Wencheng - Hua Yu - ebook + książka

Wencheng ebook

Hua Yu

4,2

Opis

Akcja najnowszej powieści Yu Hua – jednego z najbardziej znanych i najczęściej nagradzanych współczesnych pisarzy chińskich – na którą czytelnicy musieli czekać aż osiem lat, rozgrywa się w Chinach cesarskich, u schyłku epoki  Qing. Główny wątek to dzieje nieszczęśliwej miłości Lin Xiangfu – zamożnego mężczyzny z północnych Chin i wędrującej z południa tajemniczej Xiao Mei. Kobieta dwukrotnie porzuca ukochanego – najpierw znikając z częścią rodowych oszczędności, po raz drugi wkrótce po urodzeniu dziecka. Nie znajdując wyjaśnienia tego zachowania, Lin Xiangfu z córeczką na plecach rusza na poszukiwania ukochanej, aż w końcu osiedla się w wiosce przypominającej tę z opowieści Xiao Mei, nie wiedząc, że ta mieszka niedaleko. Nigdy już się nie spotkają.
Yu Hua przedstawia tę historię z dwóch perspektyw, odsłaniając nieznane wcześniej motywacje bohaterów, jego celem nie jest jednak stworzenie powieści miłosnej ani romantycznej. Ten znakomity pisarz ujawnia cały swój kunszt doskonałego obserwatora ludzi, który za pomocą prostego języka potrafi budować sugestywne postacie i obrazy – w tym przypadku rozpadającego się feudalnego świata, gdzie znikają dawne punkty oparcia, lecz brakuje jeszcze nowych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 474

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (10 ocen)
5
3
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewa_szym

Nie oderwiesz się od lektury

Jedna z najlepszych powieści tego roku.
00
Remedios888

Dobrze spędzony czas

Książka ciekawa. Brakuje mi TW - książka zawiera w sobie bardzo brutalne opisy przemocy, tortur etc. Chciałbym wiedziec przed lekturą, że poza w miarę ciekawa fabułą, jest tam tyle opisów przemocy. Nie jest to po prostu książka o historii miłości głównych bohaterów.
00

Popularność




Tytuł oryginału

(Wén chéng)

Redaktor prowadząca

Elżbieta Brzozowska

Redakcja

Małgorzata Pilecka

Korekta

Emilia Kolinko

Projekt okładki i stron tytułowych

Wiktor Dyndo

Projekt okładki oparto na pracy Li Zai „Landscape after Dong Yuan, Juran, Ma Yuan, and Xia Gui”.

© Copyright by Yu Hua

© Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2024

© Copyright for the Polish translation by Katarzyna Sarek

Wydanie pierwsze, Warszawa 2024

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01

[email protected]

Księgarnia internetowa www.piw.pl

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

ISBN 978-83-8196-643-6

WENCHENG

1.

W Xizhen mieszkał pewien zamożny człowiek. W pobliskim Wanmudang miał ponad tysiąc mu1 żyznej ziemi, którą, jak korzenie, przecinały strumyki płynące ku rzece; ryż i pszenica, kukurydza i bataty, bawełna i rzepak, trzcina i trawa, a także bambusy i drzewa pojawiały się i znikały jak słońce, rozkwitały nieprzerwanie przez cztery pory roku, każdego z trzystu sześćdziesięciu pięciu dni. Jego stolarnia słynęła w okolicy, a produkowane w niej najróżniejsze drewniane przedmioty – łóżka, stoły, krzesła, stołki, szafy, skrzynie, puzderka, balie i nocniki – trafiały do domów w promieniu stu li2, robiono w niej także lektyki ślubne i trumny, które pojawiały się na drogach zawsze w asyście trąbienia suon.

Wzdłuż dróg lądowych i szlaków wodnych prowadzących z Xizhen do Shendian nie było nikogo, kto nie słyszałby o wielkim bogaczu Lin Xiangfu, ale nie wiedziano, skąd przybył. Jedyną wskazówkę stanowił jego silny akcent, dlatego sądzono, że pochodził z Północy. Mówiono, że zjawił się przed siedemnastoma laty – podczas wielkich mrozów wyłonił się ze śnieżycy i z niespełna roczną córką na rękach, chodząc od domu do domu, żebrał o mleko. Wyglądał jak niezdarny biały niedźwiedź, kołyszący się na śniegu i lodzie.

Prawie wszystkie karmiące wtedy piersią młode kobiety z Xizhen spotkały Lin Xiangfu i miały identyczne wspomnienie: przychodził do drzwi zawsze wtedy, kiedy płakało dziecko. Pamiętały jego pukanie, brzmiało tak, jakby uderzał o drzwi paznokciami, jeden cichy stuk, potem krótka przerwa i znów lekkie stuknięcie. Wciąż stał im przed oczami wyczerpany mężczyzna, który, jak mówiły, wchodził do środka z miedziakiem na wyciągniętej dłoni. Załzawiony, z oczami, które trudno zapomnieć, zachrypniętym głosem mówił:

– Moja biedna, biedna córka, dajcie jej kilka łyków mleka.

Jego spierzchnięte usta wyglądały jak wywrócone na lewą stronę łupiny ziemniaków, a ręce pokryte były czerwonymi bliznami po odmrożeniach. Stał tak bez ruchu, z nieobecną twarzą, jakby przebywał w innym świecie. Kiedy dostawał czarkę gorącej wody, wracał na ziemię i w jego oczach pojawiała się wdzięczność. Pytany, skąd przybył, wahał się chwilę i w końcu cicho mówił: „Shendian”. Było to miasto leżące około sześćdziesięciu li na północ, na skrzyżowaniu dróg lądowych i wodnych, znacznie zamożniejsze od Xizhen.

Trudno było uwierzyć w te słowa, ponieważ jego akcent brzmiał jak z odległej Północy. Nie chciał wyjawić, skąd przyszedł ani kim jest. Kobiety z Xizhen, w odróżnieniu od mężczyzn, interesowała też matka dziewczynki, ale gdy o nią pytały, twarz mężczyzny zastygała jak zimowy krajobraz wokół Xizhen, usta zaciskały się i nie rozchylały więcej, jakby to pytanie nigdy nie padło.

Takie było pierwsze wrażenie, jakie wywarł na nich Lin Xiangfu – pokryty śniegiem mężczyzna, z zakrywającymi twarz włosami i brodą, pokorny jak wierzba i cichy jak orna ziemia.

Pewien człowiek jednak wiedział, że mężczyzna ten nie przybył w czasie mrozów i śniegów, stało się to znacznie wcześniej, niedługo po tym, jak przez miasteczko przeszedł tajfun. Kiedy w tamten poranek Chen Yongliang, sztygar z kopalni złota na pobliskiej Zachodniej Górze, szedł sprawdzić szkody w swym miejscu pracy, na opustoszałej ulicy miasteczka dostrzegł obcego. Sztygar wyszedł z domu, z którego wiatr zerwał dach, i zobaczył, że całe miasto spotkał ten sam los; być może dzięki wąskim uliczkom i gęstej zabudowie część drzew przetrwała, poprzechylana w różne strony, ale na gałęziach nie został ani jeden liść – razem z dachówkami porwał je wicher – i Xizhen wyglądało jak ogolone na łyso.

Wtedy do miasta wszedł Lin Xiangfu, niosąc niemowlę w ramionach i mrużąc oczy od blasku wschodzącego słońca. Jego twarz zafrapowała Chena, ponieważ nie dostrzegł na niej rozpaczy, która pojawia się po tragedii, ale wyłącznie ulgę. Gdy Chen był już blisko, mężczyzna zatrzymał się i z mocnym akcentem z Północy zapytał:

– Czy to Wencheng?

Chen Yongliang nigdy nie słyszał tej nazwy, pokręcił więc głową i odpowiedział:

– Nie, to Xizhen.

Chen zobaczył parę niemowlęcych oczu. Kiedy przybysz z zastanowieniem powtarzał: „Xizhen, Xizhen”, sztygar patrzył na dziewczynkę, którą niósł nieznajomy, jej lśniące czarne oczy rozglądały się z ciekawością, ale usta miała mocno zaciśnięte, jakby jedynie wytężając wszystkie siły, mogła być razem z ojcem.

Lin Xiangfu wyminął Chena, niósł na plecach gigantyczny tobół. Płachtę zrobiono z utkanego na hałaśliwych krosnach z Północy surowego, grubego płótna, nie z południowego, cienkiego, z niebieskim wzorem; pożółkły materiał był upstrzony plamami. Chen Yongliang nigdy w życiu nie widział tak olbrzymiego bagażu – tobół kołysał się na plecach rosłego mężczyzny i wyglądał tak, jakby zapakowano do niego cały dobytek.

2.

Mężczyzna z Północy przybył z odległych o tysiące li stron, z terenów na północnym brzegu Żółtej Rzeki, gdzie pola sorga, kukurydzy i pszenicy zmieniały się zimą w bezkresne zagony żółtawej ziemi. Dziecięce i młodzieńcze lata spędził, biegając pomiędzy gęstymi łodygami, wyrósł pod niebem przesłoniętym liśćmi sorga; siedząc przy lampie naftowej i przesuwając palcami po liczydle podczas obliczania każdorocznych zbiorów, dorósł i stał się mężczyzną.

Lin Xiangfu urodził się w zamożnej rodzinie, jego ojciec był jedyną wykształconą osobą we wsi, matka – córką urzędnika z sąsiedniego powiatu i chociaż wtedy, kiedy przyszła na świat, jej rodzina miała już za sobą lata świetności, wyrosła na oczytaną dziewczynę, o bystrym umyśle i zręcznych dłoniach. Gdy Lin Xiangfu miał pięć lat, jego ojciec, doskonały stolarz, nagle zmarł. Właśnie skończył robić dziecięcy stolik i taboret, odłożył narzędzia i zawołał synka, ale przy ostatnim okrzyku imię dziecka zmieniło się w przeciągłe: „Aaa…”, przycisnął dłonie do piersi i osunął się na ziemię. Kiedy Lin Xiangfu stanął na progu warsztatu, na widok drgającego na ziemi ojca wybuchł śmiechem i śmiał się, dopóki nie przybiegła matka i nie padła na kolana z przeraźliwym krzykiem – dopiero wtedy rozpłakał się ze strachu.

To było chyba pierwsze wspomnienie Lin Xiangfu. Kilka dni później zobaczył ojca leżącego nieruchomo na skrzydle drzwi, ciało przykryto zbyt krótkim białym płótnem i obie stopy ojca wystawały na zewnątrz. Mały Lin Xiangfu bardzo długo patrzył na te dwie bezkrwiste, białe stopy i zauważył, że na jednej podeszwie otworzyła się blizna po starej ranie.

Matka w konopnych żałobnych ubraniach, których nigdy wcześniej nie widział, minęła go, niosąc oburącz miskę z wodą; doszła do bramy domostwa, postawiła naczynie na ziemi, siadła na progu i siedziała tak aż do zachodu słońca.

