kraty olbrzymiej klatki, w której królowa Świetlistego Dworu więziła dzieci mrocznych. W każdym śnie, w każdym wspomnieniu biegnę bez wytchnienia. Serce wali jak szalone, płuca palą, nogi bolą. Biegnę.
Oto moje nowe życie. Bieg. Ciągły, bez wytchnienia, z wrogami osaczającymi mnie zewsząd.
Z tą myślą odpływam w niespokojny sen. Chcę cofnąć czas. Wrócić do Elory sprzed czasów, nim Madame V sprzedała Jas, nim dowiedziałam się, że w żyłach Sebastiana płynie magiczna krew, że jest księciem fae. Chcę wrócić do tamtej samotnej, wycieńczającej rzeczywistości. Niewiele osób kiedykolwiek o mnie dbało, ale przynajmniej nikt takiej troski nie udawał. Mogłam chociaż wierzyć, że to, co mam — jakkolwiek mikre — jest prawdziwe.
ROZDZIAŁ TRZECI
— TO TA WIELKA PIĘKNOŚĆ, o którą synowie Oberona tak walczyli? — pyta jakiś męski głos.
— Uroda jej niepotrzebna. Dziewczyna Ognia jest fenomenalną złodziejką; skrada serca równie łatwo, co klejnoty — odpowiada mgliście znajomy głos.
Bakken? A ten co tu robi?
Ktoś prycha.
— Jasne, jasne.
Próbuję otworzyć oczy, ale wymaga to zbyt wiele wysiłku. Powieki kleją się do siebie, a w ustach mam posmak piasku.
— Wygląda równie paskudnie, co ta zapuszczona stajnia. A capi jeszcze gorzej.
Próbuję usiąść, ale wszystkie mięśnie spinają się w proteście.
— Wstawaj, wstawaj, księżniczko Abriello. Nadeszło wybawienie.
Gdy drzemiące we mnie obrzydzenie i poirytowanie są już na tyle silne, że wreszcie udaje mi się rozewrzeć powieki, moim oczom ukazuje się widok długich butów opiętych wokół solidnie umięśnionych nóg w skórzanych spodniach. Zadzieram głowę. Wysoki fae o oliwkowej karnacji patrzy w dół z ironicznym uśmieszkiem na twarzy. Spomiędzy gęstych ciemnych włosów opadających mu na czoło prześwituje migocząca srebrzysta pajęczynka.
— No proszę! — Rdzawe oczy błyszczą rozbawieniem. — Witamy wśród żywych.
Znam te oczy.
— To ty pomagałeś uciec dzieciom.
Fae posyła mi promienny uśmiech. W jego wyglądzie jest coś dziwnie znajomego; moje skojarzenia wykraczają poza tych parę chwil wspólnego czajenia się w wysokiej trawie tuż przed dziecięcym obozem Aryi.
— Jesteś z Dzikich Fae — stwierdzam wreszcie ochrypłym głosem.
Odpowiada mi parsknięcie.
— No raczej. Błyskotliwe spostrzeżenie, ale moglibyśmy się już zbierać? Zanim twój księciunio dorwie mnie na terytorium swojej matki i zapłacę za to wszystko własną głową.
Wzrok prześlizguje mi się na jego towarzysza. To jednak nie Bakken, tylko jakiś inny goblin, którego nie rozpoznaję. Gapi się na moje włosy, aż spomiędzy przydługich zębów wycieka ślinka.
— Dokąd mnie zabierasz? — pytam, choć mówienie sprawia taki ból, jakby w gardle tkwiły mi sztylety.
Sądziłam, że bycie fae oznacza doskonałe zdrowie i mnóstwo sił — pełnię życia — a jednak odkąd tylko obudziłam się z elfimi uszami, mam wrażenie, że bliżej niż do życia jest mi do śmierci.
Rdzawooki wybucha cichym śmiechem.
— Wykorzystałaś olbrzymi zapas mocy, zanim zdołałaś dojść do siebie po przemianie. Nic dziwnego, że czujesz się parszywie.
Posyłam mu wściekłe spojrzenie. Czyta mi w myślach, czy te są aż tak oczywiste?
— I to, i to. Ale przynajmniej stopy ci się zagoiły.
Ma rację. Ból zniknął. Jedynym dowodem świadczącym o zajściach ubiegłej nocy są kajdany nadal krępujące mi nadgarstki i zaschnięta krew na podeszwach stóp.
Fae macha niedbale nadgarstkiem i żelazne okowy spadają na ziemię. Następnie podaje mi rękę i popędza coraz bardziej niecierpliwie.
— Zabierajmy się stąd, gwardii księcia Ronana już tylko co patrzeć.
— Skąd Sebastian wie, gdzie jestem?
— Więź? — przypomina trzeźwo rdzawooki fae, unosząc znacząco brew. — Gdyby zadał sobie trud, by udać się za tobą w pogoń osobiście, zamiast wysłać straż, już miałby cię w garści. Ale ponieważ uciekasz, jego ludziom nie tak łatwo cię znaleźć.
