Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czasami lepiej usłyszeć kłamstwo, bo prawda jest zbyt bolesna.
"Tajemnice z przeszłości, wystawiona na próbę lojalność i narastające poczucie strachu...Do zakochania! Napięcie nie opada ani na chwilę, aż do szokującego finału”. Shari Lapena
Siedmioletnia Jocelyn nie może przeboleć straty niani, która zniknęła w środku nocy. Dlaczego opuściła dziewczynkę bez pożegnania?
Trzydzieści lat później Jo zmuszona jest wrócić do rodzinnego domu i zmierzyć się ze skomplikowaną relacją ze swoją matką. Kiedy na terenie posiadłości zostają odkryte ludzkie szczątki, a do drzwi puka nieoczekiwany gość, Jo odkrywa, że jej wspomnienia z dzieciństwa nie są całkiem zgodne z prawdą.
Jakie tajemnice skrywała jej niania… i czy Jo może wierzyć w to, co mówi jej matka?
Nowa powieść Gilly Macmillan, autorki bestsellerów "Dziewięć dni" oraz "Inne dziecko", zabierze cię w podróż do świata, w którym nic nie jest oczywiste. Emocje gwarantowane od pierwszej strony do ostatniej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 461
Tytuł oryginału THE NANNY
WydawcaUrszula Ruzik-Kulińska
Redaktor prowadzącyBeata Kołodziejska
RedakcjaMagdalena Wagner
Korektaarzenna Kłos
Copyright © Gilly Macmillan 2019 Copyright © for the Polish translation by Robert Ginalski, 2020
Wydawnictwo Świat Książki 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2
Warszawa 2021
Księgarnia internetowa: swiatksiazki.pl
Skład i łamanie Akces, Warszawa
Dystrybucja Dressler Dublin Sp. z o.o. 05-850 Ożarów Mazowiecki ul. Poznańska 91e-mail: [email protected] tel. + 48 22 733 50 31/32www.dressler.com.pl
ISBN 978-83-813-9850-3
Skład wersji elektronicznej
Dla Helen Heller, nadzwyczajnej agentki, wyroczniw kwestiach mody, naszej rodzinnej specjalistki od nauki akcentui przyjaciółki.
Woda zamyka się nad zwłokami. Połyka je. Kołysanie łódki szybko ustaje. Stojąca w niej kobieta czeka, aż powierzchnia jeziora znów będzie gładka jak stół. Jej oddech jest zaskakująco donośny. Potem siada do wioseł i równomiernymi pociągnięciami oddala się od tego miejsca. Bolą ją ręce. Nie do wiary, że musiałam to zrobić, myśli. Nienawidzę się za to! Dopływa do hangaru dla łodzi i zręcznie wprowadza łódkę do środka. W milczeniu wraca pieszo do Lake Hall, ostrożnie patrząc pod nogi. Jest bardzo zmęczona. Woda jest wyjątkowo zimna, myśli. Marnie jest tak kończyć życie. Pech, ale nie było innego wyjścia. Wprowadza łódź do hangaru, nie zwracając uwagi na bryzę kołyszącą czubkami gałęzi wierzb płaczących i zachęcającą je do tańca na czarnej powierzchni wody.
Z przerażeniem gapię się na swoje odbicie. Wymalowana, przypominam groteskową wersję samej siebie, zniekształconą jak wszystko inne. Kim jestem naprawdę? Tym wypacykowanym straszydłem czy kobietą pod maską?
Nie wiem już, komu ani w co mam wierzyć.
Za moimi plecami otwierają się drzwi, dostrzegam w lustrze odbicie córki i widzę jej twarz – jest okrągła jak moneta, z błyszczącymi chabrowymi oczami. Nieskazitelna.
Nie chcę, żeby córka mnie teraz widziała. Nie chcę, żeby stała się mną.
– Wyjdź – mówię.
Jocelyn budzi się skołowana, czuje suchośćw ustach. Na dworze jest jasno, odnosi wrażenie, jakby spała bardzo długo. Patrząc na wskazówki zegarka na stoliku nocnym, stwierdza, że jest dokładnie dwadzieścia sześć minut po ósmej. Niania zazwyczaj budzi jąo siódmej.
Ziewa i mruga. Na tapecie na ścianie hasają parami wygiętew tańcu żyrafy, a w nogach łóżka piętrzą się pluszowe zabawki. Na drzwiach szafy na ubrania wisi wyściełany wieszak zostawiony tam wczoraj przez nianię Hannah. Jest przeznaczony na specjalną sukienkę Jocelyn, tę, którą matka kupiła jej na powitanie gości, ale sukienka się zniszczyła i już jej nie ma. Jocelyn jest smutno z tego powodu i ma wyrzuty sumienia, chociaż nie wszystko rozumie. Wie, że to, co się stało, było złe, ale z tego, co się działo wieczorem ma tylko przebłyski, które zresztą próbuje wyrzucić z pamięci, bo budzą nieprzyjemne uczucie wstydu.
Zazwyczaj Jocelyn najbardziej lubi spędzać czas w sypialni, dzisiaj jednak jest inaczej, zbyt tu cicho. Drzwi szafy są otwarte na oścież, wyobraża więc sobie, że w środku czai się jakiś stwór z długimi kończynamii szponami, który w każdej chwili może wyskoczyć i ją porwać.
– Hannah! – woła. Spod drzwi między jej sypialnią a pokojem niani sączy się światło, ale nie ma przesuwających się cieni, dzięki którym poznaje, że niania już wstała. – Hannah! – woła ponownie, przeciągając samogłoski. Bezskutecznie.
Wstaje z łóżka i podbiega kilka kroków do drzwi pokoju niani, po drodze zatrzaskując szafę. Wzdryga się na dźwięk spadającego wieszaka. Nie powinna tam zaglądać, tylko zapukać i poczekać, aż Hannah pozwoli jej wejść, ale tym razem bez pytania gwałtownie otwiera drzwi.
Spodziewa się zastać nianię w łóżku albo siedzącą w foteluw kącie, w czerwonym szlafroku i puszystych kapciach, ale jej tam nie ma. Spodziewa się, że na stoliku nocnym zobaczy szklankę wody i opasłą książkę w miękkiej oprawie, z pozaginanymi rogami. Spodziewa się ujrzeć szczotkę do włosów i kosmetyki Hannah oraz jej dwie porcelanowe figurki kociąt. Nigdzie jednak nie ma śladu po niani, nie ma też jej dobytku. Łóżko jest starannie zasłane, z prześcieradłem wsuniętym pod materac, pluszowa narzuta jest wygładzona, poduszki nie są zgniecione, zasłony są rozsunięte i całe pomieszczenie świeci pustkami.
– Hannah! – wrzeszczy Jocelyn. Ten przeszywający krzyk wynika nie tylko ze wstrząsu na widok pustego pokoju, ale i z nagłego, straszliwego poczucia, że coś straciła.
* * *
Marion Harris, prowadząca rezydencję Lake Hall, otwiera wszystkie szuflady i drzwi w pokoju Hannah. Na dnie szuflad zawija się wyściełający je papier, w szafie pobrzękują puste metalowe wieszaki. Marion podnosi rogi narzuty, by zajrzeć pod łóżko, i sprawdza nocny stolik. Mała ma rację, po Hannah nie ma ani śladu. Przechodzi do komórki w korytarzu.
– Nie do wiary! Zabrała swoje walizki! – Kabel z żarówką kołysze się lekko.
– Mówiłam ci – szepcze Jocelyn. Jej broda się trzęsie. Trzymała się nadziei, że Marion wyjaśni sytuację albo sobie z nią poradzi.
– To do niej niepodobne! – oburza się Marion. – Na pewno coś by nam powiedziała albo zostawiła liścik. Nie porzuciłaby nas w ten sposób.
Dobiega bicie kościelnych dzwonów. Marion zerka przez okno na iglicę wieży, ledwie wystającą ponad korony dębów, gęstym szpalerem otaczających teren Lake Hall.
– Zostań tu i się pobaw – mówi. – Zrobię ci coś na śniadanie, a potem porozmawiam z twoimi rodzicami.
Jocelyn zostaje w swoim pokoju aż do lunchu. Pracuje nad rysunkiem dla Hannah, skrupulatnie wybierając kolory i uważając, żeby nie wyjść poza linie malowanki. Kiedy Marion woła ją na dół, gwałtownie dopytuje, co się dzieje, ale gospodyni rzuca:
– Wiem tylko tyle, co ty. Musisz zapytać rodziców. – Po czym sznuruje usta.
Jocelyn zastaje rodziców w Błękitnym Pokoju, siedzą tam z parą przyjaciół, którzy zostali na noc. Na kanapach i podręcznych stolikach leżą gazety i dodatki ilustrowane. Kominek się pali, więc powietrze w pokoju jest gęste od dymu z drewna i z papierosów.
Jocelyn próbuje zwrócić uwagę taty, on jednak siedzi zatopiony w fotelu, ze skrzyżowanymi nogami i twarzą ukrytą za różową gazetą. Matka leży na kanapie, z głową opartą na kilku poduszkach i z półprzymkniętymi oczami. Gasi papierosa w wielkiej marmurowej popielniczce balansującej na jej brzuchu. Jocelyn bierze głęboki oddech. Zbiera się na odwagę, żeby się odezwać. Jeśli to tylko możliwe, wolałaby nie zwracać na siebie uwagi matki.
Przyjaciółka rodziców odwraca się od okna i zauważa stojącą w progu dziewczynkę.
– O, witaj – mówi. Jocelyn zdaje się, że ta pani to Milla. Milla ma kasztanowe włosy, tapirowane, żeby na oko było ich więcej.
– Witam – odpowiada Jocelyn. Próbuje się uśmiechnąć, a tymczasem się czerwieni. Zdaje sobie sprawę, że wieczorem była niegrzeczna, ale nie wie, czy Milla o tym wie.
– Czego chcesz? – odzywa się Virginia Holt, która usłyszała głos córki.
Jocelyn wzdryga się i spogląda na ojca. On jednak nadal jest ukryty za gazetą.
– Halo, to ja do ciebie mówię, nie on! – warczy matka.
Jocelyn przełyka ślinę.
– Czy wiecie, gdzie jest Hannah?
– Wyjechała. – To jedno słowo sprawia, że świat Jocelyn usuwa jej się spod nóg. Hannah jest dla niej wszystkim. Hannah o nią dba. Hannah słucha. Hannah ma czas, żeby wyjaśniać jej różne rzeczy. Hannah jest lepsza od matki. Hannah kocha Jocelyn.
– Nie!
– Tylko mi tu na mnie nie pokrzykuj, młoda damo! Jak śmiesz?!
– Hannah nie wyjechała! Gdzie ona jest?
– Alexandrze!
Lord Holt odkłada gazetę. Wydaje się bardzo zmęczony.
– Mama ma rację, kochanie. Przykro mi. Jak najszybciej znajdziemy ci nową nianię. Po niedzieli mama zacznie szukać.
Krzyk Jocelyn natychmiast podrywa jej matkę z kanapy, na dywan spada popielniczka, jej zawartość się rozsypuje. Virginia chwyta Jocelyn za ręce i schyla się tak, by jej twarz znalazła się o kilka centymetrów od twarzy dziewczynki. Ma koszmarnie przekrwione oczy. Jocelyn próbuje się cofnąć, ale uścisk matki zatrzymuje ją na miejscu.
– Przestań natychmiast! Hannah wyjechała i wiedz, że opuściła nas przez ciebie! Jesteś bardzo niedobra, Jocelyn, bardzo niegrzeczna. Nic dziwnego, że Hannah miała już dość zajmowania się tobą!
– Ale ja już będę grzeczna, obiecuję. Będę najlepszą dziewczynką pod słońcem, tylko sprowadź Hannah z powrotem.
– Na to już za późno.
Herbaciarnia w hotelu ma wysoki sufit i pastelowe ściany. Tynk w kącie po drugiej stronie natychmiast wymaga naprawy. Ulewa na dworze powoduje, że szyby w oknach wyglądają, jak gdyby przeszły w stan płynny. Pomieszczenie jest prawie pełne, tętni gwarem rozmów. Słychać brzęk naczyń stołowych i sztućców. Lekka muzyka fortepianowa na żywo oraz sporadyczne śmiechy zapewniają wesołą atmosferę. Jest ciepło, ale w pomieszczeniu tak wielkim i oficjalnym nie może być przytulnie. Liczę na to, że zapalone żarówki żyrandoli ładnie odbijają się w moich oczach, ale za nimi, w głębi, stan mojego umysłu najlepiej podsumowuje słynny obraz Muncha Krzyk.
Mimo to staram się, jak mogę, ponieważ są właśnie urodziny Ruby.
– Z łososiem i ogórkiem, Jocelyn? – pyta matka.
Nie ma sensu jej przypominać, że teraz wolę, kiedy nazywa się mnie Jo. Odkąd zjawiłam się tu z Ruby, mówiłam jej o tym ze sto razy, ale nie przyjmuje tego do wiadomości. Szkoda, że tak przesadziła dzisiaj z różem. Policzki ma różowe niczym świnka z malowanki, a siwiejące włosy utapirowane w gładką fryzurę zwaną quiff i przewiązane aksamitną opaską, żeby ani drgnęły.
Bywając w mieście, matka za każdym razem rezerwuje narożny stolik w tej herbaciarni. Ma stąd najlepszy widok na lokal. Informuje mnie, że odkąd przyprowadziła mnie tu jako małe dziecko, jedzenie zeszło na psy i – jej zdaniem – to wielka szkoda. Mam wrażenie, że bywa tu tylko dlatego, że lubi pogadać sobie z personelem. W dzieciństwie nie znosiłam tu z nią przychodzić, a trzydzieści lat później nic się w tej kwestii nie zmieniło.
– Dziękuję. – Biorę zwiotczały trójkąt białego pieczywa i starannie kładę go na środku swojego talerza.
– Ruby, kochanie? – Matka nieoczekiwanie przechodzi do atakowania urokiem. Jej celem jest moja dziesięcioletnia córka Ruby. Po raz pierwszy spotkały się miesiąc temu i pomyślałam, że będą jak ogień i woda.
Moja matka: siedemdziesięcioletni relikt angielskiej arystokracji, zimna staroświecka snobka i chciwa egoistka, za to płynnie posługująca się wytworną angielszczyzną.
Ruby: dziesięcioletnia smarkula, urodzona i wychowana w Kalifornii, pyskata i inteligentna, miła, entuzjastka gier internetowych, niegdyś podpora dziewczęcej drużyny piłki nożnej i wieczny urwis.
Jakże się myliłam, sądząc, że się nie dopasują. Od śmierci ojca Ruby byłam w centrum jej wszechświata, teraz jednak zyskałam poważną konkurencję ze strony własnej matki. Na moich oczach tworzy się między nimi więź. Odnoszę wrażenie, że moja matka, nieproszona, kombinuje, jak by tu wypełnić sobą pustkę, którą śmierć Chrisa zostawiła w życiu moim i Ruby, i wcale mi się to nie podoba, nic a nic.
– Dziękuję, babciu. – Ruby posyła mojej matce oślepiający uśmiech i bierze kanapkę z czteropoziomowej patery na ciasta, największej w sali. W menu ten zestaw figuruje pod nazwą „popołudniowej herbatki dekadenta”. Matka zamówiła go z przyjemnością, chociaż cena w przeliczeniu na głowę powala. Podejrzewam, że zrobiła to, by mnie zawstydzić, że nie upiekłam Ruby urodzinowego tortu. Nie upiekłam, ale kupiłam, tyle że jakąś taniochę ze stoiska w supermarkecie. Jak mus, to mus.
Oczy Ruby błyszczą z podniecenia, w afektowany sposób skubie brzeg kanapki. Nie podoba mi się to. Ruby należy do dziewczynek, które połykają wszystko łapczywie, by jak najszybciej móc wstać od stołu i wybiec na dwór. A przynajmniej taka była. Ze zdumieniem patrzyłam, jak po przyjeździe tutaj rzuciła się w wir angielskiego życia. Zupełnie jakby nowymi doświadczeniami chciała wypełnić pustkę pozostawioną w naszym życiu przez śmierć jej ojca. Ciekawa jestem, jak długo utrzyma się ten urok nowości, ale przynajmniej na razie wrzuca na Instagram fotografie Lake Hall i przylegających do rezydencji terenów, ciekawostek i przedmiotów, które znajduje w domu, oraz pracujących tam ludzi. Od przyjścia do kawiarni zdążyła już wstawić kilka zbliżeń ciastek. Oznacza zdjęcia, jakby to były muzealne osobliwości albo rekwizyty z jakiegoś brytyjskiego parku tematycznego. Jej kalifornijscy przyjaciele reagują na to: „Ale super!”.
Pewnie nie powinnam się martwić takimi niewinnymi rzeczami. Raczej powinnam się cieszyć, że w ogóle jakoś to znosi, zwłaszcza że dzisiejszy dzień jest szczególny – nie dość, że to pierwsza taka uroczystość od czasu śmierci ojca Ruby, to w dodatku są to jej równe urodziny.
– Jak to jest skończyć dziesięć lat? – pyta moja matka.
– Tak samo jak dziewięć – odpowiada Ruby z pełnymi ustami; odruchowo szykuję się, żeby bronić córki, gdyby babcia postanowiła ją zbesztać, ale moja matka tylko się uśmiecha i chwali wnuczkę:
– Bardzo ci ładnie w tym sweterku.
Przed przyjściem tutaj bez końca łaziłyśmy po domu towarowym, gdzie moja matka kupiła wnuczce dwie torby ciuchów i uparła się, by Ruby zdjęła ulubioną bluzę z kapturem i na urodzinową herbatę do hotelu Jaskółka poszła w nowym czerwonym sweterku.
– Podoba mi się – mówi Ruby. – Jest taki retro.
– Co proszę? – rzuca moja matka, więc zastanawiam się, czy aby słuch jej nie szwankuje.
Od czasu, kiedy widziałam ją ostatnio, postarzała się zaskakująco ładnie. W zasadzie nie dolega jej nic związanego z wiekiem, jeśli nie liczyć artretyzmu. Kostki obu dłoni ma wyraźnie spuchnięte. To jedyna oznaka fizycznej słabości, czy niedomagania, jaką kiedykolwiek zauważyłam u mojej matki. Przyznaję, że czuję się, jakbym odniosła skromne zwycięstwo, bo jeśli ktoś nas terroryzuje przez całe życie, jeśli musimy wyjechać aż za ocean, by się odgrodzić od takiego życia i spróbować zapomnieć, to nic na to nie poradzimy. Skłamałabym, twierdząc, że jestem ponad taką małostkową schadenfreude.
Ruby nie powtarza swoich słów, bo właśnie kombinuje, w jaki sposób używa się sitka do odcedzania listków herbaty Assam, którą zamówiła wraz z babką; teraz mają jeden wspólny dzbanek.
– Jesteś już niemal prawdziwą młodą damą – ciągnie moja matka. Jej palce nie są jeszcze tak wykoślawione, by nie zdołała sprawnie zakosić pistacjowego makaronika z górnego talerza patery.
– Da-ma-ma – podśpiewuje Ruby. Upija łyk herbaty, odginając mały palec w parodii dobrych manier.
I znów spodziewam się, że moja matka udzieli wnuczce reprymendy, tak jak potraktowałaby mnie, ona jednak się śmieje, pokazując dziąsła i długie zęby. Między siekaczami utkwił jej okruszek makaronika.
– Da-ma-ma – powtarza. – Ależ z ciebie zabawna panna! – To największy komplement, na jaki potrafi się zdobyć w stosunku do dziecka.
– Przepraszam na chwilę – mówię.
W łazience, dusząc się w otoczeniu pretensjonalnej tapety i marznąc w przeciągu, wyjmuję telefon. Ostatnie SMS-y, które pisaliśmy do siebie z Chrisem, pochodzą sprzed dwóch i pół miesiąca. Był przepiękny kalifornijski poranek. On urzędował już w pracy, a ja stałam w naszej słonecznej kuchni, obserwując kolibra przy karmniku w ogrodzie. Hipnotyzowała mnie szmaragdowa mgiełka jego trzepoczących skrzydeł.
Mam dla ciebie prezent.Dziękuję! Nie mogę się doczekać!!! Co to jest? Poczekaj, sama zobaczysz… Wracam o 7. Buziaki.
Był to japoński wazon z ceramiki, z przepięknym efektem spękania emalii. Od lat marzyłam, żeby go dodać do swojej skromnej kolekcji. Wazon przetrwał siłę uderzenia, które pozbawiło Chrisa życia. Wracał do domu, kiedy furgonetka dostawcza wpadła na czerwonym świetle na skrzyżowanie i wbiła się z lewej strony w wyjeżdżające zza rogu jego auto. Kierowca furgonetki był pijany. Nazajutrz policjantka wręczyła mi ten wazon razem z torbą na ramię Chrisa. „Leżał na miejscu na nogi po stronie pasażera”, powiedziała. Wazon był zapakowany na prezent.
Przewijam SMS-y, które – kiedy jeszcze żył – wysyłaliśmy sobie po kilka razy dziennie. To przymus, któremu nie potrafię się oprzeć, chociaż wiem, że nie powinnam tego robić, bo to zawsze boli. Ludziom postronnym te teksty pewnie wydałyby się banalne, ale ja, czytając je, plastycznie odtwarzam różne sytuacje z naszego wspólnego życia. Skończywszy je przeglądać, robię to, co zawsze – wysyłam na jego numer SMS o treści: „Bardzo cię kocham” i kilka sekund później dostaję odpowiedź: „Wysyłanie nie powiodło się”.
Czasami opłakuję go tak żarliwie, że odnoszę wrażenie, jakbym się wykrwawiała na śmierć. A wtedy ogarnia mnie strach, że skoro jestem aż tak załamana, to czy mogę być dla Ruby taką matką, jakiej potrzebuje? Ta myśl z kolei nieuchronnie prowadzi do następnej: Skoro nie stać mnie na bycie dobrą matką, to czy moja matka ma prawo próbować mnie w tym wyręczyć? Już sam ten pomysł jest nie do zniesienia.
* * *
– Może powieszę pani ubrania?
Odkąd kilka tygodni temu przyjechałam z Ruby do Lake Hall, Anthea, pomoc domowa mojej matki, co kilka dni zadaje mi to pytanie. Martwi się, że wciąż siedzę na walizkach. Moje ciuchy częściowo leżą zmiętoszone w bagażu, a częściowo walają się po całym dywanie. Anthea pewnie ma mnie za leniwą bałaganiarę. Normalnie rozpakowałabym się natychmiast po przyjeździe, ale po śmierci Chrisa ogarnął mnie kompletny bezwład.
„To żałoba, odpisała mi przyjaciółka mejlem, kiedy poskarżyłam się na to, jak się czuję. Nie bądź dla siebie zbyt surowa. Musisz to przepracować”.
Rzecz jasna, miała rację, ale wiem, że jest to także przejaw negacji. Rozpakowując się, przyznałabym sama przed sobą, że pogodziłam się z tym, że utkwimy z Ruby w Lake Hall na dobre; a przecież nie mieści mi się w głowie, że mamy tu zamieszkać. Nie teraz. Jeszcze nie.
– Nie, dziękuję – odpowiadam Anthei. – Sama to zrobię później.
– To może rozpakuję rzeczy Ruby?
– Nie, nimi też się zajmę.
Anthea ma twarz pokerzysty, a jednak wyczuwam jej dezaprobatę oraz litość; jedno i drugie rani moją dumę, ponieważ opuściłam dom, gdy tylko było to możliwe. Zostawiłam Lake Hall i rodziców, uciekłam przed nimi na drugi koniec świata. Zmieniłam imię z Jocelyn na Jo i nigdy nie wzięłam od nich ani grosza. Dlatego tak bardzo boli mnie teraz pobyt tutaj i świadomość, że jestem skazana na łaskę matki.
Schodzę na parter, by zejść Anthei z oczu. Zapomniałam już, jak to jest, mieć kogoś do prowadzenia domu, i chociaż w dzieciństwie się z tym godziłam, to teraz jest to dla mnie krępujące.
W kuchni stoi pusta butelka po sherry, czeka, aż ktoś ją wrzuci do kosza do segregacji odpadów. Poprzedniego wieczoru wstawiłyśmy się z matką tym winem. Nie lubię sherry, ale wlewałam je w siebie na siłę, bo niespodziewanie wpadł miejscowy ksiądz i zaczął mi prawić banały na temat żałoby, jak gdyby ofiarowywał mi rzadkie perełki mądrości.
I matka, i ja jesteśmy wdowami. Mój ojciec umarł na atak serca dwa miesiące przed śmiercią mojego męża. Spadło to na nas jak grom z jasnego nieba. Miał zaledwie sześćdziesiąt dziewięć lat. Nie przyjechałam do domu na jego pogrzeb. Zastanawiałam się nad tym, ale nie widziałam go od kilkunastu lat. Jego śmierć niemile mnie zaskoczyła. Bardzo go kochałam. Nie wróciłam, żeby go pochować, bo nie zniosłabym na pogrzebie roli dodatku do własnej matki, która grałaby pierwsze skrzypce i zawłaszczyła cały ból dla siebie.
Kiedy klecha ględził wczoraj wieczorem, matka zbyt często napełniała nam kieliszki, a ja piłam, żeby zabić jakoś nudę. Zanim wyszedł, wpadająca przez otwarte okna bryza znad jeziora przegnała miłe ciepło, a wino rozwiązało mi język.
– Nie czujesz się niezręcznie, zatrudniając ludzi do prac domowych? – spytałam matkę. Boudika, labradorka mojego ojca, poruszyła się na dywanie i wlepiła we mnie ślepia. Zawsze tak robi, kiedy w czyimś głosie słyszy ostrą nutę.
– Holtowie zawsze zatrudniali ludzi z wioski. Tego się po nich oczekuje. Kochanie, powiem ci, że mówisz jak jakaś cholerna komunistka.
Dokuczyła mi tą drwiną, tak jak zamierzała. Z tej rozmowy wyniosłam tyle, że klasowa bańka, w której żyje moja matka, przynajmniej w jej przekonaniu pozostaje nietknięta. Nie wierzę własnym uszom, jestem rozczarowana i czuję przytłaczający napad klaustrofobii.
Nigdy nie zdołam zmienić tego domu, za to obawiam się, że jeśli zostanę w nim z córką dostatecznie długo, to on zmieni nas.
* * *
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.