Ojciec zostawił synowi ponad czterysta mu ziemi, dom o sześciu pokojach, a także ponad sto książek w pudełkowej oprawie; szyte grzbiety niektórych egzemplarzy rozpadały się w rękach. Chłopiec odziedziczył po matce zamiłowanie do książek, pracowitość i zaradność; kiedy zaczął naukę czytania i pisania, przeniósł ostatnie dzieło ojca – stolik i taborecik – w pobliże krosien matki. Tkała i uczyła go; słuchając stukania warsztatu i jej łagodnych słów, przeszedł od Księgi trzech znaków aż do Zapisków historyka i Księgi Hanów.

W wieku trzynastu lat zaczął towarzyszyć zarządcy Tian Da podczas obchodów majątku i tak samo jak dzierżawiący jego ziemię chłopi chadzał po błotnistych miedzach, czasem razem z Tianem brodził przez zalane wodą pola ryżowe, więc kiedy wracał do domu i siadał obok warsztatu matki, wyglądał jak zwykły chłopski syn. Odziedziczył po ojcu talent do stolarki, od małego bawił się siekierą, heblem i piłą; gdy wchodził do warsztatu, zapominał o bożym świecie i przesiadywał tam godzinami. W okresach wolnych od prac w polu matka zawoziła go do stolarzy w sąsiednich wioskach, żeby uczył się od nich fachu; często zostawał u nich na miesiąc czy dwa, a przyuczający go majstrowie chwalili go za bystrość i zręczność, doceniali także wytrwałość i pilność, niespotykaną u paniczów z bogatych rodzin.

Gdy był dziewiętnastolatkiem, matka zachorowała. Nie miała jeszcze czterdziestu lat, a już dotarła do kresu życia; kilka dekad ciężkiej pracy i trudy wdowieństwa sprawiły, że jej twarz pokryły zmarszczki, a głowa posiwiała. Wtedy popatrzyła na syna tak, jak nigdy wcześniej, i widząc, że jest rosły, silny i podobny do męża, poczuła ulgę. Po powrocie z pola czy ze stolarni syn przysuwał stolik i taboret blisko kangu3, na którym leżała, przygotowywał pędzel, papier, tusz i kamień do rozcierania i otwierał książkę, gotowy do dalszej nauki. Był już wtedy uznanym stolarzem i ludzie kupowali wykonane przez niego stoły i krzesła, ale nadal używał mebelków, które wyszły spod ręki ojca. Przed oczami umierającej kobiety przewijały się obrazy, na których syn rósł pomiędzy malutkim stolikiem i taboretem, a pędzel w jego ręce stawał się coraz mniejszy i mniejszy. Na jej ustach pojawiał się spokojny uśmiech, jakby otrzymała nagrodę za całe ciężkie życie.

Ostatniego dnia dziesiątego miesiąca matka, która już nie mogła się ruszać, nagle obróciła się na bok i długo wpatrywała się w drzwi – wyglądała syna, jej wyczekujące spojrzenie stopniowo gasło i pożegnaniem stały się jedynie dwie łzy w kącikach oczu, jakby lękała się zostawiać syna samotnego na drodze życia.

Lin Xiangfu drugi raz zobaczył scenę podobną do tej, którą widział, gdy miał pięć lat – matka leżała na skrzydle drzwi przykryta kawałkiem własnoręcznie utkanego białego płótna. Ubrany w żałobne szaty wyniósł za próg domostwa czarkę wody i postawił ją na ziemi przed bramą, tak jak matka zrobiła czternaście lat wcześniej; usiadł na progu i siedział tam do zmierzchu, wpatrzony w krętą dróżkę, która prowadziła w dal, ku szerokiemu gościńcowi, biegnącemu przez pustą ziemię, zasnutą dymami z kominów, aż do płonącego zachodem słońca horyzontu.

Trzy dni później Lin Xiangfu pochował matkę przy ojcu, z łopatą w ręku stał długo nad grobem, przy nim milczeli zarządca Tian Da i jego czterej młodsi bracia; stali tam razem aż do zmierzchu, wtedy Tian Da dał znak i wolnym krokiem poszli do domu. Lin otarł łzy i wrócił do rytmu dawnego życia.

Tak jak dawniej, codziennie o świcie wychodził z Tian Da na pola, sprawdzał, jak rosną zasiewy, gawędził z dzierżawcami, a czasem podwijał nogawki i pracował razem z nimi, bo potrafił robić na roli tak samo sprawnie jak oni. W wolnym czasie przesiadywał na progu, ale nie towarzyszył mu już stukot krosien, przestał również sięgać po zszywane na grzbietach książki. Po pięciu latach życia w samotności stał się milczkiem. W domu słychać było głosy jedynie wtedy, kiedy zjawiali się bracia Tian, aby porozmawiać o polach czy uprawach.

Późną jesienią Lin Xiangfu brał osła i wiózł do miasta gromadzone przez cały rok srebrne juany, wymieniał je na małą sztabkę złota w banku Juhe, potem kupował kupon lub dwa jedwabnej wzorzystej satyny i wracał do domu. Sztabkę wkładał do drewnianej skrzynki, którą odstawiał na półkę, a tkaniny chował do szafy.

Tak robiła matka. Gromadzenie złota zapoczątkowali przodkowie rodziny Linów, a jedwab miał się przydać przy ożenku syna. W ostatnich latach życia matka, ciężko już chora, wkładała do torby zawiniątko z tkaniną, z trudem siadała na ośle, którego przytrzymywał Tian Da, i ruszała zakurzoną drogą, kołysząc się na grzbiecie zwierzęcia.

Lin Xiangfu zapamiętał około dwunastu takich matczynych podróży; za każdym razem wracała bez jedwabiu, więc wiedział, że dziewczyna nie przypadła jej do gustu, ale zgodnie ze zwyczajem zostawiała jej podarek. Przekazywała osła w ręce czekającego na nią syna i ze zmęczonym uśmiechem mówiła:

– Nie zostałam na obiedzie.

Wtedy już wiedział – matka zjadłaby obiad, gdyby polubiła dziewczynę. Dlatego Lin Xiangfu przejął zwyczaj matki; gdy był w mieście, kupował zawsze jedwab jako prezent dla kandydatek na żonę.

Wielokrotnie odwiedzała go swatka, przedstawiała mu panny na wydaniu i chodził z nią w konkury do rodzin o majątku i pozycji równych jego, ale był niezdecydowany. Przyzwyczajony, że matka podejmuje decyzje, nie wiedział, jak sobie z tym wszystkim poradzić, a wspomnienia o jej powrotach z pustymi rękami sprawiały, że był jeszcze bardziej niezdecydowany i niepewny. Patrząc na każdą z dziewczyn, zastanawiał się, czy matka by ją polubiła. Kończyło się to tak, że nigdy nie zostawał na obiad, wręczał jedynie wzorzystą tkaninę.

Raz serce zabiło mu mocniej; pewna piękna dziewczyna z Liuzhuang, wsi leżącej trzydzieści li od jego domu, wywarła na nim głębokie wrażenie. Kiedy usiadł w pokoju gościnnym, a jej ojciec zaproponował mu tytoń, Lin Xiangfu chciał powiedzieć, że nie pali, ale wyraz twarzy swatki sprawił, że przyjął zaproszenie, i wtedy z pokoju obok wysunęła się piękna dziewczyna, ze spuszczoną głową podeszła do niego, nabiła mu fajkę, a następnie wróciła tam, skąd wyszła.

Lin Xiangfu wiedział, że to ona jest kandydatką na żonę; podczas przygotowywania fajki drżały jej ręce; swatka kilka razy ją zagadnęła, dziewczyna nie zareagowała, ale kiedy spotkali się wzrokiem, rozbłysły jej oczy, a Lin Xiangfu poczuł, że zawrzała w nim krew. Podczas luźnej pogawędki był rozkojarzony, z trudem nadążał za rozmową, a kiedy ojciec dziewczyny zapytał go, czy zostanie na obiad, miał wielką ochotę się zgodzić, ale zmienił zdanie, widząc spojrzenie swatki; po chwili wahania wyjął zza pazuchy jedwab, zmieszany położył go na stole, zaczerwienił się pod zdziwionym wzrokiem ojca, pośpiesznie wstał i się pożegnał. W drodze powrotnej miał przed oczami piękną dziewczynę, zaskoczoną twarz jej ojca i czuł się źle. Swatka wyjaśniła mu, dlaczego dała znak odmowy – bała się, że dziewczyna może być głuchoniema. Powiedziała, że podczas nabijania fajki kilka razy zażartowała z niej, ale tamta jakby nic nie słyszała. Lin Xiangfu przyznał swatce rację, ale nie mógł przestać myśleć o pięknej Liu Fengmei z Liuzhuang. Dopiero po trzydziestu li, kiedy zobaczył ściany domu, odetchnął głęboko i poczuł się lżej.

3.

W ten sposób Lin Xiangfu tracił okazje do ożenku, a gdy miał dwadzieścia cztery lata, w jego domu nagle pojawiła się para – mężczyzna i kobieta, on w chabrowej tunice ze stójką, ona w kwiecistym qipao4 i turbanie z niebiesko-białej bawełnianej surówki, na plecach dźwigali tobołki, stali przy bramie domu i rozmawiali tak szybko, że słowa zdawały się fruwać.

O zmierzchu Lin Xiangfu usłyszał ich z dziedzińca; co prawda nie rozumiał ani słowa, ale i tak otworzył bramę i wyszedł. Młody mężczyzna, wyglądający na osobę wykształconą, zaczął mówić ze zrozumiałym dla Lina akcentem i powiedział, że podczas podróży wozem nagle odpadło koło, wóz nie nadaje się do dalszej jazdy, najbliższa gospoda znajduje się w odległości ponad dziesięciu li, a za chwilę zapadnie zmrok. W tym miejscu zrobił pauzę i ostrożnie zapytał, czy Lin przyjąłby ich na jedną noc.

Stojąca za nim młoda kobieta, zdejmując turban, zerknęła nieśmiało i radośnie na Lin Xiangfu, który patrząc na oświetloną wieczornym blaskiem delikatną i piękną buzię, lekko przechyloną w prawo przy ściąganiu chusty, nagle poczuł mocniejsze bicie serca.

Wieczorem siedzieli we trójkę wokół lampy naftowej i Lin dowiedział się, że przybysze nie są małżeństwem, ale rodzeństwem. Słuchając, jak zwracają się do siebie, poznał ich imiona – siostra miała na imię Xiaomei, brat – A Qiang. Przyjrzał im się dokładnie i uznał, że nie są do siebie zbyt podobni. A Qiang chyba zobaczył wątpliwość w oczach gospodarza – wyjaśnił, że siostra odziedziczyła urodę po matce, on zaś po ojcu, a nie wyglądają podobnie, bo i rodzice nie byli do siebie podobni. Lin Xiangfu roześmiał się. Potem dowiedział się, że goście pochodzą z miasteczka Wencheng, leżącego daleko na Południu, ponad sześćset li za Jangcy, w regionie Jiangnan, krainie wodnych miast, w których rzeki zaczynają się tuż za progiem domu i wszędzie podróżuje się łodziami. Rodzice już nie żyją, a oni jadą na północ, do stolicy, gdzie ich wuj pracuje na dworze księcia Gonga, A Qiang wierzy, że potężny i ustosunkowany krewny pomoże mu znaleźć pracę.