Naraz i do mnie dociera jakiś odgłos — z oddali dobiega tętent kopyt. Mam już tak dość tego uciekania!
Fae bierze goblina za rękę; ten zaś drugą wyciąga do mnie.
— Dlaczego miałabym ci zaufać?
Tamten znów chichocze.
— Och, nie powinnaś. Więcej, powinnaś skończyć z ufaniem komukolwiek. W tym miejscu to nader niebezpieczny zwyczaj, a ty już narobiłaś niezłego bałaganu.
— Przepraszam bardzo?!
Tętent kopyt staje się coraz głośniejszy, po chwili słychać też krzyk:
— Prosto, tutaj!
Wstaję i otrzepuję spodnie z siana. Odwracam się, by zerknąć przez wrota na zewnątrz — spodziewam się ujrzeć pędzące w naszą stronę stado koni. Nie widzę jednak nic.
— Gdzie są?
— O jakąś milę drogi stąd, za wzgórzem. Suną jak burza — wyjaśnia fae.
Krzywię się z niedowierzaniem, co znów spotyka się z chichotem.
— Nie nawykłaś jeszcze do wyostrzonego słuchu fae. Przyzwyczaisz się. Tymczasem możemy wreszcie ruszać?
Waham się przez chwilę. Z jednej strony i tak nie mam się gdzie podziać, a o nim wiem choć to, że pomógł uciec dzieciom przetrzymywanym przez Aryę w obozie. Już z tego tylko powodu mu ufam. Z drugiej jednak… ma rację. Nie wolno mi ufać już nikomu.
— Księżniczko, nie mamy wiele czasu. — Rdzawooki zaczyna tupać niecierpliwie.
Ignoruję go i zwracam się szybko do goblina:
— Dokąd mnie zabierzecie?
— Na terytorium Dzikich Fae — odpowiada goblin, strzelając oczami po stajni, jakby z ciemnych kątów w każdej chwili mógł się wynurzyć wróg.
— Ale co z tą więzią łączącą mnie z Sebastianem… — Przełykam ciężko ślinę. Nie mogę za wiele o tym myśleć, bo rozkleję się na dobre. — Wyczuwam go — cedzę przez zaciśnięte zęby. — Będzie mógł mnie zlokalizować.
Goblin nie odpowiada, ale jego towarzysz kiwa głową.
— Owszem, ale nie zdoła cię dorwać, nie wszczynając wojny, a na to nie może sobie w tej chwili pozwolić.
Rozważam szybko dostępne opcje: do domu wrócić nie mogę. Nawet gdybym wiedziała, jak przenieść się z powrotem do Elory, jako fae nie miałabym tam życia. Zabiliby mnie z miejsca albo pobili i okaleczyli tak jak Oberona, zanim moja mama go znalazła i uratowała. Sebastian co prawda mieszkał w Elorze przez dwa lata, udając człowieka, ale w przeciwieństwie do niego nie mam pojęcia, jak nałożyć na siebie elfi czar — nie wiem nawet, czy moja moc w ogóle by do tego wystarczyła.
Mogłabym udać się do Finna. Przyszedł do mnie tamtej nocy, gdy przyjęłam Eliksir Życia… albo to ja przyszłam do niego.
Jesteś szczęśliwa?
Ze wszystkiego, co mógł powiedzieć albo o co zapytać, chciał wiedzieć to jedno: czy jestem szczęśliwa. Ktoś bardziej małostkowy napawałby się błędem, który popełniłam, decydując się obdarzyć zaufaniem Sebastiana. Lecz nie on.
Tak, Finn na pewno pozwoliłby mi zostać — zapewnił mnie o tym w trakcie tej krótkiej wizyty we śnie — choć nie rozumiem dlaczego. Nie mam już przecież korony Oberona. Nie mam nic, czego by potrzebował — może z wyjątkiem swojej magii… ale przecież teraz, gdy klątwa została złamana, sam zapewne już odzyskał własną.
Zresztą… nawet gdyby Finn mnie przyjął, czy byłabym gotowa mu zaufać? Jasne, zdrada Sebastiana była gorsza, ale obaj mnie wykorzystali, obaj mną manipulowali i obaj próbowali mnie przechytrzyć. I na co to wszystko? By zyskać władzę? Koronę? A niech ją sobie mają.
— Księżniczko, naprawdę nie mamy całego dnia — popędza mnie znów rdzawooki, raz po raz wyglądając na drogę.
— Dobra, tylko żebyśmy się rozumieli, nie jestem bezradna — zapowiadam ostro. — Jeśli próbujesz wziąć mnie podstępem, uwiężę cię w ciemności tak gęstej i tak przepastnej, że będziesz się modlić o wybawienie z tego koszmaru.
