Nasze życia wymyślone - Karine Tuil - ebook + książka

Nasze życia wymyślone ebook

Tuil Karine

4,5
55,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

O książce:

Wielowarstwowa opowieść o miłosnym trójkącie, poszukiwaniu tożsamości, marzeniach o lepszym życiu, cenie sukcesu, wszechobecnej przemocy w stosunkach społecznych i związkach. Współczesna komedia ludzka, której akcja rozgrywa się między Paryżem a Nowym Jorkiem.

Wydaje się, że Sam Tahar, a właściwie Samir Tahar, błyskotliwy prawnik z Nowego Jorku, ma wszystko: władzę, sławę, bogactwo, udane małżeństwo. Jednak swój sukces zbudował na kłamstwie. Gdy arabskie pochodzenie okazało się przeszkodą w karierze, zaczął podawać się za Żyda i „pożyczył” fakty z życia Samuela, przyjaciela ze studiów, a obecnie niespełnionego pisarza, który wegetuje na przedmieściach Paryża. Dwadzieścia lat wcześniej Samuel podjął próbę samobójczą i w ten sposób zatrzymał przy sobie zakochaną w Samirze Ninę. W połowie życia te trzy komety na nowo się spotykają i następuje wybuch…

Recenzje:

Opowieść o uwodzeniu, która zasługuje na miejsce w antologii podbojów miłosnych.

Bernard Pivot, członek Akademii Goncourtów, LE JOURNAL DU DIMANCHE

Powieść fantastycznie współczesna w sposobie badania stosunków klasowych XXI wieku.

LE POINT

Książka rozbrzmiewa aktualnymi tematami, a właściwie to aktualne tematy rozbrzmiewają literaturą.

LE FIGARO

O autorze:

KARINE TUIL – francuska pisarka urodzona w Paryżu w 1972 roku, autorka nagradzanych oraz tłumaczonych na wiele języków powieści, z których kilka doczekało się adaptacji teatralnych i filmowych. Powieść „Nasze życia wymyślone” (L’Invention de nos vies) dotarła do finału Nagrody Goncourtów, zebrała świetne recenzje i stała się międzynarodowym bestsellerem. Sztuka na jej podstawie w 2022 roku weszła do repertuaru paryskiego Atelier Théâtre Actuel.

O tłumaczu:

ADRIANA CELINSKA – tłumaczka i recenzentka literatury obcojęzycznej, redaktorka z wieloletnim doświadczeniem wydawniczym, absolwentka filologii romańskiej oraz etnologii i antropologii kulturowej Uniwersytetu Jagiellońskiego, a także Lettres Modernes Université Stendhal (Grenoble-III), członkini Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury. Pracowała w dziale praw brytyjskiego wydawnictwa Anova Books (Pavilion) z siedziba w Londynie, a następnie w krakowskich wydawnictwach (Otwartei Znak). „Kwiaty z cukru” Antoine’a Lauraina w jej przekładzie zapoczątkowały serię Collection Nouvelle.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 504

Oceny
4,5 (10 ocen)
6
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Olajanuszkiewicz

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, przerosła moje oczekiwania.
00
kasiatylek

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała pozycja. Do przeczytania jednym tchem i z wypiekami na twarzy, a po przeczytaniu nie do zapomnienia.
00
szprotka74

Nie oderwiesz się od lektury

świetna
00



Na­sze ży­cia wy­my­ślo­ne

Ty­tuł ory­gi­na­łu fran­cu­skie­goL’In­ven­tion de nos vies

© Édi­tions Gras­set & Fa­squ­el­le, 2013

Co­py­ri­ght © No­we­la, Po­znań 2023

© for the trans­la­tion by Ad­ria­na Ce­li­ńska

Re­dak­tor se­rii Emi­lia Zwo­niar­ska

Re­dak­cja Jo­an­na Świercz

Ko­rek­ta Ka­ro­li­na Frąc­ko­wiak

Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne i skład JNK Gra­ftekst Ju­sty­na No­wa­czyk

ISBN 978- 83-67029-97-1

Wy­daw­nic­two Nowe

No­we­la sp. z o. o.

ul. Żmi­grodz­ka 41/49

60-171 Po­znań

Dział han­dlo­wy (+48 61) 847 40 40

www.wy­daw­nic­two­no­we.pl

e-mail: re­dak­cja@wy­daw­nic­two­no­we.pl

Mi­ło­ść nie jest żad­ną roz­ko­szą, choć po­wszech­nie tak wła­śnie się uwa­ża – może wy­mu­sza­ją to z lu­dzi na tor­tu­rach? Jak­kol­wiek bądź, wszy­scy kła­mią.

Or­han Pa­muk, L’amo­ur est de­ve­nu un re­ady-made que cha­que amant doit ava­ler, „Les In­rocks”, 19 kwiet­nia 2011, https://www.le­sin­rocks.com/li­vres/or­han-pa­muk-la­mo­ur-est-de­ve­nu-un-re­ady-made-que-cha­que-amant-doit-ava­ler-36508-19-04-2011/ (do­stęp 23.01.2023)

We wszel­kim po­wo­dze­niu kry­je się ab­dy­ka­cja.

Si­mo­ne de Be­au­vo­ir,Pa­mi­ęt­nik sta­tecz­nej pa­nien­ki, przeł. H. Szu­mańska-Gros­so­wa, War­sza­wa 2002, s. 254.

Ka­rie­ra li­te­rac­ka sta­no­wi nie­wiel­ki uła­mek wszyst­kich mo­ich zmar­twień. Suk­ces prze­śli­zgu­je się przez pal­ce, roz­pierz­cha na wszyst­kie stro­ny (...), a osta­tecz­nie naj­wa­żniej­sze jest moje wła­sne ży­cie.

Mar­gu­eri­te Your­ce­nar, sfil­mo­wa­ny wy­wiad z Ber­nar­dem Pi­vo­tem z 1979 roku

1.

Naj­pierw rana, tak, naj­pierw rana – ostat­nie pi­ęt­no re­żi­mu, przed któ­rym Sa­mir Ta­har umy­kał przez całe swo­je ży­cie – trzy­cen­ty­me­tro­we na­ci­ęcie na szyi, któ­re­go nie­rów­ną po­wierzch­nię bez­sku­tecz­nie pró­bo­wał wy­gła­dzić w ga­bi­ne­cie chi­rur­ga pla­stycz­ne­go na Ti­mes Squ­are, lecz było już za pó­źno, więc za­cho­wa ją na pa­mi­ąt­kę, będzie na nią pa­trzeć ka­żde­go ran­ka, żeby nie za­po­mnieć, skąd po­cho­dzi, z ja­kich slum­sów / z ja­kiej prze­mo­cy. „Po­patrz! Do­tknij!” Pa­trzy­li, do­ty­ka­li, za pierw­szym ra­zem ten wi­dok szo­ko­wał, bia­ła­wa bli­zna zdra­dza­jąca gwa­łtow­ne­go opo­nen­ta, ujaw­nia­jąca za­mi­ło­wa­nie do roz­wi­ązań si­ło­wych, sprze­ciw – for­mę spo­łecz­nej prze­mo­cy, któ­ra do­pro­wa­dzo­na do wrze­nia, an­ty­cy­po­wa­ła seks – mógł ją scho­wać pod sza­li­kiem, apasz­ką, gol­fem, tak że nic nie było wi­dać. Tego dnia sta­ran­nie ją za­krył wy­kroch­ma­lo­nym ko­łnie­rzy­kiem ele­ganc­kiej ko­szu­li ku­pio­nej za trzy­sta do­la­rów w jed­nym z luk­su­so­wych bu­ti­ków, któ­rych próg Sa­mu­el Ba­ron prze­kra­czał tyl­ko z mgli­stym ma­rze­niem ob­ra­bo­wa­nia kasy – roz­ta­czał wo­kół sie­bie aurę prze­py­chu, sa­mo­za­do­wo­le­nia, kon­sump­cyj­nej po­ku­sy, eg­zem­plarz po­zba­wio­ny wad, wszyst­ko w nim za­prze­cza­ło temu, czym był, aż do zbla­zo­wanej miny, pom­pa­tycz­ne­go tonu upstrzo­ne­go ary­sto­kra­tycz­ny­mi ak­cen­ta­mi, któ­ry­mi ubar­wiał swo­je wy­po­wie­dzi, choć prze­cież na stu­diach praw­ni­czych był jed­nym z naj­bar­dziej za­go­rza­łych dzia­ła­czy le­wi­cy pro­le­ta­riac­kiej! Jed­nym z naj­wi­ęk­szych ra­dy­ka­łów! Jed­nym z tych, któ­rzy upo­ko­rze­nia, pi­ęt­no­wa­nie ze względu na po­cho­dze­nie prze­dzierz­gnęli w broń spo­łecz­ną! Dziś był pa­ni­czem, nu­wo­ry­szem, utra­cju­szem, pło­mien­nym kra­so­mów­cą, lex ma­szy­ną, ka­żdy aspekt jego oso­bo­wo­ści od­zwier­cie­dlał ra­dy­kal­ną zmia­nę to­żsa­mo­ści, ema­no­wał za­spo­ko­je­niem am­bi­cji, spo­łecz­nym od­ku­pie­niem – był do­kład­nym kon­tra­punk­tem tego, czym stał się Sa­mu­el. Złud­na ilu­zja? Być może. To nie może być praw­da, my­śli/bła­ga/wrzesz­czy Sa­mu­el, to nie może być on, Sa­mir, ten nowy czło­wiek, ce­le­bry­ta, pó­łbóg, jed­nost­ko­wa i nie­po­wta­rzal­na kre­acja, ksi­ążę oto­czo­ny kli­ką przy­bocz­nych, przy­wy­kły do znie­wa­la­jącej re­to­ry­ki – w te­le­wi­zji olśnie­wa, bu­dzi po­żąda­nie, po­do­ba się mężczy­znom i ko­bie­tom, wszy­scy go uwiel­bia­ją, może mu za­zdrosz­czą, nie­mniej jed­nak czu­ją re­spekt, wir­tu­oz ad­wo­ka­tu­ry, je­den z tych, któ­rzy roz­bi­ja­ją stra­te­gię oska­rży­cie­la, de­mon­tu­ją ar­gu­men­ty prze­ciw­ni­ków z dru­zgo­czącym po­czu­ciem hu­mo­ru, ni­cze­go się nie boi – to nie on, prze­cież nie może być tym prze­bie­głym wil­kiem z sali sądo­wej, tam, w No­wym Jor­ku, w CNN, na dole wiel­ki­mi li­te­ra­mi jego za­me­ry­ka­ni­zo­wa­ne imię: SAM TAHAR i jesz­cze po­ni­żej za­wód: la­wy­er – ad­wo­kat – pod­czas gdy on, Sa­mu­el, mar­niał w wy­naj­mo­wa­nym po­ko­ju za sie­dem­set euro mie­si­ęcz­nie w Cli­chy-sous-Bois, ty­rał osiem go­dzin dzien­nie w sto­wa­rzy­sze­niu jako pe­da­gog spo­łecz­ny, pra­co­wał z mło­dy­mi lu­dźmi w trud­nej sy­tu­acji ży­cio­wej, którzy nie­zmien­nie py­ta­li z pew­ną dozą nie­po­ko­ju: „Czy Ba­ron to ży­dow­skie na­zwi­sko?” / spędzał wie­czo­ry na sur­fo­wa­niu po In­ter­ne­cie / ko­men­to­wał wpi­sy na blo­gach li­te­rac­kich (jako Wi­tol­d92) / pi­sał pod pseu­do­ni­mem ksi­ążki, któ­rych ma-szy­no­pi­sy były sys­te­ma­tycz­nie od­rzu­ca­ne przez wy­daw­nic­twa – „wiel­ka po­wie­ść spo­łecz­na? Wci­ąż na nią cze­ka­my…”, to nie może być on, Sa­mir Ta­har, prze­mie­nio­ny, nie do po­zna­nia, z twa­rzą po­kry­tą war­stwą be­żo­we­go pod­kła­du, spoj­rze­niem zwró­co­nym w stro­nę ka­me­ry i nie­sa­mo­wi­tym opa-no­wa­niem god­nym za­wo­do­we­go ak­to­ra/po­grom­cy dzi­kich zwie­rząt/snaj­pe­ra, wy­re­gu­lo­wa­ne wo­skiem brązo­we brwi, de­si­gner­ski, szy­ty na mia­rę gar­ni­tur, być może na­wet spe­cjal­nie ku­pio­ny na tę oka­zję, wy­bra­ny, by się za­pre­zen­to­wać/uwo­dzić/prze­ko­ny­wać, świ­ęta trój­ca ko­mu­ni­ka­cji po­li­tycz­nej, wszyst­ko, co wtła­cza­no im w gło­wy w cza­sie stu­diów aż do prze­ora­nia ich mó­zgów, a co te­raz Sa­mir wdra­żał w ży­cie z aro­gan­cją i pew­no­ścią sie­bie jak po­li­tyk w trak­cie kam­pa­nii wy­bor­czej, Sa­mir, gość ame­ry­ka­ńskiej te­le­wi­zji, re­pre­zen­tu­jący ro­dzi­ny dwóch ame­ry­ka­ńskich żo­łnie­rzy, któ­rzy zgi­nęli w Afga­ni­sta­nie1, wy­gła­sza­jący pe­any na cze­ść in­ge­ren­cji, mile łech­ta­jący mo­ral­ne włók­na, te­stu­jący od­czu­cia od­bior­ców i nie­tra­cący spo­ko­ju, pew­no­ści sie­bie przed dzien­ni­kar­ką – za­da­jącą mu pyta­nia z na­bo­żnym wręcz sza­cun­kiem, jak­by był su­mie­niem ca­łe­go wol­ne­go świa­ta! – jak­by na do­bre okie­łznał we­wnętrz­ną be­stię, za­ło­żył jej ka­ga­niec, za­pa­no­wał nad prze­mo­cą, któ­ra od daw­na plu­ga­wi­ła ka­żdy jego gest, a mimo to od razu, już na pierw­szym spo­tka­niu, za­wsze za­uwa­ża­no tę jego pod­stęp­ną bli­znę, tra­gicz­ne echo prze­ra­że­nia, że spędzi naj­lep­sze lata w brud­nych ścia­nach dwu­dzie­sto­pi­ętro­we­go blo­ku, stło­czo­ny po pi­ęt­na­stu, dwu­dzie­stu – kto da wi­ęcej – na ob­szcza­nych przez psy i lu­dzi klat­kach scho­do­wych, dłu­gie lata, aż zdech­niesz na osiem­na­stym pi­ętrze z wi­do­kiem na bal­ko­ny na­prze­ciw­ko, na któ­rych maj­ta­ły dre­sy – pod­rób­ki Adi­da­sa, Nike, Pumy, ku­po­wa­ne za gro­sze na tar­gach w Taj­wa­nie/Ven­ti­mi­glii/Mar­ra­ke­szu lub roz­da­wa­ne przez Em­maus – sza­re, prze­po­co­ne pod­ko­szul­ki, wy­tar­te sli­py, szorst­kie ręcz­ni­ki, pla­sti­ko­we ob­ru­sy, szor­ty zde­for­mo­wa­ne od wie­lo­krot­ne­go pra­nia i zmie­nia­jących się ciał, na wprost an­ten sa­te­li­tar­nych, od któ­rych aż ro­iło się na da­chach/fa­sa­dach jak od szczu­rów w ciem­nych piw­ni­cach, gdzie nikt już nie scho­dził ze stra­chu przed kra­dzie­żą/gwa­łtem/na­pa­ścią, gdzie nikt już nie scho­dził, chy­ba że pod przy­mu­sem, na wi­dok bro­ni, re­wol­we­ru/noża/na­ci­na­ka/ka­ste­tu/pa­łki/kwa­su siar­ko­we­go/strzel­by/po­jem­ni­ka z ga­zem łza­wi­ącym/ka­ra­bi­nu/nun­cza­ko, jesz­cze przed po­żo­gą na Wscho­dzie i ma­so­wym na­pły­wem bro­ni z by­łej Ju­go­sła­wii, man­na z nie­ba! Ro­dzin­na wy­ciecz­ka i hop! Sprzęt w ba­ga­żni­ku wśród za­ba­wek dla dzie­ci, ka­ra­bi­ny sztur­mo­we, broń au­to­ma­tycz­na, uzi, ka­łasz­ni­ko­wy, ła­dun­ki wy­bu­cho­we z elek­trycz­ny­mi de­to­na­to­ra­mi, ukry­te wśród bo­chen­ków pe­łno­ziar­ni­ste­go chle­ba, a ja­kże, dla ka­żde­go coś do­bre­go, je­śli tyl­ko pła­cisz go­tów­ką, je­śli tyl­ko to cię kręci: wy­rzut­nie ra­kiet ku­po­wa­ne w ciem­no, idziesz do lasu, ćwi­czysz, od­pa­lasz w ci­szy, na spo­koj­nie, bez świad­ków, piw­nicz­na woj­na na pod­ziem­nych par­kin­gach wśród ka­łuż ole­ju sil­ni­ko­we­go i mo­czu, gdzie nikt już nie wy­sia­dał bez eskor­ty gli­nia­rza, któ­ry nie wy­sia­dał bez eskor­ty gli­nia­rza, któ­ry już tam nie wy­sia­dał, ide­olo­gicz­na woj­na w squ­otach, gdzie dwu­dzie­sto­pi­ęcio­let­ni, trzy­dzie­sto­let­ni dre­sia­rze od­rzu­ca­li/prze­ra­bia­li świat na wła­sną mo­dłę, woj­na płci w śmier­dzących wil­go­cią i opa­ra­mi ha­szu su­te­re­nach, gdzie czter­na­sto­let­nie, pi­ęt­na­sto­let­nie wy­rost­ki ob­ra­ca­ły nie­let­nie BEZ ICH ZGO­DY, po dzie­si­ęciu, dwu­dzie­stu za­li­cza­ło ka­żdą, po ko­lei, trze­ba było udo­wod­nić, że są mężczy­zna­mi, prze­cież mu­sie­li gdzieś wy­rzu­cić z sie­bie agre­sję, tak bro­ni­li się w sądzie, mu­sie­li zna­le­źć ja­kiś upust, woj­na gan­gów na otwar­tym te­re­nie prze­kszta­łco­na w za­żar­ty bój w ogra­ni­czo­nej prze­strze­ni, to­czo­ny dniem i nocą, dzie­si­ąt­ki tło­czy­ły się, by oglądać star­cie pit­bul­li o po­nu­rych spoj­rze­niach, ozdo­bio­nych imio­na­mi po­le­głych dyk­ta­to­rów – wśród któ­rych Hi­tler oczy­wi­ście pla­so­wał się na pierw­szym miej­scu! – za­kła­dy o dużą kasę, ob­sta­wia­no naj­lep­szych, naj­bar­dziej roz­wście­czo­nych, naj­bar­dziej mor­der­czych, za­chęca­no be­stię do roznie­sie­nia prze­ciw­ni­ka na strzępy, wy­szar­pa­nia mu oczu zęba­mi, ciach!, pod­nie­ce­ni wo­nią krwi/od­gło­sem ła­ma­nia ko­ści/rzęże­niem, pod­czas gdy on, Sa­mir, był po­nad to, ha­ro­wał jak wół, nie zga­dzał się na brak per­spek­tyw, przy­szło­ści, pen­sji, do wy­bo­ru: do­zor­ca/ma­ga­zy­nier/do­staw­ca/stróż/ochro­niarz lub di­ler, je­śli mie­rzysz wy­so­ko, je­śli je­steś am­bit­ny, by za­im­po­no­wać mat­ce, Na­wel Ta­har, go­spo­si u Bru­ne­tów – jej pra­co­daw­ca, Fra­nço­is Bru­net, jest fran­cu­skim po­li­ty­kiem, uro­dzo­nym trze­cie­go wrze­śnia 1945 roku w Lyonie, po­słem do par­la­men­tu, człon­kiem Par­tii So­cja­li­stycz­nej, au­to­rem kil­ku ksi­ążek, z któ­rych ostat­nia Ku spra­wie­dliw­sze­mu świa­tu tra­fi­ła na li­sty be­st­sel­le­rów (źró­dło: Wi­ki­pe­dia). Na­wel, drob­na, ciem­no­oka bru­net­ka, wzo­ro­wa pra­cow­ni­ca, wie o nich wszyst­ko, pie­rze ich bie­li­znę, zmy­wa ich ta­le­rze, czy­ści ich podło­gi, kąpie ich dzie­ci, szo­ru­je, fro­te­ru­je, po­le­ru­je, od­ku­rza, częścio­wo na czar­no, tyra w świ­ęta i so­bo­ty, cza­sa­mi też wie­czo­ra­mi, by im usłu­gi­wać / usłu­gi­wać ich zna­jo­mym, za­an­ga­żo­wa­nym, roz­go­rącz­ko­wa­nym mężczy­znom, któ­rzy szu­ka­ją swo­ich na­zwisk w pra­sie, wpi­su­ją je w wy­szu­ki­war­kach in­ter­ne­to­wych, wie­dzą, gdy tyl­ko ktoś o nich na­pi­sze – nie­wa­żne do­brze czy źle, li­czy się, że są na języ­kach – uwiel­bia­ją pie­przyć ko­bie­ty po­ni­żej trzy­dziest­ki w wy­naj­mo­wa­nych ka­wa­ler­kach, za­ab­sor­bo­wa­nym wła­sną wagą, no­to­wa­nia­mi gie­łdo­wy­mi, zmarszcz­ka­mi, z ob­se­sją na punk­cie utra­ty mło­do­ści, ka­pi­ta­łu, wło­sów, lu­dziom, któ­rzy ze sobą sy­pia­ją, ze sobą pra­cu­ją, wy­mie­nia­ją się sta­no­wi­ska­mi, żo­na­mi, ko­chan­ka­mi, lan­su­ją się na zmia­nę, pod­li­zu­ją się jed­ni dru­gim, a sami są li­za­ni przez al­ba­ńskie dziw­ki, praw­dzi­we pro­fe­sjo­na­list­ki, co pod­kre­śla­ją z uzna­niem, sta­ra­ją się je wy­ci­ągać z aresz­tów, w któ­rych am­bit­ni funk­cjo­na­riu­sze – Sta­ty­sty­ki! Sta­ty­sty­ki! – bez­sku­tecz­nie chcą je za­trzy­mać, pró­bu­ją je ra­to­wać, ko­rzy­sta­jąc z sie­ci kon­tak­tów, na pró­żno, nie­ste­ty, znie­sma­cze­ni po­li­ty­ką, któ­ra wy­ry­wa im obiek­ty ich po­żąda­nia, ich go­spo­sie, nia­nie, do któ­rych przy­wi­ąza­ły się ich dzie­ci, nie­le­gal­nych ro­bot­ni­ków, któ­rzy prze­kszta­łci­li za­mkni­ęte z po­wo­du kry­zy­su lo­ka­le prze­my­sło­we w luk­su­so­we lo­fty, skąd pro­te­sto­wa­li aż do sta­cji me­tra As­sem­blée-na­tio­na­le, poza tym to już nie ich sek­tor, Na­wel, za­bierz reszt­ki do domu, nie będzie­my wy­rzu­cać je­dze­nia, a nie mamy psa, tak, tra­gicz­ne prze­bły­ski nie­szczęść i nie­na­wi­ści, któ­re przez dwa­dzie­ścia lat roz­ra­sta­ły się w niej ni­czym me­ta­lo­wa grusz­ka udręki, roz­ry­wa­jąc ją od środ­ka, wy­ry­ły się w jej spoj­rze­niu – twar­dym, mrocz­nym, tnącym jak brzy­twa, któ­rym bez­li­to­śnie skal­po­wa­ła, nic nie po­ra­dzisz, i tak ją ko­cha­łeś – ale to było przed suk­ce­sem spo­łecz­nym, któ­re­go stał się ucie­le­śnie­niem, gdy się na nie­go pa­trzy­ło jak na ani­mo­wa­ną lal­kę w te­le­wi­zji, lal­kę, któ­ra chcia­ła wszyst­kich za­do­wo­lić: bra­wo, wy­gra­łeś! To ty ją zdo­by­łeś. Po­nie­waż sie­dzie­li przed te­le­wi­zo­rem we dwo­je i we dwo­je po­wstrzy­my­wa­li hi­ste­rycz­ną agre­sję, dwo­je wspól­ni­ków po­ra­żki, bo była tam też Nina, któ­ra go ko­cha­ła, w wie­ku dwu­dzie­stu lat, kie­dy wszyst­ko się roz­gry­wa­ło, kie­dy wszyst­ko było wci­ąż mo­żli­we, czy dziś ma ja­kieś am­bi­cje? 1. Pod­wy­żka o sto euro. 2. Dziec­ko, za­nim będzie za pó­źno – ale jaką przy­szło­ść mu za­pew­ni? 3. Prze­pro­wadz­ka do trzy­po­ko­jo­we­go miesz­ka­nia z wi­do­kiem na bo­isko/śmiet­ni­ki/za­mu­lo­ne je­zio­ro, na któ­rym bi­ły­by skrzy­dła­mi/do­go­ry­wa­ły­by dwa per­ło­we ła­będzie – utra­co­ne te­ry­to­ria Re­pu­bli­ki. 4. Spła­ta dłu­gów – ale jak? Wi­zja krót­ko­ter­mi­no­wa: ko­mi­sja od nad­mier­ne­go za­dłu­że­nia. Cele: do okre­śle­nia. 5. Wy­jazd na wa­ka­cje, może ty­dzień w Tu­ne­zji, na Dżar­bie, ku­rort, all in­c­lu­si­ve, ma­rzyć ka­żdy może.

*

„Tyl­ko na nie­go po­patrz”, unio­sła się Nina z ocza­mi utkwio­ny­mi w ekra­nie, za­hip­no­ty­zo­wa­na, przy­ci­ąga­na przez ob­raz jak owad fru­nący do lamp­ki ha­lo­ge­no­wej – aż sko­ńczy usma­żo­ny – i Sa­mu­el ob­ser­wu­jąc ją, upew­nił się, że od­ci­snął swo­je pi­ęt­no na wy­da­rze­niach z 1987 roku na Uni­wer­sy­te­cie w L. – co go nie­od­wra­cal­nie znisz­czy­ło. Dwa­dzie­ścia lat wy­si­łków, by za­po­mnieć o dra­ma­cie, któ­re­go Sa­mu­el był nie­świa­do­mym re­ży­se­rem i jed­no­cze­śnie ofia­rą prze­bła­gal­ną, żeby gdzie na nie­go tra­fić? W CNN, w cza­sie naj­wy­ższej oglądal­no­ści.

*

Po­zna­li się w po­ło­wie lat osiem­dzie­si­ątych na wy­dzia­le pra­wa w Pa­ry­żu. Nina i Sa­mu­el byli w zwi­ąz­ku od roku, kie­dy w dniu roz­po­częcia roku aka­de­mic­kie­go wpa­dli na Sa­mi­ra Ta­ha­ra – wy­ró­żniał się na tle resz­ty, miał tak jak oni dzie­wi­ęt­na­ście lat, ale wy­glądał na star­sze­go, mło­dzie­niec śred­nie­go wzro­stu, bar­czy­sty, ner­wo­wy, któ­re­go uro­da może nie była oczy­wi­sta na pierw­szy rzut oka, lecz kie­dy tyl­ko się ode­zwał, hip­no­ty­zo­wał. Za­uwa­ża­ło się go i my­śla­ło: oto kwin­te­sen­cja męsko­ści; oto nie­kie­łzna­na dzi­ko­ść – ży­wioł sek­su. Wszyst­ko w nim obie­cy­wa­ło spe­łnie­nie, wszyst­ko w nim zdra­dza­ło po­żąda­nie – agre­syw­ne, de­struk­cyj­ne po­żąda­nie – to wła­śnie było naj­bar­dziej nie­po­ko­jące w tym fa­ce­cie, o któ­rym nic nie wie­dzie­li: to­tal­na szcze­ro­ść pod­bo­ju. Uwiel­biał ko­bie­ty – miał sła­bo­ść do sek­su – kie­dy się na nie­go pa­trzy­ło, to aż biło w oczy, jego zdol­no­ść do na­tych­mia­sto­we­go, nie­mal au­to­ma­tycz­ne­go uwo­dze­nia, jego ża­rłocz­na sek­su­al­no­ść, któ­rej na­wet nie pró­bo­wał kon­tro­lo­wać, a któ­rą po­tra­fił wy­ra­zić jed­nym spoj­rze­niem (prze­szy­wa­jącym, in­ten­syw­nym, por­no­gra­ficz­nym spoj­rze­niem, któ­re ob­na­ża­ło jego my­śli i czy­ha­ło na naj­drob­niej­szy prze­jaw wza­jem­no­ści) i któ­rą mu­siał za­spo­ko­ić – szyb­ko, na­tych­miast, tu i te­raz; pro­sty he­do­nizm, któ­rym się che­łpił, to­tal­ny luz w re­la­cjach, jak­by ka­żdy przy­ja­ciel­ski, to­wa­rzy­ski zwi­ązek z ko­bie­tą, dziew­czy­ną miał swo­je uza­sad­nie­nie tyl­ko w mo­żli­wo­ści prze­nie­sie­nia go na inny po­ziom.

*

Ale było coś jesz­cze… Wy­czu­wa­ło się pew­ną dra­pie­żno­ść u tego syna tu­ne­zyj­skich imi­gran­tów, a ta­kże gniew pod­sy­ca­ny po­twor­nie sil­nym upo­ko­rze­niem, choć trud­no było od­gad­nąć, co w jego do­tych­cza­so­wych lo­sach, re­la­cjach na­ce­cho­wa­nych nie­uf­no­ścią, było w sta­nie utrzy­mać się tak dłu­go, z rów­ną nie-złom­no­ścią. Prze­jął am­bi­cje mat­ki. Chciał od­nie­ść suk­ces, prze­rwać cykl nie­po­wo­dzeń i nędzy, wy­rze­cze­nia i re­zy­gna­cji, w skró­cie: ro­dzin­ny cykl, któ­ry już po­chło­nął ży­cie jego ojca, znisz­czył ma­rze­nia mat­ki i do­pro­wa­dził do wy­sie­dle­nia ro­dzi­ny – był go­tów po­zbyć się krat spo­łecz­ne­go wi­ęzie­nia, cho­ćby miał je ro­ze­rwać go­ły­mi ręka­mi. Ka­rie­ro­wicz? Być może… Syn imi­gran­tów, któ­ry pod­wa­żał spo­łecz­ną mi­mi­krę, je­den z tych, któ­rzy przy­swo­ili re­pu­bli­ka­ńskie prze­sła­nie: na­uka, pra­ca – oto wzór. Za­zdrosz­czo­no temu podże­ga­czo­wi trans­gre­syj­nej zu­chwa­ło­ści, wo­jow­ni­czych my­śli, któ­re nie były po­zba­wio­ne uro­ku. Jak się nie dać uwie­ść temu nie­co bez­czel­ne­mu stu­den­to­wi, któ­ry mó­głby opo­wie­dzieć o swo­im dzie­ci­ństwie w naj­bied­niej­szej dziel­ni­cy Lon­dy­nu lub na za­pusz­czo­nym blo­ko­wi­sku, a po­tem o mło­do­ści w cia­snym po­ko­iku na pod­da­szu i po­wro­cie na ob­skur­ne osie­dle ko­mu­nal­ne z po­czu­ciem głębo­kiej nędzy, co wy­ci­ska­ło łzy z oczu, a pięć mi­nut pó­źniej wspo­mi­nał o dys­ku­sji mi­ędzy Gor­ba­czo­wem a Mit­ter­ran­dem, jak­by oso­bi­ście w niej uczest­ni­czył. Jego siłą było za­mi­ło­wa­nie do po­li­ty­ki i sy­pa­nie aneg­do­ta­mi jak z ręka­wa. Wie­czo­ra­mi czy­ty­wał pa­mi­ęt­ni­ki, prze­mó­wie­nia no­blow­skie, bo wprost uwiel­biał nar­ra­cje o wy­jąt­ko­wych lo­sach, po­nie­waż tego wła­śnie pra­gnął: chciał być wy­jąt­ko­wy – aurę, cha­ry­zmę już miał.

Dla czło­wie­ka ta­kie­go jak Sa­mu­el, któ­re­go całe ist­nie­nie było jed­ną gi­gan­tycz­ną sumą ner­wic i któ­re­go je­dy­ną am­bi­cją było prze­ku­cie psy­chicz­ne­go cier­pie­nia w wy­bit­ną po­wie­ść, ich przy­ja­źń oka­za­ła się opatrz­no­ścio­wa. Bo kie­dy po­znał Sa­mi­ra, był w roz­syp­ce. Nie­daw­no zu­pe­łnie nie­spo­dzie­wa­nie po­znał praw­dę o swo­im po­cho­dze­niu – i był jed­nym wiel­kim cho­dzącym cha­osem. Ro­dzi­ce cze­ka­li na jego osiem­na­ste uro­dzi­ny, by po­wie­dzieć, że uro­dził się w Pol­sce, na­zy­wał się Krzysz­tof Ant­ko­wicz – ostat­nia roz­gryw­ka na we­jście w pe­łno­let­nio­ść, wi­ta­my w świe­cie do­ro­słych! Sta­wia­jące na przej­rzy­sto­ść spo­łe­cze­ństwo otwie­ra przed tobą po­dwo­je. Wo­la­łby o ni­czym nie wie­dzieć… Nie po­tra­fił po­wie­dzieć, co go bar­dziej zszo­ko­wa­ło: wie­dza, że oj­ciec i mat­ka nie są jego bio­lo­gicz­ny­mi ro­dzi­ca­mi, czy od­kry­cie, że jego praw­dzi­we imię po­cho­dzi­ło od imie­nia Chry­stus, a prze­cież zo­stał wy­cho­wa­ny przez ma­łże­ństwo or­to­dok­syj­nych Ży­dów, lu­dzi, któ­rzy po­cząt­ko­wo mie­li świec­kie po­glądy (bez­względ­ny se­ku­la­ryzm w czy­stej po­sta­ci, po­li­ty­ka zero ustępstw, aser­tyw­ni i agre­syw­ni, tak po­strze­ga­ło ich naj­bli­ższe oto­cze­nie), a po­tem – spek­ta­ku­lar­ne na­wró­ce­nie, któ­re nie mia­ło żad­ne­go ra­cjo­nal­ne­go wy­tłu­ma­cze­nia. Sam ten wątek za­słu­gu­je na osob­ną ksi­ążkę. Kil­ka go­dzin po uro­dze­niu Sa­mu­el zo­stał po­rzu­co­ny przez mat­kę, Zo­fię Ant­ko­wicz2, tra­fił do domu dziec­ka, a na­stęp­nie zo­stał ad­op­to­wa­ny przez parę fran­cu­skich Ży­dów, Ja­cqu­es’a i Mar­ti­ne Ba­ro­nów. Ich na­zwi­sko dziś już ni­ko­mu nic nie mówi, ale w la­tach sze­śćdzie­si­ątych i sie­dem­dzie­si­ątych dwu­dzie­ste­go wie­ku byli jed­ny­mi z naj­bar­dziej ak­tyw­nych dzia­ła­czy fran­cu­skiej sce­ny po­li­tycz­no-in­te­lek­tu­al­nej. Jako człon­ko­wie Zwi­ąz­ku Stu­den­tów Ko­mu­ni­stycz­nych i Fran­cu­skiej Par­tii Ko­mu­ni­stycz­nej, byli bli­sko Ala­ina Kri­vi­ne’a i Hen­rie­go We­be­ra. Ja­cqu­es i Mar­ti­ne Ba­ron wy­wo­dzi­li się z za­sy­mi­lo­wa­nej, ży­dow­skiej, drob­no­miesz­cza­ńskiej ro­dzi­ny i wcze­śnie od­rzu­ci­li wszel­kie rosz­cze­nia do uzna­nia ich to­żsa­mo­ści. Za­ne­go­wa­li de­ter­mi­nizm, prze­kre­śli­li ple­mien­no­ść – ście­żka, któ­rą ob­ra­li, skło­ni­ła ich do po­now­ne­go wy­my­śle­nia sie­bie, do ode­gra­nia ku­glar­skie­go spek­ta­klu oso­bo­wo­ści. Obo­je krąży­li wo­kół zna­nych in­te­lek­tu­ali­stów, któ­rzy byli wów­czas na to­pie. Ra­zem uko­ńczy­li pre­sti­żo­wą Éco­le nor­ma­le su­périeu­re i zo­sta­li do­cen­ta­mi na wy­dzia­le fi­lo­zo­fii. Wy­kła­da­li li­te­ra­tu­rę; mło­dzi, pi­ęk­ni, pe­łni en­tu­zja­zmu, mie­li wszyst­ko – „oprócz tego, co istot­ne”, czy­li dziec­ka. Ja­cqu­es był bez­płod­ny i dla czło­wie­ka jego po­kro­ju, któ­ry całe ży­cie po­świ­ęcił za­gad­nie­niu trans­mi­sji kul­tu­rowej, była to sy­tu­acja nie do znie­sie­nia. Po­my­śle­li więc o adopcji, pod­jęli wła­ści­we kro­ki i po dwu­let­nim okre­sie ocze­ki­wa­nia w ko­ńcu ich po­da­nie zo­sta­ło za­twier­dzo­ne. Tego wie­czo­ru w gro­nie oko­ło trzy­dzie­stu naj­bli­ższych przy­ja­ciół świ­ęto­wa­li ry­chłe po­ja­wie­nie się syna. Po kil­ku kie­lisz­kach wina pa­dło py­ta­nie: „Jak da­cie mu na imię?”. Uświa­do­miw­szy so­bie wła­sną nie­fra­so­bli­wo­ść, mu­sie­li przy­znać, że się nad tym nie za­sta­na­wia­li. Mar­ti­ne od­po­wie­dzia­ła pierw­sza, że mó­głby się na­zy­wać Ja­cqu­es, po jej mężu. Albo Paul na przy­kład, a może Pier­re. Po­my­sł zo­stał przy­jęty przez akla­ma­cję i go­ście wy­pi­li za zdro­wie przy­szłe­go Pier­re­Paul­Ja­cqu­es’a. Wie­czór za­pi­sał się w ich pa­mi­ęci jako jed­no z naj­wspa­nial­szych ży­cio­wych do­świad­czeń. Lecz dwa ty­go­dnie pó­źniej Ja­cqu­es pod­jął de­cy­zję – za­ska­ku­jącą dla ka­żde­go, kto go znał – o ob­rze­za­niu syna, mimo że sam nie był ob­rze­za­ny. Nadał mu imię Sa­mu­el – co po he­braj­sku do­słow­nie zna­czy: „Jego imię to Bóg”, zor­ga­ni­zo­wał wiel­kie przy­jęcie, na któ­re za­pro­sił wszyst­kich przy­ja­ciół, a gdy ra­bin gło­śno wy­mó­wił imię dziec­ka, wy­da­rzy­ło się coś nie­ocze­ki­wa­ne­go: Ja­cqu­es ogło­sił, że chcia­łby wró­cić do swo­je­go praw­dzi­we­go na­zwi­ska – Bem­ba­ron – chcia­łby też zmie­nić imię: od­tąd będzie Ja­co­bem. Bo za­pra­gnął od­no­wić przy­mie­rze, któ­re wła­śnie za­wa­rł jego syn. Za­pro­sze­ni go­ście, wśród któ­rych za­sad­ni­czo znaj­do­wa­li się skraj­nie le­wi­co­wi dzia­ła­cze, dzien­ni­ka­rze, pi­sa­rze, pro­fe­so­ro­wie i świec­cy in­te­lek­tu­ali­ści, za­re­ago­wa­li zdu­mie­niem. Wręcz kon­ster­na­cją. „Po­wrót do get­ta”, po­my­śle­li. Ja­cqu­es/Ja­cob wy­da­wał się prze­mie­nio­ny, było mu go­rąco, był jak odu­rzo­ny, choć ni­cze­go nie pił, ale pa­trzył na ra­bi­na, wi­dział zło­ty haft zdo­bi­ący zwo­je Tory, sły­szał roz­dzie­ra­jące ser­ce brzmie­nie or­ga­nów usta­wio­nych na pod­da­szu i do­znał ilu­mi­na­cji: nie było in­ne­go wy­tłu­ma­cze­nia tego zwro­tu ku sa­crum. Pó­źniej na­zwał to „po­wro­tem”, ale nie do get­ta, tyl­ko do sie­bie, do sło­wa. Wy­je­żdża­ją z cen­trum Pa­ry­ża, po­rzu­ca­ją Dziel­ni­cę Ła­ci­ńską, Café de Flo­re, zry­wa­ją z przy­ja­ció­łmi, któ­rzy już ich nie ro­zu­mie­ją, któ­rzy mó­wią: „Kom­plet­nie osza­le­li, to smut­ne, to tra­gicz­ne, ale to za­pew­ne tyl­ko prze­jścio­wy kry­zys, wró­cą”. Nie wró­cą. Osie­dla­ją się w trzy­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu przy rue du Pla­te­au, w dzie­wi­ęt­na­stej dziel­ni­cy, za­pi­su­ją syna do ul­tra­or­to­dok­syj­nej szko­ły ży­dow­skiej, gdzie na­uczy­cie­le z bro­da­mi i w czar­nych ka­pe­lu­szach uczą mo­dlitw i stu­diu­ją świ­ęte tek­sty. Tam, obok swe­go mi­strza, sie­dem­dzie­si­ęcio­lat­ka o urze­ka­jącej ma­gne­tycz­nej oso­bo­wo­ści, Ja­cob czu­je się jak u sie­bie. Ni­g­dy nie był taki szczęśli­wy jak przy tym czło­wie­ku, któ­ry uczy go he­braj­skie­go, wpro­wa­dza w Torę, Tal­mud, ka­ba­łę. Czu­je się od­ro­dzo­ny, nie jest już tym za­an­ga­żo­wa­nym po­li­tycz­nie, wście­kłym bun­tow­ni­kiem. Osta­tecz­nie za­cho­wa daw­ne na­zwi­sko – Ba­ron – ale tyl­ko dla­te­go, że w urzędzie sta­nęli oko­niem. Sa­mu­el nic nie wie o swo­im po­cho­dze­niu. Ja­cob cze­kał z wiel­kim ob­ja­wie­niem, aż syn będzie pe­łno­let­ni. Po­cząt­ko­wo chło­pak za­cho­wu­je ka­mien­ną twarz, po kil­ku mi­nu­tach wsta­je bez sło­wa, wy­cho­dzi z po­ko­ju, a po­tem z domu. Wszyst­ko roz­gry­wa się w ci­ągu co naj­wy­żej go­dzi­ny. W to­a­le­cie pu­blicz­nej goli bro­dę, pod­ci­na loki i wy­rzu­ca czar­ne ubra­nia. Kłam­stwo. Mi­sty­fi­ka­cja. Zdra­da. Ko­niec. Ro­dzi­ce spo­dzie­wa­li się gnie­wu, ale nie tak bez­par­do­no­we­go od­rzu­ce­nia, nie tak de­fi­ni­tyw­ne­go ze­rwa­nia. Sa­mu­el po­miesz­ku­je na wa­le­ta, to tu, to tam, a na wy­dzia­ło­wych ko­ry­ta­rzach wpa­da na Ninę. Nie jest Ży­dów­ką? Tym le­piej: wła­śnie tego chce, spro­wo­ko­wać ro­dzi­ców. Bo dla nich, dla prak­ty­ku­jących Ży­dów trosz­czących się o za­cho­wa­nie to­żsa­mo­ści, to jest tra­ge­dia. I mu to mó­wią: „Albo wró­cisz do domu, albo wy­bie­rzesz ją i już ni­g­dy wi­ęcej nas nie zo­ba­czysz”. Jed­no­znacz­ne ul­ti­ma­tum, agre­syw­na pro­wo­ka­cja, jest do­kład­nie tym, cze­go po­trze­ba, by znie­chęcić go do po­wro­tu. Znaj­du­je schro­nie­nie u ciot­ki, ro­dzi­ce wie­dzą, lecz nie pro­te­stu­ją, od te­raz żyją w obłu­dzie, ale to dzia­ła, wolą, żeby syn tra­fił do niej niż na uli­cę. W tym cza­sie jest sza­le­ńczo za­ko­cha­ny w Ni­nie, wpa­da w prze­ra­ża­jący stan uza­le­żnie­nia emo­cjo­nal­ne­go, a ona, cór­ka za­wo­do­we­go żo­łnie­rza wy­cho­wa­na w nie­co sztyw­nym śro­do­wi­sku, od­zna­cza się sil­nym zmy­słem mo­ral­nym – lo­jal­no­ść jest dla niej bar­dzo wa­żna. Gdy mia­ła sie­dem lat, jej mat­ka ode­szła z ko­chan­kiem. Pew­ne­go ran­ka Nina obu­dzi­ła się i zna­la­zła na sto­le w sa­lo­nie kart­kę po­że­gnal­ną, jed­ną z tych ko­lo­ro­wych pocz­tó­wek, któ­re zwy­kle wy­sy­ła się po przy­jęciu, by po­dzi­ęko­wać go­spo­da­rzom za za­pro­sze­nie. Z przo­du wiel­ki­mi li­te­ra­mi: „DZI­ĘKU­JĘ”. Z tyłu kil­ka słów skre­ślo­nych drżącym pi­smem. Dzi­ęku­ję za wspól­nie spędzo­ne lata, dzi­ęku­ję za nie­osądza­nie mnie, dzi­ęku­ję za wy­ba­cze­nie. Oj­ciec na oczach córki spa­lił ją za­pal­nicz­ką. Ni­g­dy się po tym nie pod­nie­śli. On za­czął pić. Ona wy­ro­sła na dziew­czy­nę po­zba­wio­ną pew­no­ści sie­bie, bez żad­nych punk­tów za­cze­pie­nia w ży­ciu, pro­stą i mo­ral­ną, Sa­mu­el na­zwał ją „fran­cu­ską spra­wie­dli­wo­ścią”.

Wtar­gni­ęcie Sa­mi­ra nie­co na­ru­szy­ło ich du­szący zwi­ązek: od te­raz było ich tro­je, jak­by ze­spa­wa­nych ze sobą, po­ru­sza­jących się zgod­nie w jed­nym ryt­mie, jak fala, to było wi­dać z da­le­ka, ich pacz­kę: przy­ja­źń, po­ro­zu­mie­nie, bez cie­nia za­zdro­ści, bez kłamstw, mi­ło­sny duet i wol­ny elek­tron, na ko­ry­ta­rzach uczel­ni i poza jej mu­ra­mi plot­ko­wa­no, ob­ser­wo­wa­no, jak się roz­wi­ja­ją w rów­nym tem­pie, wy­ty­ka­no pal­ca­mi in­tym­no­ść, więź, mó­wio­no tyl­ko o nich i w głębi du­szy to ich eks­cy­to­wa­ło, bo taką grę to­czy­li mi­ędzy sobą. A po­tem nie­spo­dzie­wa­ny dra­mat: na kil­ka dni przed eg­za­mi­na­mi ust­ny­mi, kie­dy Sa­mu­el od pew­ne­go cza­su nie miał żad­nych wie­ści od ro­dzi­ców, do­wie­dział się, że zgi­nęli w wy­pad­ku sa­mo­cho­do­wym. Po­li­cjant po­in­for­mo­wał go o tym bla­dym świ­tem, wcze­śniej upew­niw­szy się, że rze­czy­wi­ście jest sy­nem Ja­cqu­es’a i Mar­ti­ne Ba­ro­nów. „Tak, to ja”, jest sy­nem swo­je­go ojca, w chwi­li gdy funk­cjo­na­riusz wy­ja­śnia, że ich sa­mo­chód wy­pa­dł z dro­gi i ru­nął do wąwo­zu. Sa­mu­el nie pa­mi­ęta, jak za­re­ago­wał, to czar­na dziu­ra, mógł się za­ła­mać, pła­kać, krzy­czeć, mó­wić: to nie­mo­żli­we nie wie­rzę pro­szę po­wie­dzieć że to kłam­stwo! „to nie­ste­ty praw­da”, ale do­brze pa­mi­ęta czu­wa­nie przy zma­rłych: ob­raz dwóch ciał za­kry­tych ca­łu­nem, a wo­kół mo­dlący się mężczy­źni w czer­ni i on z mo­dli­tew­ni­kiem pod ręką, od­ma­wia­jący ka­disz za po­kój ich dusz. Sa­mir był tam, trzy­mał się w cie­niu, w czap­ce na gło­wie, z ręka­mi skrzy­żo­wa­ny­mi na brzu­chu, i też my­ślał o swo­im ojcu, na któ­re­go po­grze­bie nie było ni­ko­go, nikt też po nim nie pła­kał. Tego sa­me­go dnia Sa­mu­el z ciot­ką wy­sła­li zwło­ki do Izra­ela, zgod­nie z ostat­nią wolą zma­rłych. Ale przed wy­jściem z kost­ni­cy od­ci­ągnął Sa­mi­ra na bok, z dala od tłu­mu ża­łob­ni­ków i zwró­cił się do nie­go po­wa­żnym to­nem: „Za­opie­kuj się Niną. Nie zo­sta­wiaj jej sa­mej. Li­czę na cie­bie”. Sa­mir zro­bił do­kład­nie to, o co go po­pro­szo­no. Za­pra­szał ją do re­stau­ra­cji, do kina, po­ży­czał ksi­ążki, od­pro­wa­dzał do bi­blio­te­ki, do mu­zeum, po­wta­rzał z nią ma­te­riał i za­le­d­wie ty­dzień po wy­je­ździe Sa­mu­ela, gdy wy­szła za­la­na łza­mi z eg­za­mi­nu ust­ne­go, za­ci­ągnął ją do ka­wa­ler­ki, któ­rą udo­stęp­nił mu ko­le­ga, przy­tu­lił ją, żeby się uspo­ko­iła i tam kil­ka mi­nut pó­źniej po­ło­żył ją na so­bie i choć wci­ąż pła­ka­ła, ro­ze­brał ją, do­brze się skła­da­ło, że wło­ży­ła spód­ni­cę, i uspo­ko­ił na swój spo­sób. Seks był jego for­mą po­cie­sze­nia, za­do­śću­czy­nie­nia, od­po­wie­dzią na okru­cie­ństwo spo­łecz­ne – naj­czyst­szą, jaką znał, ni­g­dy nie zna­la­zł lep­szej. Mo­gli tak zo­stać, ale było to nie­mo­żli­we. Zbyt sil­ne. Zbyt po­tężne. To ich przy­tło­czy­ło. Na­gle bez­bron­ni, wspó­łza­le­żni, nie spo­dzie­wa­li się tego. I kie­dy miał jej po­wie­dzieć, że to po­my­łka, kie­dy miał się od niej od­wró­cić – bo tak zwy­kle ro­bił, oczy­wi­ście bez żad­nych pod­tek­stów, nu­dził się, nie prze­pa­dał za ru­ty­ną – za­ko­chał się. Znów się umówi­li i nie po­tra­fi­li się roz­stać, spędzi­li ze sobą kil­ka dni, przy­kle­je­ni do sie­bie. Ko­chał ją, pra­gnął jej, chciał z nią miesz­kać, po­wie­dział jej to, zdra­da była nie do znie­sie­nia, Sa­mu­el wra­cał do domu, do­pie­ro co stra­cił ro­dzi­ców w tra­gicz­nych oko­licz­no­ściach, był jego przy­ja­cie­lem, a w uczci­wym, spra­wie­dli­wym, mo­ral­nym spo­łe­cze­ństwie to było skan­da­licz­ne za­cho­wa­nie, ale „nie ży­je­my w spra­wie­dli­wym spo­łe­cze­ństwie”, tak my­ślał Sa­mir, „wiem skąd po­cho­dzę, wiem, co mó­wię. Ży­cie może być nie­wia­ry­god­nie bru­tal­ne – i co z tego? Prze­moc jest wszech­obec­na”, to wszyst­ko, co miał jej do po­wie­dze­nia. „Mi­ło­ść też jest okrut­na. Wy­bie­raj”.

*

1San­tia­go Pe­re­ira i Den­nis Wal­ter, 22 i 25 lat. Pierw­szy chciał zo­stać ma­la­rzem, ale pod na­ci­skiem ojca, wy­so­kiej ran­gi ofi­ce­ra, wstąpił do woj­ska. Dru­gi ma­wiał: „Aby od­nie­ść w ży­ciu suk­ces, trze­ba wal­czyć o swój kraj”.

2Cór­ka pol­skich rol­ni­ków, Zo­fia Ant­ko­wicz, ma­rzy­ła o ka­rie­rze ba­let­ni­cy, ale za­szła w ci­ążę po krót­kim ro­man­sie z prze­jezd­nym żo­łnie­rzem. Dwa mie­si­ące po po­rzu­ce­niu dziec­ka rzu­ci­ła się pod koła po­ci­ągu re­la­cji War­sza­wa – Łódź.