Obiecaj mi miłość - Candace Camp - ebook

Obiecaj mi miłość ebook

Camp Candace

3,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Marie Anne wie, że życie to nie bajka. Wychowana w sierocińcu, szybko nauczyła się dbać o własne interesy. Gdy wpada w kłopoty, przygarnia ją para drobnych oszustów. Traktują ją jak córkę, uczą dobrych manier i sztuki konwersacji. Marie Anne, podając się za wdowę, ma jak najczęściej bywać w towarzystwie i sprawdzać, co w każdym domu najłatwiej ukraść i gdzie znajduje się sejf. Podczas jednej z takich misji nakrywa ją lord Justin Lambeth. Jednak zamiast ją wydać - postanawia bliżej poznać. Większość kobiet go szybko nudzi, a ta piękna oszustka jest jak powiew bryzy podczas upału. Marzy mu się szybki romans, ale na przychylność Marie Anne będzie musiał ciężko zapracować.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 336

Oceny
3,7 (3 oceny)
1
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Candace Camp

Obiecaj mi miłość

Tłumaczenie:

Ewelina Grychtoł

Prolog

Dziewczynka sennie uniosła głowę i spojrzała na siedzącego naprzeciwko mężczyznę. Zamrugała i wykrzywiła usta w podkówkę.

- Jest pan zły.

Mężczyzna popatrzył na nią i westchnął ciężko.

- Ćśś. Już prawie dotarliśmy.

Jego twarz była skryta w cieniu. Chudy i niespokojny, co chwilę wiercił się na siedzisku.

- Chcę wrócić do domu - jęknęła błagalnie. Ostatnie tygodnie były najgorszymi w jej życiu. Tęskniła za rodzeństwem, ale przede wszystkim tęskniła za mamą i tatą. Pamiętała dzień, kiedy mama wymknęła się z nią tylnymi drzwiami i poprowadziła ją długą, ciemną ulicą. Pamiętała znajomy zapach jej perfum, kiedy przytuliła ją do piersi. Łzy spływały po jej policzkach i Marie Anne wiedziała, że to źli ludzie na ulicach doprowadzili ja do płaczu.

- Chcę zostać z tobą - załkała.

- Och, chérie, gdybyś tylko wiedziała, jak bardzo chciałabym tego samego! Ale to nie będzie dla ciebie bezpieczne. - Jej matka, najpiękniejsza kobieta na świecie, otarła łzy z jej policzków. - Musisz pojechać do Anglii, do babci i dziadka. Lubisz ich odwiedzać, prawda? Pani Ward cię do nich zabierze. Znasz ją. Jest moją przyjaciółką i dobrze się tobą zaopiekuje. Dopilnuje, żebyś dotarła do domu babci cała i zdrowa. Tata i ja musimy tu zostać i wydostać stąd Granmamma i Granpere. Potem dołączymy do was.

- Obiecujesz?

- Obiecuję, moja malutka.

- Gdzie jest mama? – zapytała, spoglądając oskarżycielsko na swojego opiekuna. - Powiedział pan, że pojedziemy do mamy.

- Jesteśmy już prawie na miejscu - odparł, wyglądając przez okno.

Marie Anne też wyjrzała przez okno i zobaczyła, że zbliżają się do dużego budynku. Ale to nie był jej dom ani wielki dom babci na wsi, ani też ten wysoki i biały w mieście. To był wielki, przysadzisty gmach z szarego kamienia.

- To nie jest dom Mimi. - Pamiętała go dobrze, bo ona i John byli tam przez chwilę. Pani Ward zabrała ich tam i pełne żałości serce Marie Anne na moment zabiło nadzieją, kiedy pomyślała, że zobaczy się z ukochaną babcią. Ale potem ta kobieta zabrała ich do innego domu, gdzie czekał na nich okropny pan. Marie Anne widziała go już gdzieś wcześniej.

Ta kobieta dała jej coś do jedzenia i próbowała też dać coś Johnowi, ale był zbyt chory. Zostawiła ich samych w pokoju, z Johnem rzucającym się na łóżku, spoconym i drżącym. Ale teraz, kiedy ten obcy człowiek wyciągnął ją z łóżka, wsadził do powozu i wywiózł w noc, bała się jeszcze bardziej. Dlaczego pani Ward zostawiła ich z tamtą kobietą? Dlaczego zabrała Małą, ale nie Johna i Marie Anne? Gdzie była Mimi? Gdzie była mama?

- Chcę do Mimi - powiedziała. - Chcę do niani. Chcę do mamy!

- Później, później - zbył ją niecierpliwie. Gdy tylko powóz się zatrzymał, otworzył drzwi i zeskoczył na ziemię. Sięgnął po nią, ale Marie Anne wywinęła mu się. Jej serce mocno waliło w piersi. Brzydki budynek majaczył za jego plecami.

- Nie! Nie! - Jej krzyki przeszły w nieartykułowany wrzask, kiedy złapał ją w pasie i wyciągnął z powozu. Wrzeszczała i próbowała się wyrwać. - Mamo! Tato!

Ale mężczyzna był nieugięty. Zaniósł ją do drzwi frontowych i zastukał kołatką. Minęło kilka minut, zanim drzwi otworzył ponury lokaj. Potem na korytarzu pojawiła się duża kobieta w szlafroku. Na jej widok Marie Anne przestała płakać; po prostu wpatrywała się w nią, czując, jak jej wnętrzności zamieniają się w kulę lodu. Kobieta była wysoka i krępa, bez śladu tego łagodnego piękna, które cechowało mamę i babcię. Jej oczy były zimne, a haczykowaty nos pośrodku zaciętej twarzy upodabniał ją do drapieżnego ptaka. Spojrzała na Marie Anne tak, jakby wiedziała o każdej jej psocie.

- Znalazłem ją - powiedział mężczyzna. - Kręciła się przy drodze, porzucona. Nie wiedziałem, gdzie indziej mogę ją zabrać.

Jego słowa zdołały wyrwać Marie Anne z odrętwienia.

- To kłamstwo! - zawołała z oburzeniem. - Nie byłam przy drodze.

Kobieta klasnęła tak głośno, że Marie Anne i mężczyzna podskoczyli.

- Wystarczy! - Jej głos ciął jak uderzenie bicza. - Nie próbuj uczyć lepszych od siebie, dziecko. Tutaj będziesz się odzywać, tylko gdy ktoś cię o coś pyta, i słuchać dorosłych.

Jej ton sprawił, że serce Marie Anne podeszło do gardła, ale wyprostowała się i uniosła podbródek.

- Ale nie byłam przy drodze - powiedziała znowu.

Kobieta zmrużyła oczy.

- Widzę, że będziesz uparta.

- Jestem pewien, że się uspokoi - powiedział szybko mężczyzna. - Trochę tu pobędzie i przywyknie.

- Niech się pan nie martwi - odparła kobieta z lekko ironicznym uśmiechem. Coś mówiło Marie Anne, że ona też wie o jego oszustwie. - Przyjmiemy ją. Tutaj nie odmawia się pomocy dziecku tylko dlatego, że wymaga wychowania.

Mężczyzna westchnął z ulgą i odstawił Marie Anne na ziemię.

- Dziękuję pani.

Odwrócił się i ruszył w stronę drzwi. Choć dziewczynka wcale go nie lubiła, ogarnął ją paniczny strach. Nawet on był lepszy niż ta kobieta o groźnej twarzy.

- Nie! Niech pan poczeka! - krzyknęła i już chciała za nim pobiec, ale kobieta chwyciła ją za fartuszek i przyciągnęła.

- Przestań! - Słowom kobiety towarzyszył piekący klaps w nogi dziewczynki, gołe pod rąbkiem spódnicy.

Marie Anne, która nigdy w życiu nie została uderzona, spojrzała na nią zszokowana.

- Tak lepiej. - Kobieta skinęła głową z aprobatą. - Jak wkrótce się przekonasz, nasze dzieci nie zachowują się w ten sposób. Nasze dzieci są ciche i posłuszne. Ile masz lat?

- Pięć.

- A jak masz na imię?

- Marie Anne.

- To nieodpowiednie imię dla takiego dziecka, jak ty. Bez wątpienia jesteś bękartem tego dżentelmena. Mary będzie dla ciebie wystarczające. Masz jakieś nazwisko?

Marie Anne spojrzała na nią z konsternacją.

- Nie… nie jestem pewna. Nazywam się po prostu Marie Anne.

- Masz ojca?

- Oczywiście! I przyjdzie tu po mnie! I pożałuje pani, że była pani dla mnie taka niemiła!

- Bez wątpienia. Jest tu wiele dzieci czekających, aż przyjdzie po nie ich ojciec. Tymczasem musimy nadać ci nazwisko. Jak ludzie mówią na twojego ojca?

- Chilton.

- No dobrze, Mary Chilton. Od teraz to jest twoje imię i nazwisko. Ja nazywam się pani Brown i zarządzam sierocińcem Świętego Anzelma.

- Ale to nie jest moje imię!

- Teraz jest. Nie dyskutuj ze mną.

- Ale pani się myli!

Ręka pani Brown wystrzeliła i uderzyła Marie Anne w ucho.

- Nie będziesz zwracać się do mnie w ten sposób! Zrozumiano?

Oszołomiona Marie Anne dotknęła ucha. Nigdy w życiu nie była traktowana w taki sposób. Ale lata arystokratycznego wychowania przyszły jej na pomoc. Wyprostowała się i spojrzała chłodno na kobietę. Mama pewnie powiedziałaby, że tej pani brakuje klasy. Tata dodałby, że to, co zrobiła, było w złym guście.

- Odpowiadaj, kiedy cię pytam - warknęła pani Brown.

- Tak, pani Brown - odparła posłusznie Marie Anne, ale teraz jej głos był chłodny i miał w sobie tyle pokory, co głos księżniczki.

Starsza kobieta spojrzała na nią spod zmrużonych powiek, ale nie potrafiła stwierdzić, co ją zirytowało w tonie dziewczynki.

- Chodź za mną.

Poprowadziła ją po schodach i ciemnym korytarzem. Świece migotały, rzucając dziwne cienie. Marie Anne poczuła, jak strach podchodzi jej do gardła, ale odepchnęła go. Przypomniała sobie, co powiedziała jej Mimi, kiedy przybiegła do niej zapłakana, bo John i chłopcy opowiadali jej straszne historie.

- Głowa do góry, dziewczyno. Nigdy nie dawaj im poznać, że się boisz.

Pani Brown zatrzymała się przy bieliźniarce, z której wyjęła cienki koc i schludnie złożoną brązową sukienkę. Na szczyt sterty dorzuciła białą halkę, spłowiałą po wielu praniach, parę pocerowanych bawełnianych pończoch i za dużą koszulę nocną. Podała stos Anne Marie.

- To są twoje ubrania i koc.

- Ale ja już mam ubranie. Moja sukienka bardziej mi się podoba.

- Twoje ubrania są całkowicie nieodpowiednie. Jako podopieczna sierocińca świętego Anzelma i będziesz nosić sukienkę, którą ci dałam.

Pamiętając piekący klaps, Marie Anne postanowiła nie dyskutować. Przytuliła naręcze ubrań do piersi i weszła za panią Brown do pokoju.

To było długie pomieszczenie z rzędami wąskich łóżek po obu stronach. Obok każdego łóżka stała mała szafka nocna z trzema szufladami. W każdym łóżku leżała dziewczynka.

Niektóre dzieci spały, ale większość obudziła się, kiedy weszła pani Brown. W świetle świecy Marie Anne widziała ich oczy, wielkie i zalęknione. Pani Brown obróciła się do niej.

- Teraz chcę, żebyś się rozebrała i położyła do łóżka. Jutro zostaniesz przedstawiona innym dzieciom oraz zostaną ci przydzielone obowiązki.

- Obowiązki?

- Oczywiście. Wszyscy tutaj zarabiają na swoje utrzymanie. - Kobieta odwróciła się i zaczęła odchodzić.

- Ale… co ze światłem? - zapytała Marie Anne. - Jak mam się rozebrać, kiedy nic nie widzę?

- Przez okna wpada dostatecznie dużo światła. Nie pozwalam dzieciom marnować świec.

Z tymi słowami kobieta wyszła. Marie Anne patrzyła, jak migoczące światło jej świecy znika w oddali. Łzy napełniły jej oczy, jej podbródek zaczął drżeć. Nigdy w życiu nie czuła się taka samotna, nawet tamtej nocy, kiedy jej matka oddała ich pani Ward i uciekła z płaczem.

Nagle mała dłoń otoczyła jej rękę i uścisnęła delikatnie.

- No już, nie płacz. Jutro będzie lepiej - wyszeptał cichy głosik.

Marie Anne spojrzała w bok i zobaczyła dziewczynkę mniej więcej swojego wzrostu. Zaciekawiona, przestała płakać. Otarła resztki łez wierzchem dłoni.

- Jak się nazywasz?

- Jestem Winny - odparła dziewczynka z nieśmiałym uśmiechem. - Mam osiem lat. A ty jak się nazywasz?

- Marie Anne. Ale ta pani powiedziała, że od teraz jestem Mary.

- Lubi proste imiona. Ile masz lat? Chcesz być moją przyjaciółką?

- Co? Nie bądź głupia, Winny! - Starsza dziewczynka usiadła na łóżku po drugiej stronie Marie Anne. Miała kręcone włosy, niestarannie splecione w dwa warkocze, i okrągłą, złośliwą piegowatą twarz. - Kto chciałby być twoją przyjaciółką?

- Ja chciałabym - powiedziała śmiało Marie Anne. - Winny wydaje się bardzo miła.

- Winny wydaje się bardzo miła - przedrzeźniła ją dziewczynka, próbując udawać arystokratyczną dykcję Marie Anne. - Kim ty jesteś, cholerną księżniczką?

Marie Anne uniosła podbródek.

- Nie, ale jeśli będę chciała, pewnego dnia zostanę księżną. Mimi tak powiedziała.

- Księżną! - To stwierdzenie musiało bardzo rozbawić rudowłosą dziewczynkę, bo poklepała się po udzie, zanosząc się śmiechem. - Patrzcie no, dziewczyny, mamy tu cholerną księżną.

Marie Anne zmarszczyła brwi.

- Nie powinnaś używać takich słów. Niania mówi, że to grzeszne i prostackie. Poza tym teraz nie jestem księżną.

- Księżna świętego Anzelma - powiedziała dziewczynka, wciąż chichocząc.

- Nie zwracaj na nią uwagi - wyszeptała Winny. - Betty nikogo nie lubi. Myślę, że wyglądasz jak księżna. - Z zachwytem dotknęła rękawa sukienki Marie Anne. - Ale lepiej przebierz się w koszulę nocną. Panna Patman zaraz przyjdzie na obchód. Ukarze cię, jeśli nie będziesz w łóżku.

Marie Anne westchnęła. Nie chciała wkładać szorstkiej koszuli nocnej, ale naprawdę była zmęczona. I może jeśli pójdzie spać, to następnego dnia obudzi się w swoim pokoju z Johnem, Małą i nianią…

Z pomocą Winny rozpięła sukienkę, ściągnęła ją i sięgnęła po koszulę nocną.

- Hej! Co to jest? - Betty, która wciąż na nie patrzyła, pochyliła się do przodu i sięgnęła po medalion na szyi Marie Anne.