Fae szczerzy się do swojego goblina.
— No, naprawdę lubię tę dziewczynę!
Z tymi słowami bierze mnie za jedną rękę, a goblin za drugą.
I spadam.
Spadam, wiruję, obracam się jak beczka, a jednocześnie mam wrażenie, jakbym trwała w miejscu. I oto nagle znajdujemy się w słabo oświetlonej sypialni. Za oknami w koronach drzew rozpościerających się poniżej tańczą pierwsze promienie wschodzącego słońca. Choć na ziemiach świetlistego ludu był już środek dnia, tu najwyraźniej słońce się dopiero budzi. Na moment wytrąca mnie to z równowagi, ale po chwili uświadamiam sobie, że ziemie Dzikich Fae leżą przecież daleko na zachód od Złotego Pałacu królowej Aryi.
— Trzymaj się, Dziewczyno Ognia! — pozdrawia mnie goblin na odchodne, po czym kłania się i znika.
Marszcząc czoło, wpatruję się w punkt, w którym stał jeszcze sekundę wcześniej.
— Dlaczego dla was pracują?
— Przepraszam?
— Gobliny. Wygląda na to, że wszyscy potężni fae mają na każde skinienie chociaż po jednym. Ale to one dysponują mocą, której potrzebujecie. Więc dlaczego wam służą?
Rdzawooki obdarza mnie figlarnym uśmieszkiem, jakbym zadając to pytanie, wydała mu się jeszcze bardziej interesująca.
— Gobliny sprzymierzają się z różnymi dworami dla własnych celów. Na ogół po to, by uzyskać dostęp do informacji, bo to zbiorowa wiedza stanowi źródło ich magicznej mocy.
— Zbiorowa wiedza?
— W rzeczy samej. To, co wie jeden goblin, wkrótce wiedzą wszystkie. Nigdy nie bądź na tyle naiwna, aby wierzyć, że goblin, który wykonuje twoje polecenie, od razu ci służy. Gobliny odgrywają w polityce tego świata większą rolę, niż większość osób zdaje sobie sprawę. Zawsze kierują się własnymi motywami i rzadko kiedy je zdradzają.
To, co mówi, ma sens. Bakken może i mieszkał u mojej ciotki jako jej służący, lecz nigdy nie odniosłam wrażenia, by rzeczywiście nim rządziła.
Rozglądam się z zaciekawieniem po pokoju. Na ogromnym łóżku z czterema kolumnami leżą warstwy mięciutkiej pościeli — tak mięciutkiej, że obolałe ciało mimowolnie ciągnie w tamtą stronę. Z okien rozpościera się górski krajobraz równie uroczy, co ogrody Złotego Pałacu i rozciągające się za nimi doliny porośnięte bujną soczystą zielenią.
Mając za alternatywę albo powrót do Złotego Pałacu, albo próbę odszukania Finna, zatrzymanie się tutaj wydawało się najlepszym wyjściem, ale teraz, gdy zostałam z tym osobliwym elfem sam na sam, zaczynam powątpiewać we własny osąd.
— Gdzie jesteśmy?
Krzyżując ramiona i przechylając głowę w bok, fae oznajmia:
— U mnie w domu.
Ponownie strzelam oczami w stronę łóżka. Jeśli wydaje mu się, że…
— Spokojnie, księżniczko. Nie ciągnę do łóżka kobiet niechętnych tej perspektywie. Zresztą nawet gdybyś była chętna… — Pociąga nosem i wzdryga się z lekkim obrzydzeniem, po czym lustruje mnie wzrokiem jeszcze raz i z rozbawieniem kręci głową. — Nie uśmiecha mi się w łóżku istota capiąca jak kupa gnoju, którą ojciec kazał mi przerzucać w dzieciństwie.
Omal się nie zapowietrzam. Co za bezczelny typ.
Elf chichocze cicho.
— Mówię prawdę. Zalatuje od ciebie jak… No, mniejsza już o porównania. Pewnie to przez miejsce, w którym urządziłaś sobie wczoraj nocleg, niemniej jednak wyglądasz tak, jakbyś nie kąpała się od dobrych dwóch tygodni. Wybacz zatem, że mnie nie pociągasz.
Nie do wytrzymania!
— Wcale mi nie chodzi o to, żeby cię pociągać, chcę tylko…
Urywam w pół słowa, bo czego tak właściwie chcę? Niczego. Niczego poza ucieczką z tego koszmaru. W tym momencie jedyną prawdziwie atrakcyjną perspektywą wydaje się sen.
— Więc idź spać. — Elf macha ręką w stronę łóżka. — Ale najpierw może jednak się wykąpiesz? Zawołam pokojówkę — proponuje i odwraca się do drzwi.
— Chwila — zatrzymuję go jeszcze w progu.
Zagadkowy wybawca przystaje i unosi pytająco brew.
— Kim ty jesteś, co?
Na twarzy wyrasta mu szeroki uśmiech, a w oczach tańczą wesołe ogniki.
— Mishamon Nico Frendilla to moje pełne imię, ale możesz mi mówić Misha. — Kłania się w pas. — To zaszczyt oficjalnie cię poznać, Abriello.
Misha. Brat Prethy. To dlatego wydał mi się dziwnie znajomy. Jest bardzo podobny do siostry.
— Nic z tego — oznajmiam stanowczo, krzyżując ramiona na piersi. — Skoro tak, to musisz mnie odstawić w jakieś inne miejsce. Ostatnie, czego mi potrzeba, to wplątanie się w jakąś historię z jeszcze jednym księciem kolejnego dworu. Wy-klu-czo-ne.
— Z księciem? — oburza się Misha, wywracając oczami. — Z księciem? Milady, jestem królem. I z całym szacunkiem, dokąd niby się udasz? Chcesz czasu, żeby zebrać myśli i dojść do ładu ze swoimi uczuciami z dala od księcia Ronana i jego nieustannych wpływów. Taką możliwość ci właśnie daję.
— Wynoś się z mojej głowy — warczę. Nie tylko nie chcę wmieszać się w historię z jeszcze jednym członkiem rodziny królewskiej fae; ostatnie, czego potrzebuję, to schronienie w miejscu, w którym nie mogę liczyć nawet na poszanowanie prywatności moich własnych myśli.
Misha wzdycha.
— Jak już powiedziałem, Ronan nie może się tu zjawić bez mojego pozwolenia. W innym przypadku oznaczałoby to wywołanie paskudnego konfliktu.
— Czyli ty możesz się tak po prostu udać na Słoneczny Dwór, pootwierać portale i wykraść więźniów królowej Aryi, ale ja mam uwierzyć, że zjawienie się tu Sebastiana — który przecież przyszedłby po mnie — oznaczałoby wypowiedzenie wojny?
— Zaufaj mi, królowa bardzo, ale to bardzo chciałaby się za to wszystko zemścić, ale nie może. W przeciwnym razie ukazałaby się własnemu królestwu jako właścicielka niewolników, złodziejka dzieci i żądna władzy suka, którą jest.
— Ale Sebastian…
— Władza księcia Ronana jest, najdelikatniej rzecz ujmując, bardzo słaba. I dotyczy to obydwu dworów. Nie może zaryzykować utraty cennych zwolenników poprzez przysłanie tu żołnierzy, żeby odbili jego dziewczynę.
— A Finn?
Misha wzrusza ramionami.
— Finn nawet nie wie, że tu jesteś.
— Skąd mam wiedzieć, że nie działasz z nim w zmowie w zamian za dostęp do mnie?
— A do czego niby Finn miałby go potrzebować? Co takiego masz do zaoferowania?
Wzdrygam się. Aż nadto prawdziwe stwierdzenie. No właśnie, dlaczego mieliby cokolwiek dla mnie ryzykować? Nie mam już nic z tego, co ich interesowało.
— Więc może masz zamiar sprzedać mnie złotej królowej? Albo chcesz wyciągnąć jakieś informacje? Wątpię, że robisz to wszystko tylko dlatego, że masz w zwyczaju pomagać przypadkowym śmiertelnikom.
Misha ponownie mierzy mnie spojrzeniem. Nie ma w nim śladu żądzy, wyłącznie ciekawość.
— Nie zwykłem pomagać przypadkowym śmiertelnikom, lecz ty, Abriello, nie jesteś ani przypadkowa, ani śmiertelna.
— Wiesz, kim jes…
Misha unosi dłoń, przerywając mi w pół słowa.
— Jeżeli chodzi o powody, dla których ci pomagam, masz rację, zakładając, że nie jestem całkowicie bezinteresowny. Ponoszę odpowiedzialność za swoje królestwo i wszystkich, którzy tu mieszkają albo przebywają. Czy mi się to podoba, czy nie, to, co się dzieje na innych dworach, ma wpływ także na mój lud. A czy to się tobie podoba, czy nie, wpadłaś w samo serce całego ambarasu.
— Czyli jestem tylko pionkiem?
Znowu.
— Ze mną nie uda ci się grać roli biednej, wykorzystywanej młodziutkiej śmiertelniczki — mówi Misha z żarem w oczach. — Oberon przekazał ci swoją moc i koronę, a czyniąc to, powiązał twój los z losem swego królestwa. Nie miałaś wyboru. Ale nie miałem go i ja, gdy przyszedłem na świat jako władca tych ziem. Wyboru nie mieli także ani książę Ronan, ani książę Finnian. Nie jesteś jedyną osobą, której los rozdał takie, a nie inne karty, i użalanie się nad sobą nie zmieni faktu, że twoje działania mają wpływ na moją rodzinę, na mój lud i na cały ten świat.
Wpatrzona w oblicze tego zachwycającego króla fae o ciętym języku, usiłuję znaleźć celną ripostę, ale umysł mam nadal zbyt otępiały.
— Nie mam już korony. Jestem tylko śmiertelniczką przemienioną w fae. Nikim szczególnym.
Kiedy Misha znów wolno mierzy mnie spojrzeniem, mam wrażenie, jakby potrafił przedrzeć się przez cały ten brud, przez moją skórę, i zajrzeć aż do zakamarków duszy.
— Jesteś brudna i kompletnie wyczerpana. Nigdy w pełni nie doszłaś do siebie po wypiciu Eliksiru Życia, a w ciągu ostatniej doby zużyłaś nadzwyczajną ilość mocy. Jak będziesz to ciągnęła dalej, to nawet święty kamień ognia, który masz na szyi, nie zdoła uchronić cię przed wypaleniem.
Mimowolnie sięgam ręką do szmaragdowego wisiorka w kształcie łzy spoczywającego mi między piersiami.
— Święte co?
— Święty klejnot ognia — powtarza Misha, wpatrując się intensywnie w szmaragdowy kamień. — Nie wiesz, że nosisz talizman? W dodatku niezwykle rzadki i niezwykle cenny?
Po raz pierwszy sama przyglądam się dokładniej wisiorkowi. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że nie jest to żaden szmaragd — w każdym razie niepodobny do tych, które w życiu widziałam.
— Dlaczego nazywa się go klejnotem ognia, skoro jest zielony?
— Występują w różnych kolorach, ale nazwa wzięła się chyba stąd, że kiedy spojrzysz przezeń na światło, odnosisz wrażenie, jakby w środku tańczyły płomienie.
— Jaką funkcję pełnią te klejnoty?
I dlaczego Sebastian podarował mi jeden z nich?
— Zapewne po to, byś zdołała przeżyć przemianę. Nie wszyscy śmiertelni, którzy przyjęli eliksir, przeżyli, by móc o tym opowiedzieć.
Z trudem przełykam narastającą gulę w gardle. W środku aż coś ściska mnie z emocji. Czy to znak potwierdzający szczerą miłość Sebastiana wobec mnie, czy tylko kolejny dowód na to, z jaką premedytacją wszystko zaplanował? Wiedział, że kiedy się z nim zwiążę, umrę — i ukrył przede mną prawdę. Ukradł moje życie śmiertelniczki, aby zasiąść na Tronie Cieni.
— Za dużo myślisz — stwierdza Misha. — Wkrótce wszystko ci wyjaśnię, ale na razie musisz odpocząć.
Wystawia głowę za drzwi i cicho kogoś woła.
Po chwili do pokoju wchodzi białowłosa elfka. Kłania się lekko, po czym znika w pomieszczeniu wyglądającym na łaźnię.
— Holly przygotuje ci kąpiel i czyste ubrania — mówi Misha. — Jeśli umysł nie da ci wytchnienia, obok łóżka znajdziesz tonik nasenny.
Aha, akurat wypiję coko…
— Nie jest zatruty, księżniczko. To zwykła mieszanka ziołowa sporządzona przez nadwornego uzdrowiciela. Pomaga na sen. Czy wypijesz, czy nie, twoja decyzja.
Biorę głęboki oddech. Ma rację. Muszę się wykąpać i przespać. Jestem wyczerpana, złamana na duchu i…
Naraz z moich ust wydobywa się krzyk; odskakuję instynktownie, czując zalewającą całe ciało falę bólu. Przyciskam rękę do podbrzusza, spodziewając się, że lada chwila zobaczę krew sączącą się spomiędzy palców, lecz oto w następnej chwili targa mną ból tak gwałtowny, że osuwam się na podłogę.
— Co do…
Podnoszę wzrok i napotykam spojrzenie Mishy. Przez ułamek sekundy widzę w jego oczach zdezorientowanie, które jednak szybko ustępuje miejsca zrozumieniu.
— Więź — mówi z szeroko otwartymi oczami. — Wyczuwasz księcia Ronana.
Wnętrzności i klatkę piersiową przeszywa mi wściekły ból; z trudem nabieram powietrza w płuca. Jestem rozdzierana na strzępy.
— Sebastian jest ranny? — pytam Mishę w spazmach.
— Ty mi powiedz.
Ma rację. Jestem świadoma tego równie wyraźnie, co swojej własnej ręki. To ból Sebastiana.
— Jest… atakowany.
— Magią? Mieczem? — pyta rzeczowo Misha. — Czy to śmiertelny cios?
Potrząsam głową.
— Nie wiem… — odpowiadam niepewnie.
— Skup się — prosi miękkim jak jedwab głosem.
Zamykam oczy i próbuję się skoncentrować. Zalewają mnie odczucia i wrażenia, które nie są moje. Ból przenikający jego ciało. Rozpacz, rozdarte serce. Ale to nie wszystko. Wyczuwam też frustrację i troskę. Oraz… zazdrość? Dojrzała, zielona zazdrość, tak potężna, że przypomina wściekły gniew.
Misha chichocze.
— Czyli jest z Finnem. Nawet teraz, po zawarciu z tobą więzi, Ronan wciąż pała zazdrością wobec księcia cieni. Co za zakompleksiony dzieciak. — Kręci z rozbawieniem głową.
Posyłam mu wściekłe spojrzenie.
— Przestań.
Misha wzrusza ramionami.
— Tylko próbuję pomóc.
Mnie tymczasem znów zalewa fala bólu; tym razem mniej intensywnego, lecz mimo to pozostawiającego po sobie ślad. Jak bardzo został ranny? Czy nic mu nie będzie? Tłumię w sobie te pytania. Zdradził mnie.
— Jak… jak mam to… — Urywam w pół słowa z braku tchu. — Jak mam to zatrzymać?
— Więź? Możesz się nauczyć wyciszać to, co odbierasz, ale te sygnały wciąż tam będą i wystarczy, że stracisz czujność, a będziesz je czuć.
Potrzebuję cię, potrzebuję cię, potrzebuję cię, potrzebuję cię.
Mocno przyciskam dłonie do skroni. Tkwi tam — nie w słowach, lecz jako echo doznawanych odczuć.
— Wie, że jesteś nastawiona na odbiór tego, co próbuje ci przekazać — tłumaczy Misha. — Wyczuwa to i dlatego tak próbuje.
Kocham cię, kocham cię, kocham cię, kocham cię.
Rozpacz uderza mnie w klatkę piersiową z całych sił, jego rozpacz mieszająca się z moją własną. Wrażenie jest tak silne, że osuwam się bezradnie. Zaciskam palce wokół drewnianych kolumienek łóżka i podnoszę się z podłogi.
— W jaki sposób działa ta więź?
Jak głupio z mojej strony, że nie zadałam więcej pytań, zanim się na nią zgodziłam. Jak głupio, że obdarzyłam zaufaniem fae.
Misha unosi brew i wpatruje się we mnie z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
— To swoisty łącznik — wyjaśnia. — Świadomość.
— Czy to oznacza, że Sebastian wie, o czym myślę?
Kocham cię, kocham cię, kocham cię, kocham cię. Potrzebuję cię, potrzebuję cię, potrzebuję cię, potrzebuję cię.
— Niezupełnie. — Misha przechyla głowę w bok i w zamyśleniu wpatruje się w sufit. — To bardziej jak wrażenie. Rozciągające się między wami silne empatyczne ogniwo. Dlatego jeśli to, co czujesz, przekłada się wyraźnie na konkretne słowo albo frazę, Ronan może odebrać wrażenie takiego sformułowania. Na ogół jednak to odczucie, doznanie.
— Jak można to odkręcić?
Na to pytanie Misha aż krztusi się od śmiechu.
— To więź dusz, dziewczynko. Nie można jej „odkręcić”.
— Przecież jakiś sposób musi istnieć! — nie daję za wygraną.
— Być może, lecz jest to tyleż kosztowne, co bolesne, a ponadto wymaga pełnej współpracy obu stron. Oboje musicie dobrowolnie zwolnić się nawzajem z więzi. Do tego rytuału potrzeba też wielu świętych klejnotów ognia — ten jeden, który masz na szyi, nie zda się na wiele. Z tego, co mi mówiono, wynika także, iż łączy się z tym ból równie rozdzierający, co po przyjęciu Eliksiru Życia.
Na samo wspomnienie Eliksiru Życia i agonii, jaka ogarnęła wtedy moje ciało, spinają mi się mięśnie. Nie wiem, czy dałabym radę przejść przez to jeszcze raz, ale może istnieje jakiś inny sposób. Więź między fae a istotą ludzką nie jest przecież taka sama jak między parą fae. Gdybym tylko mogła odzyskać swe człowiecze życie śmiertelniczki…
— Jedynym lekarstwem na nieśmiertelność jest śmierć. Skutków Eliksiru Życia nie da się odwrócić. Antidotum na ten eliksir już nie istnieje. Choć może będzie to dla ciebie zaskoczeniem, nie jesteś pierwszą, która tego zapragnęła.
Posyłam mu wściekłe spojrzenie. To upiorne czytanie w myślach.
— Powiedz mi chociaż, jak wyciszyć tę przeklętą więź.
Misha przechyla głowę w bok.
— W twoim przypadku problem sięga głębiej poza samą więź, znacznie dalej poza samą świadomość tego, co czuje twój kochanek.
— Nie nazywaj go tak — warczę.
— Chodzi mi o to — kontynuuje Misha, ignorując mój sprzeciw — że blokowanie więzi i tak cię od niego nie uwolni.
— Pomóż mi sprawić, by się zamknął.
Misha kręci głową.
— To wymaga wprawy, hartu ducha i olbrzymiej siły empatycznej. W tym momencie jesteś na to za słaba.
— Możesz mi pomóc czy nie? — wyrzucam z siebie gniewnie.
— Żadne błyskawiczne rozwiązanie nie istnieje. Wykąp się, wypij tonik i odpocznij. W twoim obecnym stanie najlepsze, co mogę zaproponować, to ulga, jaką niesie sen. Zobaczymy się, jak wstaniesz.
Po tych słowach odwraca się i wychodzi na korytarz. Odprowadzam go wściekłym wzrokiem i czekam, aż zamkną się za nim drzwi.
Ale ból powoli słabnie. Echo Sebastiana rozbrzmiewające w mojej głowie również. Wciąż tam jest — nigdy nie znika — lecz teraz jakby ciszej.
Holly przygotowuje mi kąpiel i wychodzi. Ciepła woda pachnie świeżą lawendą; obolałe mięśnie z wolna się rozluźniają. Zmywam z siebie pot i brud orkowego schwytania i ucieczki. Zza okna dobiega poranny świergot ptaków. Woda stygnie coraz bardziej, w miarę jak słońce przesuwa się po horyzoncie. Przez cały ten czas staram się ignorować wrażenie, jakie sprawia ta przeklęta więź: jakby Sebastian był w tym samym pomieszczeniu i nie spuszczał ze mnie oczu. Ignoruję poczucie ulgi, które mnie zalewa, gdy jego ból zaczyna ustępować, a emocje słabną.
Nic mu nie jest. Wyjdzie z tego.
Dopiero gdy woda stygnie już do cna, wychodzę i wycieram dokładnie całe ciało. W nogach łóżka leży świeża koszula nocna. Naciągam ją przez głowę, wpełzam pod mięciutką kołdrę i zwijam się w kłębek.
Czuję go umysłem; tuli mnie, przyciąga bliżej. Chcę go z siebie strząsnąć, ale nie mam pojęcia, jak to zrobić. Nie mogę jednak zaprzeczyć, że w tej chwili, gdy dryfując na granicy snu, mój umysł zamartwia się o tego, którego kochałam, więź przynosi pewne ukojenie.
Odpływam, zastanawiając się, czy wie, gdzie jestem. I dlaczego teraz, gdy ma już koronę, w ogóle miałby się tym przejmować.
—•—
Sny zabierają mnie w podróż po wzburzonych falach oceanu. Sadzają z powrotem z mamą na koniu — gnamy, by czym prędzej znaleźć się jak najdalej od tej przerażającej kobiety. A na koniec, nim zdążę się dobrze zorientować, co się w ogóle dzieje, wrzucają mnie w sam środek letniej, upalnej nocy.
Jest parno i gorąco. Nie mogę się przemóc, żeby zejść do piwnicy Madame V przez to obrzydliwe, zatęchłe powietrze na dole. Tej nocy jestem zbyt skonana, żeby spojrzeć siostrzyczce prosto w oczy i udawać, że dzisiejszą płatność zdołałam uregulować wyłącznie dzięki ciężkiej pracy.
Złodziejstwo, nawet gdy okradam tych najgorszych, odbija się na moim sercu i umyśle. Nigdy nie miałam zamiaru zostać złodziejką. Nigdy nie sądziłam, że w wieku szesnastu lat będę tonąć w długach tak, że zrozumiem, dlaczego inne dziewczyny w moim wieku sprzedały się fae.
Siadam na ziemi i patrzę w górę. W gwiazdy. Dziś w nocy nie świecą szczególnie jasno, lecz już sam ich widok przynosi ukojenie. Kocham noc. Odgłosy kumkających żab, sowy pohukujące gdzieś w oddali. Przywodzi to na myśl dawne, prostsze czasy. Czasy, w których nie wiedziałam, jak to jest, gdy byt siostry uzależniony jest ode mnie, gdy wciąż szeptałam gwiazdom swe życzenia i gdy miałam mamę, która opowiadała mi bajki na dobranoc.
Pewnego razu była sobie mała dziewczynka o ogniście rudych włosach; dziewczynka, która miała ocalić królestwo…
— Skąd wiedziałem, że cię tutaj znajdę? — zagaduje Sebastian, wyślizgując się z chaty maga Trifena tylnymi drzwiami.
W świetle księżyca wygląda tak zachwycająco. Jego białe włosy falują miękko na wietrze. Pragnę go tak bardzo, że aż mnie ściska w sercu.
— Może dlatego, że nie mam życia i spędzam tutaj każdą chwilę wolną od pracy i snu? — odpowiadam ze śmiechem. Nie sądziłam, że mam tej nocy ochotę na czyjekolwiek towarzystwo, ale na jego widok robi mi się jakoś lżej na duszy. — Jestem dość przewidywalna.
Sebastian podchodzi bliżej, kładzie się obok mnie na plecach i podpiera na łokciach.
— Wyłącznie w najlepszym sensie.
Odrywam wzrok od gwiazd, by posłać mu szybki uśmiech. Widzę jednak, że wpatruje się we mnie z poważnym wyrazem twarzy.
— Bash?
— To wtedy po raz pierwszy chciałem cię pocałować — mówi nieoczekiwanie. — Tak mnie skręcało, że aż nie wiem.
Marszczę brwi i wpatruję się pytająco w tego, w którym się potajemnie kocham, próbując zrozumieć, o co chodzi.
— Chciałeś? Co przez to rozumiesz?
Sylwetka Sebastiana to się pojawia, to rozmywa niczym odbicie migoczące w tafli wody po wrzuceniu kamyczka do stawu. Przez ułamek sekundy na czubku głowy ma błyszczącą koronę, ale kiedy mrugam, ta znika.
— Pamiętasz tę noc, prawda? Byłaś wykończona — tak jak zawsze — ale tamtej nocy siedziałaś ze mną pod rozgwieżdżonym niebem i opowiedziałaś mi o swojej mamie. Wyznałaś, że za nią tęsknisz i czasem nadal marzysz, że kiedyś wróci. A potem zasnęłaś tuż obok mnie.
Kręcę z niedowierzaniem głową. To nie ma sensu. O jakiej nocy mówi? Wszystko się zgadza, tyle że ja nigdy nie powiedziałam nic z tego na głos.
Sebastian przełyka głośno ślinę.
— Zaniosłem cię do łóżka i gdy wtuliłaś się we mnie przez sen, zrozumiałem, że nie mogę tego zrobić. Wolałbym raczej patrzeć, jak matka umiera, niż cię zdradzić. Ale skończyły mi się opcje.
O czym on mówi? Wolno śledzę wzrokiem ostro zarysowaną linię szczęki, prosty nos, miękkie wargi. Naraz śmiałość, jakiej nie znałam, sprawia, że unoszę dłoń, by pogłaskać go po twarzy. Skórę ma tak miękką. Idealną. Wiem, jak wspaniale będzie wtulić mu się w szyję, poczuć na sobie ciężar jego ciała.
Sebastian też podnosi rękę, żeby pogładzić mnie po policzku, lecz moją uwagę zwraca znamię na nadgarstku. Tatuaż runiczny, którego nigdy przedtem nie widziałam — taki sam jak mój.
Opuszczam rękę i odskakuję jak oparzona. Przecież ja nie mam tatuażu. I nigdy nie byłam z Sebastianem. Nie mam pojęcia, skąd wzięła się ta myśl. Sebastian jednak przyciąga mnie do siebie — a ja nie protestuję.
Przeszłość i teraźniejszość, sen i jawa, wszystkie elementy wpadają na swoje miejsca.
Bije od niego tak rozkoszne ciepło i poczucie bezpieczeństwa, że nie chcę odchodzić. Nigdy. Mam dość bycia samą. Rozpływam się więc w nim, chłonę, czuję na policzku bicie jego serca i mam ochotę się rozpłakać. Chcę płakać, bo to tylko sen. Bo to nie dzieje się naprawdę. Chcę płakać, bo kiedyś byłam na tyle głupia, by w to wszystko wierzyć.
Wszystko się zmieniło. Teraz wiem, jak to jest odebrać życie — i utracić własne. Wiem, jak to jest zatopić ostrze w sercu złego króla i nie czuć przy tym żadnej skruchy. Wiem, jak to jest umrzeć i wrócić do życia dzięki przeszywającej do bólu magii świętego eliksiru fae.
Jutro nadal będę uciekała. Nadal będę sama.
Zdrada Sebastiana nadal pozostanie aktualna.
— Myślałam, że to wszystko jest na serio — szepczę prosto w miękki materiał bawełnianej koszuli Sebastiana. — Sprawiłeś, że wierzyłam w twoją miłość.
— Abriello, naprawdę cię kocham.
Kręcę bezradnie głową, bo to tylko sen. Tylko śnię o tym, że Sebastian zawsze będzie mnie kochał i ochraniał. Że nigdy mnie nie zdradzi.
Kiedy wreszcie się odsuwa, unosi lekko mój podbródek i przez dłuższą chwilę patrzy mi głęboko w oczy.
— Masz pełne prawo się wściekać. Przepraszam. Tak bardzo, bardzo cię przepraszam, że nie znalazłem innego wyjścia.
Sztywnieję. Nie chcę o tym rozmawiać. Chcę udawać, że żadne przeprosiny nie są potrzebne; że nic z tego nigdy się nie wydarzyło. Ale…
— Powinienem sam za tobą pojechać, ale nie mogłem, a teraz… — Kręci bezradnie głową. — Co cię łączy z dworem Dzikich Fae? Kto cię tam zabrał?
Wpatruję się w niego bez słowa; na więcej mnie nie stać. To wszystko mi się śni, lecz nie jest to typowy sen.