Nawiedzony dwór - Camp Candace - ebook

Nawiedzony dwór ebook

Camp Candace

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Lady Olivia nigdy nie dbała o opinię towarzystwa i nie bała się wygłaszać swoich sądów głośno i dobitnie. Zwłaszcza jeśli dotyczyły seansów spirytystycznych popularnych wśród dobrze urodzonych dam. Na jednym z nich poznaje lorda Stephena St. Legera. Stephen zachwycony demaskatorskimi umiejętnościami Olivii zaprasza ją do swojej posiadłości, gdzie po śmierci najstarszego z braci mają miejsce trudne do wyjaśnienia zdarzenia. Zaintrygowana Olivia przyjmuje zaproszenie i już pierwszej nocy sama doświadcza niepokojącej wizji…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 318

Oceny
4,1 (53 oceny)
22
15
15
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
gran_kanalia

Dobrze spędzony czas

Urocze romansidło.
00
Master89wt

Dobrze spędzony czas

Lubię tę serię i przy wszystkich częściach dobrze się bawiłam. Z tą było tak samo. Polecam.
00
M_rezo
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Lekki romans historyczny z zagadką i duchami w tle ,trochę niesamowity jakby nierealny, ale cóż ,wciąga. Polecam.
00

Popularność




Candace Camp

Nawiedzony dwór

Tłumaczenie:

ROZDZIAŁ PIERWSZY

1876

Ledwie tląca się lampa naftowa rzucała ze środka stołu migotliwe światło na twarze zebranych. Głęboki cień skrywał oczy, wyostrzał rysy i nadawał tajemniczość ponuremu milczeniu. Spoglądali na ciemną, drewnianą skrzynię, która stała nieopodal. Ze środka nie dobiegał żaden dźwięk.

Naraz lampa zgasła. Jedna z kobiet stłumiła krzyk. W atramentowej ciemności serca zadudniły szybciej, zimny pot zrosił czoła. Czekano. W ciszy i mroku łatwo można się było poddać wrażeniu, że kościste palce za moment dotkną ramienia. Niespokojne oczekiwanie wywoływało z bezkształtnej ciemności duchy, omal słyszało się zza grobu szept.

Nawet Olivię Moreland, która przybyła tu w innym celu niż pozostali, przeszedł po plecach mroźny dreszcz. Ale to jej nie mogło odwieść od powziętego zamiaru. Powoli i ostrożnie, korzystając z tych samych sztuczek, które zamierzała zdemaskować, odchyliła się do tyłu. Pod osłoną ciemności wstała i odłączyła się od kręgu zebranych.

Przystanęła, żeby na dobre złapać równowagę i się nie zdradzić. Jedynie mdłe światło spod drzwi dawało nikły punkt odniesienia. Olivia poruszyła się bardzo powoli, żeby bez jednego szmeru dotrzeć do skrzyni medium i wszystkich zaskoczyć. Całą uwagę skupiła na ciemnym kształcie.

Nagle jakaś dłoń chwyciła ją za rękę. Olivia wrzasnęła i podskoczyła ze strachu. Silne palce ściskały do bólu.

– Mam cię! – dał się słyszeć głęboki, męski głos. Momentalnie rozwiał się cały irracjonalny strach, który na mgnienie oka zawładnął Olivią.

– Puszczaj! – syknęła, wyrywając się.

– Najpierw mi się wytłumaczysz – odparł.

Szarpała się bez skutku.

– Przestań! Wszystko zepsujesz!

– Nie wątpię – odparł z rozbawieniem. – To takie niemiłe, kiedy obłuda wychodzi na światło dzienne.

– Obłuda?

Podczas tej wymiany zdań rozległ się głuchy huk i stłumione przekleństwo, wreszcie – zapłonęła u stołu zapałka. Zaraz potem ktoś odpalił lampkę naftową i pokój znowu dał się widzieć. Zaś Olivia zajrzała w oczy swojemu prześladowcy.

Nie miała cienia wątpliwości, że nigdy się wcześniej nie spotkali, inaczej byłaby go na pewno zapamiętała.

Wciąż siedział na krześle, ale odsunął się od stołu na skos, żeby ją złapać. Szerokie ramiona świadczyły o sile, którą Olivia poznała już na własnej skórze. Twarz miał szczupłą i wyrazistą, ostro zaznaczone kości policzkowe. Zimne, zdecydowane spojrzenie podkreślało surowość rysów. Przez chwilę zdawało się jej, że może liczyć na łagodność, jaką zdradzały jego usta, ale zaraz ściągnął je w wąską linię. Niemal czarne i gęste włosy miał obcięte jakby jednym ruchem nożyczek czy wręcz ostrego noża. Niechlujna fryzura szła w parze z odzieniem. Choć uszyte z przednich materiałów, najwyraźniej nie powstało w pracowni londyńskiego mistrza krawiectwa i nie nadążało za modą. Na pierwszy rzut oka uznałaby go za cudzoziemca, ale akcent zdradzał Anglika z wyższych sfer.

Przez krótką chwilę, gdy zebrani chłonęli skandaliczny obrazek, panowała cisza.

– Z niczego się panu nie muszę tłumaczyć! – zawołała Olivia, rozpaczliwie szukając jakiegokolwiek wytłumaczenia. W szamotaninie potargała sukienkę, spod której nieprzystojnie ukazała się halka. Zmierzwiła też włosy i jeden kosmyk wymknął się z upiętego koka i łaskotał ją w policzek. Rozumiała, że aparycja stawia ją w dodatkowo trudnym położeniu, a niezręczność pogłębiało świdrujące spojrzenie srebrnoszarych oczu nieznajomego. Nie dała się jednak zastraszyć.

Olivia wiedziała dobrze, że nie imponuje wyglądem. Sama myślała o sobie niekiedy, że przypomina szarobrązowego wróbla, szczególnie w porównaniu do innych kobiet z rodziny. Nauczyła się jednak przełamywać nieśmiałość poprzez spokojną i upartą wolę sprzeciwu.

Rzuciła pogardliwe spojrzenie na dłoń nieznajomego.

– Żądam, aby mnie pan natychmiast puścił i nie robił sceny.

– A w moim przekonaniu ma pani obowiązek wyjaśnić nam wszystkim swoje zachowanie – odparł, ale rozluźnił uścisk i przestał jej sprawiać ból. – Dlaczego skradała się pani po pokoju? Może chciała się pani ukazać jako gość z zaświatów?

Niski głos zaprawiony był cynizmem.

– Wypraszam sobie! – Olivia zaczerwieniła się, czując na sobie baczne spojrzenia. – Jak pan śmie!

– Szanowny panie, to zachowanie jest niegodne dżentelmena – wziął ją w obronę inny mężczyzna, korpulentny jegomość z niesamowicie bujnymi wąsami i bokobrodami, którymi rekompensował zapewne świecącą łysinę.

Oprawca Olivii nawet na niego nie spojrzał. Nie spuszczał jej z oczu.

– Słucham – rzucił. – Dlaczego spacerowała pani na paluszkach po pokoju?

– To istotnie dziwna historia – wtrącił się inny uczestnik. – Droga pani… przepraszam, zapomniałem pani nazwiska.

Niestety, Olivia też zapomniała. A w każdym razie nie mogła sobie uzmysłowić, jak się przedstawiła tego wieczoru. Nie podała, oczywiście, prawdziwych personaliów. Mało efektowny wygląd był w tym względzie dla Olivii prawdziwym błogosławieństwem. O ile zachowała ostrożność, pozostawała nierozpoznana. Wyjątkowy pech i emocje sprawiły, że ten jeden raz umknął jej konspiracyjny pseudonim.

– Comstock – odparła, kiedy nagle odzyskała pamięć. Niestety, z twarzy zebranych wyczytała, że zbyt długie wahanie odebrało jej wiarygodność.

– Bardzo przekonujące, panno „Comstock” – zadrwił bezlitośnie prześladowca. – Drżymy z niecierpliwości, co nam pani wyjawi. Zamierzała pani nakryć głowę prześcieradłem czy tylko wydawać żałosne jęki?

– Cóż ty sugerujesz, człowieku? – huknął gospodarz. – Twierdzisz, że wpuściłbym do domu jakąś przeklętą szarlatankę?

Zwrócił się do kobiety u swego boku.

– Wybacz, moja droga. Szanowne panie, emocje wzięły nade mną górę.

– St. Leger… – sąsiad upomniał z przejęciem prześladowcę. – Panie pułkowniku, jestem przekonany, że lord St. Leger nie chciał pana urazić.

– Oczywiście, że nie – odparł lord St. Leger. – Jestem pewien, że i pan się dał nabić w butelkę.

– Nabić w butelkę! – pisnęła histerycznie żona pułkownika.

Z wnętrza skrzyni dał się słyszeć cichy jęk, a po chwili znacznie głośniejszy, kiedy nikt nie raczył zareagować. Żona pułkownika wydała z siebie inny dźwięk, podobny raczej do beczenia kozy, i zerwała się na równe nogi.

– Przebóg, pani Terhune! Jakżeśmy mogli o pani zapomnieć?

Jeden z mężczyzn porwał się do skrzyni medium i otworzył wieko. W środku, na stołeczku, siedziała białowłosa pani Terhune ze wciąż skrępowanymi rękami i nogami. Mężczyzna z pomocą żony pułkownika rozwiązał staruszkę, a Olivia patrzyła z ironicznym uśmieszkiem, jak łatwo puszczają więzy. Była przekonana, że medium samo rozwiązało je chwilę wcześniej, a potem pospiesznie zawiązało ponownie, kiedy w pokoju wybuchło zamieszanie. Ale teraz oczywiście nie mogła już nic udowodnić.

– Widzisz pan, coś narobił? – zawołała do lorda St. Legera. Zerknął na nią, unosząc leniwie brwi.

– Co ja narobiłem? – zdziwił się bez przekonania.

– Tak! Wszystko zepsułeś!

Uśmiechnął się i w jednej chwili jego twarz odmieniła się. Olivia poczuła ścisk w brzuchu i bezwiednie zaczerpnęła powietrza.

– Nie wątpię – przyznał. – Pani wybaczy, że przeszkodziłem, panno… Comstock. Powinienem był zaczekać na dalsze przedstawienie, a dopiero potem ją zdemaskować.