Podczas rozmowy nagle rozległo się głośne ryczenie, więc Lin Xiangfu, widząc zdumienie gości, wyjaśnił, że to osioł. Z ich zdziwienia Lin wywnioskował, że w wodnych miastach Południa najwidoczniej nie znają tego zwierzęcia.

Tego wieczoru także Lin Xiangfu mówił o sobie, opowiedział im nawet o ojcu z niewyraźnych wspomnień, o matce, o książkach z szytymi grzbietami i matczynych krosnach, o zielonych zaroślach z dzieciństwa, a na końcu wyznał, że w promieniu stu li jego rodzina jest uważana za zamożną. Zobaczył, że A Qiangowi rozbłysły oczy, zerknął więc na Xiaomei – dalej nieśmiało się uśmiechała.

Dla Lin Xiangfu był to szczęśliwy wieczór. Od śmierci matki w domu panowała cisza, a tamtej nocy rozbrzmiewał niekończącą się rozmową. Podobała mu się małomówna Xiaomei, w której oczach stale migotał uśmiech. Siedziała bokiem, naprzeciwko niego, i cały czas bawiła się swoim niebiesko-białym turbanem. Rozpoznał na nim wzór ze splecionych feniksów i peonii, zaciekawiony nachylił się, żeby lepiej się przyjrzeć, i zachwycił się tkaniną, mówiąc, że tutaj wszyscy noszą wyłącznie białe zwoje. Usłyszał wtedy jej słodki głos. Powiedziała, że ten wzór nazywa się „feniks z peonią” i symbolizuje dostatek. Gdy skończyła mówić, jej lśniące oczy przebiły się przez blask lampy i spojrzały prosto na niego. Właśnie te oczy sprawiły, że milczący zazwyczaj Lin rozgadał się jak nigdy, wyczuł w dziewczynie delikatne piękno, jakiego dotychczas nie spotkał, dostrzegł świeżą twarz dojrzewającą wśród zielonych gór i turkusowych wód Południa, subtelną i pełną życia nawet po trudach dalekiej podróży.

Następnego dnia ta subtelna i pełna życia dziewczyna zachorowała – leżała z mokrą chusteczką na czole, a jej długie włosy spływały na ziemię jak łoziny wierzb z wodnego Południa. Jej brat siedział na brzegu kangu i ze zmarszczonymi brwiami przez chwilę coś do niej mówił w ich szybkim dialekcie. Potem podszedł do Lin Xiangfu i zmartwionym tonem oznajmił, że rano siostra zaniemogła; gdy wstała, zakręciło się jej w głowie i upadła, zanim doszła do drzwi, a jej czoło parzyło jak wyciągnięty z ognia batat. Brzmiał, jakby nie miał wyjścia – powiedział właściwie do siebie, że w takim razie musi sam ruszać w drogę. Ostrożnie dobierając słowa, zapytał Lina, czy zaopiekowałby się jego siostrą. Dodał, że gdy odnajdzie w stolicy wuja, natychmiast po nią wróci. Lin Xiangfu kiwnął głową, brat podszedł do kangu i używając tego niezrozumiałego, prędkiego dialektu, zamienił z siostrą kilka zdań, potem zarzucił tobołek na plecy i przekraczając próg domostwa, uniósł skraj długiej tuniki; ścieżką doszedł do traktu i w promieniach wschodzącego słońca pomaszerował na północ.

Lin Xiangfu pomyślał o poprzedniej nocy, kiedy w półśnie widział leciutki uśmiech Xiaomei, jej delikatną twarz, falującą, jakby unosiła się na wodzie. Później rozwinęła się przed nim szeroka żółta droga i ujrzał, jak ta piękna twarz odchodzi coraz dalej i dalej. Nagle obudził się niespokojny i zagubiony i czuł się tak aż do rana. Po wschodzie słońca, kiedy okazało się, że Xiaomei zostaje, Lin Xiangfu pojaśniał.

Kiedy do niej podszedł, otworzyła oczy i przez ściśnięte usta powiedziała:

– Podaj mi wody.

Po południu Xiaomei wstała z kangu, włożyła wyciągnięte z tobołka drewniaki i zabrała się za prace domowe. O zmierzchu siadła na progu i w promieniach zachodzącego słońca z uśmiechem patrzyła na wracającego z obchodu pól Lin Xiangfu.

Kiedy Lin dotarł do bramy, wstała i razem z nim weszła do środka, podała mu miskę przygotowanej wcześniej wody, odwróciła się i wyszła. Lin Xiangfu usłyszał dziwne dźwięki, dobiegające z jej pokoju, a potem zobaczył na jej stopach chodaki, którymi stukała o podłogę. Jego zaskoczony wyraz twarzy rozbawił Xiaomei – wyjaśniła, że to drewniaki. Lin przyznał, że nigdy wcześniej nie widział takich butów. Opowiedziała, że w jej stronach noszą je wszystkie kobiety, zwłaszcza w letnie wieczory; kiedy po myciu na brzegu rzeki wsuwają w nie gołe stopy i stukają nimi o kamienne ulice miasteczka, brzmi to jak muzyka grana na ksylofonie. Lin zapytał, jak brzmi ksylofon; Xiaomei nie odpowiedziała, chwilę myślała z opuszczoną głową, potem przeszła się po pokoju i powiedziała:

– Właśnie tak.

Lin zobaczył, że dom jest posprzątany, na stole czeka kolacja, a uśmiechnięta Xiaomei stoi obok jakby w oczekiwaniu na coś. Poczuł się zakłopotany, jak gdyby wszedł do cudzego domu; miał wrażenie, że Xiaomei również jest zmieszana. Usiadł przy stole, ona zrobiła to samo, wziął pałeczki, ona też po nie sięgnęła. Miała zaróżowione policzki i Lin pomyślał, że dziwnie szybko zachorowała i równie szybko wyzdrowiała.

4.

Czas płynął niepostrzeżenie. Kiedy Lin Xiangfu wracał miedzą do domu, widział z daleka siedzącą na progu Xiaomei, podpierała głowę rękami i zamyślona patrzyła w dal. Lin Xiangfu domyślał się, że dziewczyna wypatruje brata w chabrowej tunice, który powinien się wkrótce pojawić na zakurzonej drodze.

Gdy siadali do stołu, często o nim rozmawiali. Pragnąc pocieszyć dziewczynę, powtarzał, że brat na pewno już dotarł do stolicy i szybko wróci. Po tych słowach przed oczami pojawiała mu się scena: ubrana w kwieciste qipao Xiaomei idzie za bratem, wolno odchodzi w promieniach zachodzącego słońca, na drobnych stopach ma skarpetki z jednym palcem i chodaki japonki. Ogarniała go wtedy melancholia, nie miał bowiem pojęcia, jak będzie wyglądało jego życie, kiedy opuści go ta kobieta z Południa, która mu gotuje, pierze i z którą już od tak dawna dzieli dach nad głową.

Pewnego dnia Xiaomei usiadła do krosien matki, długo się z nimi zmagała, bo nigdy wcześniej nie miała do czynienia z takim warsztatem, ale do zmierzchu opanowała ich działanie. Kiedy Lin Xiangfu wszedł na dziedziniec i usłyszał stukot, przez chwilę zdawało mu się, że to matka, dopiero potem zrozumiał, że to Xiaomei. Przestąpił przez próg pokoju i zobaczył pochyloną nad ramą tkacką dziewczynę, miała czerwoną twarz i krople potu na czole. Podniosła się na jego widok, przywitała go i powiedziała, że tutejsze krosna robią o wiele większy hałas niż te z jej stron, podobnie jak osioł, który jest znacznie głośniejszy od owcy; najpierw przestraszyła się huku, myślała, że coś popsuła, ale jakoś się nauczyła i już potrafi.

Opowieści towarzyszyły śmiech i blask oczu, Lin po raz pierwszy widział ją w takim nastroju. Kobieta, która wcześniej tylko stukała chodakami i uśmiechała się jedynie kącikami ust, teraz rozkwitła i promieniała radością.

Lin miał wrażenie, że krosna pomogły Xiaomei poczuć się bezpiecznie, przestała wysiadywać na progu, za to w domu rozlegał się nieustanny stukot. Urządzenie, które po śmierci matki zamilkło, po pięciu latach znów hałasowało pod palcami innej kobiety. Lin przestał wspominać A Qianga, jego imię jakby odeszło w dal. Xiaomei także zdawała się nie pamiętać o bracie; kiedy nie gotowała, nie prała i nie sprzątała, siedziała przy krosnach. Lin zaś wrócił do książek, zdejmował je z półki, rękawem ścierał kurz i czytał w wolnych chwilach. Siadając na krzesełku przy stoliku, widział, jak Xiaomei ukrywa uśmiech; zdawał sobie sprawę, że wygląda śmiesznie, używając dziecięcych mebelków, i czasem też sam się z siebie podśmiewywał. Xiaomei widziała w warsztacie stoły i krzesła odpowiednie do jego wzrostu i nie miała pojęcia, dlaczego uparł się na te za małe. W ten sposób, spokojnie i ciepło, mijały im dni, jedynie czasem Lin Xiangfu się niepokoił, patrzył na pochyloną nad krosnami Xiaomei i zastanawiał się, dlaczego nie odwiedza jej swatka z propozycjami zamążpójścia.

5.

Pewnej nocy, tuż po nastaniu zimy, nadeszła burza gradowa i wyrwała Lin Xiangfu ze snu. Zaspany pomyślał, że to strzelające petardy, ale gdy usiadł, zobaczył, że wiatr otworzył okno, a za nim faluje zasłona z gradzin białych jak kokony jedwabników, tak jasna, że oświetla pogrążony w ciemnościach pokój. Xiaomei, obejmując się ramionami, stała przy jego łóżku; widział panikę na jej twarzy. Nagle bryła lodu o rozmiarach miski przebiła dach i runęła na podłogę, tuż obok dziewczyny, która z krzykiem wskoczyła na kang Lina i wcisnęła się pod kołdrę. Przez wielką dziurę wpadały gradziny wielkości czarek do ryżu, rozbijały się o ziemię, gdzie rozkwitały i więdły jak kwiaty.

Lin Xiangfu czuł zwiniętą w kłębek i dygoczącą Xiaomei, a potem spięte ciało dziewczyny powoli się rozluźniało, jakby ktoś wygładzał ręką zmarszczki na miękkim ryżowym papierze. Stopniowo się prostowała, przylegali coraz mocniej do siebie i przez koszulę czuł żar bijący od jej rozpalonego ciała. Aż w końcu przestał słyszeć odgłosy gradobicia i chociaż oddzielały ich ubrania i nie dotknęli swych nagich ciał, zatracił się w jej cieple i przyśpieszonym oddechu. Nagle z transu wyrwał go hałas, tak potężny, jakby walił się dom nad ich głowami; drgnął przerażony, ale nie oderwał się od żaru i oddechu Xiaomei. Dopiero kiedy następnego dnia otworzył drzwi i zobaczył potężną bryłę lodu wielkości kamiennych żaren, przypomniał sobie głośny huk z poprzedniej nocy.

Gradobicie pobieliło krajobraz, twarda zimowa gleba była zasłana warstwą lodu, który migotał i lśnił w promieniach słońca jak zamarznięte jezioro. Wiele krytych strzechą domów we wsi zawaliło się, poranieni i przerażeni ludzie stali na zewnątrz w lodowatym wietrze, wyglądali jak uschnięte drzewa na rozległym pustkowiu. Lin Xiangfu obszedł całą wioskę, zapłakane kobiety i dzieci owinięte w kołdry patrzyły na niego żałośnie, po ziemi walały się przedmioty ze zniszczonych domów, niektórzy mężczyźni próbowali łatać strzechy, wszędzie unosiła się słoma, zwisała z gałęzi drzew, wystawała z ubrań i włosów ludzi. Zabite gradem zwierzęta leżały na ziemi, na ich wyciągniętych z budynków ciałach nie było widać nawet plamki krwi, jedynie przyklejone źdźbła słomy i okruchy lodu. Kobiety siedziały na ziemi i zawodziły pod niebiosa:

– Jak teraz przeżyjemy?

Mężczyźni o twarzach popękanych od mrozu, z oczami pełnymi łez, mówili cicho, ale w ich głosach brzmiała jeszcze większa rozpacz.

– Tak się nie da żyć.

Na południe od wioski, obok kilku grobów, leżał na desce starzec zabity gradem, opłakiwano go inaczej niż utracone bydło, jego rodzina cierpiała w milczeniu. Zmarły leżał wyprostowany, jego twarz zakrywał kawałek białej tkaniny. Nikt nie płakał w głos, jedynie pięciu mężczyzn motykami kopało grób; bracia Tian parowali gorącem podczas rozbijania zamarzniętej ziemi, a na ich drżących rękach widać było ślady krwi.

Kiedy Lin Xiangfu podszedł do nich, oparli się na motykach i Tian Da powiedział:

– Paniczu, to nasz ojciec, zginął od gradziny wielkiej jak miska; uderzyła go prosto w twarz, a sama nawet nie pękła.

Przed oczami Lina pojawiła się postać zmarłego – wychudzony stary człowiek kucający w kącie chaty, zawsze z dłońmi wsuniętymi w rękawy, wiecznie kaszlący. Dwadzieścia dwa lata temu pojawił się przed bramą domu Linów w towarzystwie pięciu synów, powiedział, że nazywa się Tian Donggui, a potem wskazał na synów i jakby przeliczał, kolejno ich przedstawił: Tian Da, Tian Er, Tian San, Tian Si, Tian Wu. Razem z nimi uciekł przed głodem i chciał tylko zapytać, czy nie mógłby wydzierżawić ziemi pod uprawę. Tian Da miał wtedy szesnaście lat, a Tian Wu zaledwie cztery i spał na plecach brata.

Po długiej rozmowie z ojcem Lina mężczyzna z synami zamieszkał w dwuizbowej chacie przy tylnej bramie domostwa. Gdy synowie podrośli i zaczęli zakładać rodziny, wybudował nowy dom z pięcioma izbami. Po śmierci ojca Lina matka uznała, że Tian Da to człowiek godny zaufania, i zrobiła z niego zarządcę; jego młodsi bracia, gdy dorastali, zajmowali się zbieraniem czynszów i robili to, co akurat było trzeba. Lin Xiangfu miał zaledwie dwa lata, kiedy na ich progu pojawiła się rodzina Tianów; często widziano, jak Tian Da nosił chłopca na barana po wiosce i polach. Teraz Tian Da podniósł białą szmatkę z oblicza ojca, Lin Xiangfu zobaczył roztrzaskaną twarz, przyklejone źdźbła słomy i okruchy lodu. Uklęknął, przykrył głowę zmarłego, potem wstał i powiedział:

– Zanieście go do domu, umyjcie i ubierzcie w czyste ubrania, ja wezmę się za robienie trumny i dopiero wtedy go pochowamy.

Tian Da kiwnął głową i powiedział:

– Dobrze, paniczu.

Do Xiaomei docierały te pełne rozpaczy odgłosy, z niepokoju nie mogła usiedzieć i gdy usłyszała kroki Lin Xiangfu, wybiegła, żeby go wypytać, co się stało, ale gdy zobaczyła jego poważną twarz, zmieniła zdanie. Kazał jej poszukać w szafie w sypialni białego materiału; Xiaomei kiwnęła głową i wyszła, a on poszedł do warsztatu. Chwilę później przyniosła mu tkaninę i zobaczyła, że Lin przegląda składzik i odkłada na bok długie i szerokie deski ze stroigły. Położyła materiał na stołku i patrzyła, jak Lin Xiangfu porządkuje stos drewna, kuca i rysuje linie na ziemi, w końcu ostrożnie zapytała:

– Czy ktoś zginął?

– Tak, jeden człowiek.

– Tylu ludzi płakało, myślałam, że grad zabił wiele osób.

– Zginęło niemało zwierząt.

Po chwili milczenia dodał:

– W gospodarstwie zwierzęta to połowa dobytku.

– Czy to będzie trumna? – zapytała Xiaomei.

Skinął głową i z powagą popatrzył na bystrą dziewczynę. Xiaomei przyglądała się kucającemu Linowi i pomyślała, że to dobry człowiek. Gdy piłował deski i zobaczyła ich długość, zapytała, czy zmarły był wysoki; Lin pokręcił głową, że raczej nie, i odpowiedział, że trumny robi się zawsze takie same, zgodnie z powiedzeniem: „Wszystkie trumny mają siedem chi5 i trzy cuny”6.

Bracia Tian przenieśli ciało ojca do domu i przyszli pomóc przy trumnie, a Xiaomei wróciła, żeby coś ugotować. Lin miał już przygotowany surowiec i robił otwory na czopy, bracia pomogli mu przyciąć deski, potem je złożyć i dopasować wszystkie elementy, a na końcu sami wyheblowali i wypolerowali trumnę; nie pozwolili Linowi brać w tym udziału, tylko przynieśli mu krzesło, żeby odpoczął i jedynie dawał im instrukcje. Podczas wygładzania desek wychwalali umiejętności Lina, który w ciągu jednego dnia zrobił trumnę i na dodatek nie użył przy tym ani jednego gwoździa, w promieniu stu li nie znajdzie się drugiego takiego fachowca. Lin stwierdził, że każdy stolarz w okolicy potrafi zrobić trumnę, i zacytował słowa swojego pierwszego mistrza: „Synowa umie robić buty, a stolarz trumny”. Dodał, że to dzięki ich pomocy trumna będzie gotowa w jeden dzień, tak duży i ciężki przedmiot to wyzwanie dla jednej osoby, a gdyby robić ją w pojedynkę, to i pięć dni mogłoby nie starczyć, a co dopiero mówić o jednym.

Pod wieczór bracia wynieśli trumnę z warsztatu, Lin Xiangfu szedł za nimi z białym materiałem utkanym przez Xiaomei. W ocalałej izbie w domu Tianów bracia włożyli do trumny umyte i ubrane ciało ojca, wzięli tkaninę i przykryli nią zwłoki. Po zamknięciu pokrywy bracia i ich rodziny pokłonili się głęboko, Tian Da powiedział: „Paniczu…” i słowa ugrzęzły mu w gardle. Linowi również zawilgotniały oczy i powiedział:

– Moje kondolencje.

Był to ponury dzień, nie ustawały płacze i westchnienia, cały czas dął lodowaty wicher. Otoczeni tymi przygnębiającymi dźwiękami Lin Xiangfu i Xiaomei, zdezorientowani niespodziewanymi wydarzeniami poprzedniej nocy, milczeli oboje; ona pracowała przy krosnach, on siedział bezczynnie obok. W końcu wstał i poszedł do siebie, położył się na kangu, a ona dalej stukała warsztatem, jakby wyrzucała z siebie nieprzerwany potok słów. Niedługo później hałas nagle ustał, Lin usłyszał, jak dziewczyna wstaje i odsuwa stołek, a potem posłyszał jej kroki, delikatne, jakby chodziła po kruchym lodzie, cichnące, gdy przeszła do drugiego pokoju.

Tej nocy Lin Xiangfu nie spał dobrze; przez wybite gradem dziury w dachu wlewał się blask księżyca i jakby formował migoczące kryształowe kolumny wody. Pogrążona w smutku wieś zanurzyła się w ciszy, którą przerywał jedynie wiatr szurający pod okapami; te odgłosy brzmiały jak ponaglenie i sprawiły, że Lin Xiangfu wstał i ruszył w kierunku pokoju Xiaomei. Gdy przechodził przez kolumny księżycowego blasku, podniósł głowę – zobaczył przepastną ciemność i owiał go podmuch zimnego wiatru. Wszedł do sypialni Xiaomei, zbliżył się do kangu i w świetle księżyca zobaczył skuloną, owiniętą kołdrą dziewczynę. Wahał się tylko chwilę, potem położył się obok niej, posłuchał jej równego oddechu i delikatnie wsunął się pod kołdrę. Wtedy Xiaomei obróciła się i jak rybka przylgnęła do jego ciała.

6.

Po gradobiciu ludzie odbudowali domy, naprawili drzwi i okna, ale nadal chowali szyje w kołnierzach, wsadzali dłonie w rękawy, wystawiali czerwone od zimna nosy, wydychali kłęby ciepłego powietrza, od mrozu pękały im twarze – ta zima była znacznie mroźniejsza niż poprzednie.

Lin Xiangfu nie czuł jednak smutku, bo po mroźnych dniach nadchodziły gorące noce. Ogrzewanie się w niewyczerpanym żarze ciała Xiaomei sprawiało, że czuł się, jakby spał w objęciach wiosny. Spokojne życie spowodowało, że twarz Xiaomei zaokrągliła się, Lin Xiangfu również nabrał ciała, a nowo poznane miłosne igraszki wciągnęły go tak mocno, że gdy tylko się ściemniało, mówił do niej niecierpliwie:

– Wchodź na kang.

Wtedy uśmiechała się leciutko, porządkowała nitki w krosnach i szła do sypialni za krzepkim i wysokim Lin Xiangfu.

W mgnieniu oka nastał drugi miesiąc nowego roku; oczy Xiaomei znów zasnuła mgła; stawała przy bryle lodu wielkości żaren i patrzyła w dal. Lin Xiangfu domyślał się, że tęskni za bratem; chcąc ją pocieszyć, powiedział, że nie powinna się martwić, A Qiang na pewno już wyjechał z Pekinu i niedługo się zjawi. Wskazał bryłę lodu i powiedział, że zanim się roztopi, w drzwiach stanie brat. Kiedy skończył mówić, pochyliła głowę i wyszeptała:

– Nawet jeśli przyjdzie, nie mogę z nim wyjechać.

Poruszony Lin Xiangfu chwycił ją za rękaw i poszli do grobów znajdujących się na wschód od wsi, gdzie kazał jej uklęknąć razem z nim przed dwoma ośnieżonymi pagórkami.

W bezwietrzne popołudnie pola lśniły w mocnym słońcu. Xiaomei patrzyła na ciągnącą się po horyzont biel, na kilka ogołoconych z liści wiązów syberyjskich, wyciągających ku niebu połamane gałęzie, i na rozsiane gdzieniegdzie chaty ze strzechami – na krajobraz tak odmienny od jej rodzinnego Południa. Lin Xiangfu głośno zwrócił się do rodziców, Xiaomei opuściła głowę; głos Lina brzmiał, jakby równocześnie się śmiał i płakał, a słowa płynęły mu potokiem z ust.

– Ojcze, matko, przyprowadziłem do was Xiaomei, popatrzcie na nią, chcę się z nią ożenić; zgódźcie się, proszę. Xiaomei dużo w życiu przeszła, jej rodzice już nie żyją, ma tylko brata, który poszedł do stolicy i długo nie wraca; ona jest moją kobietą, chcę się z nią ożenić; zgódźcie się, proszę. Mamo, Xiaomei potrafi tkać tak jak ty, spod jej rąk wychodzi płótno tak mocne, jakby było twoje…

7.

Trzy dni później do domu Lin Xiangfu przyszły kobiety ze wsi, przyniosły ze sobą czerwony kaftan i czerwony papier; kazały Xiaomei zdjąć stary, w kwietny wzór, i włożyć nowy, a z papieru wycięły znaki podwójnego szczęścia. Mężczyźni przyprowadzili świnię i owcę, zarżnęli je przy bramie; gorąca krew zwierząt ochlapała bryłę lodu i spłynęła po niej jaśniejącym strumyczkiem. Jeden z chłopów miał na sobie cienką chabrową tunikę, aż zsiniał z zimna, ale był jedynym, który zjawił się w długiej szacie. Pozostali otoczyli go, obejrzeli od stóp do głów i spytali, skąd wziął takie eleganckie ubranie. Puchnący z dumy chłop powiedział, że gdy raz zaniósł do miasta dwa worki kukurydzy na sprzedaż, zjawił się słaniający się z głodu mężczyzna po pięćdziesiątce, wyciągnął tę tunikę i wymienił na ostatnie pół worka ziarna. Dodał jeszcze, że mężczyzna miał na czole bliznę, jakby po rozcięciu nożem. Tamtego ranka kobiety świergotały jak wróble na dachu, a mężczyźni ryczeli jak zwierzęta w obejściu. Xiaomei siedziała i przyglądała się wszystkiemu spokojnie, podszedł do niej Lin Xiangfu i powiedział, że ma nic nie robić, bo dzisiaj jest panną młodą, a potem poszedł z pięcioma braćmi Tian do miasta po alkohol.

Ktoś rzucił:

– Weźcie osły, objuczycie je w drodze powrotnej.

Lin Xiangfu pokręcił głową.

– O tej porze roku nie można ich obciążać, mogłoby się im coś stać.

W sześciu, każdy z głową skuloną między ramionami i z dłońmi schowanymi w rękawach, poszli przez wieś, potem skręcili za spalonym od uderzenia pioruna wiązem i skierowali się ku szerokiej drodze prowadzącej do miasta.

Po południu na stole czekały gorące mięsa, a na drzwiach i oknach wisiały znaki podwójnego szczęścia. Kobiety plotkowały, mężczyźni pokrzykiwali zza drzwi, że czarki do picia już stoją w rządkach, a tych skurczybyków wciąż nie ma; przecież do miasta jest niewiele ponad dziesięć li, nawet żółw by przypełzł, a ich dalej ani widu, ani słychu. Kobiety gderały, że bez wina się obędzie, ale bez pana młodego już nie; pan młody nie wraca, a panna młoda nawet się nie martwi.

– Na pewno wróci. – Xiaomei się roześmiała.

Zapadał już zmierzch, kiedy pojawili się na głównej drodze; kołysali się od rowu do rowu jak dryfująca po białych przestworzach tratwa z nadmuchanych owczych skór, skręcili za wiązem i szli gęsiego przez wieś, chwiejąc się, krzycząc i zanosząc się ze śmiechu.

Kiedy sześciu opijusów dotarło pod drzwi, każdy z nich trzymał w rękach dwie puste butelki, a zionący alkoholem Lin Xiangfu podniósł wysoko flaszki, chwiejąc się, pokazał je gościom i zawołał:

– Przyjechało wino, wino przyjechało!

Wymacał rękami framugę, upewnił się, że to drzwi, i chichocząc, wszedł do środka. Postawił puste butelki na stole i powiedział:

– Pijcie, no, pijcie, pijcie wino!

Czekający z językiem na wierzchu mężczyźni na widok opróżnionych flaszek powiedzieli:

– Gówno się napijemy, wszystko wytrąbili po drodze.

Wesele Lin Xiangfu przebiegało w akompaniamencie chrapania sześciu pijanych i żarłocznego mlaskania pozostałych. Xiaomei siedziała cicho z boku i patrzyła na leżącego w drugim pokoju Lina z włosami sterczącymi jak kępa chwastów. Główny pokój i dziedziniec wypełniali goście; wygłodniali, z opuszczonymi głowami, napychający sobie usta, przypomnieli Xiaomei sceny z Południa, kiedy w letni wieczór ktoś rzucał na ziemię garść ziarna, a stado kur i kaczek biegło z rozłożonymi skrzydłami, potem zachowywały się tak jak ci jedzący w ścisku ludzie.

Lin Xiangfu przespał całe swoje wesele, ocknął się w środku nocy z bólem głowy, od którego szumiało mu w uszach. W drgającym świetle lampy naftowej zobaczył na ścianie sylwetkę siedzącej Xiaomei; gdy jęknął, odwróciła się i dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że siedzi tuż obok. Pochyliła głowę i opowiedziała mu, co zrobił po pijaku; poczuł na twarzy jej bezwonny i bezbarwny oddech, czysty jak poranny wiatr, który owiał go z trudną do opisania miękkością.

Wstała, mówiąc, że ugotowała dla niego zupę imbirową, która pomaga na ból głowy po alkoholu. Przyniosła mu talerz mięsa, dodając, że schowała trochę dla niego i że nigdy nie widziała takich obżartuchów; rozłożyła szeroko ręce i stwierdziła, że wystarczyło kilka chwil i wszystko zniknęło ze stołów.

– A przecież to była cała świnia i dwie owce – powiedziała z wyrzutem.

Tamtego wieczoru Xiaomei rozwiązała swój tobołek, wyciągnęła z niego ubrania, a na końcu wyjęła trzy chusty w niebieskie wzory. Powiedziała, że nie ma niczego poza tymi chustami i to jej jedyne ładne rzeczy. Rozłożyła je na kangu, Lin Xiangfu rozpoznał wzór feniksa i peonii, ale pozostałych dwóch nigdy wcześniej nie widział. Xiaomei wskazała palcem na wzór ze sroką na gałęziach śliwy i powiedziała, że to oznacza radość, kolejny zaś, z lwem bawiącym się haftowaną piłką – pomyślność i radość.

– To cały mój posag – powiedziała Xiaomei.

Tej samej nocy Lin Xiangfu wyjął cegłę ze ściany sypialni, wyciągnął drewnianą skrzynkę i dwa pożółkłe dokumenty, rozłożył je i pokazał Xiaomei akt własności domu i akt własności ziemi, który opiewał na czterysta siedemdziesiąt sześć mu gruntu. Potem otworzył szkatułkę i wyjął ciężkie czerwone zawiniątko, a gdy je rozwiązał, zobaczyła siedemnaście większych sztabek złota i trzy mniejsze; Lin wytłumaczył jej, że większe nazywają się złotymi rybami, mniejsze złotymi rybkami i potrzeba aż dziesięciu małych na jedną dużą.

Kiedy Lin Xiangfu układał sztabki, powróciła do niego przeszłość. Powiedział Xiaomei, że sztabki zaczęli zbierać jego przodkowie. W nielicznych wspomnieniach pamiętał ojca wracającego z miasta w zakurzonych słomianych łapciach. Po jego śmierci zajęła się tym matka i co roku po zbiorach Tian Da przyprowadzał osła, a matka sadowiła się na nim i jechała do banku Juhe; wspominając te sceny, posmutniał. Jako mały chłopiec patrzył na matkę, która na progu nakładała słomiane łapcie na materiałowe buty, a potem ruszała z Tian Da w drogę, na piechotę docierała do głównej drogi, tam wsiadała na osła i powoli oddalała się w brzasku poranka. Wracali dopiero po południu, a matka zawsze przywoziła mu patyk z owocami głogu w karmelu. W tamtych czasach osłom wieszano na czole czerwone frędzle, na szyi zaś dzwonek i gdy zwierzę szło, frędzle się kołysały, a dzwonek dzwonił. Gdy matka zachorowała, wyruszył zamiast niej w męczącą podróż do miasta, a gdy wrócił po południu, już nie żyła, leżała martwa z otwartymi oczami.

Westchnął głęboko i powiedział, że umierających ludzi powinny otaczać dzieci i wnuki; gdy kogoś brakuje, to tak, jakby księżycowi brakowało rogu, a zmarły nie może zamknąć oczu. Gdy umierała matka, nikt jej nie towarzyszył; odeszła tak, jakby czarne chmury zasłoniły księżyc.

W długą zimową noc wspomnienia przychodziły jedno za drugim, rozrastały się jak chwasty w jego odurzonej alkoholem głowie i dopiero sen przyniósł mu spokój i wytchnienie.

8.

W drugim miesiącu Lin Xiangfu i Tian Da codziennie chodzili w pole oglądać pszenicę. Pewnego dnia Lin zobaczył przed bramą zatopioną w myślach Xiaomei. Powiedziała, że zaraz wiosna, a brata nadal nie ma. Lin stanął jak wryty, kompletnie zapomniał o mężczyźnie w chabrowej tunice, który pewnego jesiennego dnia wyruszył o świcie w drogę i słuch po nim zaginął. Xiaomei zapytała, czy w okolicy nie ma jakiejś świątyni. Chciałaby zapalić kadzidełka i prosić Bodhisattwę o opiekę nad bratem. Lin odwrócił się, wskazał na majestatycznie zachodzące słońce i powiedział, że piętnaście li na zachód znajduje się świątynia Guandi.

Wieczorem Xiaomei położyła na kangu niewielki tobołek, zgasiła lampę naftową i wślizgnęła się pod kołdrę. Oparła głowę na ramieniu Lina i wyszeptała:

– Zostawiłam ci jedzenie na piecu, ubrania masz w szafie; po lewej stronie leżą te z łatami, wkładaj je na pole, te po prawej, bez łat, są do miasta; położyłam tam też nowe ubranie i dwie pary nowych szmacianych butów.

– Nie będzie cię jeden dzień, a nie półtora roku – skomentował Lin.

Xiaomei nic nie powiedziała, chwilę później w pokoju rozległo się chrapanie Lina. Była to ostatnia noc drugiego miesiąca, blask księżyca wpadał przez okno i rozlewał się na podłodze przed kangiem, przez ramę wciskał się delikatny podmuch pachnący wilgocią topniejącego śniegu.

Kiedy Lin otworzył rano oczy, Xiaomei już nie było. Z pól dochodziły głośne odgłosy zwierząt, szum drzew i wołania ludzi. Wstał i gdy przechodził przez pokój obok, zauważył krosna przykryte starą płachtą; pomyślał, że Xiaomei naprawdę jest skrupulatna, skoro zrobiła tak na jednodniową nieobecność. Na piecu w kuchni znalazł pełno jedzenia, spokojnie wystarczyłoby mu na pół miesiąca. Lin z zadowoleniem stwierdził, że przed wyjściem również wysprzątała na błysk cały dom; zjadł śniadanie i poszedł na pole. Za bramą spotkał Tian Si, który powiedział, że widział, jak Xiaomei, jeszcze zanim się rozwidniło, szła przez wieś z dużym tobołem na plecach i z małym w ręce; wyglądała, jakby wracała do rodzinnego domu. Lin Xiangfu się zaperzył: do jakiego domu, poszła tylko zapalić kadzidełka do świątyni Guandi. Zdziwiony Tian Si stwierdził, że świątynia jest na zachodzie, dlaczego więc szła na południe? Linowi mocniej zabiło serce, zmartwił się, że Xiaomei pomyliła się i poszła w złym kierunku. Nastał wieczór, zapadła noc – nie wróciła. Minęły dwa dni, a jej dalej nie było.

Xiaomei nie wróciła. Lin odkrył, że z szafy zniknęły jej ubrania, pod kangiem nie było jej butów, zniknęły też drewniaki i chusta w feniksy i peonie. Zabrała ubrania, które tak jak ona pachniały Południem. Zostały po niej jedynie chusty w sroki i lwy bawiące się piłką oraz ślady jej głosu i uśmiechu, które zniknęły jak odlatujące dzikie gęsi.

Przez kolejne dni Lin Xiangfu był rozkojarzony, spał tak lekko, że budziło go gdaknięcie kury, szczeknięcie psa czy szelest trawy na wietrze, serce mu łomotało na każdy dobiegający z daleka odgłos kroków. Wiedział, że nie poszła na zachód do świątyni, ale wyruszyła na południe, i nie miał pojęcia, dlaczego odeszła. Był załamany i czuł się samotny jak pole zimą, snuł wizje, jak nagle o zmierzchu staje przed nim Xiaomei z tobołkiem w ręku.

Takie myśli towarzyszyły mu codziennie, pojawiały się i znikały jak wschody i zachody słońca. W końcu nadszedł ten dzień, kiedy Lin Xiangfu nabrał pewności, że Xiaomei już nie wróci. Wieczorem skończył jeść przygotowane przez nią potrawy, zgasił lampę i położył się, ale nie mógł usnąć, przeszkadzało mu wpadające przez okno światło księżyca. Zjadł już wszystko, co przygotowała przed odejściem, więc może jednak… miał nadzieję, że Xiaomei obliczyła, jak długo jej nie będzie, i zostawiła jedzenie na czas swojej nieobecności; płomień nadziei znów zapłonął w jego sercu, Lin ożywił się i ucieszył.

Ale w tym samym momencie przyszła mu do głowy dziwna myśl – przypomniał sobie o drewnianej szkatułce schowanej w ścianie i połączył ją z odejściem Xiaomei. Przypomniał sobie ten dzień, kiedy wyjął skrzynkę i pokazał jej sztabki złota i akty własności; jej twarz stężała wtedy jak ścięta mrozem i miał wrażenie, że przestała go słyszeć, a gdy jej dotknął, zadrżała.

Zeskoczył z kangu, zapalił lampę, wyjął ze ściany szkatułkę, otworzył ją i ulżyło mu, gdy zobaczył w nim czerwone zawiniątko i akty własności, ale gdy wziął pakunek do ręki, poczuł, że jest za lekki. Pośpiesznie go rozwinął – z siedemnastu dużych złotych ryb zostało tylko dziesięć, małych zostało dwie z trzech. W głowie eksplodowała mu myśl: już wiem, dlaczego nie wróciła!

Tamtej nocy mieszkańcy wioski przez sen słyszeli straszne krzyki, raz ostre i wysokie, raz niskie i głębokie; rozrywały mroczne niebo i przerażonym ludziom włosy stawały dęba; rankiem mówili, że nocą wioskę nawiedziły duchy.

Tak krzyczał Lin Xiangfu, kiedy odkrył, że Xiaomei zabrała prawie połowę gromadzonego od pokoleń złota, trząsł się i szlochał w głos. Płakał dłużej niż niemowlę, a potem jak skrzywdzone dziecko, które szuka pomocy rodziców; w zimnym blasku księżyca poszedł na groby ojca i matki, klęknął i mówił do nich to łamiącym się głosem, to głośnym krzykiem:

– Ojcze! Matko! Zawiodłem was, zawiodłem przodków. Ojcze! Matko! Jestem niegodnym synem, roztrwoniłem majątek rodziny. Ojcze! Matko! Oślepłem! Przyjąłem pod dach złodziejkę. Ojcze! Matko! Xiaomei to zła kobieta…

9.

Lin Xiangfu stał się małomówny, uśmiech zniknął mu z twarzy; zatopiony w myślach, często wpatrywał się tępo w drogę prowadzącą do wsi. Czasami myślał o Xiaomei i mężczyźnie o imieniu A Qiang i zastanawiał się, czy naprawdę byli rodzeństwem. Xiaomei coraz rzadziej gościła w jego głowie, jej słodki uśmiech bladł jak płowiejące jesienne liście, jej dźwięczny głos cichł, jakby odlatywał z wiatrem, a wraz z ich znikaniem słabła złość, jaką wobec niej czuł. Przypomniał sobie zdanie, które powtarzała jego matka, kiedy stawała w drzwiach stolarni i widziała go spoconego przy pracy; czuła ulgę na widok syna tak podobnego do ojca i mówiła z aprobatą: „Lepszy fach w ręku niż majątek w szafie”.

Po stracie złota Lin Xiangfu często wspominał to zdanie i coraz bardziej do niego przemawiało – nawet największa fortuna rodzinna może pewnego dnia przepaść, znał mnóstwo takich starych i świeżych przypadków. Życie jest nieprzewidywalne, pełne wzlotów i upadków, ale jeśli posiadasz jakąś umiejętność, możesz zmienić klęskę w pomyślność i nigdy nie stracisz fachu. Lin Xiangfu czuł, że powinien podnieść swoje kwalifikacje i dalej uczyć się stolarki.

Po zimie nadeszła wiosna, bryła lodu przed domem w końcu zaczęła się topić, drzewa się zazieleniły, ziemia się zbudziła i wróciły ptaki, które nieustannie świergotały na kalenicy. Lin Xiangfu wziął przystrojonego we frędzle i dzwonek osła i wyruszył w drogę. Postanowił odwiedzić swoich nauczycieli, biegłych w fachu stolarzy. Najpierw pojechał do mieszkającego dziesięć li dalej Chena Skrzynki, fachowca od skrzyń i szaf, który potrafił również robić stoły, krzesła i stołki; jako jedyny stolarz w promieniu stu li zobaczył kawałek świata, odwiedził stolicę i widział przejazd cesarza – najważniejsze wydarzenie w jego życiu. Gdy zobaczył Lin Xiangfu, pierwsze zdanie, jakie powiedział, brzmiało:

– Czy widziałeś przejazd cesarza?

Mistrz Chen czyścił starą drewnianą skrzynię, podczas pracy ćmił fajkę i snuł opowieść o przejażdżce władcy. Najpierw pojawiał się nie cesarz, ale jego miecz, uroczyście niesiony przez urzędnika z departamentu memoriałów, który głośno krzyczał: „Miecz zstąpił!”, a dopiero potem wyjeżdżał sam Syn Nieba.

Chen Skrzynka miał ponad pięćdziesiąt lat i białą głowę; gdy opowiadał o pochodzie cesarskim, bez przerwy przełykał ślinę, jakby nie mówił o procesji, ale o uczcie, a majestat władcy kojarzył mu się z wyszukanymi daniami; opis towarzyszących cesarzowi przednich i tylnych oddziałów w jego ustach brzmiał jak wyliczanie słynnych potraw podawanych podczas bankietów; popuszczał wtedy wodze fantazji i ciekła mu ślina.

Lin Xiangfu słuchał oszołomiony potoku słów, bo nie znał tej historii, ale jeszcze bardziej zdumiewało go mistrzostwo stolarza, który w trakcie rozmowy tak oczyścił skrzynię, że wyglądała jak nowa. Gdy wyraził zachwyt, Chen uśmiechnął się skromnie i powiedział:

– W tym zawodzie nie wystarczy umieć robić kufry, skrzynki, stoły, krzesła czy ławki, trzeba również opanować odrębną umiejętność – renowację starych przedmiotów.

Chen powiedział, że pracuje wyłącznie z miękkim drewnem, a w stolarce najwyższy poziom to praca z drewnem twardym; fachowcy od twardego, rzecz jasna, potrafią też obrabiać miękkie, a co więcej, nie tylko potrafią tak odświeżyć stary przedmiot, że wygląda jak nowy, ale także potrafią nowy przerobić na stary. Chen Skrzynka dodał, że najniżej w hierarchii stoją stolarze wykonujący przedmioty dla cudzoziemców; kiedy obcy zaczęli jeden po drugim osiedlać się w stolicy, świat zszedł na psy – cudzoziemska stolarka zrobiła się modna, a dla fachowców takich jak on, zaliczanych przecież do najlepszych, nadeszły trudne czasy i koniec zleceń. Zaśmiał się gorzko i westchnął, że nie da się przewidzieć zmian na tym świecie.

– Zazwyczaj w meblach nie używa się wielu gwoździ, nawet dyble rzadko się pojawiają w twardym drewnie, a w cudzoziemskich meblach wbijają je, gdzie popadnie.

Potem, pokazując ręką za drzwi, powiedział:

– Dwadzieścia li na zachód, we wsi Xuzhuang, mieszka Xu Twarde Drewno; to człowiek, którego podziwiam, od ponad czterdziestu lat jest stolarzem, a nawet raz nie użył dybla. Gwóźdź? Nie spojrzałby na niego.

Xu Twarde Drewno z wioski Xuzhuang został drugim nauczycielem Lin Xiangfu, ale w odróżnieniu od Chena Skrzynki nie pogardzał zachodnim stolarstwem, twierdził, że też ma zalety, na przykład wyściełane krzesła obciągnięte baranią skórą bywają naprawdę wyrafinowane. Mówił, że w ciesielstwie są różne specjalizacje i nie ma lepszych czy gorszych. Na przykład w tartakach zazwyczaj nie potrafią robić gotowych przedmiotów, ale za to świetnie szacują nakład pracy i koszt różnych przedsięwzięć, przygotowują kosztorys, projektują i wykonują modele; cieśle specjalizują się w budynkach i spod ich rąk wychodzą belki, kolumny, krokwie, płatwie, drzwi, okna, ścianki działowe; są stolarze robiący foremki, na przykład do ciastek, którzy nie tylko muszą dbać o urodę wzorów, ale także uważać na wielkość i głębokość wgłębień, kształty się mogą bowiem różnić, ale waga gotowych produktów musi być identyczna; a takie zdobienie mebli – tylko ci stolarze potrafią zrobić rzeźbione elementy; inni specjalizują się w drobnych przedmiotach codziennego użytku – w podstawkach, które dopasowują do waz, przenośnych piecyków i misek, ta sztuka wywodzi się z Suzhou i Hangzhou; są i tokarze, którzy wyrabiają cylindryczne przedmioty o najróżniejszych wymiarach; są stolarze robiący gięte krzesła, którzy pracują z mokrym wierzbowym drewnem i wykorzystując jego elastyczność, formują je w krzesła taishi7; ci używają tylko siekiery, a piły i dłuta to jedynie narzędzia pomocnicze, nigdy zaś nie używają sznura ciesielskiego ani nie sięgają po miarkę; albo tacy bednarze – robią beczki, nocniki, cebrzyki do mycia nóg czy twarzy; na przykład sitarze, oprócz pudeł na kapelusze, koszyków do parowników i przetaków, robią także konie na biegunach; są stolarze robiący koturny – nosiły je wszystkie Mandżurki w stolicy, najwyższe podeszwy miały nawet sześć czy siedem cun, a zwykły stolarz by ich nie zrobił; albo tacy wędrowni fryzjerzy – na koromysłach z tyłu nosili siedzisko, robotę zwykłego stolarza, ale z przodu dźwigali okrągły ceber, to już było dzieło sitarza, czyli wspólna robota; wędrowni kowale z nosidłami – na pierwszy rzut oka ich skrzynie to dzieło stolarza od skrzyń i szaf, ale w środku miały miechy, a coś takiego to osobna sztuka; jeszcze stolarze od mokugyo8 i pudełek akustycznych, na których się przygrywa podczas recytacji sutr – kolejna specjalizacja; następna – drewniane kopie broni do przedstawień operowych; są też stolarze od dużych wozów i stolarze od wózków jednokołowych, te wymagały więcej finezji, a najtrudniejsze były w nich koła; inni robili małe pojazdy, na przykład taczki; osobna specjalizacja to wozy konne, głównie zamorskie; byli też stolarze robiący wyłącznie riksze; ci od siodeł i rzędu końskiego, ale też od siodeł dla osłów i mułów; fachowcy od lektyk, takich noszonych przez konie czy osły; tylko wyspecjalizowani stolarze potrafią zrobić proporce, gongi, parasole i wachlarze; i w końcu fachowcy od trumien – zwykły stolarz też ich nie zrobi, bo gdy z wielkiego drzewa można uzyskać wiele dobrego surowca, w tej branży wykorzystuje się odpadki, żeby zrobić tanie, ale piękne trumny.

Na końcu Xu Twarde Drewno powiedział:

– Nawet w na pozór prostych specjalizacjach, jak tartacznik czy stolarz robiący pawęże do trumien, potrzebna jest wiedza. Taki tartacznik, który wielką piłą tnie pień na deski, jeśli się zna na fachu, nie zniszczy surowca i precyzyjnie go potnie. Zaś pawęże do mar i trumien może i podczas pogrzebu wyglądają na zwykłe drągi, ale jeśli nie zrobią ich fachowcy, to niosącym odpadną ramiona, więc nawet ta specjalizacja wymaga wiedzy i techniki.

Lin Xiangfu był bardzo pilnym uczniem, wieśniacy często go widzieli, jak o świcie szedł z głową owiniętą białą chustą i prowadził osła z czerwonymi frędzlami, a gdy wracał późną nocą, słyszeli dźwięk dzwonka przywiązanego do oślej szyi; w takiej ponurej monotonii mijał mu tydzień za tygodniem.

10.

Pogłoski o zniknięciu Xiaomei rozchodziły się po wsiach, do których docierał Lin Xiangfu w poszukiwaniu mistrzów stolarskich; ludzie, nie znając szczegółów, plotkowali, że żona stolarza Lina dawno temu wyjechała do rodzinnego domu na Południu i nie wraca; pojawiały się też różne nieprawdopodobne historie. Pewnego popołudnia w domu Lina zjawiła się dawno niewidziana swatka; sprowadziła ją wieść o zniknięciu Xiaomei. Weszła do środka swoim kołyszącym krokiem i usiadła na kangu, krzyżując nogi. Zapytała najpierw Lin Xiangfu, czy podpisał z Xiaomei gengtie9; Lin nie wiedział, co to takiego, a swatka z jękiem klepnęła się w uda i powiedziała:

– Na tym świecie zdarzają się jeszcze takie cuda, że młodzi dzielą sypialnię bez gengtie i bez spisania ośmiu znaków10.

Swatka zapytała o datę urodzenia Xiaomei, ale zakłopotany Lin tylko pokręcił głową; zapytała o jej znak zodiaku, też nie znał. Swatka znów jęknęła:

– Na tym świecie zdarzają się jeszcze takie cuda, że biorą za żonę kobietę, a nie znają jej daty urodzenia ani znaku zodiaku, nic dziwnego, że zniknęła.

Wyjaśniła, że jedynie znając dokładną datę urodzin i znak zodiaku, można określić, czy małżonkowie do siebie pasują, czy wręcz przeciwnie, i tylko wtedy można przewidzieć, jak potoczy się koło fortuny.

– Konie nie powinny się wiązać z wołami, owce absolutnie nie mogą brać ślubu ze szczurami, stąd powiedzenie – ciągnęła – biały koń boi się sinego wołu, owca i szczur szybko się rozstaną, wąż i tygrys razem to jak cięcie nożem, królik płacze na widok smoka, złoty kogut i nefrytowy pies nie schronią się pod jednym dachem, świni i małpie razem nie po drodze, dwa psy nie pożywią się z jednej miski, jeden staw nie pomieści dwóch smoków, tygrys pożre owcę… Ty jesteś owcą, chyba byliście związkiem owca–szczur albo owca–tygrys.

Swatka wyliczała na palcach.

– Nie spisałeś gengtie ani ośmiu znaków, nie znasz jej daty urodzenia ani znaku zodiaku, czy może chociaż w dniu ślubu przywiozłeś ją lektyką do domu?

Lin znów pokręcił głową; swatka tym razem klepnęła się w uda już obiema rękami i zdumiona krzyknęła:

– Na tym świecie zdarzają się jeszcze takie cuda! Jak mówi przysłowie: połamany wachlarz dalej chłodzi, nawet zniszczona lektyka dodaje twarzy. Pomińmy już reputację; jeśli nie przywiozłeś kobiety lektyką do domu, to jej stopy dalej będą do niej należeć i będzie mogła w każdej chwili odejść. Xiaomei na pewno nie wróci.

Lin Xiangfu siedział wyprostowany na ławce i patrzył na swatkę, która podczas mówienia pryskała śliną i machała fajką do palenia opium; kobieta w końcu westchnęła i powiedziała, że w takim razie rozpyta się po okolicy i poszuka odpowiedniej dziewczyny. Stwierdziła, że tym razem nie uda się znaleźć kandydatki z zamożnego domu, bo chociaż Xiaomei zniknęła, to i tak przy niej został status pierwszej żony, więc kolejna będzie jedynie konkubiną, na co się nie zgodzi żadna znaczniejsza rodzina.

Przybity Lin Xiangfu pokiwał głową i odpowiedział:

– Wystarczy, żeby była z porządnej rodziny.

Swatka przed odejściem nagle sobie coś przypomniała i zapytała Lina, czy pamięta kandydatkę ze wsi Liuzhuang. Pamiętał doskonale tę piękną dziewczynę o drżących rękach, na widok której w przestronnym pokoju w domostwie rodziny Liu szybciej zabiło mu serce. Pamiętał jej imię, nazywała się Liu Fengmei.

Swatka powiedziała, że ta panienka nie była jednak głuchoniema. Już jest po ślubie, weszła do rodziny Sunów, tych z miasta, od banku Juhe. Potem westchnęła i zaczęła opowiadać, że przed ślubem kłębił się u nich tłum ludzi, krawcy, stolarze, rzemieślnicy od laki, bambusiarze, ślusarze, snycerze, nikogo nie brakowało, wszyscy szyli ubrania na każdą porę roku i przygotowywali niezbędne przedmioty codziennego użytku. Przez dziedziniec obwieszony lampionami nieustannie przewijali się pracujący dzień i noc ludzie. W dzień ślubu wyglądało to jeszcze bardziej spektakularnie: kilkadziesiąt załadowanych koromyseł ciągnęło się długim szeregiem, nie było widać końca posagu. Zwykłe bogate rodziny dawały w posagu co najwyżej pół domu11, a rodzina Liu dołożyła jeszcze ziemię i budynki; takiego rozmachu nie widziano od lat. Ośmiu mężczyzn niosło pannę młodą w lektyce pokrytej czerwonym jedwabiem, na której czterech rogach wisiały lampy ze sznurami szklanych paciorków, a na dole zwisały wielkie czerwone kule z wstążek. Rzeczą, która najbardziej przyciągała wzrok, była jednak niesiona na końcu orszaku z posagiem trumna, powleczona kilkunastoma warstwami farby w kolorze tak lśniącym i głębokim, że nie dało się stwierdzić, czy trumna jest czerwona, czy czarna. Tego w posagu nie widziano od wielu lat, taki gest miała rodzina Liu – zapewnili dziewczynie wszystko, czego mogła potrzebować za życia i po śmierci, wyposażyli ją nawet na pogrzeb. Po tych słowach swatka jęknęła i przyznała, że gdyby podczas pierwszej wizyty panienka odpowiedziała choć słowem, dzisiaj byłaby żoną Lin Xiangfu. Popatrzyła na niego i nie bez żalu powiedziała:

– Szkoda, to byłoby dobre małżeństwo.

I dalej opowiadała, że podobno panienka Liu w dniu ślubu nosiła czepiec feniksa i chustka zasłaniała jej twarz, była ubrana w czerwoną bluzkę, wyszywany kaftanik, spódnicę, pod nią miała pantalony, a na stopach haftowane satynowe buty. Gdy calusieńka na czerwono wysiadła z lektyki pod główną bramą rezydencji Sunów, gapie aż krzyknęli zaskoczeni jej powabem, wyglądała jak rozkwitający pąk delikatnej peonii. Tamtego wieczoru Lin Xiangfu przewracał się na kangu; nie mógł zasnąć, bo gdy tylko opuszczał powieki, widział całą w czerwieni panienkę Liu, wychodzącą z lektyki i przechadzającą się powoli po pokoju; następnie w bramie pojawiała się o zmroku Xiaomei w kwiecistym qipao; te sceny przewijały się przed jego oczami jak niesione podmuchami wiatru.

Lin Xiangfu przypomniał sobie kawałek kolorowego jedwabiu, który położył na stole w domu rodziny Liu; to dlatego nie doszło do tego małżeństwa i również dlatego pojawiła się i zniknęła Xiaomei. Całą noc rozmyślał o tej jedwabnej tkaninie, nie mógł wyrzucić jej z głowy i w końcu doszedł do wniosku, że to wszystko było mu pisane, tak chciał los.

11.

Miesiąc przed żniwami Lin Xiangfu wybrał się do miasta i u kowala obstalował kilka dużych sierpów, przydatnych do ścinania pszenicy; kupił też dwa kawałki barwnego jedwabiu. Xiaomei odeszła, ale życie toczy się dalej, powinien ze swatką pochodzić w konkury, znaleźć żonę, z którą posiwieje, i zadbać o to, żeby miał kto palić kadzidła rodu Linów. Tym razem musi poślubić porządną dziewczynę z dobrego domu, nie może ponownie wybrać obcej kobiety nie wiadomo skąd. Kiedy już po zmroku wrócił do domu, zobaczył rozświetlone lampą okna i usłyszał stukot krosien, drgnął ze strachu, upuścił trzymane w ręce sierpy i z łomotaniem serca w kilku susach wpadł do środka, ciągnąc za sobą osła.

Xiaomei wróciła, ubrana w to samo kwieciste qipao. Siedziała przed krosnami, patrzyła z boku na Lin Xiangfu, a blask lampy oświetlał jedynie połowę jej pięknej twarzy. Lin stał, trzymał powrózek w ręce i nawet nie zdawał sobie sprawy, że wprowadził osła do domu; gapił się na Xiaomei i wyczuł, że się do niego uśmiecha, choć nie widział wyrazu jej oczu. Po chwili, jakby mówiąc sam do siebie, zapytał:

– Czy to ty?

– To ja – usłyszał jej głos.

– Wróciłaś?

– Wróciłam – przytaknęła Xiaomei.

Zobaczył, że wstaje i odchodzi od warsztatu, i zapytał:

– Przywiozłaś ze sobą duże ryby?

Nic nie odpowiedziała, tylko powoli przed nim klęknęła. Lin dalej pytał:

– A małe ryby?

Pokręciła głową. W tym samym czasie osioł szarpnął się i zadzwonił dzwonek na jego szyi. Lin Xiangfu odwrócił głowę, spojrzał na zwierzę i zaczął krzyczeć na Xiaomei:

– Po co wróciłaś? Ukradłaś złoto gromadzone przez moją rodzinę i śmiałaś wrócić z pustymi rękami?

Xiaomei klęczała z opuszczoną głową, drżąc na całym ciele. Osioł znów się szarpnął, dzwonek znów zadzwonił, a Lin Xiangfu odwrócił się i z wściekłością wrzasnął:

– Przestań rzucać tą głową!

Oszołomiony wpatrywał się w klęczącą na ziemi i dygoczącą Xiaomei. W pokoju zapadła martwa cisza, po jakimś czasie Lin Xiangfu westchnął, machnął rękami i ze smutkiem powiedział:

– Odejdź, pókim dobry, wynoś się jak najszybciej.

Xiaomei szepnęła:

– Noszę w sobie twoje ciało i krew.

Lin osłupiał, przyjrzał się jej dokładnie i zobaczył wystający już lekko brzuch. Nie miał pojęcia, co zrobić; patrzył na jej błagalne spojrzenie, słyszał jej szloch i długo nie mógł znaleźć w sobie słów. W końcu westchnął i powiedział:

– Wstań.

Xiaomei dalej klęczała i płakała, więc powtórzył podniesionym głosem:

– Wstań, nie chcę ci pomagać, sama wstań.

Trzęsąc się ze strachu, podniosła się z kolan i wycierając łzy, powiedziała:

– Błagam, pozwól mi urodzić tu dziecko.

Uciszył ją gestem ręki i odparł:

– To nie do mnie, pójdziesz to powiedzieć ojcu i matce.

W cichym mroku Lin Xiangfu i Xiaomei poszli na grób rodziców. Lin dalej ciągnął za sobą osła i choć dzwonienie niosło się pod nocnym niebem, nic nie słyszał, nie pamiętał nawet, że zwierzę idzie za nim. Doszli do rodzinnej mogiły, Lin wskazał na widoczną w świetle księżyca tablicę nagrobną i powiedział:

– Klękaj.

Przytrzymując brzuch dłonią, Xiaomei pochyliła się, jedną ręką dotknęła ziemi i ostrożnie opadła na kolana. Wtedy Lin Xiangfu rozkazał:

– Mów.

Xiaomei kiwnęła głową, położyła obie dłonie na ziemi i przemówiła do nagrobków rodziców Lin Xiangfu:

– To ja, Xiaomei, wróciłam… Nie zasługuję na odwiedziny u was, ale noszę w sobie krew rodziny Lin; zasługuję na śmierć, ale moja wina byłaby jeszcze większa, gdybym przerwała rodzinną nić. Błagam was, wybaczcie mi ten jeden raz ze względu na dziecko. To dziedzic domu Linów, nie mogłam go wam nie przynieść; błagam, pozwólcie mi urodzić to dziecko w domu rodu Linów…

Xiaomei wybuchła płaczem. Lin Xiangfu powiedział:

– Wstań.

Stanęła i otarła łzy. Lin Xiangfu, wciąż z powrozem w ręku, ruszył w drogę powrotną, a Xiaomei poszła za nim. Dopiero wtedy, usłyszawszy dźwięk dzwonka, Lin uświadomił sobie, że cały czas prowadził osła; wyciągnął rękę, poklepał go po głowie i powiedział z wyrzutem:

– Tylko ty zawsze mi towarzyszyłeś.

Po chwili marszu Lin spojrzał za siebie i gdy zobaczył Xiaomei, która szła z wysiłkiem, podtrzymując brzuch rękoma, zatrzymał się, poczekał, aż dziewczyna, idąca ze spuszczoną głową, zrówna się z nim, podniósł ją i posadził na grzbiet osła. Zaskoczona Xiaomei załkała. Lin, prowadząc osła, słuchał jej płaczu, w końcu westchnął i cicho powiedział:

– Oszukałaś mnie, ukradłaś moje rodzinne złoto, nie powinienem cię przyjąć, ale gdy pomyślę, że nosisz moje dziecko, potomka rodziny Linów, to… – Pokręcił głową i żachnął się: – Nie przysięgłaś nad grobem moich rodziców, nie przysięgłaś, że znów nie uciekniesz.

Zatrzymał się, spojrzał w górę i wpatrzył się w gwiaździste niebo; w głowie miał pustkę, dopiero dzwonek osła wyrwał go z letargu i znów ruszyli przed siebie. Przed bramą pomógł Xiaomei zsiąść i już miał ją postawić na ziemi, ale zawahał się i przeniósł ją przez próg.

Po oporządzeniu osła Lin wszedł do domu; w sypialni zobaczył Xiaomei, która rozkładała wyjętą z szafy pościel na kangu pełnym wspólnych słodkich wspomnień. Gdy skończyła ścielić, podniosła głowę i widząc Lin Xiangfu w drzwiach, lekko się uśmiechnęła.

– Gdzie jest złoto? – zapytał.

Uśmiech momentalnie znikł z jej twarzy, spuściła głowę i milczała.

– Komu je dałaś? – Nie dawał za wygraną.

Dalej milczała z opuszczoną głową.

– Czy A Qiang to twój brat? – Zadał kolejne pytanie.

W jej głosie słychać było lekkie wahanie, gdy mówiła:

– Mój brat.

Lin Xiangfu odwrócił się i wyszedł. To była spokojna noc, Lin siedział w milczeniu na swoim stołeczku, wpatrując się w krosna oświetlone bladym światłem lampy. Przez długi czas nawet nie drgnął; ocknął się, dopiero kiedy wypaliła się nafta i zrobiło się ciemno. Przy blasku księżyca powoli wstał, dolał nafty, zapalił knot, następnie poszedł z lampą do sypialni. Xiaomei siedziała na kangu, trzymała się za wystający brzuch i patrzyła na niego z niepokojem. Lin poprzez jej dłonie ujrzał dziecko niedługo mające zjawić się na świecie i powiedział cicho:

– Kładź się spać.

– Tak – zgodziła się pokornie Xiaomei.

Schyliła się, ściągnęła z nóg buty i skarpetki, a gdy zdejmowała kurtkę, Lin Xiangfu popatrzył na jej stopy, czerwone i spuchnięte, i pomyślał, że przeszły długą drogę, żeby przynieść dziecko.

Gdy Xiaomei już leżała w pościeli, Lin zgasił lampę, rozebrał się i wsunął pod swoją kołdrę. Czuł śpiącą obok Xiaomei i znajomy oddech, tak samo słodki i bezwonny jak dawniej, rześki jak poranny wietrzyk, który owiewał delikatnie jego twarz. A potem znajoma dłoń Xiaomei, wciąż wilgotna i drżąca, wsunęła się w jego pościel i chwyciła go za rękę. Lin Xiangfu leżał bez ruchu i czuł, jak jej dygocząca dłoń w jego uścisku wszystko wyznaje, potem powoli się uspokaja, następnie jej druga ręka, tak samo wilgotna, chwyta go za drugą dłoń. Dopiero wtedy, trzymając obiema rękami dłonie Xiaomei, poczuł, że naprawdę wróciła do domu.

Dłonie Xiaomei wciągnęły ręce Lin Xiangfu pod jej kołdrę, delikatnie wyprostowały jego palce i przycisnęły do jej brzucha wypełnionego nowym życiem. Lin Xiangfu rozpoznał żar jej ciała i wtedy poczuł uderzenie.

– Ach! – krzyknął zaskoczony.

– Kopnęło cię – powiedziała Xiaomei.

– Mnie?

– Twoje dziecko cię kopnęło. – Xiaomei zaśmiała się w ciemności.

Lin Xiangfu czuł się jak wybudzony ze snu – dziecko w jej brzuchu kopało raz za razem jego dłoń; zdumiony zawołał: