Panna z temperamentem - Candace Camp - ebook

Panna z temperamentem ebook

Camp Candace

3,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Alexandra Ward prowadzi w Ameryce rodzinną firmę. Podczas wizyty w Londynie wprasza się do jednego ze swoich kontrahentów, lorda Sebastiana Thorpe’a, znanego kolekcjonera dzieł sztuki. Zawsze marzyła, by obejrzeć jego zbiory. Nie przejmuje się, że ten nadęty angielski snob traktuje ją z wyższością. Zarzuca jej brak taktu, dlaczego zatem zaprasza ją na bal? Byłoby lepiej, gdyby odmówiła, bo od tego momentu jej spokojne życie zaczyna obfitować w niebezpieczne i niezwykłe zdarzenia. Gdy odkrywa, że jest wnuczką angielskiej arystokratki, część socjety uważa ją za oszustkę. Jednak Sebastian udziela jej wsparcia. Nie chce, by wracała do Ameryki, bo przy pełnej temperamentu Alexandrze jego życie nabiera cudownie intensywnych barw.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 327

Oceny
3,5 (4 oceny)
0
2
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Candace Camp

Panna z temperamentem

Tłumaczenie:

Grzegorz Kowalczyk

Prolog

Paryż, 1789 r.

Lady Simone Chilton rozsunęła zasłony w sypialni i spojrzała w okno. Za oknem ciemno, ale po chwili dojrzała gdzieś w oddali rozedrgane płomienie i też zadrżała. Przecież to niewątpliwie ten rozszalały motłoch! Słyszała za dnia ich wrzaski, widziała na własne oczy, jak te rozjuszone, żądne krwi bestie grasują po ulicach. Tak! To na pewno oni!

Szybko odsunęła się od okna, splatając drżące ręce. Emerson, jej mąż, beztroski jak typowy Anglik, był przekonany, że ta hałastra nie poważy się ich skrzywdzić, ale ona wcale nie była tego taka pewna. Przecież jest Francuzką, mało tego, także arystokratką, a ta tłuszcza zamierza unicestwić właśnie arystokrację. A to, że ma męża Anglika, nie ma żadnego znaczenia. Kiedy sankiuloci wtargną do ich domu, może pożegnać się z życiem, także jej mąż. Dzieci też! I dlatego teraz umierała ze strachu.

Przez dłuższą chwilę stała nieruchomo, bijąc się z myślami. Piękna kobieta o brązowych oczach i bujnych, ciemnych włosach. Ubrana w to, co Paryż ma najlepszego do zaoferowania, a wokół szyi skrzą się drogocenne klejnoty. I co z tego? Teraz blada jak ściana, a do oczu cisną się łzy.

Podeszła do toaletki, sięgnęła po szkatułkę i zaczęła wyjmować błyskotki. Złote pierścionki z brylantami, rubinami i szmaragdami, bransolety, sznury pereł i kolczyki z perłami. Niektóre z tych klejnotów dostała w spadku, wiele też podarował jej mąż, lord Chilton, człowiek majętny, który małżonkę uwielbiał. Teraz wszystkie te ozdoby szybko przełożyła do aksamitnego woreczka. Także to, co miała na sobie. Kolczyki ze szmaragdami i wisiorek ze szmaragdem. Prezent ślubny od lorda Chiltona, który wręczył jej przed ośmioma laty z okładem i dlatego na tych klejnotach, zanim je schowała, na moment zacisnęła palce.

Była pewna, że swojej przyjaciółce może zaufać, może powierzyć jej nie tylko klejnoty, lecz także dzieci. Wywieźć je z tego piekła jak najdalej.

Teraz wyjęła ze szkatułki podwójne dno i sięgnęła po coś, co wcale nie kosztowało krocie, a było nadzwyczaj cenne, ponieważ były to klejnoty dzieci. Dwa medaliony z portretami rodziców, które podczas ostatnich Świąt Bożego Narodzenia jej córeczkom podarowała hrabina, ich babcia. Także pierścień, niby zwyczajny sygnet, a miał już przecież kilkaset lat. Pierścień hrabiów Exmoorów, który odziedziczył teraz Emerson, ale nigdy go nie wkładał. Jego synek nosił go na szyi, na wstążce.