– Nikogoś pan nie zdemaskował, ty głupku – odcięła się Olivia. Była zbyt rozczarowana i wściekła, żeby dbać o maniery. – Właśnie miałam udowodnić…

– Co to są za ludzie? – zapytało medium nikłym głosem, który jakimś cudem skupił na niej całą uwagę obecnych. – Tak mi dziwnie… Byłam już w transie i nagle złe głosy ściągnęły mnie z powrotem. Czuję się całkiem wyczerpana. Czy przemówiłam? Czy przybyły dusze?

– Nie – warknął pułkownik, przeszywając Olivię i lorda St. Legera gniewnym spojrzeniem. – Nie było nawiedzenia i nie doszły nas wieści z zaświatów. Ci dwoje przerwali seans!

– Przerwaliśmy? – St. Leger nic nie rozumiał. – Złapałem je na gorącym uczynku. Chciały nas wszystkich oszukać, a pan ma żal, że przerwałem tę farsę?

– Farsę? – wyrzucił z siebie oburzony pułkownik, a jego twarz przybrała czerwoną barwę.

– O, rety! – jęknął mężczyzna obok St. Legera i pospieszył wyjaśnić: – Panie pułkowniku, niechże pan będzie łaskaw przebaczyć lordowi St. Legerowi, który ostatnio zbyt dużo czasu spędził w Ameryce. To dlatego całkiem stracił poczucie taktu.

Posłał St. Legerowi znaczące spojrzenie.

– Na pewno nie chciał pana urazić – dodał.

– Jasne, że nie chciałem pana urazić – zgodził się St. Leger. – Po prostu został pan wystrychnięty na dudka przez to tak zwane medium i jego wspólniczkę, tak zwaną pannę Comstock.

– Nie jestem żadną wspólniczką! – zawołała ze złością Olivia.

– Łaskawy panie, zapewniam, że pierwszy raz tę kobietę widzę na oczy – odezwała się pani Terhune.

– Dlaczego więc chodziła po pokoju? – chciał wiedzieć St. Leger.

– Zupełnie nie wiem – odparła Terhune i z całym spokojem zwróciła się surowo do Olivii. – Panienko, przecież ja wyraźnie prosiłam, żeby nie opuszczać stołu. To jest takie ważne, nasi przyjaciele po drugiej stronie są bardzo wrażliwi.

– Och, na pewno – odcięła się ze złością Olivia. Zastanawiała się, czy da jeszcze radę zatkać wszystkim usta, wymawiając się niecierpiącą zwłoki potrzebą. Ale w tym momencie zabrała głos inna kobieta.

– Przecież ja ją znam. Żadna z niej panna Comstock, to ta kobieta, która nienawidzi takich seansów i nie wierzy w medium. Brat mi opowiadał o sympozjum, w którym brał udział.

– Do kroćset! – wybuchł pułkownik. – Oboje tu przyszliście siać zamęt! Fałszywie przekroczyliście próg mego domu! Drogi panie, bierze mnie chęć obić pana na kwaśne jabłko.

St. Leger uwolnił nadgarstek Olivii i podniósł się z krzesła, drwiąc posturą z gróźb pułkownika.

– Proszę się nie kłopotać, szanowny panie – odrzekł bez emocji. – Już wychodzę. Widzę, że tu obecni wolą hołubić swoje złudzenia.

Opuścił pokój, a gdy pułkownik ruszył na Olivię, ta uznała za stosowne podążyć za St. Legerem. Gospodarz zaś deptał jej po piętach i nawoływał służbę. Lokaj o kamiennej twarzy wręczył im płaszcze, nakrycia głowy, otworzył przed nimi drzwi i natychmiast je za nimi zatrzasnął.

Na schodkach St. Leger zatrzymał się nagle, a Olivia odbiła się od jego pleców z wściekłym „Uf!”.

Odwrócił się, a ona odpowiedziała mu spojrzeniem najostrzejszym z surowych. Niestety, równocześnie zmagała się z płaszczem i czepkiem, więc wrażenie zrobiła mizerne.

St. Leger zerknął na okrycie, wywrócone na lewą stronę, i uśmiechnął się z politowaniem. Sam był już w palcie i kapeluszu.

– Pani pozwoli – rzekł i wyjął płaszcz z jej rąk. Jednym potrząśnięciem przywrócił mu kształt i okrył ramiona Olivii. Choć dotknął jej przez gruby materiał, Olivię i tak przeszedł dreszcz.

Kiedy St. Leger sięgnął do wstążek, jakby chciał ją jeszcze zapiąć, Olivia odtrąciła ze złością jego ręce.

– Dam sobie radę – prychnęła. – Dość już pan dzisiaj zrobił.

St. Leger uniósł brew i zapytał z zaciekawieniem:

– To prawda, co mówiła tamta damulka? Pani jest wrogiem mediów?

– Jestem demaskatorką szarlatanów – odparła szorstko Olivia. – Chętnie przyznam każdemu, że ma kontakt z zaświatami. Ale nie spotkałam dotąd w Londynie nikogo takiego, więc mniemam, że to sami oszuści.

– Czyli nie pomagała pani dzisiaj tej Terhune?

– Z całą pewnością!

– To po co się pani skradała po ciemku?

– Nie skradałam się, tylko bezgłośnie i ostrożnie szłam do skrzyni medium, żeby odkryć machlojki pani Terhune. Spodziewałam się ją zastać rozwiązaną i z dagerotypem w ręku. Wysuwa go przez szparę i udaje, że to duch. Przygotowałam już nawet fosforową zapałkę.

Westchnęła ciężko nad utraconą okazją, a lord St. Leger wyjątkowo okazał cień skruchy.

– Proszę mi wybaczyć, sądziłem, że złapałem wspólniczkę w oszustwie.

– Bywa – odparła i dała znak woźnicy. Z głębi ulicy ruszył w jej stronę powóz.

Olivia zeszła po schodkach, a St. Leger ruszył za nią.

– To pani zwyczajna rozrywka? – zapytał.

– Udział w seansie, by ujawnić oszustwo? – Westchnęła znowu. – Niestety, nie. Jeśli medium o mnie wie, to nie mam szans dołączyć do kręgu. Moja niewiara podobno zraża duchy. Wcale niełatwo o zatrudnienie – dodała otwarcie. – Okazuje się, że ludzie, jak to pan ujął, zwykle hołubią złudzenia.

– Jakie zatrudnienie ma pani na myśli? – zainteresował się.

– Prowadzę przedsiębiorstwo – wyjaśniła i wręczyła mu wizytówkę. Była z tych bilecików bardzo dumna i nie przepuszczała żadnej okazji, żeby się pochwalić. Niestety, znaczenie częściej spotykała się z dezaprobatą niż z podziwem.

St. Leger przypatrzył się kartonikowi i odczytał nadruk zgrabną czcionką: „Panna O. Q. Moreland, badaczka fenomenów nadnaturalnych”.

Spojrzał na nią zdumiony i zadał pierwsze nasuwające mu się pytanie:

– Q?

Olivia zacisnęła usta.

– Nazwisko rodowe – wyjaśniła i chciała odebrać mu wizytówkę, ale St. Leger ubiegł ją i schował kartę do kieszeni.

– A pani rodzina nie ma nic przeciw…

– Rodzina ma otwarte horyzonty – odparła szorstko. Powóz zatrzymał się właśnie przed domem pułkownika i Olivia podeszła do drzwiczek, gestem każąc stangretowi pozostać na koźle.

St. Leger chciał otworzyć dla niej powóz, ale Olivia pierwsza sięgnęła klamki. Odwróciła się do niego i rzekła z naciskiem:

– W mojej rodzinie przeważają poglądy nowoczesne i nikt się nie sprzeciwia poszukiwaniu przez kobiety własnej drogi życiowej.

– Nie mają nic przeciwko, że ugania się pani za duchami? – zapytał od niechcenia, podając jej rękę.

Olivia już zaczynała wygłaszać ciętą tyradę, ale zamilkła, kiedy na twarzy St. Legera pojawił się wyraz nagłego zrozumienia. Zerknął jeszcze na drzwiczki, na których widniał książęcy herb, i z nową uwagą popatrzył na kartę wizytową.

– Dobry Boże! – zawołał zaskoczony. – Chyba nie jest pani… Pani jest jedną z szalonych Morelandów?

Olivia zamaszyście otworzyła drzwiczki, odtrąciła pomocną dłoń i energiczne wdrapała się do środka. Usiadła bez ceregieli i pochyliła się do niego.

– Tak! Jestem jedną z szalonych Morelandów, nawet najbardziej szaloną ze wszystkich. Na twoim miejscu spaliłabym tę wizytówkę, bo jeszcze zarazi cię obłędem.

– Nie, zaczekaj! Wcale nie chciałem, bardzo…

Zatrzasnęła drzwiczki, przerywając jego pospieszne przeprosiny. Zastukała, dając sygnał do odjazdu, i powóz ruszył z kopyta, zostawiając osłupiałego St. Legera na chodniku.

– …mi przykro – dokończył cicho Stephen St. Leger. Popatrzył po swoich eleganckich i przed chwilą nieskazitelnych spodniach i lśniących butach, które teraz obryzgane były rynsztokowym błotem. Przypuszczał, że stangret ochlapał go z pełną premedytacją.

W głębi serca Stephen wcale mu się nie dziwił. Zachował się niezręcznie, wręcz ordynarnie. Kuzyn Capshaw miał rację; zbyt długo przebywał w Stanach Zjednoczonych, konkretnie wśród dziczy Gór Skalistych. Odwykł od wykwintnego towarzystwa, a nawet od towarzystwa jakich bądź ludzkich istot.

Nie chciał niczego ujmować rodzinie ledwie poznanej młodej damy. Nie posiadał się jedynie ze zdumienia, kiedy wyszło na jaw, że kobieta, którą miał za wspólniczkę oszustki, jest w rzeczywistości córką możnego księcia i na co dzień obraca się wśród arystokratycznych elit. A epitet dorzucił całkiem bezwiednie, bo rzadko się w kręgach mówiło inaczej o jej skądinąd wielce szacownym rodzie.

Szaleni Morelandowie, powtórzył w duchu. Uznał, że musiało coś w tym być, skoro nikt się u nich nie sprzeciwiał nocnym polowaniom młodej kobiety na spirytualistycznych szarlatanów. Wyglądało to dość ryzykownie.

Za to fakt, że kobieta ogóle imała się pracy, mniej go już dziwił. W czasie pobytu w Stanach Zjednoczonych dość się naoglądał żon i córek, a czasem nawet wdów, które pracowały w rodzinnych przedsiębiorstwach. Niepokoiło go jednak, że młoda, niezamężna dama ze znamienitej rodziny para się zarobkowaniem. Przypuszczałby raczej, że bliscy gotowi byliby poruszyć niebo i ziemię, byleby tylko ją od tego odwieść.

Ale złożył to na karb przydomku, jaki nieodłącznie towarzyszył jej nazwisku. Chociaż z perspektywy prawnej Morelandowie nie podpadali pod definicję szaleństwa, powszechnie uznawano ich za dziwaków. Stary książę i dziadek panny Moreland dał się poznać jako fanatyk kontrowersyjnych metod wspierania sił witalnych, wśród których nieodmiennie szokowały kąpiele błotne, wstrętnie cuchnące napoje o tajemniczym składzie, a także przesiadywanie godzinami w mokrych prześcieradłach. W ostatnim upatrywano przyczynę, dla której książę w dość młodym wieku pożegnał się ze światem na suchoty. Znaczną część życia poświęcił konsultacjom z osławionymi konowałami oraz pogoni za wszelkimi nowinkami medycyny. Tymczasem jego żona mówiła ponoć, że konwersuje ze swoimi przodkami na co dzień. Młodszy jego brat i stryj obecnego księcia zdecydowanie za długo bawił się ołowianymi żołnierzykami.

Ojca Olivii Moreland, księcia Broughton, opanowała dziwaczna obsesja, która miała związek z jakąś starożytną dziedziną. Stephen nie był pewien, o co dokładnie chodziło, ale rzecz obracała się wokół starych posążków, skorup naczyń i podobnych rupieci. Co więcej, ożenił się z kobietą, która miała osobliwe poglądy na temat reform społecznych, roli kobiet, małżeństwa i wychowania, a na dokładkę nie wywodziła się z arystokracji, a zaledwie spośród nikomu nieznanych ziemian.

Większość dzieci księcia była młodsza od Stephena. Niewiele o nich wiedział, bo opuścił kraj, zanim zadebiutowały w towarzystwie, ale z relacji matki i przyjaciół wyniósł niejasne poczucie, że wszyscy byli dość ekscentryczni. Wrażenie ze spotkania z panną O. Q. Moreland wpisywało się w to przekonanie. Zdecydowanie była postacią osobliwą. Nocami wyprawiała się na seanse spirytystyczne, podczas których skradała się po ciemnych pomieszczeniach, aby demaskować oszukańcze medium – i jeszcze robiła to zarobkowo!

Stephen przeciągnął w zamyśleniu palcem po nadruku wizytówki. Badaczka fenomenów nadnaturalnych. Musiał się uśmiechnąć na wspomnienie jej stanowczości, kiedy wsparta pod boki piorunowała go spojrzeniem wielkich, brązowych oczu, w których inaczej doszukiwałby się jedynie łagodności. Drobna i delikatna, a przecież wyglądała na gotową walczyć z każdym przeciwnikiem.

Wspomniał niezwykłe uczucie, jakie towarzyszyło pierwszemu spojrzeniu przy ponownie zapalonej lampie. Był przekonany, że należała do zmowy i pomagała wodzić za nos niewinnych ludzi. Mimo to ogarnęły go niespodziane emocje, poczuł wręcz fizyczny pociąg, który zaskoczył go niepomiernie. Podobny pożądaniu, a przecież od niego pełniejszy. Nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek wcześniej czegoś podobnego doświadczył.

Z marsową miną ruszył spod bramy, ale jego sąsiad z seansu właśnie otworzył drzwi i zawołał:

– St. Leger!

Stephen obrócił się zaskoczony na pięcie.

– Capshaw, myślałem, że dłużej zabawisz.

Capshaw skrzywił się.

– Nie sprzyjała mi atmosfera po twoim efektownym wyjściu. Postarałem się jednak ugłaskać starego pułkownika Franklina. Zapewniłem go, że jesteś moim kuzynem i dżentelmenem, i nie będziesz rozpowszechniał o nim haniebnych pomówień.

– W nosie mam tego nadętego oficerzynę – odparł St. Leger.

– A tak przy okazji, to coś ty tutaj robił? – dopytywał się ciekawie pan Capshaw. – Przyszedłeś ujawnić oszustwo? Nie podejrzewałem cię o takie ciągoty.

– Nic takiego nie planowałem. Ale kiedy usłyszałem, jak się gramoli w ciemności, to złapałem ją bez namysłu. Przyjemnie byłoby zdemaskować szarlatankę. – St. Leger wzruszył ramionami. – A bo ja wiem, po co się tu w ogóle zjawiłem? Chyba chciałem zobaczyć, jak wygląda taki seans. Dowiedzieć się, jak im się udaje robić jeleni z rozumnych, zdawałoby się, ludzi.

– Wielu im wierzy – odparł Capshaw. – Sam widziałem medium, które dokonywało niewiarygodnych rzeczy. Nie wydaje ci się, że nic nie jest przesądzone? A jeśli naprawdę można usłyszeć głosy zza grobu?

– Szczerze wątpię – odrzekł krótko Stephen. – Gdyby tak było, to zmarli mówiliby nam chyba ciekawsze rzeczy od tej papki, jaką karmią nas ci oszuści. I po cholerę ciągle stukaliby w przedmioty? Naprawdę uważasz, że traciliby czas na durne sztuczki?

Capshaw roześmiał się.

– To do ciebie podobne.

– A póki co sądzę, że to media wykorzystują żal żywych, żeby wyciągnąć pieniądze – dodał ponuro St. Leger.

Przyjaciel popatrzył na niego z uwagą. Doszły go wcześniej słuchy, że matka Stephena, lady St. Leger, uczęszczała na seanse słynnego rosyjskiego medium. Wściekłość w jego głosie potwierdziła podejrzenia Capshawa. Starszy brat Stephena zmarł niemal rok wcześniej, a jego matka wciąż go opłakiwała.

– Czasem świadomość, że mogą porozmawiać ze zmarłym, podnosi na duchu bliskich w żałobie – rzekł ostrożnie.

– Na pewno pomaga medium napchać kieszenie – odburknął St. Leger. – A skąd ci się wziął pomysł, że podnosi na duchu? Może właśnie nie pozwala pogodzić się ze stratą i powrócić do życia?

Zamilkł i spojrzał poważnie na przyjaciela.

– Sądziłem, że matka coraz lepiej sobie radzi. Kiedy wróciłem do domu, miałem wrażenie, że odzyskuje równowagę. Postanowiła zabrać Belindę do Londynu – uznałem, że to dobry znak. A potem wpadła nagle w sidła tej Waleńskiej i teraz jest w jeszcze głębszej żałobie. Z początku tłumaczyłem sobie – tak jak ty – że to może złudzenie, ale przynosi ulgę. Co w tym złego, że chodzi na jakieś kretyńskie seanse? Ale Belinda napisała, że z wdzięczności matka podarowała temu medium pierścień ze szmaragdem. Dostała go od ojca! Nigdy wcześniej nie zdejmowała go z palca! Ta kobieta ją wykorzystuje. Dlatego widzisz mnie dziś w Londynie. Widok matki wcale mnie nie uspokoił. Ciągle mówi tylko o tym, co usłyszała od tamtej, powtarza stek wierutnych bzdur, które przełknęła bez namysłu.

Capshaw popatrzył na niego ze współczuciem, ale obaj wiedzieli, że nic nie może poradzić.

– Chciałbym udowodnić, że to oszustka – podjął ze złością Stephen. Natychmiast wspomniał pannę Moreland, wściekłe spojrzenie jej brązowych oczu i wizytówkę, ale odegnał myśl. Nie wypadało mężczyźnie prosić o pomoc kobietę i nie chciał dodatkowo przysparzać matce wstydu. Olivia Moreland sprawiała wrażenie równie oryginalnej, jak reszta jej rodziny.

Przez chwilę szli w milczeniu, w końcu Stephen zapytał z wymuszoną obojętnością:

– Co wiesz o Morelandach?

– Morelandowie? A o kim konkretnie? Masz na myśli tych z Broughton? Szalonych Morelandów?

– Tak.

Capshaw wzruszył ramionami.

– Żadnego z nich nie znam osobiście. Najstarszy studiował w Eton wtedy, co i ja. Ma jakieś dziwaczne imię. Oni wszyscy noszą dziwaczne imiona. Coś z greki czy może łaciny… Broughton ma bzika na punkcie antyku.

– Tyle to i ja wiem.

– Ale ten, który studiował w Eton, to wyjątkowy okaz. Lądował z jednej kabały w drugą. Kręcił się w innym towarzystwie. Wystarczyło tylko posłuchać o jego postępkach. Chyba wołali go Theo. Ale imię miał bardziej efektowne, jakiś Theodosius. Teraz jest podróżnikiem i odkrywcą. Jak nie pływa kajakiem po Amazonce, to spaceruje po arabskiej pustyni.

– To chyba nawet bardziej cudaczne od wyprawy do Ameryki!

Capshaw popatrzył na niego z wyrzutem.

– Co racja, to racja, ty pewnie byś z nim znalazł wspólny język. Gdybyś nie był moim krewnym, to pewnie nigdy byśmy się nie zaprzyjaźnili. Ale studiowałeś parę lat wcześniej niż on. – Zamilkł. – Ma też młodsze rodzeństwo. Dziewczęta to mole książkowe, nie udzielają się towarzysko. No, poza Boginką.

– A kto to taki?

– Jakiś romantyk dał jej ten przydomek, i jakoś tak zostało. Pasowało do niej. To lady Kyria Moreland. Jak któraś może wytrzymać taki pseudonim, to tylko ona. Wysoka, posągowa, ognistorude włosy… Ale dziwne, bo mogła wyjść za każdego, kolejki się na kolanach do niej ustawiały, a ona wszystkich odprawiła z kwitkiem. Ciągle dostaje dużo propozycji, a przecież debiutowała z osiem lat temu.

– Dalej jest wolna? – zapytał zdziwiony Stephen.

– Przecież właśnie mówię. A kobiety opowiadają, że jest najbardziej szalona z całej rodzinki. Mogła zostać księżną, hrabiną. Nawet jakiś królewski syn się o nią ubiegał – zagraniczny, więc oczywiście mu też dała kopa. I ciągle odmawia, bo mówi, że nie chce nic zmieniać w życiu. Podobno nigdy nie zamierza wyjść za mąż.

– Drugiej takiej ze świecą szukać – zauważył Stephen.

– A jej siostra lubi wysadzać różne rzeczy.

– Co ty mówisz?

– Parę lat temu spaliła jakiś budynek w Broughton Park. Był z tego skandalik.

– Ale po co?

– Nie mam pojęcia. Usłyszałem w klubie, że Broughtonówna zaprószyła ogień, ale to nie pierwszy raz, kiedy się jej zabawa wymknęła spod kontroli. A Broughton prawie dostał apopleksji, bo ta komórka była koło jego składu na skorupy garnków.

– Ciekawe – zawiesił głos Stephen. Zastanawiał się, czy to Olivia ma tak szerokie zainteresowania, a może chodziło o jeszcze inną córkę?

– A co cię tak nagle zainteresowali Moreland… – Capshaw rozjaśnił czoło. – Nie mów! Ona była z Morelandów?

– Na to wychodzi – przyznał Stephen.

– Do licha. – Capshaw aż gwizdnął. – Ale czego się można było spodziewać?

– Zgoda. Tylko że w rozmowie wcale się mi nie wydawała dziwna. No, może trochę, ale przede wszystkim bystra i nawet interesująca.

– Interesująca? – Kuzyn zmrużył oczy.

– Ogólnie mówiąc, oczywiście.

– Aha!

Stephen skrzywił się.

– Nie patrz tak. Ona mnie nie pociąga. Mam na głowie inne sprawy, po co mi ambaras z kobietą, a już w ogóle taką z innej parafii. Z jednej strony walka o majątek, z drugiej matka w szponach szarlatanki. Nie szukam rozrywek.

Rozstali się wkrótce. Capshaw zatrzymał dorożkę i pojechał do swojego apartamentu, a St. Leger ruszył na piechotę do rodzinnego domu.

Dom wyglądał przyjemnie, był w stylu georgiańskim, wysoki i wąski. Zbudował go przodek Stephena sto lat wcześniej. Stephen przystanął pod schodami i przyjrzał się ścianom, które kryły jego najsłodsze i najbardziej gorzkie wspomnienia. Tutaj mieszkał, kiedy jako młody człowiek przyjechał do Londynu, zakochał się, a później utracił swoją miłość.

Otrząsnął się z myśli, wszedł po stopniach i otworzył drzwi. Natychmiast pojawił się służący, który wziął od niego płaszcz i kapelusz.

– Mam nadzieję, że przyjemnie spędził pan wieczór, milordzie.

– Nie tak produktywnie, jak bym sobie życzył.

– Lady St. Leger jest w bawialni.

– Nie wychodziły dziś nigdzie?

– Pani oraz panienka Belinda i panienka Pamela wychodziły wcześniej i wróciły całkiem niedawno. Pani prosiła przekazać, że chciałaby pana widzieć, jeśli nie przyjdzie pan zbyt późno.

– Oczywiście – odparł Stephen i skierował się do reprezentacyjnego, błękitno-białego salonu. Od kiedy Roderick otrzymał tytuł, Pamela odnowiła wszystkie pokoje. Stephen wolał poprzedni wystrój, w cieplejszych barwach, które pamiętał z dawnych lat.

Zastał matkę przy fortepianie z Belindą. Grała delikatną arię, a młodsza siostra przewracała strony nut. Na jego nieszczęście w salonie była też Pamela, siedziała na pluszowej sofie wyraźnie znudzona. Ożywiła się, kiedy wszedł, i przybrała swój słynny tajemniczy uśmiech, który niezmiennie zapowiadał mrowie sekretnych przyjemności.

– Stephenie – rzekła aksamitnym głosem – jaka miła niespodzianka!

Położyła miękko dłoń, zapraszając na sofę obok siebie.

– Pamelo – odparł oschle, skinął głową i podszedł do matki przy pianinie. Pochylił się i pocałował ją w policzek.

– Matko, jestem zaskoczony, że widzę cię w domu tak wcześnie.

Lady St. Leger opromieniła go uśmiechem. Była jak zawsze w żałobnej czerni, ale dziś miała brylantowe kolczyki. Twarz wśród białych włosów była wciąż ładna, pomimo lat i dręczącego ją smutku.

– Dzisiaj nie robiono żadnego ważnego balu – odrzekła. – Sezon ma się ku końcowi, a Belinda była zmęczona. Poszłyśmy więc tylko do przyjaciół i zaraz wróciłyśmy do siebie.

Belinda zerwała się żywo sprzed instrumentu, nie dbając, że ponoć miała być zmęczona, i podbiegła przywitać brata. Miała ciemne włosy i podobnie jak on szare oczy, chociaż o ton cieplejsze. Była ładną dziewczyną; inteligentna, ciekawa i zawsze radosna.

– Stephenie! – zawołała i wyciągnęła ramiona, by go uściskać. – Pojedziesz jutro ze mną rankiem na przejażdżkę po parku? Mówiłeś, że może się dasz przekonać. Matka nie chce mnie puścić bez opieki.

Skrzywiła się ze złością, ale oczy się jej śmiały.

– Rankiem? – powtórzył zdziwiony.

– A jak! Wszyscy wtedy jeżdżą.

– Wszyscy, czyli jegomość Damian Hargrove? – zapytała Pamela, rozbawiona.

Belinda zmarszczyła nosek.

– Nie. Pan Hargrove to tylko jeden mój przyjaciel. – Popatrzyła na brata. – Proszę, Stephenie, zgódź się!

– Oczywiście, że się zgadzam. Tylko czy tobie się uda tak wcześnie wstać…

– Uda – odparła urażona.

Teraz i lady St. Leger podniosła się zza fortepianu, wzięła syna za rękę i zaprowadziła na kanapę naprzeciwko sofy Pameli. Usiadła przy z nim rozpromieniona, wciąż trzymając jego dłoń.

Stephen uśmiechnął się do matki i zapytał jak najdelikatniej:

– Kogo dzisiaj odwiedziłyście?

Miał swoje podejrzenia.

– Madame Waleńską. I jej córkę oraz pana Babingtona, oczywiście. – Howard Babington udzielił obu paniom gościny na czas ich pobytu w Londynie. – Jaki to był przyjemny wieczór!

Uśmiechała się z taką radością, że Stephen zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem Capshaw aby nie miał racji. Może wiara w te brednie naprawdę daje jej wytchnienie? – pomyślał. Była już prawie rok w żałobie po śmierci starszego syna. Stephen musiał przed powrotem uregulować sprawy w Stanach Zjednoczonych, więc przybył dopiero po czterech miesiącach, żeby przejąć obowiązki spadkobiercy. Matka była nadal w otchłani rozpaczy. Nawet pomoc rosyjskiego medium wydała mu się nie do pogardzenia. Wkrótce i tak mieli wrócić do rodzinnej posiadłości, a madame Waleńska – zostać w Londynie. Jak Bóg da, to do następnego sezonu matka zapomni o jej istnieniu.

– Wydarzyła się najcudowniejsza rzecz – przerwała jego rozmyślania lady St. Leger w wielkim uniesieniu. – Madame nawiązała kontakt z Roddym.

– Słucham? – popatrzył po niej Stephen i rzucił przez ramię spojrzenie na Pamelę, wdowę po Rodericku.

Pamela skinęła głową.

– Duch wystukał imię Roddy.

– A widzisz? – wytknęła mu niedowiarstwo matka. – Nie St. Leger ani nawet Roderick. Prawie nikt nie wiedział, że od oseska mówiłam na niego Roddy. To znaczy, że to naprawdę on!

– Na pewno mówiłaś o nim Roddy przy Waleńskiej – nie pohamował się Stephen.

Lady St. Leger prychnęła z dezaprobatą.

– Stephenie, jesteś taki podejrzliwy. Jakie to ma znaczenie, czy madame Waleńska zna to zdrobnienie? Przecież to dusza je wystukała.

– No tak. – Stephen zrezygnował z dalszej dyskusji. Dla matki i tak Waleńska była pępkiem świata.

– Po raz pierwszy sam z nami mówił, chociaż wódz Czmychający Jeleń wspominał, że Roderick ma się dobrze. – W oczach lady St. Leger zakręciły się łzy. – Wyobrażasz sobie, jak się ucieszyłam?

– Tak.

– Ale też było mi smutno, bo wkrótce opuszczamy Londyn. Szkoda, że akurat teraz Roderick się pojawił.

– Prawda, że to pech? – odparł szorstko Stephen.

– Powiedziałam madame i ona też żałowała. Była wyczerpana, jak zawsze po nawiedzeniu, ale była tak miła, że została z nami i długo rozmawiałyśmy. Jest całkiem przekonana, że Roderick pragnie z nami więcej rozmawiać. Czuła jego zapał. Tylko kiedy dusze dopiero wchodzą w zaświaty, są jeszcze bardzo słabe, ale jest pewna, że to niedługo nastąpi.

Stephen świetnie rozumiał, dlaczego brat pojawił się właśnie w tym momencie. Szkoda było madame tracić tak szczodrą klientkę. Ugryzł się jednak w język. Matka i tak by mu nie uwierzyła, a tylko by ją dotknął.

– Pytała, czy nie zostalibyśmy w Londynie, ale musiałam odmówić. Specjalnie przyjechałeś, żeby nas zawieźć do Blackhope, a przecież nie możesz tu siedzieć z założonymi rękami, kiedy jest tyle pracy w majątku. I sezon też się już kończy. Ale mam cudowne wieści. Pomyślałam, że chociaż my musimy jechać, to nie znaczy, że nie mogę widywać madame. Może przecież jechać z nami!

Lady St. Leger promieniała. Stephen spochmurniał.

– Co takiego? Zaprosiłaś ją do nas? – pytał wzburzony.

Matka kiwała uradowana głową.

– Tak. Ale nie samą, jej córka i pan Babington też będą. Nie mogłam im odmówić, bo on był taki dla nas dobry i bez końca przyjmował nas u siebie. Aż się dziwię, że wcześniej o tym nie pomyślałam.

Stephen zacisnął zęby, bo zabrakło mu słów. Zastanawiał się, czy pomysł wizyty przyszedł do głowy najpierw matce, czy też madame Waleńskiej.

– Jestem przekonana, że madame Waleńska może rozmawiać z zaświatami równie dobrze w Blackhope, co tu w Londynie – podjęła lady St. Leger. – Kiedy opowiedziałam jej o domu, była w siódmym niebie. Twierdzi, że dom z taką historią jest świetnym miejscem na seanse. Nie wpadłam na to, ale to chyba rozsądne.

Spojrzała na Stephena przepraszająco.

– Wiem, że powinnam była najpierw ciebie zapytać, kochanie. Posiadłość jest teraz twoją własnością. Ale na pewno nie masz nic przeciwko, żebym zapraszała przyjaciół?

– Na pewno nie będę ci tego zabraniał.

Stephen czułby się co najmniej niezręcznie, gdyby mówił matce, kogo jej wolno zapraszać do wspólnego majątku.

Spojrzał na Pamelę, która przyglądała mu się z nikłym uśmiechem na ustach. Chwilami miewał wrażenie, że Pamela specjalnie podjudza matkę do wiary w niestworzone rzeczy, żeby tylko go rozjuszyć. Razem z matką rozwodziła się o Waleńskiej i jej duszach, ale jakoś nie był przekonany, czy sama w nie wierzyła. Ufała swojej głowie, a nie sercu, co udowodniła już przed laty, wychodząc za Rodericka. Może lubiła go na swój sposób, ale na pewno nie kochała go na tyle, by jak matka pogrążyć się w czarnej rozpaczy po jego śmierci. Choć owdowiała, więcej cierpienia przysporzyła jej wiadomość, że z całego majątku odziedziczyła zaledwie wdowią pensję. Stephen był przekonany, że Pamela ma zbyt zimne serce, żeby tak zabiegać o kontakt z Roddym.

Lady St. Leger pogłaskała jego rękę.

– Wiem, że jesteś dobrym dzieckiem, tak samo jak Roddy. Na pewno nie będą ci przeszkadzać, przecież ciągle siedzisz w swoim gabinecie albo jeździsz po majątku za sprawami. Nawet nie zauważysz, że mamy gości.

Stephen liczył na to skrycie, ale zapytał jedynie:

– Na jak długo się zapowiedzieli?

– Nie pytałam ich przecież o datę. Nawet nie wiem, co z tego wyjdzie. Troje gości nie nadweręży wszak rezerw Blackhope.

– Na pewno nie.

Zamilkł. Nie przychodziła mu żadna myśl, którą mógłby się na ten temat podzielić z matką i jej nie urazić. Życie było dla niego znacznie łatwiejsze, kiedy musiał się tylko martwić wydobyciem srebra.

Odkaszlnął.

– W takim razie pewnie będziemy niedługo się zbierać?

– Tak, im szybciej, tym lepiej. Muszę przygotować dom na odwiedziny.

Zostawił matkę, którą zaprzątała teraz tylko myśl o gościach, i poszedł do siebie. Przy schodach zatrzymał go odgłos cichych kroków za plecami.

– Stephenie! – usłyszał głos Pameli. Odwrócił się z ociąganiem.

– Słucham? – zapytał uprzejmie.

Mijające lata niewiele zmieniły Pamelę. Złotowłosa i smukła, nadal mogła uchodzić za idealnie piękną. Podeszła do niego swoim zwyczajem powoli, jakby pewna, że zaczeka na nią każdy mężczyzna. Podobnie szła przez życie – zdecydowana i spokojna, pewna, że sprawy potoczą się po jej myśli. Nie miała powodów myśleć inaczej, rzadko kiedy cokolwiek jej nie wychodziło.

– Czy naprawdę musisz zawsze uciekać? – zapytała prawie szeptem. – Chciałam tylko z tobą porozmawiać.

– Tylko o czym? O tych idiotyzmach, do których namawiasz moją matkę?

– Idiotyzmach? – Pamela uniosła przewrotnie brew. – Lady Eleanor byłaby wstrząśnięta.

– Ale ty, jak widzę, nie jesteś – zripostował. – Więc po co, u licha, latasz na te seanse?

– Mnie po prostu nie dziwi, co ty o nich myślisz – wyjaśniła. – Wszyscy dobrze znamy twoje zdanie, nawet twoja matka, choć się do tego nie przyzna. Ale to nie znaczy wcale, że się z nim zgadzam.

Stephen skrzywił się z niechęcią i chciał odejść.

– Dlaczego się ode mnie odwracasz? – zapytała. Uśmiechnęła się znacząco. – Kiedyś lubiłeś być przy mnie.

– To było dawno.

Pamela podeszła i stanęła na schodach o stopień niżej. Położyła rękę na jego piersi i chabrowymi oczyma popatrzyła mu prosto w oczy.

– Żałuję, że sprawy między nami potoczyły się tak niezręcznie.

– I tak się będą toczyły dalej. – Wziął ją za nadgarstek i odsunął jej rękę. – Sama tego chciałaś. Jesteś żoną mojego brata.

– Jestem wdową po nim – poprawiła go miękko.

– Na to samo wychodzi.

Odwrócił się i wszedł na górę, nie oglądając się za siebie.

Sen nie przychodził tej nocy łatwo, mimo że Stephen opróżnił lampkę brandy, przemierzając sypialnię z kąta w kąt. Ciągle wracał do myśli o bezdusznych machinacjach medium i drobnej kobiecie o brązowych oczach, która rozpaliła jego wyobraźnię.

Długo wpatrywał się w ciemność, przewracał w pościeli, otwierał i zamykał oczy, aż wreszcie ogarnął go sen.

W powietrzu unosił się zapach dymu i krwi, mury zamku rozbrzmiewały brzękiem żelaza, echem krzyków rannych i umierających.

Mrugał nieustannie, dym gryzł w oczy, pot zalewał mu twarz. Nie starczyło czasu na więcej, zdążył tylko wdziać kolczugę i chwycić za miecz.

Był u stóp kamiennych schodów, wycofywał się na górę, do wieży. Tylko tam mógł obronić panią tego zamku. Jego ukochaną.

Zasłaniał ją własną piersią, została przy nim, nie umknęła do bezpiecznego donżonu. Mogła już ryglować ciężką furtę, ale wolała służyć mu sztyletem.

Serce ścisnęło mu się z miłości – i strachu.

– Ruszaj! – zawołał. – Zamknij się w wieży!

– Nie zostawię cię – odparła głosem spokojnym i pewnym jak srebro i stal.

Z mieczem w dłoni dawał odpór atakującym z dołu. Tylko dwóch mogło stać na wąskich, nagich schodach. Dwaj jeszcze próbowali wspinać się z boku, któryś się nawet zamachnął, ale tylko uderzył go boleśnie płazem w goleń. Kopniakiem zgruchotał jednemu szczękę, drugi stracił dłoń od ciosu mieczem. Lady Alys pozbyła się kolejnego, cisnąwszy mu w twarz ciężki pogrzebacz. Padł jak rażony piorunem, ale niestety stracili pogrzebacz.

Ręka mu mdlała, ale wciąż walczył. Wiedział, że będzie walczył, póki go nie powalą, a nawet wtedy nie przestanie. Byli zgubieni, ale on się nie poddał. Tyle mu tylko zostało z nadziei.

Stephen otworzył oczy i usiadł z jękiem na łóżku. Był cały spocony, włosy oblepiały mu twarz. Ręka go jeszcze bolała, oczy piekły od dymu i potu.

– Jasna cholera! – przeklął. – Co to było, u licha?

ROZDZIAŁ DRUGI

Olivia Moreland oparła się na miękkich poduchach w powozie, ale kręgosłup miała ze złości prosty jak struna. Co za tupet! – pomyślała i pokręciła z oburzeniem głową.

– Szaleni Morelandowie, doprawdy! – mruknęła.

Przez całe życie musiała tego wysłuchiwać i miała już dość. Nie miała żadnego poczucia, że jej rodzina jest szalona. To raczej inni byli snobami i mieli klapki na oczach.

Co prawda, dziadkowie mogli się wydawać trochę dziwni – przyznała w duchu sprawiedliwie Olivia. Babcia była przekonana, że ma dar jasnowidzenia, a dziadek był obsesyjnie przywiązany do najbardziej dziwacznych teorii medycyny. Ale ojciec pasjonował się po prostu antykiem, a stryj był wrażliwym, odrobinę nieśmiałym mężczyzną, który uwielbiał historię, a nie ufał obcym. To już wcale nie wydawało się jej dziwne. Ciocia Penelopa była śpiewaczką operową i występowała w całej Europie, na co towarzystwo reagowało, jakby zesłano ją do kolonii karnej.

Jedyny problem tkwił w tym, że jej rodzina myślała i zachowywała się trochę inaczej niż reszta z wyższych sfer. Za największy grzech poczytywano matce Olivii, że pochodziła z drobnoszlacheckiej rodziny, a nie z arystokratycznego rodu. Sama Olivia podejrzewała, że wynikało to z czystej zazdrości. Jej matce udało się zdobyć serce pierwszorzędnego kawalera, którego na próżno starały się usidlić utytułowane debiutantki. Spotkanie i ślub rodziców były dla Olivii czarującą historią miłosną.

Wraz z majątkiem dziadka ojciec odziedziczył fabrykę. Matka, zaangażowana działaczka społeczna, jakimś cudem przedarła się przez kordon gryzipiórków i wparowała na spotkanie zarządu, domagając się poprawy haniebnych warunków pracy. Rządca chciał ją z miejsca wyrzucić za drzwi, ale książę go powstrzymał i dał jej dojść do słowa. Nim minęło popołudnie, on także szczerze bolał nad ciężką dolą robotników i nie mniej szczerze pokochał rudowłosą i ognistą reformatorkę. Ona odwzajemniła uczucie, wznosząc się ponad niechęć do możnych i dobrze urodzonych. Pobrali się dwa miesiące później, ku niezadowoleniu księżnej wdowy i całej śmietanki towarzyskiej.

Matka Olivii wyznawała zdecydowane poglądy na rolę kobiety w społeczeństwie, a jej przekonania o edukacji były tak samo niecodzienne. Siedmioro jej dzieci zdobywało wiedzę u wybranych przez nią nauczycieli i pod jej czujnym okiem. Dziewczęta uczyły się na równi z chłopcami i mogły zgłębiać każdą dziedzinę, która je zaciekawiła. Ojciec wymógł jedynie, żeby wszyscy opanowali klasyczne podstawy i poznali grekę, łacinę oraz historię starożytną. W konsekwencji cała siódemka była świetnie wykształcona i niezależna. I dlatego też przylgnęło do nich miano dziwaków. Nie wyznając bezkrytycznie ograniczeń narzuconych przez struktury społeczne, każdy z nich szedł własną ścieżką.

Theo, książęcy dziedzic, dał się porwać pasji do podróży do najdalszych zakątków globu, a jego bliźniaczka Thisbe zgłębiała nauki ścisłe, prowadziła eksperymentalne badania i publikowała swoje odkrycia w naukowych periodykach. Co prawda, podczas zgłębiania przez Thisbe właściwości materiałów wybuchowych eksplodowała szopa, a przy innych okazjach spłonęły dwa inne budynki, ale nauka wymaga poświęceń, a nikomu nie stała się krzywda. Olivia była oburzona, że ograniczeni intelektualnie próbowali przypiąć siostrze łatkę piromanki.

Młodsi bliźniacy, Aleksander i Constantine, pakowali się ciągle w różne tarapaty, ale to całkiem naturalne dla bystrych i ciekawych świata chłopców. Wprawdzie irytowało, kiedy nie dzwonił budzik, bo chłopcy postanowili sprawdzić, jak działa, a matka nie mogła im wybaczyć, że całkiem zniszczyli posadzkę z kararyjskiego marmuru, bo uznali, że zbudują w oranżerii maszynę parową. Księżna wytknęła im, że bardziej odpowiednim miejscem byłby budynek gospodarczy. Za incydent z balonem na gorące powietrze Olivia winiła już całkowicie właściciela balonu. Kto przy zdrowych zmysłach zostawia dwunastoletnich chłopców samych obok balonowego kosza? A przecież udało się ściągnąć go na ziemię przy minimalnych stratach.

W oczach towarzystwa szaleństwo Kyrii zasadzało się na tym, że nie chciała męża. A Reed? Kto by go posądził o szaleństwo? Był z nich wszystkich najrozsądniejszy, do niego zawsze zwracali się w potrzebie, kiedy trzeba było doprowadzić sprawy do porządku. Dbał o finanse, dzierżył pewną ręką ster na niespokojnych wodach ekstrawagancji i prowadził rodzinny okręt bezpiecznym kursem.

Olivia wiedziała już dobrze, że wielu uznaje jej profesję za dziwną. Niejeden uznawał, że dziwny jest sam fakt posiadania profesji przez kobietę! Olivię od dziecka intrygowała możliwość porozumiewania się z zaświatami. Z przestrachem i fascynacją przysłuchiwała się opowieściom babki o jej darze jasnowidzenia. Babka sądziła, że Olivia mogła odziedziczyć po niej szósty zmysł. Olivii trudno w to było uwierzyć, ale pragnęła dowiedzieć się więcej. Nie rozumiała, dlaczego nie miałaby przyłożyć naukowych narzędzi do zgłębiania tej ulotnej dziedziny. Znała dokonania badaczy, którzy podobnie jak ona interesowali się nawiązywaniem kontaktu ze zmarłymi, ale w jej przekonaniu niepotrzebnie ignorowali przesłanki wskazujące na oszustwo i nazbyt usilnie poszukiwali dowodów życia pozagrobowego.

Nie, podsumowała Olivia, Morelandom nie można niczego zarzucić.

Powóz zatrzymał się właśnie przed siedzibą rodu, wielkim Broughton House. Wysiadła i po schodkach podeszła do drzwi.

Zaraz w środku powitali ją dwaj bracia bliźniacy, którzy akurat na zmianę skakali ze schodów na marmurową posadzkę w czarno-białą szachownicę.

– Cześć! – zawołał radośnie Aleksander i pochylił się, by przestawić znacznik na miejsce lądowania brata. Następnie popędził na ten sam stopień, żeby samemu spróbować.

Constantine pomachał do niej radośnie i pobiegł po srebrny świecznik, żeby oznaczyć nim postępy brata.

– Może byście uważali? – zasugerowała Olivia spokojnie. – Możecie rozbić głowy na tym kamieniu.

– Przecież nie skaczemy na główkę – odparł surowo Con.

Olivia musiała przyznać, że bliźniacy są na pewno wybitnymi zawodnikami w skakaniu ze schodów. Zajmowali się tym, odkąd nauczyli się chodzić.

– Co mierzycie?

– Jak daleko się ślizgamy. Nie da się dokładnie zmierzyć długości skoku, bo zawsze się ślizga. Próbowaliśmy odliczać poślizg, ale to do niczego.

– Czasem się ślizgasz daleko, a czasem w ogóle – dodał Aleks. – Skaczę, Con!

Wyskoczył, zakończył ślizgiem, ale zatrzymał się przed znacznikiem brata.

– Psiakość!

– Zachowuj się, Aleks – upomniała go Olivia.

– No to pomyśleliśmy, że zobaczymy, czyj ślizg będzie najdłuższy – dokończył Con.

– Rozumiem. – Olivia była przyzwyczajona do rywalizacji między braćmi. Starsi bracia, Theo i Reed, byli podobni, tyle że Theo prawie zawsze wygrywał z Reedem, ponieważ był całe dwa lata starszy. – Ale dlaczego jeszcze nie śpicie?

Matka co prawda wierzyła w wolność, ale wierzyła też w zdrowie i jej dzieci, póki nie podrosły, kładły się spać o wyznaczonej porze.

– A gdzie pan Thorndike?

– Ach, on? – Aleks wzruszył ramionami. – Śpi sobie.

Bliźniacy uważali sen za stratę czasu i mieli niespożyte pokłady sił.

– Na pewno go wykończyliście – odparła Olivia – ale to nie tłumaczy, dlaczego jesteście na nogach. Od godziny powinniście być w łóżkach.

Con wyszczerzył zęby.

– Mamy pozwolenie. Thisbe zabierze nas na lekcje astronomii, tylko czekamy jeszcze na Desmonda. – Desmond, mąż Thisbe, też był naukowcem. – Prowadzi właśnie eksperyment i przyjdzie dopiero po dziesiątej.

– Tu jesteście – zawołała Thisbe i weszła do holu. – A mieliście uczyć się na górze łaciny.

Con się skrzywił.

– Zasypiam nad nią. Nie cierpię łaciny.

– Nie wymigasz się. Papa się nie da ubłagać. A poza tym, jeśli chcesz być biologiem, łacinę musisz mieć w małym palcu. Albo lekarzem – dodała i spojrzała na Aleksandra.

– A tymczasem, jeśli chcecie dożyć dziesiątej trzydzieści – odezwał się rozbawiony głos z galerii – polecam, żebyście złapali waszego boa dusiciela.

Na górze ukazała się Kyria w eleganckiej szmaragdowej kreacji, współgrającej barwnie z kaskadą falujących ognistych włosów.

– Kiedy wychodziłam od siebie, pełzł właśnie do wejścia dla służby – mówiła dalej, wchodząc na schody. – Wiecie, co kucharka z nim zrobi w kuchni?

Chłopcy popatrzyli po sobie ze strachem i popędzili w stronę kuchni. Czuli zrozumiały respekt dla kucharki i jej ciężkiego tasaka. Ostatnio wygrażała, że nie zawaha się go użyć wobec następnego piekielnego gada, jaki się do kuchni zakradnie.

– Cześć, Thisbe, jak się masz, Liv? Wychodziłaś dziś wieczorem? – Kyria zerknęła na czepek Olivii.

– Tak, a skąd… Oj! – Olivia uzmysłowiła sobie, że jest nadal w płaszczu. Spojrzała na służącego, który jej nie odstępował, gotów wziąć okrycie. – Wybacz, Chambers, zaaferowałam się.

– Nic nie szkodzi… panienko. – Służący był u nich od niedawna i z trudem przychodziło mu respektowanie życzenia Olivii, by nie tytułować jej milady jak inne arystokratki.

Olivia podała mu płaszcz i czepek i wróciła do sióstr. Chociaż Kyria zstąpiła już na posadzkę holu, i tak górowała nad młodszą siostrą prawie o głowę. Tak samo smukła Thisbe. Jedynie siłą przyzwyczajenia Olivia umiała się z tym pogodzić. Ona jedna w całej rodzinie była niewysoka, może z wyjątkiem stryjecznego dziadka Bellarda.

– Dokąd cię niesie? – zapytała Kyrię, która trzymała na ramieniu wytworną pelerynę.

– Wieczorek u lady Westerfield – odparła Kyria z ciężkim westchnieniem. – Będzie piekielnie nudno, ale nic lepszego na dziś nie mam. Już prawie po sezonie.

– Ojej, co ty ze sobą zrobisz? – zatroskała się Thisbe.

– Thisbe, moja droga – odrzekła Kyria – naprawdę nie trzeba się bawić probówkami, żeby cieszyć się życiem.

– Oczywiście, że nie, ale przy twoich talentach…

Siostry toczyły tę batalię – czy, jak sobie matka życzyła, dyskusję – już od lat. Niełatwo było się porozumieć trzeźwej Thisbe i ekstrawaganckiej, błyszczącej w towarzystwie Kyrii. Olivia szybko ucięła temat.

– Kyrio?

– Tak, kochanie? – Kyria lubiła się przekomarzać z Thisbe, ale wiedziała dobrze, jak bardzo Olivia nie cierpi kłótni w rodzinie.

– Znasz może… może poznałaś kiedyś lorda St. Legera?

– Chodzi o tego nowego czy o Rodericka?

– Raczej nowego. A kto to Roderick?

– Był lordem, ale zginął jakiś rok temu. O ile pamiętam, wypadek podczas polowania.

– Ten nie był duchem.

– Spotkałaś go? Tego wieczoru? – Kyria się nagle ożywiła. – Przystojny jest?

– Chyba można tak powiedzieć. Ma niesamowite szare oczy. Powiedziałabym, że są srebrne, gdybym lubiła tandetną poetykę.

– Rozumiem. – Kyria zamyśliła się na moment. – Nie za wiele o nim wiem. Na oczy go nie widziałam. Wrócił do kraju, kiedy usłyszał o śmierci brata, ale od tamtej pory nie wyściubił nosa z majątku. Chodzą rozmaite plotki, bo jest nie do pogardzenia; kawaler z tytułem i majątkiem. Ponoć parę lat mieszkał w Stanach Zjednoczonych i zbił fortunę. Nawet nie doszło mnie, że jest w Londynie. Jak się poznaliście?

– Byliśmy na jednym seansie spirytystycznym.

– On z tych? – skrzywiła się Thisbe.

– Nie. Ani trochę w bujdy nie wierzy. Nawet nie wiem, po co tam przyszedł, ale wziął mnie za wspólniczkę medium! – Głos jej zadrżał z oburzenia na nowo.

– Nie! Jak to było?

– Chciałam podejść do skrzyni tej staruchy i pokazać wszystkim obrazek, który udaje zjawę. Ale wtedy on mnie złapał i wszystko zepsuł.

– Złapał cię?

– Tak, za rękę. Myślał, że sama chcę udawać zjawę. Zrobiło się zamieszanie i wyrzucili nas oboje.

Kyria roześmiała się perliście.

– Ale to musiała być scena! Żałuję, że mnie nie było.

– Tak. Ale rzecz w tym… – zawiesiła głos, a siostry pochyliły się z uwagą.

– Rzecz w tym…? – zaciekawiła się Thisbe, a Kyria wzięła Olivię pod ramię i zaprowadziła na ławę. Wezwała służącego, podała mu pelerynę i odprawiła, siadając obok Olivii, a Thisbe przycupnęła z przeciwnej strony.

– Co cię trapi? – zapytała Kyria kojącym głosem. – Czyżbyś… czy on wzbudził twoje zainteresowanie?

– Kyrio! – zdenerwowała się Olivia. – Nic podobnego! Jak możesz? Dopiero go poznałam!

– Bywa, że wcale nie trzeba na to czasu – zauważyła zawsze rozważna Thisbe.

– Rzecz w tym, że jak mnie złapał za nadgarstek, przeszedł mnie dreszcz. Nawet krzyknęłam z zaskoczenia, no i ze strachu.

– My też byśmy się bały – zapewniła ją Kyria.

– A wtedy ktoś zapalił lampę i zobaczyłam, kto to był. Nawet go nie znałam i patrzył na mnie groźnie, a od razu przestałam się bać.

– Pewnie się ucieszyłaś, że to dżentelmen, a nie żaden duch. Często najbardziej się boimy nieznanego – dodała sentencjonalnie Thisbe.

– To nie tylko to. Poczułam się najdziwniej w życiu. Takie łaskotanie biegło mi po ręce, przez chwilę miałam wrażenie… i nawet nie wiem, jak je nazwać. To szaleństwo, ale czułam, że go znam. A wiedziałam, że się nigdy nie spotkaliśmy. A potem mnie zdenerwował i wrażenie prysło. Tylko że ciągle nie wiem, co myśleć o tej jednej chwili.

Starsze siostry milczały, po czym odezwała się Thisbe.

– To chemia – odparła.

– Słucham?

– Chwila zauroczenia. To chemiczna reakcja, jestem przekonana. Pamiętam, kiedy poznałam Desmonda. Byłam taka podniecona i dreszcze mi chodziły po plecach, jak tylko na mnie spojrzał. A kiedy położył mi rękę na ramieniu, to poczułam ten dotyk całym ciałem. Chemia.

– Nie! Nie zamierzam za niego wychodzić! – zaoponowała żarliwie Olivia. – Mówiłam, że go prawie nie znam. Poza tym go nie cierpię, bo mi zrujnował okazję zdemaskowania tej wstrętnej Terhune. A o nas powiedział mi w twarz, szaleni Morelandowie.

– O nie! – Zielone oczy Kyrii zapałały gniewem.

Tylko Thisbe zachowała stoicki spokój.

– Wszyscy ci ograniczeni tak o nas mówią. Nawet mi ich szkoda.

– A mnie wcale – odparła Kyria. – I walę im prosto z mostu. A jeśli ten St. Leger jest z tej samej parafii, to już lepiej o nim zapomnij.

Wzięła Olivię za rękę.

– Chodź ze mną na wieczorek, Livie. Poszukamy kogoś, kto będzie ciebie godny. A w każdym razie na tyle, na ile mężczyzna jest w stanie.

Olivia uśmiechnęła się blado.

– Nie, dzięki, Kyrio. Nie dbam o St. Legera ani kogokolwiek innego. Dobrze mi tak, jak jest. Przy moim trybie życia mężczyzna by tylko przeszkadzał. – Spojrzała z czułością na Thisbe. – Drugiego Desmonda ze świecą szukać. Takich, co szanują swobodę poglądów i zainteresowania kobiety, może więcej wcale nie ma.

Westchnęła bezwiednie.

Kyria jej zawtórowała, ale zaraz wzięła się w garść i uśmiechnęła olśniewająco.

– Dlatego ja w ogóle nie chcę męża. Ale zabawić się możemy, prawda? Chodź ze mną, proszę.

Olivia jednak pokręciła głową.

– Nie, jestem trochę zmęczona. A jutro mnie czeka praca. Mam zaległości w korespondencji… – umilkła. – Boję się, że już mi się nie uda zdemaskować tej szarlatanki, Terhune. Ale mam też inne plany.

– Oczywiście. – Thisbe poklepała dłoń młodszej siostry, a Kyria przyjęła odmowę wzruszeniem ramion. Chociaż Olivia jak lwica broniła swoich bliskich i własnych przekonań, w głębi duszy była nieśmiałą istotą i czuła się w tłumie całkiem nie na miejscu. Kyria dobrze wiedziała, że gdyby ją na siłę wyciągnęła z domu, tym więcej byłaby u lady Westerfield zdenerwowana, a po wszystkim śmiertelnie znudzona.

Kiedy jej piękna starsza siostra szykowała się do wyjścia, Olivia nie odrywała od niej wzroku. Potem odwróciła się do Thisbe, ale w tym samym momencie do holu wpadli bliźniacy w towarzystwie Desmonda, przystojnego i tchnącego spokojem, który jak zawsze sprawiał wrażenie nieco roztargnionego.

– Złapaliśmy węża na czas – oznajmił z dumą Con. – Kucharka nawet go nie zauważyła.

– A w kuchni spotkaliśmy Desmonda – dodał Aleks, wypychając go na pierwszy plan. – Już czas, prawda, Thisbe?

– Czas? Na co? – zadumał się Desmond, bo już dawno wyleciało mu z głowy, że obiecał im oglądanie gwiazd. Bliźniacy raz, dwa mu przypomnieli i pomysł znowu mu przypadł do gustu.

– Mamy na to wspaniałą noc – zauważył. – Wyjątkowo przejrzyste powietrze. Gdzie wasz teleskop?

Chłopcy byli przygotowani i szybko wyciągnęli teleskop spod schodów, gdzie był bezpieczny podczas zawodów w skakaniu. Mieli też koc, latarnię i owoce na przekąskę. Zapraszali Olivię, ale choć zwykle by chętnie przystała na piknik nocą, tym razem wymówiła się zmęczeniem po wydarzeniach wieczoru.

Gdyby zapytać ją wprost, przyznałaby, że nie była nawet tak bardzo zmęczona, jak pragnęła pobyć sama. Chciała dojść do ładu z wrażeniami i myślami. Uczucie, jakiego doświadczyła, patrząc w oczy lorda St. Legera, było tak niezwykłe. I choć była przeświadczona, że nie miało nic wspólnego z emocjonalnym czy chemicznym pociągiem do niego – jak sądziły siostry – nie umiała swojego drżenia w żaden sposób wytłumaczyć.

Poszła więc do siebie na górę, przebrała się w koszulę nocną z jedwabnej satyny i rozczesała długie włosy. Jak zwykle obyła się bez pomocy pokojówki, lubiła nosić włosy w praktycznym uczesaniu. Zwykle upinała zwyczajny niski kok. Podobnie wolała proste ubrania, gorsety zapinane z przodu i bez wielorybich fiszbinów, które trzeba było ściągać na siłę. Podobnie jak siostry zgadzała się z matką, że niedorzecznie jest się męczyć w niewygodnych i niezdrowych gorsetach tylko po to, żeby udawać, że się ma osiemnaście cali w talii. Dzięki temu Olivia nie potrzebowała też asysty, kiedy się rozbierała. Trzymanie osobistej służącej nie tylko uważała za niepotrzebną rozrzutność, ale też okropną uciążliwość. Wolała być sama ze swoimi myślami, zamiast słuchać trajkotania pokojówki.

Rozczesywanie włosów zazwyczaj ją odprężało, ale tym razem nawet to nie pomogło się jej skoncentrować. Była bardzo rozkojarzona, kilka razy podnosiła się i niespokojnie przemierzała pokój. Nie umiała rozszyfrować swoich uczuć na widok St. Legera i zarazem irytowało ją, że sama nadaje tej sprawie niepotrzebne znaczenie. Wymyślała cięte odpowiedzi na jego słowa, zastanawiała się, czy nie powinna się była tu czy tam inaczej zachować. Sporo czasu minęło, nim uspokoiła się i mogła położyć, a i potem długo nie mogła zasnąć. To też jego wina! – myślała ze złością, a sen nadal jej umykał. Chciałaby go spotkać choćby po to, żeby mu powiedzieć, co o nim myśli.

Noc miała niespokojną, a wstała wcześnie. Przy śniadaniu towarzyszył jej tylko stryjeczny dziadek Bellard, który ucieszył się na jej widok. Choć raczej milczek, Olivia była jego ulubioną krewną i nie mógł się nacieszyć nowym nabytkiem, więc opowiadał jej podekscytowany o kolekcji angielskich i francuskich ołowianych żołnierzyków odwzorowujących wojska Wellingtona i Napoleona pod Waterloo ze wszystkimi detalami, szamerunkami i epoletami. Stryjeczny dziadek był maniakiem historii, a szczególnie lubował się w rekonstrukcjach słynnych bitew. Na drugim piętrze wielkiego domostwa, nieopodal pokoju dziecinnego, wielkie pomieszczenie mieściło stoły, na których ustawił sceny wielu z najsłynniejszych bitew, jak wiktoria Nelsona pod Trafalgarem – brytyjskie, francuskie i hiszpańskie okręty na szklanej tafli morza – czy zwycięstwo Churchilla pod Blenheim.

Bellard był szczupłym i zwykle zgarbionym człowiekiem, co weszło mu w nawyk od nieustannego ślęczenia nad książkami i makietami. Miał skłonność do przeziębień i prawie nie ściągał z siwej głowy ciepłego filcowego beretu, bo wciąż przesiadywał na przewiewnym poddaszu. Garbaty nos nadawał mu ptasi wygląd, ale niezwykle ciepły uśmiech zdradzał jego serdeczną naturę. Dla stryjecznych wnucząt był ukochanym stryjecznym dziadkiem Bellardem.

Olivia po śniadaniu poszła z nim na górę i pomogła mu rozpakować ołowiane figurki, a potem wyszła z domu w brązowym czepku pod kolor sukienki o nadzwyczaj surowym kroju. Jedynie skromna turniura i opadający z niej marszczony materiał miały w sobie cień frywolności. Za całą biżuterię miała niewielki złoty zegarek w formie medalionu.

Książęcy powóz zabrał ją, jak co rano, pod całkiem zwykły budynek, gdzie kilka przedsiębiorstw prowadziło biura. Olivia weszła po schodach na piętro, gdzie na drzwiach widniał ten sam dyskretny napis, co na jej wizytówce.

– Dzień dobry, Tom – przywitała się z asystentem, wkładając klucz w zamek.

Jasnowłosy Tom Quick czekał przy drzwiach. Podniósł się na jej widok z uśmiechem i zamknął książkę.

– Dzień dobry, panienko. Jak się panienka miewa tego cudownego poranka?

– Dziękuję. Widzę, że ty jesteś w szampańskim humorze.

– Proszę mi wierzyć, że mam czyste sumienie.

Tom skorzystał z pomocy jej brata, Reeda. Kilka lat wcześniej próbował ukraść mu portfel. Reed zwrócił uwagę na jego inteligencję i zamiast oddać Toma w ręce władz, zajął się jego wykształceniem. Za radą brata Olivia zatrudniła go w charakterze sekretarza i ani razu tego nie pożałowała. Nikt, nawet sam Tom, nie znał jego prawdziwego nazwiska ani nawet wieku. Pseudonim Quick przylgnął do niego, ponieważ był wyjątkowo zdolnym doliniarzem i z niespotykaną zwinnością opróżniał kieszenie ofiar. Olivia sądziła, że ma niecałe osiemnaście lat, ale był przy tym nad wiek dojrzały z powodu wyjątkowo ciężkich przejść. Był oddany i lojalny i nie zgodził się odejść, choć bez dwóch zdań zarabiałby znacznie lepiej w większej firmie. Podejrzewała też, że w przekonaniu Reeda, a także Toma, nie tylko miał pełnić obowiązki sekretarza, ale też dbać o jej bezpieczeństwo.

– Jak poszło wczoraj wieczorem? – zapytał Olivię, kiedy oboje weszli do biura.

Tom obszedł okna i podniósł story, a Olivia usiadła za biurkiem.

– Niestety, kompletna klapa – odparła i opisała pokrótce wydarzenia z seansu. Tom był wstrząśnięty i oburzony.

– Paskudna sprawa, panienko. Co panienka zamierza?

– Muszę zapomnieć o pani Terhune. A to nawet nie było płatne zlecenie. Okropnie mnie denerwują te jej dagerotypy. Przecież od razu widać, że to płaskie obrazki.

– Ale jej zwolennicy nic nie podejrzewają – zauważył Tom.

– Racja. Chyba trzeba się pogodzić z ich głupotą.

– Niektórzy się rodzą na frajerów, panienko. Taka jest prawda. – Oparł się o krawędź jej biurka. – Trzeba się będzie rozejrzeć za inną robotą, no nie?

– Bardzo chętnie – zgodziła się i popatrzyła po idealnie uporządkowanym blacie. – Kłopot w tym, że nie nadeszły żadne zlecenia.

Przedsiębiorstwo Olivii nigdy nie było szczególnie dochodowe, a w ciągu ostatniego roku klientów było coraz mniej. Olivia prowadziła wiele dochodzeń na własną rękę i dokumentowała sztuczki używane przez media.

– Nigdy się panienka nie poddaje, co? – zapytał Tom, prawie z przerażeniem.

– Nie, nie zamierzam się poddawać. Nie mogę znieść myśli, że pogrążeni w żałobie są niegodziwie oszukiwani, okradani w chwili słabości. Ale nie mamy nowych zleceń, a badania też stanęły w martwym punkcie. Przecież nie mogę wpadać ludziom do domów i proponować, że udowodnię, że zostali oszukani przez osobę, która niby się porozumiewa ze zmarłą matką, mężem czy inną bliską osobą.

– Nie ma co rozpaczać. W każdej chwili może zapukać nowy klient. A do tego czasu zajmijmy się innymi sprawami – pocieszał ją Tom.

– Masz rację. – Olivia uśmiechnęła się do niego. – Zapiszę obserwacje z zeszłego wieczoru i zamkniemy akta tej sprawy.

Wyciągnęła kartkę, podniosła wieczne pióro i zaczęła pracę. Ubranie w słowa okazało się jednak trudniejsze, niż przypuszczała. Niełatwo było jej znaleźć takie ujęcie, żeby wydarzenia nie wydały się całkiem idiotyczne i zachowały choć pozór pracy naukowej. Nie mogła przemilczeć, że lord St. Leger złapał ją za rękę, ona krzyknęła i w konsekwencji wyrzucono ich z seansu.

Wreszcie z mozołem skończyła raport i chowała go właśnie do teczki opisanej hasłem „Zamknięte”, kiedy doszły ją kroki na klatce schodowej. Bezwiednie podniosła wzrok z nadzieją, że zatrzymają się pod jej drzwiami, choć na tym samym piętrze mieściły się dwa inne biura, a jeszcze więcej piętro wyżej. W istocie bardzo rzadko ktoś do niej zaglądał, jeśli wyłączyć od czasu do czasu kogoś z rodziny.

Naraz dało się słyszeć zdecydowane pukanie. Olivia wyprostowała się gwałtownie za biurkiem. Zerknęła na Toma, który uśmiechnął się radośnie i skoczył otworzyć. Energicznie szarpnął za klamkę i we drzwiach ukazał się wysoki mężczyzna. Popatrzył zaskoczony na Toma, ogarnął wzrokiem biuro i skupił uwagę na Olivii. Spojrzała na niego osłupiała.

Nie spodziewała się więcej widzieć tego mężczyzny. Choć zamarła, emocje szalały. Ale zaraz zezłościła się na swoją reakcję, odchrząknęła, podniosła się i podeszła do gościa.

– Lordzie St. Leger – powitała go głosem ku swojemu zadowoleniu całkiem spokojnym. – Co za niespodzianka. Zapraszam.

St. Leger zdjął kapelusz i wszedł, podczas gdy Tom lustrował go z wielkim zaciekawieniem i wprawą.

– Chciałbym… – St. Leger zawiesił głos i rozejrzał się niepewnie po wnętrzu.

– Czy chce pan zlecić badanie nadnaturalnego fenomenu? – zapytał Tom, biorąc z jego rąk kapelusz, który zaraz powiesił na kołku. – Trafił pan pod właściwy adres. Nikt nie może się z nami równać na tym polu.

– A czy ktokolwiek inny uprawia tę dziedzinę? – zapytał z lekka zaskoczony St. Leger.

– Ma pan rację, tylko my. Rozumie pan więc, że dysponujemy wyjątkowym doświadczeniem.

– Lordzie St. Leger, zechce pan spocząć? – Olivia wskazała krzesło obok biurka, gdzie w przyjaznej atmosferze klient miał wylewać swoje troski. Rzuciła Tomowi ostrzegawcze spojrzenie.

Sekretarz uniósł brew, ale wycofał się za swoje biurko i zajął się udawaniem porządkowania dokumentów.

Lord St. Leger podszedł do wskazanego krzesła i zaczekał uprzejmie, aż Olivia usadowi się na swoim fotelu. Popatrzyła na niego wyczekująco. St. Leger spojrzał na nią, odwrócił wzrok i odchrząknął. Zapadła niezręczna cisza. Tom poruszył się niespokojnie. Wreszcie odezwała się Olivia.

– Czym mogę panu służyć, milordzie?

Westchnął.

– Prawdę powiedziawszy, nie jestem pewien, lady Olivio…

– Proszę mi mówić panno Moreland – poprawiła, a myślała o tym, że jego oczy mają rzeczywiście niepowtarzalną barwę i w świetle dnia są jeszcze jaśniejsze, srebrne albo nawet w kolorze cyny.

– Panno Moreland – podjął – żałuję, że poznaliśmy się w tak niekorzystnych okolicznościach.

– To akurat prawda, o ile nazywa pan tak łapanie mnie, oskarżanie o szachrajstwa i nazywanie szaloną.

Zaczerwienił się prawie niezauważenie i wyglądał na odrobinę speszonego.

– Nie miałem zamiaru… Byłem zaskoczony, kiedy się dowiedziałem, kim pani jest, i jakoś tak samo mi się powiedziało. Wiele lat słyszałem to określenie i w zaskoczeniu się nie zastanowiłem. Proszę o łaskawe wybaczenie. Zapewniam, że nie uważam ani pani, ani pani rodziny za obłąkaną. Myślę, że nikt tak nie sądzi na poważnie. To tylko głupie przezwisko.

Olivia patrzyła na niego w milczeniu, więc po chwili podjął.

– Przepraszam również za nazwanie pani pomocniczką Terhune. Musi pani jednak przyznać, że w tych okolicznościach miałem prawo ocenić błędnie. Scena podczas seansu nie wynikła wyłącznie z mojego zachowania.

Kiedy Olivia milczała nadal, zebrał się do odejścia.

– Widzę, że tracę tu czas – rzekł, wstając.

– Ależ nie, proszę zaczekać! – Olivia zerwała się na równe nogi i wyciągnęła rękę, żeby go powstrzymać, ale zaraz, zawstydzona, opuściła ją. – Przyjmuję pana przeprosiny. Czego pan sobie życzy? Jak możemy pomóc?

Zawahał się, ale usiadł.

– Nie jestem całkiem pewien. Czym się tu dokładnie zajmujecie?

– Badamy okoliczności powstawania pewnych niezwykłych i niewytłumaczalnych zjawisk.

– Chodzi o duchy? – zapytał z nutą sarkazmu.