Marie Anne błyskawicznie się cofnęła, zasłaniając dłonią medalion. Mimi dała jej go na ostatnie Boże Narodzenie. Był ze złota, a w środku miał malutki portret jej matki po jednej stronie i ojca po drugiej. Z przodu wygrawerowano ozdobną literę "M". Taki sam dostała Mała, czyli Alexandra, tylko z literą „A”.

- Daj mi go! - zażądała Betty, wstając i obchodząc łóżko.

- Nie! Jest mój! Mimi mi go dała.

Betty uśmiechnęła się paskudnie.

- Teraz jest mój.

Jej ręka wystrzeliła i złapała mniejszą dłoń Marie Anne. Pociągnęła ją w swoją stronę. Cały gniew i strach ostatnich tygodni nagle eksplodowały i Marie Anne wydała z siebie dziki wrzask, po czym zatopiła zęby w ręce Betty, która krzyknęła z bólu. Zamachnęła się drugą ręką, żeby uderzyć, ale Marie Anne zaatakowała ją jak dzikie zwierzę, bijąc, kopiąc i gryząc. Wreszcie, śmiejąc się, najstarsza dziewczynka w dormitorium podeszła, zdjęła Marie Anne z jej prześladowczyni i postawiła. Betty usiadła na łóżku, próbując osłonić rękę i krwawiący nos.

- Myślę, że spotkałaś godną przeciwniczkę, Bet - powiedziała z rozbawieniem czternastolatka. Teatralnie skłoniła się stojącej przed nią Marie Anne. - Miło mi panią poznać, księżno. Nazywam się Sally Gravers.

- Ciebie też miło poznać, Sally - odparła Marie i dygnęła.

Starsza dziewczynka uśmiechnęła się, jeszcze bardziej rozbawiona.

- Jesteś w porządku. - Obróciła się do Betty. - Zostaw ją w spokoju, słyszysz? Ta błyskotka jest jej.

- W porządku, Sally - odparła opryskliwie Betty.

- No dobrze, chodźmy spać - zarządziła Sally. - Nie mam ochoty wstawać o piątej i szorować podłóg, ziewając z niewyspania.

Marie Anne spojrzała szeroko otwartymi oczami na starszą dziewczynkę, nie mogąc uwierzyć własnym uszom. Czyżby w wyniku jakiegoś strasznego nieporozumienia została służącą?

- Nie ukradnie go teraz, za bardzo boi się Sally - szepnęła Winny. - Ale jeśli matrona go zobaczy, to ci go zabierze. Znam tajną kryjówkę, pokażę ci ją.

Marie Anne skinęła z wdzięcznością i rozłożyła koc na wąskim materacu. Potem położyła się, z westchnieniem wspominając swój gruby materac i warstwy ciepłych koców, którymi niania opatulała ją na noc. Ta myśl przywiodła wspomnienia jej matki, która zawsze wieczorem przychodziła do jej pokoju, żeby pocałować ją na dobranoc.

Łzy popłynęły jej po policzkach. Dlaczego mama po nich nie przyjechała? Powiedziała, że ona i tata dołączą do nich tak szybko, jak to możliwe. Straszne uczucie wezbrało w piersi Marie Anne, a zły głosik szepnął, że mama i tata już jej nie chcą…

Ale to nie mogła być prawda! Marie walczyła ze spowijającym ją przerażeniem. Wiedziała, że mama i tata ją kochają. Przyjdą po nią razem z Małą i Johnem, który nie będzie już chory. Pewnego dnia jej rodzina ją znajdzie i znowu będzie szczęśliwa…

Rozdział pierwszy

Marianne odetchnęła głęboko i przeczesała wzrokiem tłum. Nigdy dotąd nie widziała tylu znamienitych gości na jednym przyjęciu. Co by było, gdyby wiedzieli, że jest zwykłą Mary Chilton z sierocińca świętego Anzelma, a nie wytworną wdową Marianne Cotterwood?

Uśmiechnęła się do siebie. W całej tej szaradzie najbardziej lubiła właśnie to: mydlenie oczu arystokracji i pozwalanie, żeby o jej względy zabiegali ci sami ludzie, którzy w innym wypadku nawet nie zaszczyciliby jej spojrzeniem.

Ta myśl nieco ją uspokoiła. Może i miała przed sobą ludzi bogatszych i bardziej światowych niż ci, na których uczyła się w Bath i Brighton, ale byli tacy sami. Jeśli człowiek mówił, chodził, siadał i jadł jak arystokraci, oni zakładali, że się do nich należy. Większość ludzi tutaj była zbyt egocentryczna, żeby zwrócić uwagę na kogoś innego niż oni sami.

Marianne uważała wszystkich członków klasy panującej za swoich naturalnych wrogów. Wciąż pamiętała tamte dni w sierocińcu, kiedy wielkie damy przychodziły z datkami. Dobrze najedzone i ciepło ubrane, stały w sukniach wartych tyle, co utrzymanie sieroty przez rok i patrzyły na nie z litościwą pogardą.

Kiedy miała czternaście lat, została wysłana do pracy w domu lady Quartermaine. Wymiatała popiół z kominka, nosiła wodę na kąpiele i sprzątała za mniej niż szylinga dziennie. I biada jej, jeśli gospodyni uznała, że nie dość się stara!