Podeszła do sekretarzyka, umoczyła pióro w inkauście i zabrała się za pisanie. I jak to ona, napisała trochę chaotycznie, ale przecież najważniejsze, żeby hrabia i hrabina wiedzieli, co się wydarzyło. List złożyła, schowała do aksamitnego woreczka, a potem chwyciła jeszcze trzy małe klejnociki i wyszła z sypialni. Kiedy szła korytarzem, słyszała głosy dobiegające z dołu. Emerson, coraz bardziej zniecierpliwiony, nie po raz pierwszy próbował namówić rodziców do wyjazdu z Paryża, a oni, choć na pewno wstrząśnięci tym, co się teraz dzieje, wcale się do wyjazdu nie kwapili. I to właśnie dlatego ona i Emerson jeszcze stąd nie wyjeżdżali. Absolutnie nie chcieli zostawiać rodziców samych, ale jeśli chodzi o dzieci, to Simone nie zamierzała zwlekać. Przecież tu może spotkać je najgorsze, dlatego postanowiła, że poprosi swoją najlepszą przyjaciółkę, która następnego dnia wyjeżdżała do Anglii, by zabrała jej dzieci. Była pewna, że przyjaciółka nie odmówi. Przecież ona jej dzieci uwielbiała, zwłaszcza najmłodsze.

Simone czuła, że łzy napływają do oczu, ale szybko zamrugała. Dzieci przecież nie powinny widzieć zapłakanej matki, bo będą jeszcze bardziej wystraszone. Drzwi do pokoju dziecinnego otwierała z uśmiechem na twarzy. Francuska niania zaczęła już szykować dzieci do snu, ale Simone zwolniła ją, Ponieważ sama chciała to zrobić.

Kiedy niania wyszła, przez dłuższą chwilę stała, popatrując na swoją gromadkę ze ściśniętym sercem. Przecież kto wie, czy jeszcze kiedykolwiek je zobaczy. Johna, krzepkiego siedmiolatka, który miał po niej te gęste, czarne włosy i ciemnobrązowe, prawie czarne oczy. A po ojcu długie ręce i nogi, i ten łobuzerski uśmiech, który sprawiał, że wszystkie kobiety, niezależnie od wieku, były nim zauroczone.

Pocałowała synka w czoło, a potem Marie Anne w policzek. Dziewczynka po ojcu miała oczy ciemnoniebieskie, a włosy rude, co było zaskakujące, skoro ojciec miał włosy jasne, a matka kruczoczarne. Jednak hrabina powiedziała im, że w rodzinie Montfordów co jakiś czas pojawia się ktoś z rudymi włosami.

Teraz musiała przełknąć, bo w gardle ją ściskało, gdy podchodziła do najmłodszej pociechy, Alexandry. Przesłodkiej, pyzatej dwulatki, zawsze roześmianej. Matka Simone twierdziła, że taka była też dwuletnia Simone. Rozkosznym maluchem z główką obsypaną czarnymi loczkami, który śmiał się tak radośnie, że nikt nie był w stanie zachować powagi.

Wzięła małą na ręce, usiadła na podłodze i posadziła ją na kolanach. Pozostała dwójka dzieci przysiadła obok i wtedy Simone oznajmiła:

– Moi kochani! Wyruszacie w podróż. Jedziecie do Anglii, by zobaczyć się z babcią i dziadkiem.

Bardzo się starała, by zabrzmiało to entuzjastycznie. Powiedziała im też, że pojadą z kimś, kogo znają i lubią, a mama i papa niebawem do nich przyjadą. Zwykle rozmawiała z dziećmi po francusku, teraz jednak mówiła po angielsku, którym również władały biegle.

– Pamiętajcie, że przez cały czas macie mówić tylko po angielsku. Ani słowa po francusku, ponieważ będziecie udawać, że jesteście dziećmi tej pani, z którą jedziecie, a ona jest Angielką. To będzie taka zabawa.

John słuchał z miną bardzo poważną.

– Wyjeżdżamy, bo wszędzie ten motłoch.

– Tak, kochanie – odparła. – I dlatego pojedziecie tam, gdzie nic wam nie grozi. Ale ty i tak zawsze będziesz miał na swoje siostry baczenie, prawda? I proszę, John, nie pozwól im mówić po francusku. Nawet jeśli będziecie sami. Będziesz pamiętać?

– Oczywiście, mamo.

– Dziękuję! Jesteś prawdziwym mężczyzną. I coś jeszcze. Mam tu coś, czego absolutnie nie wolno wam zdejmować. Żadnemu z was! Proszę, John, dopilnuj tego.

Powiesiła mu na szyi zawieszony na wstążce pierścień i wsunęła pod koszulę. Potem zawiesiła na szyjach dziewczynek swoje naszyjniki, też wsuwając je pod ubranie. Dzieci ubrane były bardzo skromnie, żeby nie wyglądały jak dzieci arystokratów. Trochę kolejnych skromnych ubrań pozwijała w kłębek i obwiązała sznurkiem. I zarządziła:

– Teraz schodzimy po schodach. Jak najciszej.

– A nie możemy pożegnać się z papą? – spytała Marie Anne drżącym głosem.

– Nie, kochanie. Papa rozmawia teraz z babcią i dziadkiem. Nie powinniśmy im przeszkadzać.

Emerson nie wiedział, że jego dzieci wyruszają w podróż. Nie mogła mu o tym powiedzieć, bo na pewno by się nie zgodził. Był przecież święcie przekonany, że jest niezniszczalny, a dzieci, będąc razem z nim, są całkowicie bezpieczne.

Simone uśmiechnęła się jeszcze raz i wstała. Wzięła Alexandrę na ręce, także tobołek z jej rzeczami i powiedziała:

– Anne Marie, John, weźcie swoje tobołki i stańcie obok mnie, z jednej i z drugiej strony. Macie trzymać się mojej spódnicy. I nie wolno wam jej puszczać ani na moment. Niezależnie od tego, co się wydarzy, I macie być cicho. Pamiętajcie! Ani słowa!

John i Marie Anne pokiwali głowami i Simone ruszyła do drzwi. Wyszli z pokoju, potem po schodach w dół, też cicho, na palcach, podeszli do bocznych drzwi. Simone, zrobiwszy głęboki wdech, położyła dłoń na klamce. Nacisnęła. Drzwi stanęły otworem. John i Anne Marie mocno, prawie kurczowo chwycili jej spódnicę i ruszyli przed siebie. W ciemną noc.

Rozdział pierwszy

Londyn, 1811 r.

Alexandra Ward zerknęła na tego, kto siedział obok niej w powozie. Wyglądał tak, jakby miał zamiar zemdleć, bo twarz blada jak ściana, a nad górną wargą widać krople potu. Zerknęła jeszcze raz i westchnęła. Bo ci Anglicy to sprawiają wrażenie ludzi tchórzliwych. We wszystko wlepiają oczy, gapią się i coś tam mamroczą, głównie o tym, że czegoś nie można zrobić. Tacy raczej nieciekawi i dziwne, że ten właśnie naród zdobył taką pozycję na świecie.

– Proszę, niech pan się nie martwi, panie Jones – powiedziała łagodnie, żeby podnieść biedaka na duchu. – Jestem pewna, że pański pracodawca będzie skłonny spotkać się z nami.

Lyman Jones, przymknąwszy oczy, cicho jęknął.

– Pani nie zna lorda Thorpe’a. On jest człowiekiem takim… szczególnym.

– Ale to wcale nie musi oznaczać, że nie będzie chciał się spotkać z kimś, z kim zawiera lukratywną umowę na przewóz jego herbaty statkiem do Ameryki.

Prawdę mówiąc, była zaskoczona, dlaczego Thorpe tego ranka nie pojawił się w biurze, by osobiście podpisać umowę. Nigdy też nie był obecny, gdy spotykała się z jego agentem, Lymanem Jonesem. I to jednak dziwne, że tyle swoich spraw powierza komuś innemu i wcale tego nie kontroluje. Ona zatrudniała wiele osób, które darzyła zaufaniem, ale podczas naprawdę ważnego spotkania z klientem zawsze była obecna.

– Ja nie wiem, jak to jest w tej Ameryce, panno Ward – odezwał się słabym głosem Jones - ale tutaj dżentelmeni raczej nie prowadzą osobiście interesów. Na wypada.

– Czyżby? Przecież w Anglii ubija się wiele interesów. I dzięki temu królestwo prosperuje znakomicie. Ale zaraz… czyżby chodziło o tych z tytułami?

– Tak.

Pan Jones pokiwał głową, już trochę odprężony. Niełatwo mu było po raz pierwszy w życiu pertraktować z kobietą. I to urodziwą. Wysoka, postawna, cera porcelanowa, a oczy wielkie. A mówi bardzo zdecydowanie, jakby z góry wykluczała jakikolwiek sprzeciw. Może dlatego, że jest Amerykanką. On po każdej rozmowie z tą panną był ledwie żywy i zdumiony, że na taką rozmowę się poważył. Teraz też tak się czuł i już się zastanawiał, czy lord Thorpe nie zwolni go z pracy.

– Nie jestem przyzwyczajona do tych tytułów – powiedziała Alexandra. – W Stanach ważne jest przede wszystkim, jakim jest się człowiekiem, czego się dokonało. A ten Thorpe to chyba majątek odziedziczył?

– Większość pieniędzy sam zdobył. W Indiach. Bo lord Thorpe potrafi znakomicie prowadzić interesy.

– W Indiach! I stamtąd przywiózł te skarby, o których głośno. Bardzo chciałabym je zobaczyć.

Oczywiście nie wspomniała o tym, że podczas poprzedniego pobytu w Anglii prosiła lorda Thorpe’a, by pokazał jej swoją kolekcję. Lord wcale jej prośby nie spełnił i dlatego zdecydowała się na negocjowanie kontraktu właśnie z Firmą Herbacianą Burchinga. Firmą, która cieszyła się znakomitą reputacją, a dzięki temu kontraktowi będzie miała sposobność spełnić swój kaprys i obejrzeć kolekcję szanownego lorda, który, sądząc po oschłym, niemiłym liście, był już zdziwaczałym, kostycznym staruchem.

– Oczywiście wiem, że ta kolekcja jest nadzwyczajna – powiedział Jones. – Ale jej nie widziałem.

– Naprawdę?

– Widziałem tylko to, co jest w holu. Kiedy musiałem coś zanieść milordowi do domu. To było zaledwie kilka razy, bo lord Thorpe zwykle przyjeżdża do biura i tam omawia wszelkie sprawy.

Powóz zatrzymał się przed okazałym domem z białego kamienia i Lyman Jones wyjrzał przez okno.

– Jesteśmy na miejscu – przekazał. A potem spojrzał na Alexandrę niemal błagalnie. – Panno Ward? Jest pani całkowicie pewna, że chce to zrobić? Lord Thorpe to odludek. Nie przepada za gośćmi i może nie będzie chciał nas przyjąć.

– Trudno. - Alexandra lekko wzruszyła ramionami. – Ale spróbować warto. Nie raz miałam do czynienia ze starymi zrzędami i jakoś dałam sobie z nimi radę.

– Ale on wcale nie jest…

– Jest, jaki jest, a ja, jak powiedziałam, dam sobie z nim radę A jeśli zacznie ciskać na pana gromy, powiem mu, że to wszystko moja wina.

Jones wcale nie był pewien, czy to rzeczywiście uciszy jego pracodawcę, ale już się nie odzywał. Wysiadł z powozu, po czym wyciągnął rękę, by pomóc damie przy wysiadaniu. Alexandra wysiadła i na moment przystanęła, wpatrując się w naprawdę piękny dom w stylu georgiańskim, który stał blisko ulicy, oddzielony od niej czarnym płotem z kutego żelaza. Do drzwi wejściowych wchodziło się po sześciu stopniach, a na środku tych drzwi wisiała kołatka w kształcie głowy lwa. Po prostu straszna. Pan Jones, spojrzawszy na kołatkę, chyba zadrżał, więc wzięła go pod ramię i już nie puszczała, dopóki nie weszli do środka. Czuła się trochę winna, że wykorzystuje tego nieboraka. O indyjskich skarbach lorda Thorpe’a dowiedziała się niemało, korespondując z innymi miłośnikami skarbów. Kolekcja lorda Thorpe’a uważana była za najbogatszą na świecie i dlatego Alexandra bardzo chciała ją zobaczyć. Była zdesperowana, choć miała jednak i wyrzuty sumienia z powodu Jonesa, dlatego teraz odezwała się nadzwyczaj łagodnie:

– Proszę, niech pan tak się nie denerwuje. Jeśli lord Thorpe za to, że pan mnie tu przywiózł, wyrzuci pana z pracy, wtedy ja pana zatrudnię.

Pan Jones uśmiechnął się.

– Dziękuję pani, ale jestem pewien, że nie będzie takiej potrzeby.

Lord Thorpe był dobrym pracodawcą, choć wcale nie cieszył się powszechnym zaufaniem. Zbił fortunę przede wszystkim z Indiach i jednak nie brakowało takich, którzy uważali, że tę fortunę zdobywał w podejrzany sposób. Jones starał się nie dawać temu wiary, ale kiedy czasem widywał, jak twarz lorda Thorpe’a raptem tężeje, a oczy błyszczą, to jednak zastanawiał się, czy te pogłoski nie są prawdziwe.

Pociągnął za straszną kołatkę i już po krótkiej chwili drzwi otwarły się i pojawił w nich się lokaj w liberii. Zaprosił ich i poszedł po lorda, a oni czekali w holu. Alexandra naturalnie rozglądała się z ciekawością. A było na co popatrzeć. Pod stopami miała podłogę wyłożoną parkietem, na której leżał pluszowy dywan przedstawiający scenę z polowania. Mężczyzna w turbanie przebija włócznią tygrysa. Na ścianie srebrna maska w kształcie głowy słonia, a pod ścianą drewniany kufer, na pokrywie którego widać misternie wyrzeźbione dwie młode Hinduski stojące w ogrodzie, pod rozłożystymi drzewami.

Alexandra podeszła bliżej, nachyliła się nad kufrem, by lepiej mu się przyjrzeć i prawie natychmiast, kiedy usłyszała czyjeś kroki, poderwała głowę. Do holu wchodził mężczyzna, za którym szedł lokaj. I na widok mężczyzny, który szedł pierwszy, Alexandra omal krzyknęła. Z zachwytu, bo ten mężczyzna wyglądał zjawiskowo. Smagły, o wielkich, czarnych oczach, ubrany na biało. Białe było wszystko, od turbanu począwszy, na białych butach skończywszy. Mężczyzna wszedł, złożył dłonie na piersi i ukłonił się.

– Panie Jones? Czy lord Thorpe oczekuje pana? Bardzo mi przykro, ale nie wiedziałem o pańskiej wizycie.

– Ja… - zaczął Lyman Jones i urwał na moment, bo choć z kamerdynerem lorda Thorpe’a nie raz miał do czynienia, zawsze czuł się wtedy wytrącony z równowagi. Bo i to jego nazwisko, którego nie potrafił prawidłowo wymówić, i te oczy, nieskończenie czarne. – Nie, pozwoliłem sobie przyjechać bez zapowiedzi. Chciałbym przedstawić milordowi pannę Ward.

Kamerdyner spojrzał teraz na Alexandrę, która uznając, że Jones złotousty nie jest, postanowiła sama zabrać głos:

– Jestem Alexandra Ward, panie…

– Punawati.

– Panie Punawati, współpracuję z Firmą Herbacianą Burchinga i miałam nadzieję, że kiedy będę w Londynie, spotkam się z lordem Thorpe’em. Chyba nie ma w tym nic dziwnego, że chcę poznać kogoś, z kim prowadzę interesy. A pan Jones był tak miły, że zgodził się przedstawić mnie lordowi Thorpe’owi. Chyba nie sprawię kłopotu…

– Na pewno nie. Jestem pewien, że lord Thorpe będzie bardzo zainteresowany pani wizytą. Przekaże mu, że państwo są tutaj i dowiem się, czy nie spodziewa się teraz innej wizyty.

– Dziękuję – odparła Alexandra, obdarzając go uśmiechem, dzięki któremu udało jej już skłonić niejednego mężczyznę, by zrobił to, czego chciała.

Kiedy Punwati wyszedł z holu, głos zabrał pan Jones:

– Lord Thorpe, jak już mówiłem, jest trochę inny niż wszyscy. A jego służący to są już po prostu dziwni. Kamerdynera pani widziała, a reszta też jest nietuzinowa. Oni chyba lepiej by się czuli wśród jakichś rzezimieszków. Bardzo mi przykro, jeśli pani poczuła się nieswojo.

– Ależ skąd! – zaprzeczyła, zaskoczona, że coś takiego przyszło mu do głowy. – Przede wszystkim jestem zachwycona, że wreszcie poznam kogoś, kto tyle czasu spędził w Indiach. Bardzo chciałabym dowiedzieć się od niego wielu rzeczy, ale wiem, że nie wypada tak zasypywać nikogo pytaniami. A widział pan tę maskę? Tego słonia?! Przyjrzał się temu dywanowi? I kufrowi?

Oczy podekscytowanej Alexandry rozbłysły, policzki pokrył rumieniec. Wyglądała uroczo i przez głowę Jonesa przemknęła myśl, że kto wie, czy lord Thorpe, zatwardziały kawaler, na widok tej panny przypadkiem nie złagodnieje.

A zatwardziały kawaler już wchodził do holu.

– Witam, panie Jones. Punwati powiedział, że chce mi pan kogoś przedstawić.

Jones, zaskoczony, omal nie podskoczył, a Alexandra, która przykucnąwszy przy kufrze, nadal podziwiała pięknie rzeźbioną pokrywę, natychmiast zerwała się na równe nogi. Spojrzała na nowo przybyłego i zamarła. Przecież była pewna, że szanowny lord to zgrzybiały, zdziwaczały staruszek. Okazało się, że lord Thorpe może mieć co najwyżej trzydzieści parę lat. Wysoki, barczysty, miał długie, umięśnione nogi, co widać było doskonale w obcisłych płowożółtych spodniach. Na nogach - brązowe buty z miękkiej skóry. Czyli ubrany był bez przesadnej elegancji.

No i wcale nie stary, a na pewno przystojny. Brązowe, krótko przycięte włosy, bardzo gęste, twarz pociągła, o regularnych rysach. Nos orli, kości policzkowe wydatne i mocno zarysowana szczęka, a usta pełne, zmysłowe.

– Proszę wybaczyć, milordzie – zaczął Jones nieśmiało – Nie powinienem był tu przychodzić nieproszony, ale byłem pewien, że zechce pan poznać pannę Ward.

– A niby dlaczego? – spytał lord Thorpe obcesowo. Jones wyraźnie zbladł i Alexandra uznała, że trzeba wziąć sprawy w swoje ręce. Uśmiechnęła się i zagadnęła:

– Bardzo proszę, niech pan nie wini za nic pana Jonesa. Wcale nie chciał mnie tu przyprowadzić, ale ja się uparłam, ponieważ uważam, że dobrze jest poznać osobiście ludzi, z którymi prowadzi się interesy.

– Interesy? – Lord Thorpe spojrzał na Jonesa, który pospieszył z wyjaśnieniem:

– W tym tygodniu negocjowałem z panną Ward umowę. Jestem pewien, że panu o tym mówiłem. Chodzi umowę z firmą transportową Ward na przewiezienie herbaty Burchinga do Stanów Zjednoczonych.

– A więc pani pracuje w tej firmie? - spytał Thorpe.

– To nasza rodzinna firma - wyjaśniła Alexandra. – A ja uważam, że jako członek rodziny powinnam brać czynny udział w działalności firmy. Pan Jones sprawia wrażenie osoby bardzo bystrej, znającej się na swoim fachu, ale pomyślałam, że warto poznać osobiście właściciela firmy W końcu to on podejmuje ostateczne decyzje. A może się mylę?

– Nie. To ja zarządzam firmą – odparł lord Thorpe cierpko. – Czyżby pani uważała, że nie robię tego, jak należy?

– Ależ skąd! To pana firma i ma pan prawo zarządzać nią po swojemu

– O! Jak miło, że pani jest tego zdania!

Lord ukłonił się teraz przesadnie nisko, a Alexandra spojrzała na niego karcąco i mówiła dalej:

– Naturalnie mam menadżerów, ale uważam, że firma na pewno funkcjonuje lepiej, kiedy właściciel nie siedzi z założonymi rękami. Chyba że… - Teraz spojrzała na Thorpe’a niemal wyzywająco. - Chyba że nie zna się na rzeczy!

A lord, ku jej wielkiemu zdziwieniu, raptem się zaśmiał.

– Czyżby łaskawa pani sugerowała, że nie nadaję się do prowadzenia interesów?

– Ja nic nie sugeruję, łaskawy panie. Choć coś już tam zauważyłam. Pańscy pracownicy boją się pana.

– Boją się? Mnie?

– A tak. Kiedy prosiłam pana Jonesa, by mnie tu przywiózł, bardzo się opierał. A to już o czymś świadczy.

– A to mógłbym pani wytłumaczyć – powiedział Thorpe, teraz już prawie lodowato. - Pan Jones doskonale wie, że bardzo sobie cenię prywatność. I nie jestem przyzwyczajony, że każdy, z kim prowadzę interesy, odwiedza mnie w moim domu.

– Ach tak? Czyli uważa się pan za lepszego od innych - wypaliła Alexandra. – A więc na pewno nie jest miło przebywać z panem, ale dla mnie to bez znaczenia. Łączą nas interesy, a więc najważniejsze jest, że oferowane przez pańską firmę produkty są najwyższej jakości.

– O! Jakaż pani łaskawa – wycedził lord Thorpe.

– Pańscy pracownicy niewątpliwie czują przed panem respekt i po prostu boją się zrobić coś, czego pan nie zaaprobuje. Na szczęście teraz nie ciska pan gromów na pana Jonesa, który naruszył pańską prywatność. Jest pan tylko pełen sarkazmu. A poza tym powinien być pan zadowolony, że pojawiłam się tutaj, ponieważ wcale nie ukrywam, że wiele osób liczy się z moim zdaniem.

– Czyli tam u was, w Ameryce, jest całkiem inaczej niż tutaj.

– Owszem. Moim zdaniem my przede wszystkim cenimy uczciwość. Szczerość.

– Ach tak? A ja bym to nazwał inaczej. Bezceremonialność. Brak taktu.

– Moim zdaniem kiedy prowadzi się interesy, to takt nie jest już taki istotny. Najważniejsze, żeby wiedzieć, na czym się stoi!

Lord Thorpe teraz przez chwilę milczał, wpatrując się w Alexandrę, potem zaśmiał się i potrząsnął głową.

– Pani wybaczy, panno Ward, ale na moment odjęło mi mowę. Czy pani wszystkie rozmowy biznesowe prowadzi właśnie w ten sposób? I mimo to ma pani klientów? Bardzo się temu dziwię.

Alexandra też się uśmiechnęła.

– Nie. Wcale nie prowadzę tak rozmów, ale pan mnie jednak trochę rozjuszył. Jednak tego rodzaju wymiana zdań to dla mnie żadna nowość. Jestem kobietą i nie raz muszę się naprawdę natrudzić, by mężczyźni uznali mnie za równorzędną partnerkę.

– Równorzędną? Moim zdaniem pani to nie wystarcza i dąży do tego, by nad nimi górować.

– Ależ skąd! I wcale nie jestem napastliwa.

– Powiedzmy… - mruknął lord Thorpe, który uznał w duchu, że rozmowę z tą dziwną Amerykanką należałoby już zakończyć. Jednocześnie jednak jakoś wcale nie miał na to ochoty i w rezultacie wystąpił z propozycją: - Może ma pani ochotę na herbatę? Panie Jones? Pana też zapraszam. Chyba że ma pan jakieś pilne sprawy do załatwienia.

– Nie, nie mam - zapewnił Jones zdecydowanie, zachwycony, że będzie pił herbatę z milordem.

– Ja również herbatą nie pogardzę – powiedziała z uśmiechem Alexandra. Lord Thorpe zadzwonił na kamerdynera, polecił podać herbatę w niebieskim salonie i poprowadził gości przez hol do dużego pokoju zalanego popołudniowym słońcem. Ściany w pokoju do połowy przykryte były boazerią, a wyżej biało-niebieską tapetą. Meble były całkiem inne niż te, które widziała w londyńskich domach. Wcale nie z ciemnego drewna, lecz lekkie, z wikliny, dlatego pokój wyglądał egzotycznie. Także dzięki temu, co leżało na podłodze. Dywan z pięknym wzorem w kwiaty i liście winorośli. Piękne wzory miały także poduszki na krzesłach, na stoliku stał słoń z kości słoniowej, a na ścianie wisiało wiele małych, bardzo kolorowych obrazków.

Alexandra od razu do nich podeszła.

– To malarstwo radżpustańskie, prawda?

– Tak – odparł lord Thorpe, wyraźnie zaskoczony, że panna Ward rozpoznała indyjski styl malarski, który narodził się przed wiekami i w którym tworzono ilustracje do hinduskich eposów. – Zacząłem je kolekcjonować, kiedy mieszkałem w Indiach. A pani zna się na sztuce indyjskiej?

– Niestety widziałam niewiele, ale sporo o niej czytałam - odparła, nie odrywając oczu od obrazków. - W Stanach bardzo rzadko można natrafić na coś z Indii, ale udało mi się coś kupić. Posążek Buddy z nefrytu, także szal i kilka figurek z kości słoniowej.

– A może chciałaby pani obejrzeć moją kolekcję? Kiedy wypijemy herbatę?

Oczy Alexandry rozbłysły.

– Bardzo chętnie! – prawie zawołała, już siadając przy stole, ponieważ do pokoju wszedł kamerdyner z zastawioną tacą. – Muszę panu do czegoś się przyznać. To właśnie dlatego zmusiłam pana Jonesa, by mnie tu przyprowadził. Miałam nadzieję, że uda mi się zerknąć na pana indyjskie skarby, o których wiele słyszałam.

– Naprawdę?

Thorpe nie odrywał od Alexandry oczu, bardzo ciekaw, cóż takiego jeszcze od niej usłyszy. Przecież nigdy dotąd żadna kobieta nie była tak zafascynowana jego kolekcją. Zwykle damy interesowały przede wszystkim szale i biżuteria.

– Przed kilkoma miesiącami napisałam do pana – mówiła dalej Alexandra. – Spytałam, czy kiedy będą w Londynie, będę mogła obejrzeć pańską kolekcję. Ale pan mnie zbył.

– Naprawdę? Proszę wybaczyć… Ale zaraz.. Ja sobie tego nie przypominam. Chociaż nie… Tak, napisał do mnie ktoś ze Stanów. Ale czy to nie był mężczyzna? Alexander Ward?

– Nie. Alexandra. Musiał pan tego nie zauważyć. Może pan, tak jak zresztą wiele osób, uważa, że kobiet dzieła sztuki wcale nie interesują.

– Przede wszystkim kobiety raczej nie piszą do nieznajomych mężczyzn, prosząc o spotkanie!

– A co miałam zrobić? Poprosić wuja albo kuzyna, by napisali za mnie?

– Nie, nie w tym rzecz. Chodzi o to, że kobietę zawsze powinno się chronić.

– A… Pojmuję! – Alexandra zachichotała. – By nie znalazła się w niemiłej sytuacji, kiedy ktoś w mało oględny sposób czegoś jej odmawia. Zapewniam pana, że jakoś to przeżyłam. Wcale nie wpadłam w rozpacz, chociażby dlatego, że już kiedyś spotkałam się z odmową.

– Pani? Jakoś trudno mi w to uwierzyć. I jeszcze raz przepraszam, że nie zachowałem się, jak należy. Mam nadzieję, że się zrehabilituję, pokazując pani moją kolekcję.

– Owszem – przyznała. – Jeśli pan niczego przede mną na ukryje i pokaże mi naprawdę wszystko.

Porozmawiali jeszcze przez chwilę, popijając herbatę i pogryzając ciasteczka. Rozmawiali o pogodzie w Londynie, o stanie Massachusetts, w którym mieszkała Alexandra. Także o interesach, ale już po kilku zdaniach Alexandra odniosła wrażenie, że lord nie lubi o tym rozmawiać z kobietami, więc szybko zmieniła temat.

Po herbacie pan Jones pożegnał się. Lord Thorpe zapewnił go, że panna Ward wróci do domu jego powozem. Pan Jones pojechał do biura, a lord Thorpe podał ramię Alexandrze.

– Czy pani zdaje sobie sprawę, że młodej damie nie wypada samej chodzić po pokojach w towarzystwie mężczyzny?

– Naprawdę? – Alexandra zrobiła teraz taką minę, jakby była bardzo wystraszona. – Czyżby pan miał zwyczaj napastować bezbronne młode kobiety w swoim domu?

– Naturalne, że nie. Jednak pani wcale nie sprawia wrażenia kobiety bezbronnej.

– Tym niemniej czuję wielką ulgę, że z pana strony nic mi nie grozi.

– Ależ pani jest zjadliwa, panno Ward.

– Ja? A co ja takiego powiedziałam?

Lord nie odpowiedział od razu, tylko nachylił się i spojrzał jej prosto w oczy, chyba jednak wzburzony. A nachylił się tak bardzo, że jego usta były prawie tuż przy jej ustach i Alexandra poczuła się jednak nieswojo. Tym bardziej, że lord dodał:

– Doskonale pani wie, że czasami nawet dżentelmen w towarzystwie pięknej młodej kobiety nie potrafi się kontrolować.

Przez głowę Alexandry naturalnie przemknęła myśl, czy ów lord aby nie ma ochoty jej pocałować. I rzecz dziwna, zamiast drżeć ze strachu, była wyłącznie podekscytowana.

Oczywiście powiedziała to, co należało powiedzieć.

– Jestem pewna, że pan potrafi się opanować.

– A to nic pewnego, szanowna pani. Bo może pani jeszcze nie wie, że londyńskie damy uważają mnie za mężczyznę zdolnego do wszystkiego. Moja droga, jakże naiwna panno Ward! Przecież ja jestem czarną owcą w rodzinie. Na pewno nie osobą, której młode damy mogą zaufać.

– A więc bardzo dobrze, że nie jestem młodą angielską lady, tylko Amerykanką, która bardzo wcześnie nauczyła się zniechęcać każdego, kto nie przypadł jej do gustu.

– A to już zauważyłem – powiedział nieco ciszej, nachylając się jeszcze bardziej. – Ja też nie przypadłem pani do gustu, czy tak?

– Nie… - bąknęła, jednocześnie nachylając się ku niemu.

Rozdział trzeci

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Tytuł oryginału: A Stolen Heart

Pierwsze wydanie: Harlequin Books, 2000

Redaktor serii: Grażyna Ordęga

Opracowanie redakcyjne: Grażyna Ordęga

©

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2024

Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Harlequin i Harlequin Powieść Historyczna są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.

HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-672 Warszawa, ul. Domaniewska 34A

www.harpercollins.pl

ISBN: 978-83-8342-901-4

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek