Nie mam własnego imienia - Yu Hua - ebook + książka

Nie mam własnego imienia ebook

Hua Yu

4,1

Opis

Zdecydowaną większość opowiadań zamieszczonych w tym zbiorze można określić jako realistyczne, w tym sensie, że opisują rzeczy, które „mogłyby się zdarzyć” w zwykłym życiu. Część z nich to krótkie, zwięzłe migawki z codziennego życia we współczesnych Chinach, ukazujące momenty mniej lub bardziej dramatyczne, zaskakujące albo zabawne, potraktowane czasem z nostalgią, czasem ze współczuciem, a czasem z ironią.Są też dwa opowiadania, w których Yu Hua całkowicie odchodzi od realizmu treści i formy. Dla polskiego czytelnika opowiadania Yu Hua mają wartość dwojaką. Są dla nas wprowadzeniem do Chin widzianych od wewnątrz w ich codziennym wydaniu, w tym, co w nich wspólne z naszą codzienną rzeczywistością, i w tym, co w nich odmienne. Po drugie zaś, są po prostu dobrą, interesującą literaturą, przemawiają zatem językiem wspólnym dla całego świata.

 

Yu Hua – jeden z czołowych współczesnych pisarzy chińskich, ceniony i rozpoznawalny również na Zachodzie. Zyskał rozgłos dzięki takim książkom jak: Żyć!, Kroniki sprzedawcy krwi, Chiny w dziesięciu słowach czy Bracia. Jest też cenionym autorem opowiadań, a niniejsza książka to najbardziej kompletny jak dotąd zbiór prezentujący jego krótsze utwory pisane od wczesnych lat osiemdziesiątych do końca lat dziewięćdziesiątych XX wieku.

 

Małgorzata Religa – sinolożka i tłumaczka z języka chińskiego. Przełożyła na język polski między innymi utwory Duo Duo, Jidi Majia i Mo Yana oraz wiele klasycznych tekstów chińskich.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 315

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (10 ocen)
3
5
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pozol

Dobrze spędzony czas

Ciekawy zbiór opowiadań
10

Popularność




Przedmowa

Yu Hua (ur. 1960) to jeden z najbardziej znanych, cenionych i najczęściej tłumaczonych współczesnych pisarzy chińskich. Jest między innymi autorem takich głośnych powieści, jak przełożone już na polski Żyć! i Kroniki sprzedawcy krwi czy nieznane jeszcze polskiemu czytelnikowi Bracia i Siódmy dzień. Po polsku wydano także zbiór jego esejów Chiny w dziesięciu słowach. Yu Hua jest też cenionym autorem opowiadań, a Nie mam własnego imienia to najbardziej kompletny jak dotąd zbiór prezentujący utwory pisane od wczesnych lat osiemdziesiątych do końca lat dziewięćdziesiątych XX wieku.

Zdecydowaną większość opowiadań zamieszczonych w tym zbiorze można określić jako realistyczne, w tym sensie, że opisują rzeczy, które „mogłyby się zdarzyć” w zwykłym życiu. Część z nich to krótkie, zwięzłe migawki z codziennego życia we współczesnych Chinach, ukazujące momenty mniej lub bardziej dramatyczne, zaskakujące albo zabawne, potraktowane czasem z nostalgią, czasem ze współczuciem, a czasem z ironią. W kilku utworach realizm opisu zostaje niejako podważony przez nieprawdopodobieństwo przedstawianych zdarzeń albo przez niezwykłość narratora, albo wreszcie przez subtelne, lecz zauważalne elementy groteski lub przynajmniej absurdu. Są też dwa opowiadania, w których Yu Hua całkowicie odchodzi od realizmu treści i formy. Jedno z nich to zupełnie odrealniona, sprawiająca wrażenie mrocznej alegorii opowiastka Wspomnienia i egzekucje; drugie to Kwiat Śliwy i krew, dość długie opowiadanie, w którym Yu Hua eksperymentuje z formą niezwykle popularnego w Chinach (a coraz częściej również poza Chinami) gatunku chińskiego fantasy – „opowieści o wojownikach” (wuxia). Yu Hua wykorzystuje tu konwencjonalny wątek zemsty za śmierć rodzica, prowadzi jednak swoją opowieść w sposób niezwykły dla gatunku, właściwie sprzeczny z jego konwencją.

Język Yu Hua jest zwykle pozbawiony emocji i często nieco ironiczny, co nadaje jego opowiadaniom specyficzną atmosferę podskórnego i trochę drwiącego humoru. Ten pozornie prosty język i zdystansowane spojrzenie narratora okazują się szczególnie efektywne tam, gdzie treść opowieści jest najbardziej dramatyczna. Yu Hua w swojej twórczości często podejmuje temat okrucieństwa i przemocy, którą potrafi ukazać w sposób wstrząsający. Dwa opowiadania w tym zbiorze (Nie mam własnego imienia i Chłopiec o zmierzchu) poświęcone są właśnie brutalnej przemocy wobec najsłabszych, a wrażenie, które po sobie zostawiają, jest trudne do zapomnienia.

Yu Hua dorastał w okresie tzw. rewolucji kulturalnej (1966–1976) i podobnie jak w przypadku wielu ­innych chińskich pisarzy, ta pokoleniowa trauma w jakimś stopniu ukształtowała jego stosunek do rzeczywistości. Rewolucja kulturalna nie jest wspomniana z nazwy w żadnym z zamieszczonych w zbiorze opowiadań, ale w kilku z nich jej cień jest mniej lub bardziej bezpośrednio odczuwalny. Nie znaczy to jednak, że wykreowany w nich świat jest jednoznacznie czarny i okrutny. W większości opowiadań jest o tyle zwyczajny (pomijając niezwyczajność opisywanych w nim sytuacji), że nie jest ani specjalnie dobry, ani specjalnie zły, tak samo jako działający w nim ludzie, którym zdarzają się też, choćby rzadko, chwile pogodne.

Dla polskiego czytelnika opowiadania Yu Hua mają wartość dwojaką. Są dla nas wprowadzeniem do Chin widzianych od wewnątrz w ich codziennym wydaniu, w tym, co w nich wspólne z naszą codzienną rzeczywistością, i w tym, co w nich odmienne. Po drugie zaś, są po prostu dobrą, interesującą literaturą, przemawiają zatem językiem wspólnym dla całego świata.

 

Małgorzata Religa

Osiemnaście lat i w podroży

Asfaltowa droga szła w górę i w dół, jakby położono ją na morskiej fali, a ja na tej górskiej drodze byłem niczym łódź. W tym roku skończyłem osiemnaście lat, na mojej brodzie powiewało kilka żółtawych włosków, a ponieważ był to pierwszy zarost, który się na niej osiedlił, niezwykle go ceniłem. Szedłem już cały dzień, patrząc na góry i chmury, a że jedne i drugie przypominały mi znajomych, nadawałem im imiona i po całym dniu wędrówki wcale nie czułem się zmęczony. Szedłem od rana i wkraczałem właśnie w końcówkę popołudnia, kiedy widać już zaczątki zmierzchu. Nie natrafiłem jednak jeszcze na żaden zajazd.

Po drodze spotykałem różnych ludzi, ale nikt nie wiedział, co było przede mną i czy jest gdzieś jakiś zajazd. Wszyscy mówili mi to samo:

– Jak pójdziesz dalej, to zobaczysz.

Uważałem, że mają rację, bo faktycznie – jak pójdę dalej, to zobaczę. Ciągle jednak na żaden zajazd nie natrafiłem i czułem, że powinienem się zacząć niepokoić.

Dziwiłem się, że przez cały dzień marszu zobaczyłem tylko jeden samochód. To było w południe i właśnie pomyślałem sobie, że dobrze byłoby złapać okazję. Wtedy myślałem wyłącznie o złapaniu okazji, nie zacząłem jeszcze martwic się o nocleg. Myślałem tylko, że fajnie byłoby się przejechać. Stanąłem na poboczu i zamachałem na samochód, starając się, żeby moje machanie wypadło nonszalancko. Kierowca nawet na mnie nie spojrzał, samochód mignął mi tylko przed oczami i znikł. Popędziłem za nimi kawałek, tylko tak dla zabawy, bo wtedy jeszcze nie martwiłem się o nocleg. Biegłem, póki samochód nie znikł mi z oczu, a wtedy roześmiałem się głośno do siebie. Zaraz jednak odkryłem, że śmiech przeszkadza w oddychaniu, więc przestałem. W dobrym humorze ruszyłem dalej, ale zacząłem też trochę żałować. Ża­łowałem, że przed chwilą w mojej nonszalancko machającej ręce nie było kamienia.

Teraz naprawdę już chciałem złapać okazję, bo zbliżał się wieczór, a jakikolwiek nocleg ciągle był jeszcze w dupie. Przez całe popołudnie nie widziałem żadnego innego pojazdu i gdyby teraz jakiś się pojawił, już ja bym umiał go zatrzymać. Położyłbym się na środku drogi i musieliby zahamować, choćby i tuż przy mnie. Ciągle jednak nie słychać było żad­nego motoru i mogłem tylko „iść dalej i zobaczyć”. Dobrze powiedziane, jak dojdę, to zobaczę.

Droga ciągle szła w górę i w dół i te wyższe miejsca niezmiennie kusiły mnie nadzieją, że jeśli popędzę w górę, z wysoka zobaczę wreszcie jakiś zajazd. Ale za każdym razem widziałem tylko kolejne wzniesienie, a między wzniesieniami zniechęcające, wygięte w łuk zagłębienie. Mimo to jednak szaleńczym pędem, biegnąc jak wariat, zdobywałem wszystkie kolejne wzniesienia. Wbiegłem właśnie na następne, ale tym razem coś jednak zobaczyłem: nie zajazd co prawda, ale samochód towarowy. Skierowany w tę samą stronę co ja, stał na niskim odcinku drogi. Zobaczyłem wypięty do góry tyłek kierowcy oświetlony wieczorną zorzą. Nie widziałem jego głowy, bo była ukryta pod maską, która podniesiona bokiem do góry, wyglądała trochę jak wykrzywione usta. Naczepa załadowana była koszami i pomyślałem, że na pewno są w nich owoce. Byłoby super, gdyby to były banany. Pomyślałem, że kierowca ma je też pewnie w szoferce, więc jak wsiądę, na pewno trochę mi da. Chociaż samochód skierowany był w moją stronę, w tym momencie kierunek w ogóle mnie już nie ­obchodził. Potrzebowałem zajazdu, a jeśli nie zajazdu, to przynajmniej samochodu i oto samochód był przede mną.

Podbiegłem radośnie i przywitałem się z kierowcą:

– Dzień dobry.

Kierowca jakby nie słyszał, nadal grzebał pod maską.

– Pan zapali.

Dopiero teraz zareagował, wyciągnął głowę spod maski i usmoloną na czarno ręką wziął ode mnie papierosa. Szybko podałem mu ogień, a on wsadził papierosa do ust, zaciągnął się kilka razy i znowu schował głowę pod maskę.

Byłem już spokojny – skoro przyjął ode mnie papierosa, musiał mnie wziąć do samochodu – zacząłem więc obchodzić wóz dookoła, żeby zbadać zawartość koszy. Nie było widać, co mają w środku, pociągnąłem więc nosem i poczułem zapach jabłek. „Jabłka też mogą być” – pomyślałem sobie.

Kierowca po chwili skończył naprawę i zamknął maskę. Podszedłem do niego szybko i powiedziałem:

– Proszę pana, chciałbym się zabrać.

Ku mojemu zaskoczeniu odepchnął mnie usmoloną ręką i rzekł szorstko:

– Zjeżdżaj.

Zatkało mnie ze złości, a on niespiesznie wsiadł do szoferki i po chwili odezwał się warkot motoru. Wiedziałem, że jeśli przepuszczę tę okazję, druga mi się nie trafi. Wiedziałem, że muszę się postawić. Podbiegłem z drugiej strony, otwarłem drzwiczki i wskoczyłem do szoferki. Spodziewałem się wielkiej awantury, więc wsiadając, od razu ryknąłem do niego:

– Masz jeszcze w gębie mojego papierosa!

Samochód ruszył. Kierowca nieoczekiwanie roześmiał się przyjacielsko i kompletnie zgłupiałem.

– Dokąd się wybierasz? – zapytał.

– Wszystko jedno – odparłem.

– A chcesz jabłko? – spytał jakoś serdecznie, przyglądając mi się.

– No pewnie.

– To idź na tył i weź sobie.

Jechaliśmy szybko i nie uśmiechało mi się przełażenie z szoferki do naczepy, powiedziałem więc:

– Dobra, nieważne.

– No weź sobie – rzekł, a oczy cały czas miał utkwione we mnie.

– Nie gap się na mnie, patrz lepiej na drogę – mruknąłem.

Dopiero wtedy odwrócił głowę i zaczął patrzeć przed siebie.

Samochód pędził w kierunku, w którym szedłem, siedziałem wygodnie w szoferce, wyglądałem przez okno i gadałem z kierowcą. Byliśmy już przyjaciółmi. Dowiedziałem się, że zajmuje się prywatnym transportem, samochód należy do niego i jabłka też są jego. Słyszałem brzęk monet w jego kieszeni.

– A ty dokąd jedziesz? – spytałem.

– Dojedziemy, zobaczymy – odparł.

Powiedział to jak przyjaciel, bardzo serdecznie. Poczułem do niego jeszcze większą sympatię. Za oknami wszystko wydawało mi się znajome, góry i chmury kojarzyły mi się ze znajomymi ludźmi i znów nadawałem im imiona.

W tym momencie nie obchodził mnie już nocleg. Kierowca, samochód, siedzenie – wszystko napawało mnie zadowoleniem. Nie wiedziałem, dokąd jedziemy i on też nie wiedział. Było nam wszystko jedno, co się znajduje przed nami. Chcieliśmy tylko, żeby samochód mknął przed siebie. Jak dojedziemy, to się okaże.

Ale samochód wkrótce się popsuł. Kierowca i ja byliśmy już najlepszymi przyjaciółmi na świecie – ja trzymałem rękę na jego ramieniu, on też położył mi rękę na ramieniu. Opowiadał mi właśnie o swojej miłości, mówił, jakie to uczucie pierwszy raz trzymać w objęciach kobietę, i nagle samochód się rozkraczył. Popsuł się, jadąc pod górę, umilkł nagle i jak zdechła świnia po prostu przestał się ruszać. Kierowca znowu wlazł na maskę, znowu otworzył samochodowi usta i wsadził głowę do środka. Wiedziałem, że znowu wypiął tyłek do góry, ale górna warga samochodu zasłaniała mi widok, nie widziałem więc tego wypiętego tyłka. Słyszałem tylko odgłosy naprawiania.

Po chwili wyciągnął głowę i zamknął maskę. Wytarł o ubranie ręce jeszcze czarniejsze od brudu i zeskoczył na ziemię.

– Naprawiłeś? – spytałem.

– Koniec. Nie da się naprawić.

– To co zrobimy?

– Zobaczymy – odrzekł obojętnie.

Siedziałem w szoferce i nie wiedziałem, co robić. Znowu zamajaczyła mi myśl o noclegu. Słońce chowało się za górami i wieczorna zorza unosiła się nad wszystkim jak para wodna. Nocleg ponownie zrobił się ważny i myśl o nim stopniowo zaczęła się rozdymać, aż całkiem zaczopowała mi głowę. Po chwili w ogóle nie miałem już w głowie nic poza noclegiem.

W tym momencie zobaczyłem pięciu rowerzystów, zjeżdżających po zboczu. Na bagażniku każdy miał przywiązane nosidło z dwoma wielkimi koszami i pomyślałem, że pewnie okoliczni chłopi wracają z zakupów. Ich widok mnie ucieszył, więc wyszedłem im na powitanie i zawołałem:

– Dzień dobry!

Podjechali do mnie i zsiedli z rowerów. Podszedłem radośnie i zapytałem:

– Czy jest tu gdzieś jakiś zajazd?

Żaden nie odpowiedział, spytali tylko:

– Co jest na samochodzie?

– Jabłka – odparłem.

Cała piątka, prowadząc rowery, podeszła do samochodu. Dwaj wleźli na naczepę i zaczęli z niej ściągać kosze, pozostali trzej podnieśli z nich pokrywki i zaczęli przesypywać jabłka do własnych koszy. Przez moment nie rozumiałem, co się dzieje i wpatrywałem się w nich wytrzeszczonymi oczami, aż oprzytomniawszy skoczyłem ku nim, krzycząc:

– Co wy robicie?!

Nawet na mnie nie spojrzeli i dalej przesypywali jabłka. Chwyciłem jednego za rękę i wrzasnąłem:

– Kradną jabłka!

Któryś wściekle walnął mnie pięścią w nos, aż odrzuciło mnie na kilka metrów. Pozbierałem się i dotknąłem ręką nosa – dyndał miękko, jakby sztucznie przywieszony do twarzy, a krew spływała z niego jak łzy w czasie smutku. Nim zorientowałem się, że uderzył mnie wysoki, potężnie wyglądający facet, cała piątka wsiadła już na rowery i odjechała.

Tymczasem kierowca szedł powoli, ciężko dysząc, jakby przed chwilą skądś przybiegł. Sądziłem, że nie wie, co się stało, więc krzyknąłem do niego:

– Ukradli ci jabłka!

Nie zwrócił na mnie uwagi i nadal kroczył wolno. Miałem ochotę walnąć go pięścią, żeby i jemu nos zaczął tak dyndać. Podbiegłem do niego i ryknąłem mu prosto do ucha:

– Jabłka ci ukradli!

Dopiero teraz odwrócił się i spojrzał na mnie. Gdy spojrzał na mój nos, zobaczyłem na jego twarzy wyraz zadowolenia.

Na wzniesieniu pojawiło się więcej rowerzystów, a każdy miał przy rowerze po dwa wielkie kosze. Było wśród nich kilkoro dzieci. Jak rój pszczół otoczyli ciężarówkę. Niektórzy wskoczyli na naczepę i zaczęli wyrzucać z niej kosze, z których jabłka zaczęły wyciekać jak krew z mojego rozbitego nosa. Jak szaleni ładowali jabłka do własnych koszy. Nim zdążyłem mrugnąć, cały ładunek był już na ziemi, a wówczas na wzniesieniu pojawiło się kilka warczących traktorków. Zatrzymały się przy nas, wyskoczyło z nich kilku potężnych zbirów i od razu wzięli się za przesypywanie jabłek. Opróżnione kosze wyrzucali. Cała droga pokryta była toczącymi się jabłkami, a oni przykucali jak ropuchy, żeby je pozbierać.

Ogarnęła mnie wtedy taka wściekłość, że nie bacząc już na własne bezpieczeństwo, rzuciłem się do nich, wrzeszcząc:

– Złodzieje!

Powitał mnie grad pięści i kopniaków i wydawało mi się, że każdy skrawek mojego ciała oberwał przynajmniej po kilka razy. Wsparty na rękach, próbowałem się podnieść, a wtedy dzieci zaczęły rzucać we mnie jabłkami, które rozbijały się na mojej głowie. Głowa jakoś wytrzymała i chciałem dopaść tych ­gówniarzy, ale wtedy dostałem potężnego kopniaka w bok. Chciałem krzyknąć, ale z moich ust nie wydostał się żaden dźwięk. Siedziałem skulony na ziemi i nie miałem już siły wstać, patrzyłem tylko bezradnie na ten niepohamowany rabunek. Poszukałem wzrokiem kierowcy – drań przyglądał się wszystkiemu z daleka i śmiał się ze mnie. Zrozumiałem, że mój obecny widok musiał być nawet zabawniejszy niż mój rozbity niedawno nos.

Nie miałem już nawet siły, żeby się złościć. Mogłem tylko z oburzeniem patrzeć na to wszystko, a najbardziej oburzał mnie kierowca.

Na wzniesieniu znów pojawiło się kilka traktorków i rowerów, które dołączyły do rabunku. Jabłek na ziemi ubywało, a ja patrzyłem, jak jedni odchodzili, a nowi wciąż przybywali. Spóźnialscy wzięli się za samochód i widziałem, jak wyjmują szyby, odkręcają koła, odrywają deski. Pobawiony kół samochód wyglądał, jakby zrezygnowany leżał na brzuchu na ziemi. Dzieci zbierały porozrzucane kosze, dookoła robiło się coraz czyściej, ludzi też ubywało. A ja mogłem tylko na to wszystko patrzeć, bo nie miałem już nawet siły na złość. Siedziałem i nie miałem siły się podnieść, odprowadzałem ich tylko wzrokiem.

Zrobiło się całkiem pusto i tylko jeden traktorek stał jeszcze przy samochodzie. Kilku gości rozglądało się za czymś, co dałoby się jeszcze ukraść, a wreszcie wsiedli na traktorek i zapuścili motor.

Zobaczyłem wtedy, że mój kierowca wsiada razem z nimi. Wsiadł na przyczepę, spojrzał na mnie i znowu się zaśmiał, a ja zobaczyłem, że trzyma w ręku czerwony plecak. Ukradł mi plecak. W plecaku były moje ubrania i pieniądze. Mój prowiant i książki. A on mi go ukradł.

Patrzyłem, jak traktorek wspina się na wzniesienie. Po chwili znikł i przez moment słychać jeszcze było warkot jego motoru, po czym i on ucichł. Wokół panowała cisza i zaczęło się ściemniać. Wciąż siedziałem na ziemi, czując narastające zimno i głód. Nie miałem już nic.

Siedziałem tak i siedziałem, aż wreszcie zacząłem się powoli zbierać. Ciężko mi było się podnieść, bo całe moje ciało przeszywał ostry ból. W końcu jednak jakoś wstałem i pokuśtykałem do samochodu, który pokaleczony i posiniaczony, wciąż leżał na brzuchu. Wiedziałem, że ja też jestem cały w siniakach.

Było już całkiem ciemno, a wokół nie było nic, tylko posiniaczony samochód i posiniaczony ja. Patrzyłem na niego ze smutkiem, a on odpowiedział mi równie smutnym spojrzeniem. Wyciągnąłem rękę i pogłaskałem go. Był zupełnie zimny. Zerwał się wiatr i liście na drzewach rozszumiały się jak morskie fale. Ten szum wzbudził we mnie grozę, od której moje ciało stało się równie zimne jak samochód.

Otwarłem drzwiczki i wsiadłem. Siedzeń jakoś nie ukradli, co mnie odrobinę pocieszyło. Ułożyłem się w szoferce. Poczułem zapach wyciekającej benzyny, który przypominał mi zapach mojej krwi. Na zewnątrz wiało coraz mocniej, ale mnie w szoferce było całkiem ciepło. Pomyślałem, że samochód, choć tak poobijany, zachował siłę ducha, stąd to ciepło. Wiedziałem, że ja też mam w sobie ciepło. Szukałem noclegu i nieoczekiwanie znalazłem go tutaj.

Leżałem w ciepłym sercu samochodu i przypomniało mi się tamto piękne słoneczne popołudnie. Cały dzień spędziłem wtedy na dworze i kiedy wróciłem, przez okno zobaczyłem ojca pakującego czerwony plecak. Zawołałem do niego z dworu:

– Tato, wybierasz się gdzieś?

Ojciec odwrócił się do mnie i rzekł łagodnie:

– Nie. To dla ciebie.

– Dla mnie?

– Ano tak. Masz już osiemnaście lat, powinieneś poznać trochę świata.

Włożyłem na plecy ten śliczny czerwony plecak, ojciec klepnął mnie w tył głowy, jakby klepał konia po zadzie, a ja radośnie wybiegłem z domu z energią i entuzjazmem jak młody koń.

 

16 stycznia 1986

Północno-zachodni wiatr w środku dnia

Słońce wślizgnęło się przez szczelną okienną szybę i padło na moje spodnie, które wieczorem rzuciłem na krzesło. Nagi do pasa leżałem pod kołdrą i prawą ręką wydłubywałem śpiocha z prawego oka. Pojawiło się toto w czasie snu i byłem zdania, że należy się tego pozbyć, ale nie należało też tego robić zbyt gwałtownie, dłubałem więc z pewną elegancją. W tym czasie moje lewe oko nie miało zajęcia, skierowałem je więc na spodnie. Zdjąłem je wczoraj przed snem i teraz żałowałem, że tak niedbale rzuciłem je na krzesło. Wisiały żałośnie, a reszta mojego ubrania przedstawiała się zresztą podobnie. Przyglądałem się im lewym okiem i przyszło mi do głowy, że spodnie i reszta ubrań sprawiają takie wrażenie, jakbym wczoraj w nocy przed snem zrzucił z siebie skórę jak wąż. Promień słońca padł na nogawkę i jego drgające światło wyglądało jak skacząca złota pchełka. Ciało zaczęło mnie swędzić, bezczynną lewą rękę zaangażowałem więc do drapania, ale wkrótce przestała wystarczać i musiałem przywołać do pomocy prawą.

Ktoś zapukał do drzwi.

Najpierw pomyślałem, że puka do sąsiadów, ale najwyraźniej pukano do mnie. Zaskoczyło mnie to, bo kto niby miał do mnie pukać? Chyba ja sam, ale ja byłem w łóżku. Ktoś się pewnie pomylił. Nie zareagowałem więc i drapałem się dalej. Myślałem o tym, że kiedy wracam z przechadzki, zawsze najpierw pukam do drzwi i wyciągam klucze dopiero, kiedy nie ma już wątpliwości, że nikt mi nie otworzy. Drzwi załomotały, jakby miały wypaść, i wiedziałem już, że tamten zaczął w nie kopać. Nim zdążyłem coś wymyśleć, z hukiem runęły na podłogę, a mnie aż podrzuciło na łóżku.

Brodaty, potężny drab podszedł do łóżka i warknął ze złością:

– Twój przyjaciel umiera, a ty się wylegujesz?!

W życiu tego człowieka nie widziałem na oczy i nie miałem pojęcia, skąd się wziął.

– Chyba pomyliłeś adres – rzekłem.

– Na pewno nie – odparł zdecydowanie.

To jego zdecydowanie wzbudziło we mnie po­dejrzenia, że może to ja wczoraj w nocy trafiłem do cudzego mieszkania. Wyskoczyłem z łóżka i wybiegłem na zewnątrz, żeby sprawdzić tabliczkę na drzwiach, ale moje drzwi i tabliczka leżały teraz w pokoju na podłodze. Wbiegłem więc z powrotem i przyjrzałem się tabliczce na wywalonych drzwiach. Pisało na niej: Hongqiao Xincun 26, pokój 3.

– Te drzwi wkopałeś do środka? – spytałem.

– A jakże.

No to jasne.

– Na pewno pomyliłeś adres – oświadczyłem.

Moje zdecydowanie tym razem wzbudziło wątpliwości u niego. Przyjrzał mi się przez chwilę i w końcu spytał:

– Nazywasz się Yu Hua?

– Tak, ale ja cię nie znam.

Usłyszawszy moje nazwisko, znów ryknął ze ­złością:

– Twój przyjaciel umiera!

– Ale ja nie mam żadnego przyjaciela! – od­ryknąłem.

– Kłamiesz, przebrzydły mieszczuchu! – Spojrzał na mnie wściekle.

– Nie jestem żadnym mieszczuchem! Sam popatrz, że mam całe mieszkanie zawalone książkami. Jak chcesz mi tu wcisnąć jakiegoś swojego kumpla, to nie ma mowy! Ja nigdy w życiu nie miałem żadnego przyjaciela. Ale – dodałem nieco łagodniej – możesz tego swego przyjaciela podrzucić temu spod czwórki. To mój sąsiad. On ma tylu przyjaciół, że jeden więcej nie zrobi mu różnicy.

– To twój przyjaciel, nie wykręcisz się! – Podszedł do mnie bliżej, jakby chciał mnie pożreć.

– Ale kto to jest?!

Wymienił jakieś nazwisko, którego w życiu nie słyszałem.

– Nie znam tego człowieka! – wrzasnąłem na­tychmiast.

– Ty niewdzięczny mieszczuchu! – Wyciągnął w moim kierunku rękę grubą jak łydka i chciał mnie złapać za włosy.

Skuliłem się na łóżku i w desperacji zacząłem krzyczeć:

– Nie jestem żadnym mieszczuchem, moje książki dowodem! Jeśli jeszcze raz nazwiesz mnie mieszczuchem, będę zmuszony cię wyprosić!

Jego ręka nagle zanurzyła się w głąb mojej pościeli i lodowata silna dłoń schwyciła moją ciepłą, ale słabą stopę. Wyciągnął mnie z łóżka i rzucił na podłogę.

– Ubieraj się – rzekł - albo tak cię wywlokę.

Wiedziałem, że nie ma sensu dalej się z nim spierać, bo był ode mnie przynajmniej pięć razy silniejszy. Mógł mnie wyrzucić przez okno jak parę spodni. Rzekłem więc:

– Skoro umierający człowiek chce mnie zobaczyć, pójdę z przyjemnością.

Pozbierałem się z podłogi i zacząłem się ubierać.

I tak oto w pewne cholerne południe ten drab wkopał moje drzwi do pokoju i obdarzył mnie niechcianym przyjacielem, który – co więcej – właśnie wybierał się umierać. Na zewnątrz zerwał się z wyciem północno-zachodni wiatr. Nie miałem ani płaszcza, ani szalika, ani rękawiczek, ani czapki. W cienkim ubraniu miałem udać się dokądś z wielkim drabem okutanym w gruby płaszcz, szalik, czapkę i rękawiczki, żeby zobaczyć przyjaciela, o którym nie miałem najbledszego pojęcia.

Północno-zachodni wiatr poniósł nas jak dwa liście pod drzwi przyjaciela. Przed drzwiami leżały wieńce. Drab spojrzał na mnie z głębokim smutkiem.

– Twój przyjaciel zmarł.

Nie zdążyłem się jeszcze zastanowić, czy ten obrót spraw był dla mnie powodem do radości, czy do smutku, kiedy usłyszałem głośny płacz. Drab popchnął mnie w jego kierunku.

Otoczyła mnie gromada żałośnie płaczących ludzi, którzy zwrócili się do mnie ze wzruszającą serdecznością:

– Nie trzeba rozpaczać…

Nie pozostało mi nic innego, jak skinąć głową z udanym smutkiem, bo w tym momencie nie było już sensu mówić tego, co naprawdę chciałbym powiedzieć. Klepałem ich lekko po ramionach i gładziłem po włosach, aby wyrazić wdzięczność za pociechę. Mocno i długo ściskałem dłonie kilku potężnych mężczyzn, obiecując im, że na pewno nie będę ­rozpaczał.

Podeszła do mnie jakaś staruszka i ze łzami w oczach schwyciła mnie za rękę.

– Mój syn nie żyje – rzekła.

– Wiem. Bardzo mi przykro. To było takie nagłe – omal nie dodałem, że wczoraj jeszcze razem patrzyliśmy na słońce.

Rozpłakała się wtedy, a od tego płaczu aż mi ciarki przebiegły po ciele.

– Proszę tak nie rozpaczać – powiedziałem. Ucichła i zaczęła moją ręką ocierać sobie łzy. Podniosła głowę i szepnęła:

– Ty też nie rozpaczaj.

Zdecydowanie skinąłem głową.

– Nie będę. Ale pani musi teraz uważać na ­zdrowie.

Też skinęła głową.

– Syn oczy zamknął, zanim przyjechałeś… Nie masz do niego żalu?

– Ależ skąd, oczywiście, że nie.

Znowu zaczęła zawodzić:

– Tego jednego syna tylko miałam i umarł. Teraz ty jesteś moim synem…

Z wysiłkiem zabrałem jej rękę, udając, że muszę otrzeć własne łzy. Oczy miałem suche.

– Ja przecież od dawna uważam panią za matkę – rzekłem, bo cóż mogłem innego powiedzieć.

Te słowa tylko pobudziły ją do jeszcze żałośniejszego płaczu. Musiałem ją więc poklepać po ramieniu. Ręka mi już zdrętwiała od tego klepania, gdy wreszcie przestała. Pociągnęła mnie do jakichś drzwi i rzekła:

- Wejdź, pobądź trochę z moim synkiem.

Pchnąłem drzwi i wszedłem. W pokoju nie było nikogo poza zmarłym, który leżał na łóżku przykryty prześcieradłem. Obok stało krzesło, najwyraźniej przy­gotowane dla mnie. Podszedłem więc i usiadłem.

Długo siedziałem przy zmarłym i wreszcie podniosłem prześcieradło. Zobaczyłem sinobladą twarz, po której nie sposób było poznać wieku. Nigdy przedtem tej twarzy nie widziałem. Natychmiast przykryłem ją na powrót i pomyślałem: „Oto mój przyjaciel”.

I tak siedziałem przy zmarłym, którego twarz po raz pierwszy zobaczyłem przed chwilą i już zdążyłem zapomnieć. Przyszedłem tu przecież nie z własnej woli, lecz pod przymusem. Niechciany przyjaciel nie żył, ale nie mogłem pozbyć się niepokoju – jego matka, zupełnie mi obca kobieta, dla której nie ­miałem żadnych uczuć, została nagle moją matką. Brzydziło mnie, kiedy z mojej ręki zrobiła sobie chusteczkę, ale musiałem jej na to pozwolić, a gdyby ­kiedykolwiek znów tego potrzebowała, musiałbym z szacunkiem się zgodzić. Dobrze wiedziałem, co ­powinienem teraz zrobić. Powinienem wyłuskać dwadzieścia juanów i kupić wieniec, powinienem też przywdziać żałobę i czuwać przy zmarłym. Powinienem także porządnie zapłakać, a potem razem z jego matką obejść ulice z jego prochami. A po tym wszystkim co roku w święto zmarłych udać się na jego grób. I jeszcze spełniać pozostałe synowskie obowiązki, których on nie mógł już dopełnić…. Jednak teraz moim najważniejszym zadaniem było znaleźć stolarza, żeby naprawił drzwi wywalone kopniakiem przez wielkiego draba. Póki co jednak musiałem czuwać przy zmarłym.

 

14 lutego 1987