Oczywiście to nie mogło się równać z inną rzeczą, która spotkała ją w Quartermaine Hall…

- Cóż za piękne przyjęcie - powiedziała jej towarzyszka, wyrywając ją z zamyślenia.

Pani Willoughby była entuzjastyczną i pełną energii kobietą, tak dumną ze swojego zaproszenia na raut u lady Batterslee, że po prostu musiała wziąć z sobą kogoś, kto będzie świadkiem jej chwały. Marianne miała mnóstwo szczęścia, że zaproszenie przyszło akurat w chwili, kiedy piły razem herbatkę.

Rzecz jasna nie zamierzała pozostawać przy jej boku przez całe przyjęcie. Potowarzyszy jej tyle, ile wymagała przyzwoitość, a przy okazji pozna wszystkich jej znajomych. Szansa na nawiązanie znajomości z innymi ludźmi, którzy zaproszą ją następnie przyjęcia, była prawie tak ważna, jak znalezienie najcenniejszych przedmiotów w domu.

Były już na samym przodzie kolejki, tuż obok drzwi sali balowej. Ogromne pomieszczenie ociekało złotem, a lustra na ścianach zwielokrotniały jego przepych. Pod ścianami stały krzesła o wygiętych nogach i czerwonych aksamitnych siedziskach. W wysokich kandelabrach paliły się białe woskowe świece. Na nadgarstkach, szyjach i uszach kobiet pyszniły się brylanty, rubiny, szafiry i szmaragdy. W odróżnieniu od surowych, czarno-białych strojów wieczorowych mężczyzn, suknie kobiet były feerią barwnych jedwabi, satyn, koronek, a nawet aksamitów, mimo panującego upału. Marianne zaczęła się zastanawiać, czy jej błękitna jedwabna suknia jest dostatecznie elegancka. Świetnie sprawdzała się w Bath, ale w Londynie…

Rozejrzała się, mając nadzieję znaleźć więcej osób w podobnych sukniach. Zamiast tego jej wzrok padł na mężczyznę, który opierał się o jedną ze smukłych kolumn sali balowej i patrzył na nią. Przyłapany, nie odwrócił ze wstydem wzroku. Wciąż wpatrywał się w nią, nieuprzejmie i bezwstydnie.

Był wysoki i szczupły, o szerokich ramionach i muskularnych udach. Jego włosy, obcięte dość krótko i zmierzwione, miały jasnobrązowy kolor. Jego oczy, złote i głęboko osadzone, przypominały oczy jastrzębia. Miał wysokie kości policzkowe i prosty nos. To była twarz arystokraty, przystojna, dumna i nieco znudzona.

I z jakiegoś powodu patrzył na Marianne.

Dziwnie wytrącona z równowagi, odkryła, że nie potrafi odwrócić od niego wzroku. Uśmiechnął się do niej. Marianne już chciała odwzajemnić uśmiech, ale zaraz przypomniała sobie, kim był i co sądziła o takich jak on. Poza tym wytworna wdowa nie powinna uśmiechać się do nieznajomych! Dlatego pogardliwie uniosła brwi i odwróciła się od niego.

Już tylko dwie osoby dzieliły ją od gospodyni, z wprawą witającej swoich gości. Przywitała się z panią Willoughby, nie sprawiając wrażenia, jakby ją poznała, po czym ukłoniła się Marianne z tą samą wyważoną serdecznością. Marianne była pewna, że lady Batterslee nie zna połowy gości. W duchu podziękowała pani Willoughby, że zdecydowała się ją zaprosić.

Na sali było tyle osób, że trudno było przedrzeć się przez tłum. Marianne nie miała pojęcia, jak ktokolwiek miał znaleźć dość miejsca, żeby zatańczyć. Wreszcie udało im się znaleźć dwa wolne krzesła. Pani Willoughby opadła na jedno z nich, wachlując zarumienioną twarz.

- O, tam jest lady Bulwen! Jestem zaskoczona, że ją tu widzę. Podobno lada chwila trafi do więzienia dla dłużników. - Potrząsnęła głową, cmokając z udawanym współczuciem. - A tam stoi Harold Upsmith. Zna go pani? Dżentelmen w każdym calu, nie to, co jego brat, James. To nicpoń i darmozjad.

- W samej rzeczy - mruknęła Marianne. Podtrzymywanie konwersacji wymagało niewielkiego wysiłku z jej strony. Dobrze się składało, że pani Willoughby tyle plotkowała. Zanim ten wieczór dobiegnie końca, Marianne będzie znała towarzystwo tak dobrze, jakby należała do niego od lat.

Nagle odezwała się kobieta siedząca po jej prawej stronie.

- Nie garb się, Penelope. I spróbuj chociaż wyglądać, jakbyś dobrze się bawiła! To jest raut, a nie czuwanie przy zmarłym.

Marianne z ciekawością zerknęła w bok. Głos należał do dużej kobiety ubranej w niefortunny odcień fioletu. Ona też obserwowała tłum niczym drapieżny ptak. Dziewczyna siedziała między Marianne a starszą kobietą, blada i niewyraźna w białej sukni. Marianne wiedziała, że biel była uważana za jedyny odpowiedni kolor dla panny na balu, ale w jej przypadku podkreślał tylko bladość twarzy. Wyglądu nie poprawiały też binokle na nosie dziewczyny, ukrywające jej ciepłe, brązowe oczy.

- Dobrze, mamo - mruknęła bezbarwnie Penelope. Jej palce były ciasno splecione na podołku. Podniosła rękę, żeby poprawić okulary, a wachlarz z jej kolan spadł na podłogę.

- Doprawdy, Penelope, postaraj się nie być taka niezdarna! - zganiła ją znowu matka.

- Przepraszam, mamo. - Penelope zaczerwieniła się ze wstydu i schyliła się po wachlarz, ale Marianne już go podniosła. Podała go z uśmiechem nieszczęsnej dziewczynie, czując, jak wzbiera w niej współczucie.

- Dziękuję - szepnęła Penelope i uśmiechnęła się nieśmiało do Marianne.

- Ależ proszę. Cóż za straszliwy ścisk, nie uważa pani?

Penelope gorliwie przytaknęła.

- Tak. Nie znoszę, kiedy jest tyle ludzi.

- Nazywam się Marianne Cotterwood - powiedziała Marianne.

Penelope uśmiechnęła się.

- Ja nazywam się Penelope Castlereigh - powiedziała. - Miło panią poznać.

- Cała przyjemność po mojej stronie. Musi pani sądzić, że zachowałam się bezczelnie, ale dlaczego miałybyśmy siedzieć obok siebie w milczeniu tylko dlatego, że nie ma tu nikogo, kto by nas z sobą poznał?

- Ma pani rację - zgodziła się Penelope. - Sama bym się pani przedstawiła, gdybym miała więcej odwagi.

W tym momencie matka Penelope, która ględziła od kilku minut, wreszcie zdała sobie sprawę, że córka jej nie słucha. Widząc, że Penelope jest zajęta rozmową z obcą kobietą, zmarszczyła brwi i podniosła lorgnon do oczu, żeby spojrzeć z dezaprobatą na Marianne.

- Penelope! Co ty robisz?

Penelope podskoczyła.

- Właśnie rozmawiałam z panią Cotterwood. Poznałam ją u Nicoli w zeszłym tygodniu.

Szybko, zanim jej matka zdążyła zadać więcej pytań, przedstawiła Marianne matce. Widząc to, pani Willoughby pochyliła się do nich.

- Och, nie zna pani lady Castlereigh, pani Cotterwood? Pani Cotterwood, lady Ursula Castlereigh. Jeśli pani pamięta, spotkałyśmy się na przyjęciu u pani Blackwood w zeszłym sezonie.

- Doprawdy? - spytała lady Ursula głosem, który mniej zdeterminowaną kobietę z pewnością by zniechęcił.

- Tak, zgadza się. Bardzo mi się podobała pani suknia. - Opowiadając ze szczegółami o sukni, pani Willoughby wstała i przeniosła się na puste krzesło obok lady Ursuli.

Marianne dostrzegła szansę, żeby uciec.

- Przejdziemy się, panno Castlereigh?

- Bardzo chętnie.

Pozbycie się gadatliwej pani Willoughby służyło celom Marianne, ale zaproponowała spacer po części po to, żeby pomóc Penelope.

Kiedy tylko odeszły kawałek od lady Ursuli, Penelope wyraźnie się rozluźniła. Marianne rozglądała się dyskretnie. W dużym pomieszczeniu było kilka wartościowych przedmiotów, a przez wysokie okna dałoby się z łatwością dostać do środka.

Marianne poprowadziła Penelope w stronę okien.

- Tu jest o wiele znośniej - skomentowała na wszelki wypadek.

- O tak - zgodziła się Penelope, podążając za nią. - Przyjemnie jest zaczerpnąć świeżego powietrza.

Marianne wyjrzała przez okno. Byli na drugim piętrze, a okna wychodziły na mały ogród na tyłach domu. Niestety brakowało drzew i treliaży, po których można byłoby się wspiąć. Mimo to Marianne obrzuciła profesjonalnym spojrzeniem okno i mechanizm, który je zamykał, zanim poprowadziła Penelope dalej.

Nagle poczuła dziwne mrowienie na karku. Odwróciła się i zobaczyła go - tego samego mężczyznę, który obserwował ją wcześniej. Zauważywszy jej wzrok, skłonił jej się.

- Panno Castlereigh… - Ujęła ramię swojej towarzyszki. - Kim jest tamten mężczyzna?

- Jaki mężczyzna? - Penelope rozejrzała się.

- Tamten. - Marianne wskazała go ruchem głowy.

- Och. Ma pani na myśli lorda Lambetha?

- Tego przystojnego łajdaka, który uśmiecha się arogancko.

- Tak. To Justin, markiz Lambeth.

- Ciągle na mnie patrzy. To bardzo denerwujące.

- Ośmielę się stwierdzić, że powinna pani być przyzwyczajona do patrzących na panią mężczyzn - odparła Penelope. Marianne Cotterwood była olśniewająco piękna. Penelope zauważyła ją, gdy tylko weszła na salę balową. Suknia Marianne, choć prosta, idealnie podkreślała jej urodę i krągłą, kobiecą sylwetkę. Nie potrzebowała falbanek i koronek.

- Dziękuję za komplement. - Marianne uśmiechnęła się. - Ale to już drugi raz, kiedy przyłapałam go, jak patrzy na mnie w bardzo nieuprzejmy sposób. Po prostu stoi tam i wygląda…

- …arogancko? - podsunęła Penelope. - Nie dziwi mnie to. Lambeth jest dość arogancki. Wszystkie kobiety do niego wzdychają.

- Jest dobrą partią?

Penelope zaśmiała się.

- Można tak powiedzieć. Nie słyszała pani o nim?

- Obawiam się, że nie. Widzi pani, po śmierci męża zaszyłam się w Bath i prowadziłam ciche życie na uboczu.

- Oczywiście. Wobec tego nic dziwnego, że o nim pani nie słyszała. Bath nie jest dla Lambetha dostatecznie ekscytujące.

- Czyli jest hulaką?

- Nie wiem, czy prowadzi bardziej hulaszcze życie niż większość mężczyzn. Ale nienawidzi nudy. Bucky mówi, że zrobi wszystko, żeby jej uniknąć. W zeszłym miesiącu on i Sir Charles Pellingham założyli się o to, jak szybko pająk uprzędzie pajęczynę w rogu okna w White's.

Marianne uniosła brwi.

- Brzmi dość głupio.

- Sir Charles faktycznie taki jest, ale Bucky mówi, że Lambeth to szczwany lis.

- Kim jest Bucky? - zapytała Marianne.

Penelope zaczerwieniła się lekko.

- Lord Buckminster. Jest kuzynem mojej przyjaciółki Nicoli Falcourt. Uważa się go za bardzo dobrą partię.

- Lorda Buckminstera czy lorda Lambetha?

Rumieniec Penelope pogłębił się.

- Właściwie to obu, ale miałam na myśli Lambetha. Mówią, że jest bogaty, a jego ojciec jest księciem.

- Rozumiem. - Nic dziwnego, że ten mężczyzna tak bezczelnie jej się przyglądał. Pewnie większość kobiet na tym przyjęciu byłaby wniebowzięta, że je zauważył.

- Ale myślę, że to wszystko na nic - kontynuowała Penelope. - Mama mówi, że on i Cecilia Winborne zawarli niepisaną umowę i pewnego dnia się pobiorą. To byłby idealny mariaż. Jej rodowód jest równie imponujący, co jego, i w jej rodzinie nigdy nie było skandalu. Wszyscy są świętoszkami - dodała poufale.

Marianne roześmiała się. Penelope zrobiła zawstydzoną minę.

- Przepraszam, nie powinnam była tego mówić. Mama mówi, że nie zamykają mi się usta.

- Nonsens - sprzeciwiła się Marianne. - Myślę, że jest pani doprawdy wspaniałą towarzyszką.

- Naprawdę? - ucieszyła się Penelopę. - Zawsze się boję, że powiem coś złego, ale kiedy oczekuje się ode mnie błyskotliwej konwersacji, milczę.

- Sama często czułam się tak samo - skłamała Marianne. W rzeczywistości nigdy nie doskwierała jej nieśmiałość.

Uspokojona Penelope mówiła dalej:

- Bucky bardzo lubi lorda Lambetha, ale ja trochę się go boję. Jest taki dumny i zimny. Cała jego rodzina taka jest. Jego matka jest nawet straszniejsza niż on.

- W takim razie musi być doprawdy przerażająca.

- Jest. Mówiąc szczerze, myślę, że ona i Cecilia Winborne są ulepione z tej samej gliny. Ale skoro lord Lambeth gardzi miłością, to nie ma dla niego znaczenia.

- Wydają się uroczą parą.

Penelope zachichotała.

- Penelope! - Męski głos zabrzmiał za ich plecami. Obie odwróciły się. Ujrzały idącego w ich stronę mężczyznę. Był wysoki i blondwłosy, o dobrodusznej, uśmiechniętej twarzy. - Cóż za szczęście, że przyłapałem cię bez lady Ursuli.

Policzki Penelope poróżowiały, a jej ciepłe, brązowe oczy rozbłysły. Podała mu dłoń do pocałowania.

- Bucky! Nie byłam pewna, czy cię tutaj spotkam.

- Och, wyszedłem wcześniej z opery. Matka Nicoli pewnie zmyje mi za to głowę, ale nie mogą oczekiwać, że będę w nieskończoność znosił to miauczenie!

Penelope uśmiechnęła się.

- Jestem pewna, że lady Falcourt zrozumie.

- Nie sądzę - odparł z żalem. - Ale nic nie powie z obawy, że następnym razem nie będę jej towarzyszył. - Obrócił się do Marianne. - Przepraszam, to było nieuprzejme z mojej strony…

Słowa nagle zamarły mu na ustach. Krew odpłynęła mu z twarzy, po czym wróciła ze zdwojoną mocą.

- Och… eee… to znaczy…

Marianne z trudem powstrzymała śmiech. Lord Buckminster wyglądał, jakby ktoś uderzył go w głowę.

- Pani Cotterwood, proszę pozwolić, że przedstawię pani lorda Buckminstera - wtrąciła Penelope.

- Miło mi pana poznać - Marianne uprzejmie podała mu rękę.

- Och, mnie też jest bardzo miło. - Buckminster pokonał niemoc i zrobił krok w jej stronę, by ująć jej dłoń. Robiąc to, potknął się, ale udało mu się odzyskać równowagę. Cmoknął Marianne w wierzch dłoni i wyprostował się, szczerząc zęby.

Marianne westchnęła w duchu. Widziała jak na dłoni, że Penelope jest zakochana w Buckym, ale on wydawał się tego nie zauważać. Było to równie oczywiste, jak jego zauroczenie Marianne. Oczywiście mężczyźni często reagowali na nią w sposób. Wiedziała, że wpasowuje się w obecne kanony urody. Zazwyczaj zauroczony zalotnik był tylko przelotną uciążliwością; nauczyła się, jak ich zniechęcać. Tym razem jednak obawiała się, że otwarte uwielbienie lorda Buckminstera zrani jej nową znajomą. Spojrzała na Penelope, która wyglądała na smutną, a potem na lorda Buckminstera, który wciąż uśmiechał się głupio.

- Bardzo miło pana poznać - powiedziała uprzejmie - ale obawiam się, że muszę już iść. Jeśli nie wrócę do pani Willoughby, zacznie się martwić.

- Proszę pozwolić, że panią odprowadzę - powiedział gorliwie Buckminster, poprawiając mankiet. W jakiś sposób udało mu się przy tym odpiąć spinkę, która spadła na podłogę. - Ojej… - Pochylił się, żeby ją podnieść.

- Nie, nie - zaprotestowała szybko Marianne. - Musi pan dotrzymać towarzystwa Penelope. Jestem pewna, że mają państwo wiele do omówienia.

Lawirując w tłumie, Marianne dotarła do drzwi. Znalazłszy się na korytarzu, zaczęła się wachlować, by sprawić wrażenie, że to zaduch skłonił ją do opuszczenia sali balowej. Rozejrzała się dyskretnie, zapamiętując lokalizację drzwi, okien i schodów. Zatrzymała się, udając, że podziwia obraz, i wyjrzała przez okno, by sprawdzić, czy jest dostępne z ulicy. Potem skręciła w prawo i szła przed siebie, aż znalazła się poza zasięgiem wzroku stojących w drzwiach sali balowej lokajów.

Upewniła się, że w pobliżu nie ma innych gości ani służących, po czym zaczęła metodycznie przeszukiwać pomieszczenia po obu stronach korytarza. Każde było pełne kosztownych przedmiotów. Przede wszystkim zależało jej na znalezieniu gabinetu, ponieważ tam zwykle mieścił się sejf. Znalezienie sejfu oraz najłatwiejszych dróg wejścia i wyjścia zawsze było najważniejszą częścią rekonesansu.

Zlokalizowała dwa salony i pokój muzyczny, ale żadnego gabinetu, więc zawróciła. Kiedy zbliżała się do szerokiego korytarza, zwolniła do spacerowego kroku, znów zaczęła wachlować się i przyglądać portretom. Przeszła przez korytarz, zerkając kątem oka w stronę sali balowej. Ani lokaje, ani dwaj mężczyźni, którzy rozmawiali pod drzwiami, nie zwracali na nią uwagi.

Kiedy tylko znalazła się poza zasięgiem ich wzroku, wróciła do poszukiwań, otwierając drzwi i zaglądając do środka. Drugie pomieszczenie, do którego zajrzała, wydało jej się obiecujące. Nie było w nim ani biurka, ani książek, ale fotele były duże i wygodne, a w barku stały kieliszki, szklanki i kilka karafek. Była też wąska konsola, na której stały dwa humidory i stojak na fajki. Ściany udekorowano obrazami przedstawiającymi sceny polowań.

Z uśmiechem satysfakcji Marianne weszła do palarni, podniosła świecznik na stoliku przy drzwiach i zapaliła go od kinkietu na korytarzu. Wracając do środka, zamknęła za sobą drzwi. To była najbardziej niebezpieczna część jej misji, a także najbardziej ekscytująca. Gdyby została przyłapana, musiałaby się gęsto tłumaczyć. Mogłaby oczywiście zamknąć drzwi na klucz, ale gdyby ktoś próbował się dostać do pomieszczenia, to byłoby jeszcze bardziej podejrzane.

Z mocno bijącym sercem odstawiła świecznik na stół i zaczęła rozglądać się po pokoju, podnosząc każdy z obrazów i sprawdzając ścianę pod nimi. Pod trzecim obrazem znalazła to, czego szukała: sejf wmurowany w ścianę. Pochyliła się do przodu i obejrzała zamek otwierany kluczem, a nie kombinacją cyfr.

- Bardzo przepraszam, ale naprawdę nie mogę pozwolić, żeby włamała się pani do sejfu gospodarza - zabrzmiał męski głos za jej plecami.

Marianne podskoczyła i okręciła się, czując, jak serce podchodzi jej do gardła. Oparty leniwie o framugę i uśmiechający się z rozbawieniem, stał przed nią lord Lambeth.

Rozdział drugi

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Tytuł oryginału: Promise Me Tomorrow

Pierwsze wydanie: Harlequin Books, 2000

Redaktor serii: Grażyna Ordęga

Opracowanie redakcyjne: Grażyna Ordęga

© 2000 by Candace Camp

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2024

Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Harlequin i Harlequin Powieść Historyczna są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.

HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-672 Warszawa, ul. Domaniewska 34A

www.harpercollins.pl

ISBN: 978-83-291-1292-5

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek