Natychmiast to skasuj - Konrad Hildebrand - ebook

Natychmiast to skasuj ebook

Konrad Hildebrand

4,6

Opis

Warszawa szykuje się do wdrożenia centralnego systemu sterowania miastem. Bogata stolica państwa, które pogrążyło się w mętnej sieci partyjno-korporacyjnych interesów, to miasto wysokich wieżowców, autonomicznych samochodów, dronów transportowych, wszechobecnych reklam i monitoringu. W tym futurystyczny otoczeniu, w ciasnej kawalerce na Dolnym Mokotowie, mieszka Sabina Cichocka, była dziennikarka śledcza. Kilka lat temu zajęła się nie tą aferą, co trzeba, w rezultacie rządzący krajem układ oligarchów złamał jej karierę. Cichocka żyje teraz od zlecenia do zlecenia, poza oficjalnym obiegiem, w którym została „scancelowana”.

Pewnego dnia otrzymuje informację, która przywołuje dawne emocje. Ciekawość, dreszcz ekscytacji. Jakby dostała e-maila z minionego świata. Ktoś pragnie, aby wyjaśniła tajemniczą śmierć młodego hakera, który zginął na oczach widzów swojego programu. Tragiczne zwarcie w hełmie do wirtualnej rzeczywistości wyglądało jak nieszczęśliwy wypadek. Tylko skoro to nieszczęśliwy wypadek, czemu sprawą interesuje się również Kościół Cyfrowego Zbawienia, technologiczna sekta wierząca, że życie wieczne osiągnie się dzięki digitalizacji ludzkiego umysłu? Czemu wokół rodziny zmarłego węszą ponurzy najemnicy w czarnych samochodach? I co z tym wszystkim ma wspólnego Polis, firma pracująca nad S.A.W.Ą – Stołecznym Algorytmem Wspierania Aglomeracji, monumentalnym systemem zarządzania każdym aspektem wielomilionowego miasta?

Cichocka będzie musiała opuścić swoją skorupę i skonfrontować się z traumatyczną przeszłością. Odgrzebać stare kontakty, dogadać się z tajemniczym głosem z sieci i uwierzyć, że pomimo tego, że prawie wszyscy są przeciwko niej, nadal może coś zmienić. „Natychmiast to skasuj” to futurystyczny thriller, który zabiera czytelnika do świata, który na naszych oczach staje się rzeczywistością.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 372

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (28 ocen)
19
6
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tycjan

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa wizja przyszłości z dobrą akcją i bohaterami. Jestem mile zaskoczony.
20
janpioskowik
(edytowany)

Całkiem niezła

Czyta się przyjemnie, ale bez szału. Narracja się toczy dość sprawnie, niektórzy bohaterowie nieźle nakreśleni, ale ogólnie niezbyt odkrywcze. Trochę mi brakowało mocniejszego rozwinięcia ich historii. Ciekawy motyw futurystycznego kościoła - można iść w tym kierunku. Rozrywkowo ok.
20
AgnieszkaMakosa

Nie oderwiesz się od lektury

Zdecydowanie czas mile spedzony, dobrze.Gratuluję autorowi wartkiego nurtu, a innym rekomenduję :)
20
scarlettjriot

Nie oderwiesz się od lektury

Przyzwoitej jakości rozrywka bez nadęcia. Zdecydowanie polecam!
20
Hary0685

Nie oderwiesz się od lektury

wciągające i szybko się czyta :)
10

Popularność




Natychmiast to skasuj

Konrad Hildebrand

Subskrybuj mój newsletter

konradhildebrand.pl/newsletter

Piszę nieregularnie o tym, co dla mnie ważne i ciekawe. Wolę taką formę kontaktu niż social media.

Liczy się Twoja opinia

Napisz do mnie, jak oceniasz powieść: [email protected]

Soundtrack

konradhildebrand.pl/soundtrack

Laika - Badtimes

PRO8L3M - 2040

Angel Haze - No Bueno

M|O|O|N - Dust

For BDK - Open Ones Eyes

The Dumplings - Kocham być z tobą

Rein - Bruises

Fisz Emade Tworzywo - Piwnica

Johnny Cash - Man in Black

Ruger Hauer - Ukraina

RYSY - Brat

ATTLAS - Tiff’s Theme

Scattle - RGB

trentmoller - November

Cartridge 1987 - Chase

Gunship, Tim Capello, Indiana - Dark All Day

Adele - Hometown Glory (High Contrast Remix)

Hatebreed - Facing What Consumes You

pg.lost - Terrain

i inne utwory, które znajdziesz na konradhildebrand.pl/soundtrack

Prolog

Tuż pod powierzchnią sieci czaiły się algorytmy, o których nie śniło się początkującym pentesterom. Czekały na swój moment. Obserwowały. Jeśli coś sprawiało im przyjemność, to niezwracanie na siebie uwagi. I bardzo, ale to bardzo nie lubiły, gdy ktoś zakłócał im ten stan. W głębi miało być cicho i spokojnie.

– Witajcie w kolejnym Hack o Clock! Ja jestem VaporX!

– A ja Bohun56! W dzisiejszym programie mamy dla was nie lada gratkę, ale póki co nasze nowe, obiecane od dawna introoooooo!

Ryk podkręconych sampli z syren okrętowych był bolesny dla każdego z widzów, który nie miał włączonych autoregulatorów głośności.

Od jakiegoś czasu streamerzy co tydzień spotykali się u Vapora, aby przeprowadzić transmisje. Dochodziła dziesiąta. Akurat kiedy matka wychodziła do pracy na trzecią zmianę. W ciasnym pokoiku po brzegi wypełnionym komputerowym sprzętem siedzieli, zamaskowani, przed kamerami. Z wyszperanych po stołecznych sklepach podzespołów udało się złożyć dwie porządne stacje robocze. Monitorów było więcej, niż potrzeba, stanowiły zresztą jedyne źródło światła. Wychodzące na smutniejszą część warszawskiego Żoliborza okna były zaklejone kilkoma warstwami papieru i folii aluminiowej. Kilkadziesiąt kilogramów sprzętu komputerowego zajmowało większość pomieszczenia, ale umożliwiało duetowi robienie wszystkiego: pracę, nagrywanie, nadawanie i przede wszystkim wciskanie nosów tam, gdzie absolutnie nie byli mile widziani.

Bohun56 pracował nad intrem kilka dni. Teraz jak urzeczony patrzył na monitor wyświetlający podgląd streamu. Stalowe litery, wirujące w takt agresywnej elektronicznej muzyki, ułożyły się w logotyp programu. Neonowe tło w nieskończoną kratkę, te klimaty. Nad samą nazwą zastanawiali się stanowczo zbyt długo. W końcu stanęło na tym, że regularność jest najważniejsza i Hack o Clock zmobilizuje do punktualności.

– Z okazji naszego jubileuszowego, siódmego odcinka mamy dla was coś specjalnego. – VaporX żałował, że nie kupił cieńszej kominiarki. Zakładanie warstwy syntetycznej bawełny na twarz, w pokoju wypełnionym zawodzeniem wentylatorów przegrywających walkę z podkręconymi procesorami, nie było dobrym pomysłem.

– Dzięki lookerowi napisanemu przez naszą dobrą znajomą z Argentyny... – Bohun podjął temat.

– RosarioAngeles, pozdrawiamy, naucz się wreszcie polskiego, to zrozumiesz, co mówimy!

„ Cerra el orto!” – napisał ktoś na czacie.

– ...odkryliśmy klaster powiązanych ze sobą sprzętów. Powieje dziś chłodem, bo chodzi o lodówki. Jednego z największych producentów. Sorry, chłopaki z blue teamu, nie powiemy wam marki, żebyście przypadkiem tak szybko tego nie załatali.

Bohun popisywał się na wyrost. Prawdopodobieństwo, że wśród trzydziestu osób oglądających ich stream znajduje się ktokolwiek z działu bezpieczeństwa firmy Szron, było bliskie zera. Od kilku tygodni liczba widzów na żywo nie chciała wspiąć się wyżej. Jakby nie byli dostatecznie dobrzy, aby ktokolwiek z tych, którzy już ich oglądali, chciał polecić show swoim znajomym. Ale nie zniechęcali się. Nikt nie powiedział, że najpopularniejszą audycją hackerską zostaje się w dwa miesiące.

– Lodówki, jak to lodówki, są całkiem cool. Spójrzcie, tak wygląda panel zarządzania na jednej z nich. – VaporX wyświetlił na ekranie okno, tak aby widzowie mogli się mu przyjrzeć.

– Ta sztuka stoi sobie gdzieś w Londynie i nie uwierzycie, ale nadal są ludzie, którzy zostawiają domyślne hasła producenta. Nawet nie trzeba było robić tego emacsem przez sendmail.

– Kliku-klik, mamy nadzieję, że pięć litrów oleju, które właśnie kazaliśmy zamówić chłodziarce, nauczą panią Kamlę Johnston cyberniebezpieczeństwa.

– Z nami nie ma żartów. – Obaj zaczęli się śmiać.

– To jednak nie jest główne danie naszego programu. Nie znaleźliśmy o tym wzmianki w specyfikacji producenta, ale wszystkie lodóweczki z odkrytego przez nas stada rozmawiają ze sobą. W bardzo specyficzny sposób. Non stop wysyłają pakiety danych. Z naszej analizy wynika, że najwięcej wtedy, kiedy domownicy powinni spać, tak aby nikt nie zauważył, że ktoś tu zamula.

– Słowem, znaleźliśmy pyszny botnecik. Kilkaset maszyn. Przynajmniej według tej wersji softu, który potrafił zmapować nasz looker.

– Ale najciekawsze rzeczy dzieją się, gdy zamiast prostego zdalnego zamawiania produktów próbujemy pogrzebać przy systemie operacyjnym lodówki.

– Połączenia danych ustają. Zobaczcie sami.

VaporX przywołał na ekran okno z wizualizacją połączeń między lodówkami. Czerwona pajęczyna pulsowała przesyłanymi pakietami danych. Była to czysta popisówa i bardziej impresja artysty niż poważne narzędzie diagnostyczne. Chłopak przybliżył widok na jeden węzeł i jego najbliższe sąsiedztwo. Kilka komend wpisanych na jednej z leżących na kłębowisku kabli klawiatur sprawiło, że ruch zamarł. Czerwone nitki rozpłynęły się w cyfrowym niebycie.

– Zauważcie, że nie robimy tutaj nic szczególnego – wyjaśnił Bohun. – Wysyłamy po prostu pinga na adres lodówki.

– Ej, Krzy... Bohun, mam pomysł. Przepuśćmy wizualizację tej sieci przez soft VR. – Oczy Vapora zrobiły się wielkie z podniecenia i tego, co wciągnęli przed rozpoczęciem nadawania.

Bohun się zawahał. Nie był fanem wirtualnych interfejsów, to całe machanie rękami i przesuwanie ekranów wywoływało lekkie mdłości. A i tak nie mieli jeszcze możliwości transmitowania w pełni wartościowego sygnału do widzów, którzy chcieliby podłączyć się swoim zestawami VR.

– Skoro chcesz... poczekaj, wyciągnę twój hełm.

Vapor uruchamiał niezbędne oprogramowanie i rozentuzjazmowany, nawijał widzom. Tych było nadal trzydziestu, ale nie wyglądali na zrażonych techniczną blablaniną. Współprowadzący tymczasem walczył poza kadrem z wielogłową hydrą kabli i kontrolerów. Przegapili historyczną chwilę, kiedy wskaźnik podłączonych widzów przeskoczył na trzydzieści jeden.

– Będziesz wstawał?

– Nieee, daj mi tylko rękawice i hełm, chcę się w to lekko zanurzyć.

Jednym z powodów niechęci Bohuna do VR była okoliczność, że dostępne dla nich oprogramowanie to darmowy, zdezaktualizowany szmelc. Naprawdę dobry, dostępny na otwartym rynku soft kosztował konkretną sumę. Słyszeli cuda o specjalistycznych interfejsach stosowanych przez najbogatsze korporacje, tworzonych na zamówienie. Może one zdołałyby w stanie go przekonać, na razie musieli się zadowolić prowizorką.

VaporX poprawił wizjer na głowie. To był nieco chałupniczy model. Hełm francuskiego pilota, pamiętający jeszcze bombardowanie mauretańskich separatystów. Ściągnął go z afrykańskiego demobilu i domontował zaktualizowany wizjer Shanghai Electronics. Soft przerobił według wskazówek z poradnika na forku HCVR. Całość, oklejona wlepkami od góry do dołu, wyglądała bardziej jak dzieło sztuki nowoczesnej niż konkretny kawałek hardware’u.

– Lecim na Szczecin – powiedział, rozprostowując palce w rękawicach pozwalających kontrolować obraz. Zainicjował program wizualizacyjny.

– I co widzisz? – Bohun był naturalnie ciekaw, ale też martwił się o flow programu. Ludzie na czacie też byli ciekawi.

– Ciemność, widzę cie... – VaporX nie znał źródła tego mema, ale jego użycie w tym momencie wydało mu się właściwe.

– Błagam...

– ...eerwoną sieć. Ustawiłem to tak, aby wyglądało podobnie do naszego płaskiego softu. Pakieciki zasuwają w lewo i w prawo, w górę i w dół.

– W przód i w tył?

– Dokładnie tak. – Chłopak kręcił głową, próbując ogarnąć wzrokiem pajęczynę, w której się znalazł. Wykonał gest, jakby chciał coś uszczypnąć dwoma palcami. – Przyjrzyjmy się modelowi o numerze BH-34567-34971. Puść pinga.

Bohun wpisał komendę.

– Ha! – Spod hełmu wyszczerzył się uśmiech pełen satysfakcji – Szarzeje! Połączenie przerwane. Daj jeszcze dla numerów od 72 do 82.

Pomieszczenie wypełniło gorączkowe stukanie w klawiaturę.

– Bang! Bang! Bang! – VaporX śmiał się jak dziecko. – Jakbym dotykał rogów ślimaków. Od razu chowają się do skorupy. O, a tego węzła nie było jeszcze przed chwilą. Ktoś musiał podłączyć do sieci lodówkę ze starą wersją softu i od razu trafiła do naszego stada. Zastanawiam się, na co to komu, takie lodówki nie mają szczególnie wydajnych bebechów.

– Może to jednak ich wewnętrzne narzędzie diagnostyczne?

– Nieee, wiesz, jakie by dostali kary za pominięcie czegoś takiego w regulaminie usługi? Tego jest więcej niż standardowe dane o zużyciu prądu i zachowaniu użytkowników, które sprzedają marketoidom. To musi być jakiś hodowca cyfrowych pajączków...

– Być może. A co wy sądzicie, kochani? Nie zapomnijcie kliknąć subskrypcji, aby dostawać powiadomienia o naszych następnych streamkach.

– A weź puść wiązankę do następnych... – VaporX nie czekał na sugestię chatu – …niech będzie, że dwudziestu...

Gdyby mógł opowiedzieć o tym, co zobaczył, być może wspomniałby o dziwnym migotaniu na granicy jego pola widzenia. Jakby program odpowiedzialny za renderowanie obrazu nagle zmienił zdanie na temat tego, co powinien wyświetlać. Mógłby też opisać, jak migotanie zaczęło przejmować kolejne piksele otaczającego go wirtualnego środowiska. Spróbować przedstawić, jak to, co było stonowaną wizualizacją otoczenia sieciowego randomowej lodówki stojącej gdzieś na przedmieściach Oslo, nagle wybuchło. Jak ogłuszyła go gwałtowna kanonada barw. Zalała fala ostrych kolorów przepływających z jednego kontrastującego kształtu w drugi. Zbyt szybko. Zbyt intensywnie, aby dało się to znieść.

Jednakże nie powiedział nic.

Mógł tylko wrzeszczeć.

Po kilkudziesięciu sekundach przepełnionych agonią ciało VaporaX zwaliło się martwe na podłogę.

Z hełmu strzeliły iskry, przeskakując po kablach do stacji roboczej. Bohun, oszołomiony rozdzierającym krzykiem przyjaciela, nawet nie zauważył dymu. Uwięzione w plątaninie kabli ciało było targane drgawkami jeszcze przez chwilę, aż w końcu zamarło w śmiertelnym bezruchu. Spodnie Vapora szybko przesiąkły i pojawiła się brzydka plama.

– Va... Marcin?!! – Bohun zerwał się z krzesła, znikając z kadru. – Marcin? Powiedz coś? Marcin! Chryste! Kurwa! Marcin!!!

Liczba śledzących stream wróciła do dobrze znanej trzydziestki.

I

To nie był najlepszy moment w życiu Sabiny Cichockiej. Stała w kolejce do kasy w barze szybkiej obsługi, mieląc przekleństwa między zębami na wspomnienie minionego dnia.

Istniała pewna kategoria klientów, których nie znosiła. Nie potrafili zrozumieć, że nawet przy pisaniu cukierkowych tekstów sponsorowanych obowiązuje granica, której nie powinno się przekraczać. Pech chciał, że akurat ten dyrektor do spraw rozwoju produktu i jego koleżanka, kierowniczka do spraw komunikacji z czymkolwiek, byli idealnymi reprezentantami tego gatunku. Ludzie, których życie było zbitkiem słów kluczowych. Sabinko - tacy zawsze mówią do ciebie zdrobniale, podkreślając, że jesteś mniej ważna i istotna niż oni - kochanie - to też było konieczne - a nie możesz zrobić, aby było tak albo tak? Retoryczne pytania, niezmiennie ukrywające nieznoszące sprzeciwu polecenia pod pozorem miłych sugestii.

Oczywiście, że mogła. Wszystko dało się zrobić. Ale płacono jej za to, aby odcedzać pomysły ludzi, którzy nie powinni zbliżać się do słowa pisanego na odległość trzech filtrów z kocimi uszami i brokatowymi gwiazdkami. To była jej praca.

Pharmap był nudną firmą. Nierzucającą się w oczy, przeźroczystą. Równie dobrze mógłby zajmować się środkami na zgagę lub handlem wojskowymi biowirusami w Afryce. Ktoś - to zawsze jest jakiś nowy członek zarządu - postanowił odświeżyć ten wizerunek. Potrzeba było więc kogoś, kto napisze teksty do kampanii promocyjnej. Dzięki czemu Sabina miała za co jeść przez kilka następnych tygodni. Przynajmniej nie musiała prosić matkę o pieniądze.

Ale to i tak przypominało kopanie się z koniem.

W porządku, nie będzie się pod tym podpisywać prawdziwym nazwiskiem. Jednak na ile wycenić to poczucie porażki i zmęczenie, w jakie wpędzały ją te zlecenia? Zwłaszcza że była starsza od tych błaznów. Każda minuta przypomina jej, kim mogłaby być, gdyby jej życie potoczyło się inaczej.

Czuła się staro. Koszmarnie męczyła ją świadomość, że nie potrafi, czy raczej nie może, robić nic innego jak akuszerować przy narodzinach najgorszych potworków reklamy natywnej. Hasztag życie snem.

Czy dzisiejsza dawka rzeczywistości mogła być jeszcze bardziej dołująca? Tak, oczywiście, „niemożliwe jest niczym”. Po tym, co ją spotkało, ostatecznie mogła być w ogóle bez pracy albo segregować odpady na wysypisku śmieci pod Łodzią.

Mogła też po prostu nie żyć.

To jednak nie było w jej stylu. Potrzebowała czasu, aby się z tym pogodzić. Cichocka wolała zagryźć zęby i choćby egzystować, czekając na lepsze czasy. Ale tak, była zmęczona rozciągającym się w wieczność stanem zawieszenia. Wkurwiona na siebie, że nie zauważyła, kiedy ta chwilowość, po tylu przeciekających przez palce latach, stała się normą. Że nic innego na nią nie czeka.

Zawsze może być gorzej, lubiła sobie powtarzać, odrobinka optymizmu w szklance pustej do połowy. Dzień się jednak nie skończył, upomniała się. Czuła, że los tylko czeka, aby sprzedać jej choćby jeszcze jednego kopniaka prosto w ego. Na dobranoc.

– Hej, ja cię skądś znam. – Na twarzy ekspedienta wykwitła satysfakcja z procesu myślowego zakończonego sukcesem. Wymoczkowaty gość, nic specjalnego. Wielka, nieszkodliwa głowa na chudej szyi, wyrastającej z bordowego kołnierzyka służbowego mundurka. Obrazu nędzy i rozpaczy dopełniała równie bordowa czapeczka z logo fastfoodowej sieci.

Była dziesiąta minut trzydzieści sześć wieczorem, cios trafił prosto w brzuch - gratulacje, życie - jak zawsze celnie. Twarz Sabiny stężała.

– Nie wydaje mi się – warknęła, wyszarpując z jego rąk papierową torbę z porcją taniego chili-bigosu à la Mexico. Ile lat mógł mieć wtedy ten gówniarz? Jedenaście? Może jest jakimś zwyrolem, przeglądającym fora z archiwalnymi wiralami? Albo studentem kierunku dla przyszłych marketoidów. Wychodziło na to samo.

– To ty byłaś tą laską, która...

– Absolutnie nie. Spierdalaj.

Protokół obronny zainicjowany. Zerwać kontakt. Odwrócić się. Opuścić knajpę najkrótszą możliwą trasą. Zignorować okrzyki oburzenia popychanych ludzi.

***

Chłodne powietrze warszawskiej ulicy doprowadziło ją do równowagi. Pięć głębokich oddechów na uspokojenie. Chwila aklimatyzacji do zatłoczonego chodnika i dźwięków nadal ruchliwej Żelaznej. Fakt, większość pojazdów była napędzana elektrycznymi silnikami, co pozytywnie wpływało na jakość powietrza, ale klaksony, hamulce i inne źródła dźwięku tworzyły znaną każdej metropolii świata transportową kakofonię.

Sabina, jak większość warszawiaków, prawie już nie zwracała na nią uwagi. Wzięła szósty oddech i spojrzała w górę; akurat gdzieś nad budynkiem sunął dron dostawczy. Pomyśl życzenie, gwiazdko mała, do kogo paczkę dostarczyć byś chciała. Zapięła czarną kurtkę pod samą szyję i ruszyła w stronę najbliższej stacji metra.

Minęło kilka lat, zmieniła kolor włosów, fryzurę. Stan cywilny nawet. Choć w tym przypadku to raczej była kwestia tego, że rozwód przebiegł bardzo sprawnie i poza jej kontrolą. Wszystkie te maskujące zabiegi były trochę na wyrost, bo większość szeroko pojętej opinii publicznej zapominała o takich aferach po kilku miesiącach. Wystarczyło wytrzymać kwartał hejtu i gróźb karalnych, które były takie wyłącznie z nazwy. Przeżyć stratę pracy, zerwanie kontaktów z tak zwanymi znajomymi i przyjaciółmi, którzy zaczęli ją traktować jak radioaktywny odpad.

Wtedy czuła, że te wszystkie drobne zmiany wyglądu pozwolą jej na szybsze wtopienie się w otoczenie. Pomogły, i tak już zostało. Świadomość, że po takim czasie ktoś jednak zdoła ją rozpoznać, wywołała głęboki niepokój. Zmroziła. Na krótki moment poczuła się ponownie odsłonięta i bezbronna. Bardzo tego nie lubiła.

***

Szum metra przytłumił niewesołe myśli. Duży LED-owy ekran zamiast okna wagonu. Warszawska Syrena dumnie patrzyła w przyszłość. Miecz w górze, tarcza zakrywająca piersi, bardzo ładnie animowane rozwiane włosy. Zespół ekspertów od wizerunku stwierdził, że w dzisiejszych czasach godła, herby i logo to już za mało. Teraz miasta potrzebowały awatarów.

Sawa była naturalnym wyborem, choć nadal niewiele osób potrafiło wytłumaczyć, skąd się wzięła syrena pośrodku słowiańskiej strefy memetycznej. Prezentowała się jednak zdecydowanie lepiej niż lewitująca głowa Jana Chrzciciela z Wrocławia. Sabina mogła wyobrazić sobie gorsze sposoby na wykorzystanie publicznych pieniędzy.

Sawa uśmiechnęła się do pasażerów i wskoczyła do Wisły, aby po chwili poinformować, że pociąg za chwilę wjeżdża na stację. Sabina podążyła za tłumem przesiadającym się na Politechnice do żółtej linii metra. Minęła stary, wykonany z kafli obraz upamiętniający przyjaźń polsko-turecką. Bardzo zdezaktualizowany. Chyba żaden z budynków przedstawionych w części poświęconej Stambułowi już nie istniał. Efekt ostatecznego rozwiązania kwestii imperialnych ambicji następców Erdogana. Aż dziw, że sama mozaika się zachowała. Cichocka nigdy nie mogła zrozumieć zakrętów, jakimi musiała lawirować pamięć tego miasta.

Stała na kolejnym peronie, czując, jak trzymane w papierowej torbie jedzenie stygnie. Migawka serwisu newsowego informowała o ataku brytyjskich radykałów na północnoeuropejską Tamę Ogradzającą. Przez lata zapora NEED była eksperymentem myślowym, mającym pokazać skalę inwestycji potrzebnych, aby poradzić sobie z podnoszącym się poziomem Atlantyku. Potem wyciągnięto jej plany z zapomnianego dysku sieciowego, bo w sumie nie wymyślono nic lepszego. Zanim Sabina zdążyła zasmucić się tym faktem, na ekran wjechała kolejna reklama. Machinalnie odwróciła wzrok, aby rozejrzeć się wokół, i jedyne, co napotkała, to spojrzenie stojącego obok faceta w średnim wieku.

Gość wysunął język i się oblizał. To była ta kategoria facetów, którzy nie są pewni, czy chcą swoją lubieżnością otumanić, czy przestraszyć. Zignorowała go i wróciła do reklam. Przynajmniej nie były prawdziwymi ludźmi na wyciągnięcie ręki.

Spoty towarzyszyły jej do końca podróży. Wyświetlane na ekranach w wagonie. Na peronie. Na stacji. W przejściach podziemnych. Nie pamiętała, czego dotyczyły, sunęła wzdłuż nich, pozbawiona woli i jakiejkolwiek reakcji. Z tą marketingową plamą kształtów i kolorów, towarzyszącą jej aż do wyjścia ze stacji Stegny, kontrastowały ponure sylwetki policjantów uzbrojonych po zęby. Było późno, ale funkcjonariuszy w kominiarkach znajdowało się tu tylu, co w godzinach szczytu. Po ataku bombowym na metro z zeszłego miesiąca rząd musiał oficjalnie przyznać, że Separatystyczna Armia Śląska to jednak coś więcej niż tylko ironiczne obrazki w sieci, wklejane na niszowych forumkach dla anonimów.

Sabina była jednak przekonana, że okresowe podkręcanie histerii u obywateli jest dla rządzących jak najbardziej korzystne. Dzięki temu mogła na zmianę udowadniać, że albo jest potrzebna, aby zaprowadzić porządek, albo trzeba być jej wdzięczną, że ten porządek wprowadziła. Cichocka czuła na sobie spojrzenia zza lustrzanych przyłbic i wzdrygnęła się mimowolnie. Spytaj policjanta, on ci prawdę powie.

Duże czerwone „M” wpisane w żółty okrąg dominowało nad okolicą. Od lat niezmienne. Sabina znajdowała w stałości wzornictwa neonu pocieszenie.

Niewiele było trzeba, aby uznać osiedle na Czarnomorskiej za ponure. Nawet za dnia zespół gmaszysk wyglądał jak miejsce, w którym marzenia architektów o stworzeniu funkcjonalnej, radosnej przestrzeni do życia szły umierać z powodu klinicznej depresji. A teraz, w listopadowej wieczornej mżawce, brakowało tylko błyskawicy, aby podkreślić ponurość kształtów. Osiedle powstało szybko, w myśl zasady, że skoro miasto dało grunt, to trzeba go wypełnić jak najszczelniej i nie pytać o szczegóły. Estetyka okolicy zmieniła się tylko odrobinę w porównaniu z gruzowiskiem, które przez lata było jedyną pamiątką po pierwotnym, gierkowskim osiedlu.

Ulice przypominały wąskie kaniony wciskające się pomiędzy wysokie ściany bloków, znajdujących się tak blisko siebie, jak tylko pozwalały regulacje. Czasami, gdy Sabina zbliżała się do swojej klatki, zadzierała głowę, aby raz jeszcze policzyć wszystkie piętra. W obawie, że podczas jej nieobecności dobudowano kilka kolejnych. Na szczęście liczba dwudziestu trzech kondygnacji pozostawała bez zmian. To, co się zmieniało, to liczba wyrostków wystających o tej porze na dole.

Dziś wieczorem było ich jakoś mniej. Pewnie policja miała wcześniejszy patrol i zdążyła prewencyjnie zgarnąć wszystkich, którzy pasowali do rysopisu młodego, bezrobotnego i ze Stegien. Sajberpanki stały pod wiatą, chowając się przed padającą z nieba wilgocią. W ciężkiej chmurze nudy, tanich syntetycznych narkotyków spalanych w wejpach i cichych basów modnego w tym sezonie ukra-hopu.

– Dobry wieczór – powiedziały na jej widok. Cichocka chyba była jedyną osobą na świecie, do której się tak zwracały. Parę lat temu pomogła kilku z nich, od tego czasu traktowali ją z szacunkiem. W ich oczach musiała być niemalże tak stara jak ich matki. Najgorzej. Cieszyła się, że mimo wszystko nie próbują nosić jej zakupów.

Skinęła im głową, zbyt zmęczona, by wymruczeć coś wyraźniejszego od „bryczór”.

Winda niestety nie potrafiła dostarczać ekspertyzy prawnej podczas kłopotów z policją, więc czas i okoliczne dzieciaki obeszły się z nią mało łaskawie. Na tym etapie nawet firma odpowiedzialna za utrzymanie ekranów reklamowych dała za wygraną. Nie było sensu montować nowych, skoro stare były rozkradane po kilku godzinach. Cichocka nie miała siły sprawdzić, czy na ścianach kabiny pojawiły się jakieś nowe wulgaryzmy albo kody QR z reklamami lokalnych dilerów. To było dla niej jak przeglądanie serwisów informacyjnych, ale nie dzisiaj, nie o tej porze, o nie.

Każde piętro pachniało nieco inaczej. Siedemnaste było we władaniu miksu przypraw z zupek błyskawicznych o „azjatyckich” smakach. Ten pierwszy wdech po otworzeniu się drzwi niósł ze sobą jednoznaczny zapach domu.

Bezpieczeństwa.

***

W przeszłości na takie klitki jak ta wynajmowana przez Sabinę mówiło się „mikroapartamenty”. Mieszkanie było puste i czyste. W tej kolejności. Dzięki temu, że nie posiadała prawie nic, bardzo trudno było cokolwiek pobrudzić. Siedem talerzy, siedem kubków, siedem par sztućców. I zmywarka, która może pomieścić dokładnie tyle. Zapuszczana w każdy poniedziałek o godzinie szóstej pięć rano. Terapeuta mówił, że rytuały i przewidywalność są bardzo ważne.

Kiedyś nie była taka dokładna, zaplanowana, ale podczas terapii nauczyła się, że trzeba wywalczyć tyle kontroli nad swoim życiem, ile się da. Łóżko. Sklepowy wieszak na ubrania, zapełniony garderobą we wszystkich trzech dostępnych na rynku odcieniach czarnego oraz białymi podkoszulkami bez śmiesznych podpisów lub groźnych czaszek. Niski stolik. Mata do siedzenia. Świątynia lodowego odosobnienia, z daleka od sieci i szumu powiadomień.

Patrząc na trajektorię jej rozwoju zawodowego, można byłoby sądzić, że mieszka w zasyfiałej klitce, gdzie karaluchom udało się wywalczyć własne prawa obywatelskie i składały petycje w sprawie równego dostępu do zlewu. Jednak nie, Sabina Cichocka trzymała fason. A karaluchy przestały być problemem, od kiedy administracja zainstalowała w piwnicy syntetyczne gniazdo wypełnione mrówkami zmodyfikowanymi genetycznie w taki sposób, aby żywiły się głównie wszelkimi odmianami blattidae. Producent zapewniał, że po zjedzeniu wszystkich karaczanów mrówki naturalnie wymrą po kilku miesiącach. Trzy lata później jasne stało się, że nie były takie głupie i wiedziały, że nie mogą zeżreć wszystkiego. Sabina czasami myślała o podziemnych fermach, gdzie pod czujnymi czułkami mrówczych nadzorców hodowane są na ubój kolejne pokolenia karaluchów. A w domu trzymała plastikową packę, aby radzić sobie ze szczególnie ciekawskimi okazami świecących w ciemnościach formicadea.

Znała te wszystkie łacińskie określenia, bo raz utknęła podczas awarii w windzie z sąsiadem, który najwyraźniej miał pół mieszkania zajebane formikariami. To były jedne z najdłuższych trzech godzin w jej życiu.

Wyjęła z szafki talerz numer cztery, w końcu był czwartek, i przełożyła na niego obiad. Nie oszukujmy się, kolację. To też był powód do irytacji. Bardzo dbała o regularność posiłków, a przez tych debili z Pharmapu nie miała czasu normalnie zjeść. Cokolwiek oni ćpali, sprawiało, że nie byli głodni. Sabina była już na to za stara, bardzo lubiła regularnie jeść i się wyspać. Natomiast bardzo jej zależało, aby mieć za co to robić.

Usiadła przy stoliku na środku pokoju i włączyła główny ekran, jak zawsze ustawiony na stream z kamer zamontowanych na Europejskiej Stacji Kosmicznej. Z tej odległości Warszawa była tylko jaśniejszą plamą na rozświetlonej nocnej Europie. To poczucie dystansu i świadomość umiejscowienia w szerszym kontekście uspokajały ją. Bigos był zimny i obrzydliwy. Nawet nie zwróciła na to uwagi.

***

Minerwa stała boso na pustej plaży i patrzyła na zmierzający w stronę Trójmiasta prom wycieczkowy. Była tu już kiedyś. Po podniesieniu poziomu wód Bałtyku okolice Jastrzębiej Góry i Władysławowa pozostały ostatnim w miarę niezmienionym odcinkiem, na którym uprawiano klasyczny parawaning. Była tu z mężczyzną, którego zapamiętała jako swojego ojca.

Miała wtedy inaczej na imię. Nowe wybierała długo i uznała, że było najbardziej odpowiednie. Wyobrażała sobie, że spodobałoby się ojcu - historykowi, specjaliście od upadków antycznych imperiów.

Było już stanowczo poza sezonem. Nie czuła listopadowego słońca na swoich ramionach, nie zauważała wiatru wzdymającego jej bluzkę niczym żagiel. Z pełną koncentracją starała się jak najmocniej wyczuć każde ziarnko piasku pod stopami. Drobinki przylepiały się do skóry, kiedy palcami zagłębiała się w piasek.

Minerwa nie była zadowolona.

Inaczej to zapamiętała. Jej wspomnienie wakacji z rodzicami było bardzo konkretne i wracało do niej z nieubłaganą regularnością.

Program ewidentnie nie radził sobie z jednoczesnym symulowaniem milionów drobinek. Spowolnienia pracy procesorów renderujących były wyczuwalne i psuły iluzję. O odczuwaniu wiatru na skórze czy temperaturze nie było jeszcze w ogóle mowy. Silnik symulowania fizyki nie był na to gotowy.

Potrzebowała więcej mocy. Szybciej liczyć. Mocniej widzieć, lepiej czuć.

***

Ranek obudził Sabinę śpiewem ptaków odtwarzanym przez budzik komunikatora. Szósta rano, pomieszczenie wypełniało delikatne światło z programowalnych lamp pod sufitem. Był moment, kiedy z powodu oszczędności zastanawiała się nad wynajmowaniem mieszkania bez okien. W nomenklaturze warszawskich deweloperów nazywało się to „apartament dla aktywnych”. Aktywnych szczotek chyba. Teraz, podciągając roletę, była wdzięczna, że udało jej się sensownie wykorzystać resztki zdrowego rozsądku, jaki w tamtym momencie miała.

Spojrzała przez okno. Piętro po piętrze, światło poranka przegrywało walkę z cieniem rzucanym przez wysokie ściany dziedzińca studni, centralnego punktu bloku. Mieszkańcy dzielili się zasadniczo na dwa rodzaje: większość do perfekcji opanowała sztukę ochrony prywatności za pomocą rolet, żaluzji, czasami nawet i staroszkolnych zasłon. Reszta miała to gdzieś. W końcu nie robili nic ciekawszego od tego, co można obejrzeć w sieci.

Cichocka mieszkała na Sozopolskiej ze cztery lata, ale nie orientowała się, kto zajmuje większość lokali widocznych z okna. A przecież były niemalże na wyciągnięcie ręki.

Jasne, wiedziała, że naprzeciwko niej mieszka wąsaty mężczyzna, który z troską pielęgnował kwiatek w doniczce zrobionej ze starej skrzynki. Akurat jego trudno było nie zauważyć. Facet doglądał swoją sałatę codziennie o tej samej porze. Przez kilkanaście pierwszych lat regulamin wspólnoty w ogóle zabraniał takich ekscesów. Teraz nikt sobie z tego nic nie robił. Wąsacz, w nieodłącznym białym podkoszulku bez rękawów, przecierał kwiat szmatką, podlewał go, czasami ciężko wzdychał i cofał się do mieszkania. Był ostatnim żywym kierowcą miejskich autobusów. Miasto zrobiło z jego przejścia na wcześniejszą emeryturę duże wydarzenie. Na koniec pracy dostał od pani prezydent pozłacaną kierownicę na pamiątkę. Z relacji wideo Sabina zapamiętała jego wąsy i łzy wzruszenia. Teraz wszystkie pojazdy taboru były kierowane automatycznie, z lekkim wsparciem przesiadujących w centrali kontrolerów, mających możliwość zdalnego przejęcia sterowania w sytuacjach kryzysowych. Pan z wąsem musiał zjechać do zajezdni historii.

No i ta para z piętra niżej, po skosie. Ich niespożyta energia seksualna sprawiała, że Sabina wracała myślami do czasów, kiedy jej życie erotyczne nie ograniczało się wyłącznie do przedmiotów AGD trzymanych w szafce przy łóżku. Tamta dwójka była młoda, wysportowana i bardzo dużo czasu spędzała w kuchni. Nago. Byli nie do wytrzymania, ale czasami nie potrafiła odwrócić wzroku. Tak wcześnie rano musieli jednak nadal spać.

Dwa mieszkania z kilkuset, jakie widziała w tej ścianie ula.

– No dobra, zaczynamy – mruknęła, udostępniając zawartość komunikatora na głównym ekranie w dużym pokoju.

Siedziała już na macie z bezprzewodową klawiaturą na kolanach, odfiltrowując wiadomości pilne od ważniejszych, gdy ktoś postanowił nawiązać z nią połączenie. Spojrzała na okno z powiadomieniem. Mrużenie oczu nic nie dawało - nadal tam było. Skrzywiła się.

Odebrała.

– Sabina, nie śpisz – twarz Mariusza zajmowała prawie cały ekran. Mówił niewyraźnie, z ustami wypełnionymi śniadaniem. Wyglądał, jakby znowu zainwestował w kurację odmładzającą. Mając prawie pięćdziesiąt lat, próbował wyglądać na mniej niż trzydzieści, w rezultacie wychodziło coś w rodzaju bardzo napiętej czterdziestki.

Zminimalizowała okno, zostawiając włączony sam dźwięk. Nie była w nastroju do tyrania swojego aktualnego szefa, znaczy głównego zleceniodawcy, za oczywistości. Znali się dostatecznie długo, aby wiedziała, że są zaledwie świadectwem jego zwyczaju myślenia na głos.

– Ci ludzie z Pharmapu mnie wykończą.

– Dlatego musisz skończyć z nimi, zanim się to stanie. Spodobałaś im się.

– Bo zgodziłam się na każdy z ich durnych pomysłów.

– Znasz motto naszej firmy: „Satysfakcja...

– ...jest mało interesującym sposobem spędzania wolnego czasu”?

– ...klienta jest dla nas najważniejsza”.

– To na serio jest wasze motto?

Cichocka wiedziała, że narzeka więcej, niż wypadało. Dzięki robocie od Podgórskiego znalazła chwilową stabilizację, pozwalającą przerwać zaklęty krąg prekaryjskich zleceń. Wyprowadzanie psów bogatym snobom z Konstancina. Pisanie prac zaliczeniowych dla ich znudzonych dzieci. Wymyślanie copy dla losowych zleceniodawców z pośredniaka. Cokolwiek, aby utrzymać się na powierzchni, nie mieć wyrzutów sumienia i nienawidzić siebie zaledwie odrobinkę bardziej niż dzień wcześniej. Mariusz podał jej rękę, gdy inni ciągle bali się do niej zbliżać.

– Powaga, zerknij na nasze strony od czasu do czasu.

– Ale wiesz, że jak się będę zgadzała na wszystko, wyprodukujemy kupę, kupa będzie śmierdzieć i oni wszystko zwalą na nas.

– Dlatego zrobisz tak, żeby nie śmierdziało. – Mariusz skończył przeżuwać i było słychać, jak siorbie coś przez rurkę. Najpewniej któryś ze swoich zdrowych koktajli, z modyfikowanym genetycznie szpinakiem lub niezmodyfikowaną kalarepą, na wzmocnienie koncentracji czy energii, na pewno cholernie zdrowy i prawie smaczny. Kontynuował: – Dobrze wiesz, jak to jest z takimi ludźmi. Na początku projektu czują potrzebę wykazania się przed zwierzchnikami. Dali im na to budżet, to muszą pokazać, że coś robią. Ale wraz ze żmudną prozą życia i rzeczywistą pracą nad obrabianiem ich złotych pomysłów tracą zainteresowanie. Przeczekaj sztorm, potem wygładzisz kurs łajby tak, że wypłyniecie na szerokie wody natywnego marketingu, i wszyscy pomyślą, że to od początku był ich pomysł. Sukces ma zawsze wielu ojców...

– Ale tylko jedną macicę.

– Właśnie.

Po tej krótkiej dawce coachingu dla opornych Mariusz pogrążył się w relacjonowaniu swoich ostatnich przygód związanych z rynkiem wynajmu mieszkań. Konkretnie, na jaki kolor postanowił urządzić wnętrza jednego ze swoich lokali na starym Tarchominie i że to niedaleko tej uroczej knajpki, która coś tam, coś tam. Mariusz potrafił słuchać, ale przede wszystkim kochał opowiadać o swoim życiu, zapominając, że nie płacił Sabinie tyle, by było ją stać na choć jedną z polecanych przez niego restauracji. Słuchała tego już jako biały szum w tle, od czasu do czasu tylko przytakując, zajęta przebijaniem się przez resztę wiadomości w skrzynce.

Na tle jej oszczędnego stylu życia kwoty, jakie wydawała miesięcznie na antyspamowe filtry poczty, mogłyby wydawać się niepotrzebną ekstrawagancją. Po długim okresie życia pod powierzchnią fali najgorszego gówna, jakie zalało ją ze wszystkich kanałów komunikacji, obelg, gróźb i niezamawianych zdjęć różnych części ludzkiego ciała, Cichocka nadal czuła głęboką potrzebę redukcji informacyjnego szumu do minimum.

Sabina nie miała czasu i nerwów na korzystanie z rynkowych rozwiązań. Dzięki starym kontaktom udało jej się wykupić licencje na oprogramowanie rządowej klasy. Nie była tania. To był soft, który bronił dostępu w krytycznych agencjach. Producent aktualizował algorytm przynajmniej trzy razy w tygodniu, wszystko działało tip-top.

Dlatego tak bardzo zdziwiła ją wiadomość od anonimowego nadawcy, wysłana gdzieś po drugiej w nocy. Czekała na nią w samym środku głównego folderu. Składające się z losowych ciągów znaków alias i domena jasno wskazywały, że była to jedna z tych anonimowych, niedających się łatwo namierzyć skrzynek. Najpewniej hostowana przez którąś z libertariańskich republik z byłej platformy wiertniczej gdzieś na środku oceanu. Losowo generowana, na serwerach poza jakąkolwiek oficjalną jurysdykcją, dla ludzi, którzy chcą wysłać coś szybko i pozostawić minimalny ślad.

Tytuł: „Oferta pracy”. Od lat wszystkie sensowne zlecenia załatwiała poprzez firmę Mariusza. Prywatnego maila wykorzystywała do najważniejszych i najbardziej osobistych spraw. Ktokolwiek z nielicznych znajomych wysypał się z jej adresu, trafił na listę osób, które będą musiały jej kiedyś za wszystko zapłacić. Mimo to kliknęła.

Pani Sabino,

ludzie nadal pamiętają Pani dawną pracę w mediach. Choć minęły lata, od kiedy opublikowano ostatni artykuł pod Pani nazwiskiem, nie ma najmniejszej wątpliwości, że nadal potrafi Pani jak nikt inny dotrzeć do prawdy. Pani pomoc jest potrzebna w celu wyjaśnienia pewnej sprawy. Proszę zapoznać się z dołączonymi linkami. Pomimo tego, co zamieszczono w serwisach informacyjnych, jest mało prawdopodobne, że to był wypadek. Jeśli uda się Pani ustalić prawdziwe przyczyny, zostanie Pani odpowiednio wynagrodzona.

Na dowód szczerych intencji proszę sprawdzić swoje konto. To tylko zaliczka, pozwalająca wyobrazić sobie skalę wdzięczności za wykonanie zadania.

Sabina poczuła, że choć siedzi po turecku, traci punkt podparcia. Ciężko oddychając, drżącymi rękami zalogowała się do swojego banku i sprawdziła stan konta. Ostatni przelew był na kwotę przewyższającą jej półroczny dochód z mediaworkingu wątpliwej jakości. Ktoś nie tylko znał jej najbardziej prywatną skrzynkę, ale też numer konta bankowego? Pamiętał ją? Kto to był? Zrobiło jej się niedobrze.

Wisząc nad muszlą klozetową, poczuła, że powoli się uspokaja. Przemyła twarz zimną wodą, choć nie odważyła się spojrzeć w lustro. Wróciła do pokoju, gdzie na ekranie ciągle wyświetlał się stan jej konta. Uspokój się, głupia babo, ktoś właśnie zapłacił ci kasę na pół roku życia. Bywają gorsze rzeczy, od których można zacząć dzień - przekonywała ta bardziej pragmatyczna część jej świadomości. Ta bardziej paranoiczna powtarzała w kółko: „kurwakurwakurwakurwa”...

– …no i ja mu wtedy mówię: „Zapomnij, nie ma mowy, aby tutaj były marmurowe blaty”. – Mariusz nawet nie zauważył jej chwilowego zniknięcia. – Rozumiesz, ta kuchnia musi być lekka, szklana. To ma być świątynia smaku, w której urzędować będą bogowie i boginie kulinarnego uniesienia.

– Aha – przytaknęła, aby tylko nie przerwał i przypadkiem nie zmienił tematu.

Jeszcze kilka razy przeczytała treść wiadomości. Kto tak pisał? Autotłumacz z chińskiego? Rosyjski parser mowa - dźwięk? „Nie ma najmniejszych wątpliwości”. No świetnie, szkoda tylko, że ona miała ich kurewsko dużo. Ale skoro dostała pieniądze...

Materiały spod linków dotyczyły sprawy z zeszłego tygodnia. Młody mężczyzna zmarł w wyniku zwarcia instalacji elektrycznej. Na jego głowie. Domowej roboty hełm VR nawalił akurat w trakcie transmisji. Chłopak był początkującym hackerem i próbował z kolegą rozkręcić internetowe show. Sabina skanowała wzrokiem kolejne teksty. Żoliborz, okolice bazaru na placu Wilsona. Marcin Jędraszek, lat dwadzieścia trzy. Stołeczna policja nie udziela komentarzy, zasłaniając się dobrem postępowania.

– Ale co to ma do rzeczy... – odezwała się na głos, zapominając o rozbrzmiewającym w pomieszczeniu monologu.

– Ale co? Mówię ci, te lampy będą pasowały idealnie, będę mógł spokojnie zażądać kilka stów więcej miesięcznie.

Potarła twarz w daremnej próbie obudzenia się z czegoś, co wyglądało jak niezbyt zabawny sen. Chyba byłoby łatwiej, gdyby nie dostała tej wiadomości. Zlecenie? Może ktoś robi jej bardzo brzydki kawał. Jak w starym kinie, ona schyli się po kasę z konta, a ta odskoczy kilkadziesiąt centymetrów dalej. I znowu. I znowu. A ktoś będzie miał niezły ubaw.

– Mariusz, na pewno ci się uda. Odezwę się później – rozłączyła się.

Walić to wszystko, nadal śpieszyła się do pracy. Do cmentarzyska kreatywności zwanego działem marketingu Pharmapu. Nie miała czasu na żadne gierki, a tym bardziej na bycie ich ofiarą.

Jej nieliczni znajomi już dawno przestali pytać, czemu zawsze ubiera się na czarno, i dociekać, czemu nigdy nie włoży na siebie czegoś w żywszym kolorze. Ale Sabina wychodziła z założenia, że dopóki sprawy mają się, jak się mają, czerń jest jedynym odpowiednim kolorem. Stanęła przed lustrem. Starym, dobrym, analogowym kawałkiem wypolerowanego piasku. Bez połączenia z siecią, nieprzesyłającym danych o jej wyglądzie, cerze i wadze do firm, które chciałyby na tym zarobić. Ponownie włożyła na siebie wysłużony czarny flek. Z bardzo drogiej japońskiej firmy, zapewniał sprzedawca z ciucholandu na Bonifacego. Poprawiła krótkie włosy w odcieniu platynowego blondu i po raz kolejny utwierdziła się w postanowieniu, że nie zależy jej na żadnym makijażu. Niech te korposzczury zobaczą, co ich czeka za kilka lat. Była gotowa na ponowne spotkanie ze światem zewnętrznym.

Minimum zaangażowania przy maksimum satysfakcji klienta. Wdech i wydech.

***

– Czy ktoś może wreszcie wyłączyć ten cholerny alarm? – wydobywający się z głośników radiowęzła głos Marzeny Nguyen próbował przekrzyczeć ogłuszające wycie, które zalewało ściany laboratorium. Kobieta była poirytowana.

Zasapany laborant wbiegł z gaśnicą po rusztowaniu zbudowanym wokół potężnego bloku serwerów. Alarm przeciwpożarowy ma to do siebie, że wyje tak długo, jak długo system bezpieczeństwa wykrywa dym i zwiększoną temperaturę. Nie można go, ot tak, wyłączyć. Marzena zdawała sobie z tego sprawę. Ale w tym momencie jedyne, co ją interesowało, to zmobilizowanie zespołu, by jak najszybciej poradził sobie z problemem. Wyniki, wyniki i jeszcze raz wyniki. Nie wszyscy wytrzymywali narzucone przez nią tempo, ale ci, którzy zostawali w firmie, robili to dla czegoś więcej niż tylko najatrakcyjniejsza na rynku wypłata.

Mężczyzna skończył gasić blok obliczeniowy numer cztery. Czujniki się uspokoiły, a zawodząca syrena przestała wreszcie maltretować słuch.

– Dziękuję, Kabwe, dobra robota. – Nguyen była szefem surowym, ale potrafiącym docenić szybką reakcję. – Diagnostyka, poproszę.

– Musiało dojść do skoku napięcia na mostku GPU, logi wskazują na nagłe obciążenie procesów na blokach 4A, 4C, 4D i 4H – zameldowała jedna z techniczek uwijających się przy głównej stacji roboczej.

– Ile razy mam powtarzać, że macie to dokładnie monitorować.

– Ale przecież monitorujemy! – walczący z zadyszką Kabwe znalazł oddech na obronę reszty zespołu. – Gdybyśmy potrafili przewidzieć losowe skoki mocy, to nie potrzebowalibyśmy procedur awaryjnych. Nie robiliśmy nic, co wymagało większego obciążenia. Daj nam chwilę, abyśmy mogli się w ogóle zastanowić, co się naprawdę stało.

– Chcę mieć raport za dwie godziny – mruknęła Marzena. – Natasza, napisz, proszę, panom z czterdziestego ósmego piętra, zanim sami zdążą zapytać, że wszystko jest w porządku i absolutnie nie ma żadnej potrzeby, aby kogokolwiek tutaj przysyłali.

Kabwe miał rację i jednocześnie jej nie miał, a to wkurzało Nguyen najbardziej. Losowe awarie wydają się losowe tylko wtedy, gdy nie rozumie się ich źródła. Robili w czystej matematyce i fizyce, a nie generatorach liczb losowych. Obciążenie sprzętowe nie było przypadkiem, tylko wynikiem czegoś, czego nie potrafili w tym momencie ustalić. Z narastającą frustracją przejrzała panel kontrolny.

Struktura przesyłu danych między cyfrowymi synapsami odpowiadała tej z ostatniego modelu testowego. Siatka czipów neuromorficznych w normie. Pomimo sfajczenia się jednego z bloków powiększenie mocy sieci neuronowej przebiegło pomyślnie. Skoro wszystko działało poprawnie, to co poszło nie tak? Nie była pewna. Narastające od kilku tygodni poczucie niepokoju dało o sobie znać. Co przegapiła? Jaki szczegół umknął jej uwagi? Przecież kazała sprawdzać całość po dziesięć razy. A potem skontrolowała jeszcze wszystko samodzielnie, aby mieć pewność.

Awaria miała znaczący wpływ na jej samopoczucie, ale zirytowana była już wcześniej. Źle spała. Śnił jej się dziwaczny zlepek losowych scen, ni to z własnej przeszłości, ni to z sieciowych klipów, jakieś wakacje z rodzicami, emocje, których nie pamiętała. Wściekłość, strach, agresja. Bardzo, ale to bardzo męczące. Nie mogła pozwolić sobie na tego rodzaju rozpraszacze, nie teraz.

Gdyby tylko miała więcej czasu. Mimo że z każdym kolejnym etapem posuwali się znacząco naprzód, ich ostateczny cel nie przestawał być tak samo odległy. Marzena Nguyen niestety nie mogła czekać.

– Czy główna baza danych jest w porządku? – zapytała.

– Wygląda, że wszystko jest w porządku – potwierdził jeden z laborantów. To było najważniejsze. Głównej bazie nie mogło się nic stać. Jej nie mogło się nic stać.

Dała zespołowi kwadrans na odsapnięcie. Kabwe był wyraźnie spocony, ciągle oddychał ciężko po gonitwie z gaśnicą. Co ona by bez niego zrobiła?

– Okej, wszyscy gotowi? – zaczęła. – Rozpoczynamy test kolejnego węzła.

***

Marcin Jędraszek miał ładny uśmiech. Animowane zdjęcie z profilu w serwisie rekrutacyjnym emanowało ambicjami i dyspozycyjnością. Z gatunku tej, która sprawia, że ktoś pracuje po dwanaście godzin dziennie przez pierwsze dwadzieścia lat swojej kariery zawodowej, a potem to, co udało mu się zaoszczędzić, wydaje na dobrego terapeutę. Jego sieciowe drugie życie było zaledwie hobby. Wyglądało na to, że był na tyle odpowiedzialny, aby marząc o popularności, nie zapomniał poszukać sobie normalnej, nudnej pracy w informatyce. Sabina machnęła palcem po ekranie wyświetlacza swojego koma i dopiero po chwili zorientowała się, co robi. Wzdrygnęła się lekko, zła na siebie. Dbała o to, aby się nie rozpraszać. Przeglądanie sieci na spotkaniach z klientami to był pierwszy krok do kłopotów.

Nuda drugiej godziny warsztatów sprawiła, że bezwiednie wyciągnęła komunikator, odpaliła wyszukiwarkę i zaczęła przeglądać wyniki na nazwisko. Czyje właściwie? Denata? Ofiary? Zlecenia? Naprawdę chciała się tym zająć?

Od początku warsztatów zdążyła już zjeść wszystkie dietetyczne ciasteczka z okolicznych talerzy. Wysączyła wodę mineralną z plastikowego kubka. Czy też raczej „mineralną”. Z tego, co wiedziała, fabryka producenta mieściła się gdzieś pod Radomiem. W takich warunkach jej garda musiała opaść i sięgnęła po komunikator. Tak to sobie tłumaczyła.

Rozejrzała się po stylowej salce konferencyjnej, z obowiązkowym zdjęciem warszawskiej panoramy nocą wiszącym na jednej ze ścian. Kilkanaście kobiet i mężczyzn z marketingu Pharmapu pogrążonych w dyskusji na temat tego, co można byłoby zrobić, aby zmienić przepływ informacji i tempo działania w firmie. Nie tego dotyczyło ich spotkanie, ale po kilku nieudanych próbach Cichocka zrezygnowała z moderowania warsztatów, oddając pole korpoidom, którzy bardzo chcieli porozmawiać o swoich uczuciach. W tym tempie ktoś za moment powinien zaproponować nowe cykliczne spotkania, mające na celu usprawnienie komunikacji między działami.

– A może gdybyśmy tak się częściej spotykali między działami? – zaproponował nieśmiało mężczyzna w stonowanej marynarce.

Sabina wywróciła oczami, siedząc w swoim stonowanym czarnym swetrze, stonowanych spodniach i grzecznych czarnych botkach. Nie była od nich dużo lepsza.

Spojrzała kontrolnie na staroświecki zegarek na nadgarstku. Obok customowych antyspamów to był jej drugi z nielicznych luksusów. Postanowiła dać towarzystwu jeszcze pięć minut, zanim zagoni z powrotem do pracy. Spojrzała ponownie na ekran komunikatora. Skoro już go wyciągnęła, a oni widzieli, że nie uważa...

Kariera Jędraszka miała swój ostatni przystanek w jednym z tych nudnych anonimowych domów kodu. Z gatunku tych, gdzie pierwszego miesiąca robisz sklep, drugiego poprawiasz sklep, bo klient się ogarnął, czego naprawdę chce, trzeciego nadal robisz sklep. I tak cały czas. Chłopak równolegle studiował architekturę baz danych na Politechnice Warszawskiej. Nudny, odpowiedzialny kierunek. Dla kogoś, kto jak najszybciej musi znaleźć stabilne utrzymanie, bez większego kombinowania.

Aby móc obejrzeć jego profil na Photosie, Sabina zniżyła się do założenia konta. Sporo się zmieniło w interfejsie, od kiedy ostatni raz z niego korzystała. Ale podstawowa funkcja pozostała bez zmian. Kanalizowanie narcyzmu użytkowników i bezwiedne angażowanie ich w tworzenie przestrzeni reklamowej, którą następnie można sprzedać zainteresowanym markom. W dawnych czasach, pomimo kilkuset tysięcy obserwujących jej profil, Cichocka nie otrzymywała zbyt wielu ofert współpracy. Niewiele brandów chciało występować ze swoimi kremami obok zdjęć z linkami do reportaży o policyjnej brutalności na Pradze czy śledztwie w sprawie śmierci aktywistki lokatorskiej z Ursynowa. Usunęła to konto razem ze wszystkimi innym. Wtedy.

Jędraszek swoimi zdjęciami próbował budować wizerunek inteligentnego, aktywnego fascynata sieci. Z losowymi fotkami zamawianego na wynos jedzenia. Uśmiech w białym fartuchu na tle laboratorium wypełnionego rackami serwerów od podłogi po sufit. Od czasu do czasu na osi czasu powtarzała się twarz chłopaka w podobnym wieku. Koledzy? Kochankowie? Członkowie tej samej drużyny e-sportowej? Może to był ten drugi prowadzący audycję? Cichocka uśmiechnęła się do siebie - znowu zaczynała rozważać różne scenariusze spraw, które nie powinny jej obchodzić.

– Jak myślisz, Sabinko?

Z researchu wyrwało ją pytanie jednej z pharmapowych pracownic. Spojrzała na nią zbyt tępym wzrokiem, aby dało się ukryć, że kompletnie ich nie słuchała. Sięgnęła więc po sprawdzoną asekurację:

– Wydaje mi się, że najlepiej byłoby zapytać Mariolę o zdanie.

Mariola stała jakieś dwa stopnie wyżej od wszystkich korpoludków w sali. Wiadomo, że zapytają ją o zdanie. Ale nikt nie chciał być tym, kto pobiegnie do niej z byle pierdołą. Sabina skarciła się w duchu za nieuwagę. Widziała po oczach zebranych, że starannie budowany wizerunek Cichockiej - osoby, która nie dość, że zna się na rzeczy, to jeszcze jest w nią zaangażowana - zaczyna się walić. Musiała szybko przejąć inicjatywę i uratować, co jeszcze było do uratowania.

– Ale powtórzmy to jeszcze raz, aby wszyscy mieli pewność, że nadajemy na tych samych falach. Pamiętajcie, że najważniejsza jest klarowność komunikacji.

– Sabinko, ale ja pytałam o to, czy nie czas na przerwę?

Kurwa, zaklęła w myślach po raz kolejny w tym tygodniu. Co się z nią działo?

***

To był już trzeci prysznic w ciągu ostatnich kilku dni i Sabina zaczynała się obawiać rachunku za zużycie wody. Jesienią limity były tylko minimalnie wyższe od tych ustanowionych, aby poradzić sobie z letnimi suszami. Ale przypomniała sobie, że praktycznie biorąc, na jej koncie jest więcej środków niż zwykle. Planeta wybaczy jej moment relaksu.

Narzuciła na siebie starą, powyciąganą bluzę, na której resztkami sił trzymały się pozostałości farby po logo wydziału, który skończyła w poprzednim życiu. Zamiast ręcznika na mokre włosy narzuciła kaptur. Wygaszacz ekranu w głównym pomieszczeniu ponownie pokazywał nocną Europę z perspektywy ESK.

Wykonała krótką serię ćwiczeń rozluźniających i przez moment zastanawiała się, co zamówić na kolację. W końcu padło na knedle ze śliwkami. Gastrokurier miał się pojawić za jakieś pół godziny. Dawało jej to wystarczającą ilość czasu na rozgrzewkę. Grzebanie przy sprawie Jędraszka w godzinach pracy było błędem. Nie da się dobrze robić dwóch rzeczy naraz, więc teraz musiała zacząć wszystko od początku.

Statystyki były nieubłagane. Większość wypadków wydarzała się w dużym pokoju. Ten Jędraszka przydarzył się w pracowni. Gabinecie. Przyjęte założenie było mało efektowne, ale musiało Sabinie wystarczyć. Ktoś najwyraźniej uważał, że to nie był wypadek. Chłopak był specjalistą od elektroniki, nie sprawiał wrażenia kogoś, kto wkłada na głowę coś, co może zaraz wybuchnąć. Komu mógłby się narazić, aby zapłacić za to życiem? I niby w jaki sposób udało się go dosięgnąć? Może jej tajemniczy zleceniodawca był pogrążonym w żalu członkiem rodziny, który nie potrafił pogodzić się ze śmiercią bliskiej osoby? Sabina nie miała pewności, czy poczułaby się źle w takim wypadku. Pieniądze to pieniądze. Nie narzekała na ich brak. A jeśli przyniesie to komuś jakieś ukojenie? Była gotowa uznać to za dobry uczynek, nawet jeśli prawdopodobieństwo znalezienia czegoś sensacyjnego wydawało się minimalne.

Wyniki na nazwisko ofiary w wyszukiwarce dominującej na rynku zaowocowały standardowym zestawem serwisów: profile w Centrum, Photosie i HRwallu. Dogrzebała się także do kilku aplikacji, które Jędraszek opublikował na CodeDepot. Parę lat temu, musiał być jeszcze w liceum. Jednej udało się zdobyć nagrodę społeczności.

Cichocka rozdzielała najważniejsze strony do sprawdzenia na oddzielne ekrany. Strona po stronie, serwis po serwisie; Sabina czuła przypływ dawno nieodczuwanego podekscytowania. Pogoń za informacją, odwijanie splątanego kłębka relacji i faktów, aby dotrzeć do... właściwie czego? Prawdy? To bardzo duże słowo. Lubiła je, ale wolała asekurować się znacznie bardziej przyziemnym „rozwiązaniem”.

Denat - złapała się na tym, że już myślała o ofierze starym zawodowym slangiem - nie był gwiazdą Photosa, ale zgromadził kilkuset śledzących i sam śledził podobną liczbę profilów. Niby umysł ścisły, a mimo to potrzebował kogoś, przed kim mógłby się popisywać w nowych ciuchach i miejscówkach. Serwis nie udostępniał publicznie swojego API. Sabina poświęciła chwilę na przygotowanie bardzo podstawowego crawlera, by zajął się w tle pracowitym kojarzeniem stron i osób, które jednocześnie obserwowały i były obserwowane przez Jędraszka.

– Tyle wiedzą o tobie, ile cię sprawdzili – mruknęła pod nosem.

Skrypt mulił w tle, więc mogła się zająć przejrzeniem profilu na Centrum. W Centrum byli wszyscy, ale czasy świetności tego serwisu przeszły dawno do historii. Serwis był teraz wykorzystywany głównie do prywatnej komunikacji, płatności i autoryzacji kluczowych dla codziennego życia usług. Tylko ludzie niespełna rozumu ciągle jeszcze cokolwiek tu publikowali. Zazwyczaj nudne polityczne tyrady albo rady z zakresu coachingu i odkrywania siebie.

Chłopak za życia trzymał fason, bo o jego profilu w Centrum można powiedzieć jedynie tyle, że był. Nawet zdjęcie okazało się stare, patrząc po prezentowanych na Photosie fryzurach. Podał konieczne informacje o miejscu zatrudnienia i dacie urodzenia, ale inne dane zostawił dla siebie. Sabina spojrzała na okno kontrolujące pracę programu - bot znalazł kilkadziesiąt wspólnych nazwisk, ale ciągle jeszcze pracował. Kiedyś pewnie potrafiłaby napisać coś szybszego, ale teraz nie czuła takiej potrzeby i złożyła skrypt z dostępnych w sieci prefabrykatów.

Pociągnęła łyk z butelki neutralnego smakowo napoju energetycznego na bazie guarany i tym razem zajrzała na HRwalla. Ostatnim pracodawcą ofiary był ProgShop. Nie słyszała o nim wcześniej, ale w obecnej ekonomii kapitał przepływał z jednego funduszu do drugiego w takim tempie, fuzje, rebrandingi... Firma wydawała jej się najnudniejszym domem kodu średniej wielkości. Bez historii i, przede wszystkim, bez przyszłości. Cichocka nie czuła, aby to miał być istotny trop.

Początkowy haj związany z powrotem do dawnego nałogu zawsze przysłania powody, dla którego zerwało się z nim w przeszłości. Sabina była in the zone. Znalazła swój groove. Fazę. Ludzie różnie to nazywali. To był jej moment fiero. Czuła się jak dziecko, które drżącymi rękami wysypuje na stół zawartość niedawno kupionych puzzli i urzeczone patrzy na górę plastikowych kafelków, z których jeszcze nic nie wynika. Niemalże widziała wyładowania między palcami, kiedy wydawała komputerowi kolejne polecenia.

Jej układanka z każdą chwilą zwiększała liczbę elementów. Nowe fakty, zdarzenia, strzępy informacji z cyfrowego śladu pozostawionego przez Jędraszka. Zaraz dojdzie do ściany, już niedługo sieciowe pudełko przestanie wyrzucać z siebie ząbkowane kwadraciki i będzie mogła przystąpić do następnej fazy: segregowania tego, czego się dowiedziała, na mniejsze części, fragmenty, cząstki, w których zdoła dostrzec wzorzec.

Najlepsze, że Sabina nie cierpiała układać puzzli. Wydawało jej się to zajęciem absolutnie jałowym. Po co bawić się w dopasowywanie elementów układanki, która wiadomo jak wygląda? Nie było w tym żadnej tajemnicy. Wyzwania.

Ktoś w komentarzach zwrócił się do Jędraszka jego starym pseudonimem. PraskiŚwit. Używał go co najmniej jeszcze w licealnych czasach, kiedy grał w szkolnej drużynie Areny Legend. Kapitan, główny rozgrywający, bardzo wysokie KDA, dwa mistrzostwa Polski. Pewnie musiał mieć z tego porządne stypendium. Grupa dzieciaków na zdjęciu z niepewnymi uśmiechami podnosi puchar w górę, w tle gigantyczne logo sponsora, Łucznika z Radomia. Oddział zbrojeniowy.

Kilka profilów na paru innych, mniej popularnych grach; aktywność na nich urywała się dobre parę lat temu. Albo się Jędraszak znudził, albo zmienił nazwę konta. Po sieci nadal krążyły zestawienia klipów z jego najlepszymi akcjami. Różnica wieku między Sabiną i chłopakiem była wystarczająco mała, aby Cichocka zdążyła się załapać na pierwsze wersje Areny, ale to było na długo, zanim gra osiągnęła obecną pozycję na rynku. Sabina ledwo orientowała się, co się działo na ekranie podczas zagrań Jędraszka. Kolejny wątek bez znaczenia, ale przynajmniej go sprawdziła.