Nie wchodź tak szybko w tę ciemną noc - Antonio Lobo Antunes - ebook + książka

Nie wchodź tak szybko w tę ciemną noc ebook

António Lobo Antunes

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Nie będziesz miał innych pisarzy przede mną”, chciałoby się powiedzieć o António Lobo Antunesu, który wymaga od swoich czytelników nieustającej koncentracji podczas lektury, ale jednocześnie wciąga ich tak bardzo, że nie mogą przerwać czytania — choćby w obawie, że po dłuższej przerwie ponownie wejście w gąszcz odczuć i wrażeń będących istotnym budulcem jego prozy może się okazać niemożliwe.

Nie inaczej jest w przypadku powieści „Nie wchodź tak szybko w tę ciemną noc”, która zgodnie z postmodernistyczną modą przybiera formę innego gatunku, poematu. Wybujałe metafory, dowolność w stosowaniu znaków interpunkcyjnych, specyficzna graficzna organizacja tekstu, szarpana, wielogłosowa narracja, wielokrotne powtórzenia tworzą tekst będący nie lada wyzwaniem dla odbiorcy. Zostaje on zanurzony w strumieniu świadomości narratorki, Marii Clary, która na skutek wyczerpania natłokiem wrażeń, emocji i stresu związanych z chorobą ojca, popada w stupor. W jej głowie zaczynają luźno kojarzyć się obrazy: z teraźniejszości, najbliższej przeszłości oraz, jak się okazuje, również z przyszłości, a także sytuacje i zdarzenia zupełnie fikcyjne. Mieszają się one w sposób dowolny, tworząc nowe wizje czy warianty rzeczywistości.

Wyłaniający się z nich świat jest porozbijany na atomy i w miarę upływu czasu oraz kolejnych scen powoli się odbudowuje. Jednak to nie kolejność zdarzeń czy znaczenie przywoływanych obrazów są tu najważniejsze, ale odczucia i wrażenia, które dominują w tych impresjach, gdyż to one nadają tekstowi emocjonalny i muzycznych charakter utwory poetyckiego. Mimo iż narratorką jest kobieta, to w jej rozmyślaniach wyraźnie pobrzmiewają wątki biograficzne autora oraz odwołania do historii Portugalii, co zwielokrotnia możliwości interpretacyjne.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 619

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­na­łu: Não en­tres tão de­pres­sa nes­sa no­ite escu­ra
Opie­ka re­dak­cyj­na: MO­NI­KA SZEW­CZYK
Opra­co­wa­nie re­dak­cyj­ne: LI­DIA KO­ŚKA
Ko­rek­ta: BE­ATA WY­RZY­KOW­SKA, AGA­TA NO­CUŃ
Pro­jekt okład­ki: UR­SZU­LA GI­REŃ
Fo­to­gra­fia na okład­ce: Mark Owen/Tre­vil­lion Ima­ges
Co­py­ri­ght © An­tó­nio Lobo An­tu­nes, 2000 For the Po­lish edi­tion Co­py­ri­ght © 2022, Noir sur Blanc, War­sza­wa
ISBN 978-83-7392-786-5
Ofi­cy­na Li­te­rac­ka Noir sur Blanc Sp. z o.o. ul. Fra­sca­ti 18, 00-483 War­sza­wa
Za­mó­wie­nia pro­si­my kie­ro­wać: – te­le­fo­nicz­nie: 800 42 10 40 (li­nia bez­płat­na) – fak­sem: 12 430 00 96 (czyn­nym całą dobę) – e-ma­ilem: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl – ksi­ęgar­nia in­ter­ne­to­wa: www.noir.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

roz­dział pierw­szy

Tata ni­g­dy nie po­zwo­lił mi tu we­jść. Pew­nie sia­dy­wał w bu­ja­nym fo­te­lu i pa­trzył przez okien­ko w dół na ogród, na bra­mę, uli­cę, na to, jak z sio­strą ba­wi­my się we wró­żki na brze­gu je­zio­ra. W nie­dzie­le otwie­rał szu­fla­dę ko­mo­dy, prze­kła­dał pa­pie­ry, a po­tem sły­sza­ły­śmy po­brzęki­wa­nie, gdy wcho­dził po scho­dach na strych, szu­ka­jąc klu­cza po­śród in­nych klu­czy.

(tak jak dzi­siaj, kie­dy nikt mi już nie za­bra­nia, po­prze­kła­da­łam pa­pie­ry, aż usły­sza­łam po­brzęki­wa­nie i we­szłam po scho­dach w po­szu­ki­wa­niu klu­cza po­śród in­nych klu­czy)

i go­dzi­na­mi prze­sia­dy­wał w bu­ja­nym fo­te­lu

(do­my­śli­łam się te­raz po skrzy­pie­niu sprężyn, że to był bu­ja­ny fo­tel)

pa­trzył przez okien­ko na ogród w dole, bra­mę, uli­cę, na to, jak z sio­strą ba­wi­my się we wró­żki na brze­gu je­zio­ra

nie, nie wie­rzę, że in­te­re­so­wa­ła go uli­ca albo my, uli­cą ni­g­dy się nie in­te­re­so­wał, a co do nas, ofia­ro­wy­wał nam co naj­wy­żej nie­me znu­dze­nie, mama po­ka­zy­wa­ła mu na­sze świa­dec­twa, a on od­su­wał je wierz­chem dło­ni, za­da­wa­ły­śmy mu py­ta­nia, a on da­lej jadł, zmie­nia­ła nam fry­zu­ry, a on na­wet tego nie za­uwa­żał, pew­ne­go po­po­łud­nia na lek­cji pia­ni­na

na­uczy­ciel­ka prze­wra­ca­ła stro­nę nut

usły­sza­łam coś za sobą, sie­dzia­łam na słow­ni­ku po­ło­żo­nym na ta­bo­re­cie, że­bym mo­gła do­si­ęgnąć nut, i gdy zer­k­nęłam za sie­bie, zo­ba­czy­łam go przy ra­mi­ącz­ku, jego twarz na­gle spo­wa­żnia­ła i znik­nęła w ko­ry­ta­rzu tak szyb­ko, że prze­wró­cił wa­zon na to­a­let­ce

pa­mi­ętam po­śpiesz­ne pal­ce po­pra­wia­jące wa­zon, ser­wet­kę nie na swo­im miej­scu, wście­kły na sa­me­go sie­bie, kłus w kie­run­ku ga­bi­ne­tu, ła­ja­nie cze­ka­jące­go na nie­go ad­wo­ka­ta, skła­da­jące­go dło­nie w pe­łnych sza­cun­ku ukło­nach

– Jak na te pie­ni­ądze któ­re panu pła­cę nie ma pan nic do ro­bo­ty co?

przez wie­le dni wy­da­wa­ło mi się, że się mnie wsty­dzi, jak wsty­dził się od­wie­dzin w szpi­ta­lu, le­żał z tymi apa­ra­ta­mi i wszyst­ki­mi ru­ra­mi, nie mo­gąc ni­ko­mu roz­ka­zy­wać, mama prze­pra­sza­ła od­wie­dza­jących przy win­dzie, przyj­mu­jąc bu­kie­ty go­ździ­ków, bom­bo­nier­ki, al­bu­my ma­lar­stwa, któ­re on od­su­wał wierz­chem dło­ni

to nie świa­dec­twa szkol­ne tato

– Tak bar­dzo stre­su­je go to le­cze­nie bie­da­czek pro­szę się tym nie przej­mo­wać

mama ci­ągle się uspra­wie­dli­wia­ła, prze­ma­wia­jąc do za­mkni­ętej win­dy, gdzie pi­ętra ma­la­ły czte­ry trzy dwa je­den, po czym za­pa­lał się przy­cisk przy­wo­ła­nia win­dy i gasł w ci­szy

– Je­stem prze­ko­na­na że ucie­szy się z bom­bo­nier­ki jest taki ła­ko­my

bu­kie­ty i al­bu­my wy­su­wa­ły jej się z rąk, uno­si­ła ko­la­no, żeby bom­bo­nier­ka nie spa­dła na podło­gę

– Co mam z tym zro­bić?

na­gle taka sta­ra, czter­dzie­ści dwa albo czter­dzie­ści trzy lata, jak mi się wy­da­je, dwo­iła się i tro­iła, pod­trzy­mu­jąc pa­kun­ki ży­jące wła­snym ży­ciem, bo nie prze­sta­wa­ły się wy­śli­zgi­wać

– Mój Boże Ma­ria Cla­ra Ana Ma­ria

i nam się też wy­my­ka­ły, idio­tycz­ne i mi­ęk­kie, sa­lo­wa wrzu­ci­ła je do pla­sti­ko­we­go wor­ka

– Pro­szę

cho­ry w szla­fro­ku i o ku­lach pa­lił po kry­jo­mu w ma­ga­zyn­ku i wy­sze­dł, kasz­ląc, cho­wa­jąc faj­kę w błękit­nej mgie­łce, przy­gląda­jąc nam się za­ma­rł, gdy­bym była wró­żką, mach­nęła­bym ró­żdżką i już, tata nie zaj­mo­wa­łby tego po­ko­ju, od­sło­ni­łby za­sło­nę za­kry­wa­jącą scho­dy na strych i usia­dłby w fo­te­lu bu­ja­nym po­śród ku­rzu, szaf i ku­frów, cza­sem na go­dzi­nę, cza­sem na dwie, cza­sem na całe po­po­łud­nie, mun­du­ry, por­tre­ty żo­łnie­rzy kon­no, ka­pe­lu­sze bab­ci w pu­de­łkach z fran­cu­ski­mi na­lep­ka­mi

ele­ganc­kie pa­nie z pro­fi­lu na fio­le­to­wym tle

bab­ci, któ­ra co­dzien­nie po obie­dzie wy­my­ka­ła się po kry­jo­mu, w ża­ło­snym be­re­cie na czub­ku gło­wy, z ple­cio­ną je­dwab­ną to­reb­ką i fa­łszy­wą bi­żu­te­rią, żeby grać w ru­let­kę w ka­sy­nie, sprze­da­ła au­ten­tycz­ne kol­czy­ki i na­szyj­ni­ki fa­ce­to­wi z lom­bar­du

swe­go ro­dza­ju węgo­rzo­wi sto­jące­mu za za­kra­to­wa­nym kon­tu­arem, pal­ce po­skręca­ne od reu­ma­ty­zmu ocze­ku­jące całą wiecz­no­ść, pod­czas gdy usta mó­wi­ły, bab­cia

– Tak mało?

i za­raz po­tem na­gle się wy­ci­ąga­ły i chwy­ta­ły per­ły

w lom­bar­dzie było wie­le ze­ga­rów gwa­ran­tu­jących szczęśliw­sze go­dzi­ny, ta­nie ob­rącz­ki i pó­łki z przed­mio­ta­mi odra­pa­ny­mi z far­by, zło­ty­mi albo mie­dzia­ny­mi, tak jak lu­bią słu­żące, po­przez któ­re ukrad­ko­wa kot­ka lek­ce­wa­żąco pro­wa­dzi­ła skru­pu­lat­ne łap­ki

ża­ło­sny be­re­cik przy­cho­dził do ka­sy­na przed otwar­ciem i opie­rał się o pal­mę, wy­ci­ąga­jąc z je­dwab­nej to­reb­ki kil­ka po­gnie­cio­nych bank­no­tów, mewy, nie­wie­le ich, te same od po­cząt­ku świa­ta, la­ta­ły w tę i z po­wro­tem po­mi­ędzy Ta­ma­riz a stat­ka­mi, por­tier przy­wo­ły­wał ją zgi­ętym pal­cem, na­bi­jał się z niej

– Naj­uprzej­miej pro­szę hra­bi­no

bab­cia mo­ści­ła się na rogu sto­li­ka z pó­łtu­zi­nem skąpych że­to­nów pod ogrom­ny­mi ży­ran­do­la­mi, po­ka­zy­wa­ła nu­me­ry na pal­cach, po­sta­na­wia­ła ob­sta­wiać, re­zy­gno­wa­ła, de­cy­do­wa­ła się, zno­wu re­zy­gno­wa­ła

może tata mógł ją do­strzec przez okien­ko na stry­chu, nie to, to obok, ko­bie­tę, któ­ra, gdy pie­ni­ądze się ko­ńczy­ły, sta­ra­ła się wci­snąć fa­łszy­we klej­no­ty do okien­ka, wal­cząc z pal­ca­mi

– Ame­ty­sty ru­bi­ny

dla­cze­go zno­szo­na su­kien­ka, sko­ro nie je­ste­śmy bied­ni, dla­cze­go brosz­ka na ko­łnie­rzu z lisa już bez żad­ne­go lisa, osku­ba­na z bry­lan­tów, przyj­mu­jąc go­ści wy­sy­ła­li ją na ko­la­cję do kuch­ni w domu, któ­ry odzie­dzi­czy­ła po ojcu i gdzie te­raz sy­pia­ła w po­ko­ju kra­wiec­kim za spi­żar­nią, z ze­psu­tą ma­szy­ną do szy­cia i po­ła­ma­ny­mi ko­szy­ka­mi śmier­dzący­mi wy­bie­lin­ką, w pew­ną so­bo­tę, w mie­si­ącu, kie­dy mia­ła za­tor, wy­gra­ła w ka­sy­nie, za­stąpi­ła be­re­cik szka­rłat­nym ka­pe­lu­si­kiem, wy­bla­kłym przez lata, któ­ry mu­siał le­żeć pod łó­żkiem w ocze­ki­wa­niu ta­kie­go try­um­fu, gdy przy­szli­śmy do ja­dal­ni, za­sta­li­śmy ją u szczy­tu sto­łu, na miej­scu taty

na miej­scu jej taty

bez pod­ręcz­nej bi­żu­te­rii, bez brosz­ki, bez lisa, roz­dzie­la­ła miej­sca ze szczy­tu swe­go od­zy­ska­ne­go au­to­ry­te­tu

– Ty tam ty po mo­jej le­wej ty po moim zi­ęciu ty na­prze­ciw­ko Ma­rii Cla­ry

mo­de­ro­wa­ła roz­mo­wy, kry­ty­ko­wa­ła ma­nie­ry, ka­za­ła do­sma­żyć mi­ęso i do­pra­wić sa­ła­tę, do­wo­dzi­ła per­so­ne­lem ze spoj­rze­niem nie­zno­szącym sprze­ci­wu, mama pod­ró­żo­wa­ła od twa­rzy do twa­rzy, sta­ra­jąc się zro­zu­mieć, i od­naj­do­wa­ła po­słusz­ne nosy za­ko­pa­ne w ta­ler­zach, tata oswo­jo­ny, w ogó­le nie pro­te­sto­wał

– Mamo

fo­to­gra­fia pana ge­ne­ra­ła zno­wu wi­sia­ła na ścia­nie, dzwo­ne­czek do wzy­wa­nia słu­żących, zno­wu

chłop­ka w chu­st­ce z far­tusz­kiem na spód­ni­cy

trzęsła się z nie­cier­pli­wo­ści, bab­cia, nie od­wra­ca­jąc do mo­jej mamy wład­cze­go ka­pe­lu­si­ka

– Do tyłu te ra­mio­na i za­cho­wuj się Ame­lio

od­zna­cze­nia pana ge­ne­ra­ła ro­sły na pó­łce, pó­łka

prze­pra­szam, re­pro­duk­cja pre­zy­den­ta Krüge­ra z an­giel­skim ksi­ęciem, tata nie­wa­żny, poza szczy­tem sto­łu, po­mi­ędzy Aną Ma­rią a ko­szy­kiem z owo­ca­mi

– Mo­głaś w su­mie wy­jść za czło­wie­ka o lep­szej pre­zen­cji Ame­lio

i na ko­niec ko­la­cji orze­chy, por­to, roz­świe­tlo­ne cia­sto, dzia­dek, po przy­je­ździe ze szko­ły wo­jen­nej flir­to­wał z nią, idąc chod­ni­kiem, za­sła­niał się łok­ciem w oba­wie, że pan ge­ne­rał do­strze­że go z mro­ku, pa­mi­ętam go tyl­ko jak ociem­nia­ły grał w sza­chy z ku­zy­nem po­rucz­ni­kiem, gdy za­pa­dał zmierzch, nie za­pa­lał świa­tła, prze­kręca­ły­śmy włącz­nik i pod­ska­ki­wa­ły­śmy ze stra­chu

duch

wi­dząc go, coś nie­ru­cho­me­go po­śród nie­ru­cho­mych przed­mio­tów, le­karz, osłu­chu­jąc tatę

– Mu­si­my zo­pe­ro­wać panu ser­ce pa­nie dok­to­rze

i tata zmie­nił się, zu­pe­łnie się nie zmie­nia­jąc, zmie­ni­ła się tyl­ko oko­li­ca, to zna­czy bar­dziej uro­czy­ste bu­dyn­ki w Es­to­ril, po­wa­żniej­sze szme­ry, dziw­na po­wa­ga drzew, mama w swe­go ro­dza­ju łka­jącym prze­stra­chu, a ojcu nie drgnęły na­wet usta

– Za­cze­kaj na ko­ry­ta­rzu Ame­lio

do­kład­nie taki sam jak dzia­dek w ga­bi­ne­cie po ciem­ku, ta sama unie­sio­na bro­da py­ta­jąca mrok, któ­re­go nie zna­li­śmy, ten sam nos po­szu­ku­jący za­pa­chów

– Kto wsze­dł?

to samo zmarsz­czo­ne czo­ło słu­cha­jące nie wia­do­mo cze­go, tata taki sam jak dzia­dek przed swo­imi nie­wi­docz­ny­mi sza­cha­mi, do Any Ma­rii, do mnie

– Wy też

pla­ma bło­ta na ob­ca­sie, opraw­ki oku­la­rów zsu­wa­jące się z uszu, bab­cia kro­iła roz­świe­tlo­ne cia­sto, ko­ły­sząc gło­wą z nie­sma­kiem nad pla­mą

– Mo­głaś so­bie w su­mie przy­gru­chać mężczy­znę o lep­szej pre­zen­cji Ame­lio

pre­zen­cji ta­kiej jak ta ka­de­ta szko­ły wo­jen­nej idące­go chod­ni­kiem, za­nim ośle­pł w Hisz­pa­nii, wszyst­ko znie­ru­cho­mia­łe, aż na­gle krzyk na pierw­szym pi­ętrze

– Szach-mat To­ma­szu

bra­ku­jąca wie­ża za­stąpio­na gu­zi­kiem od pi­ża­my z reszt­ką nici w dziur­kach, gdy tyl­ko jed­na z wież wy­pa­da­ła z gry, cho­wa­ło się gu­zik do pu­de­łka, na­par­stek w miej­scu bia­łe­go kró­la, ku­zyn po­rucz­nik my­ślał o tym, jak by się tu ce­lo­wo po­my­lić, dzia­dek w stro­nę ni­ko­go, z ręka­mi po­dob­ny­mi do ła­pek kot­ki z lom­bar­du, omi­ja­jący­mi pion­ki i go­ńców, nie prze­wra­ca­jąc ich

– Dzi­siaj jesz­cze zro­bisz ten ruch To­ma­szu?

wy­da­je mi się, że ku­zyn zma­rł jako pierw­szy, miesz­kał w ma­łym miesz­kan­ku w Bir­re, po­pro­wa­dzi­li nas, Anę i mnie, do po­ko­ju z mil­czący­mi lu­dźmi i kwia­ta­mi na fla­dze słu­żącej za kapę, ale kie­dy zma­rł dzia­dek, nie pa­mi­ętam, nie pa­mi­ętam na­wet, że zni­kła sza­chow­ni­ca, któ­rą dzi­siaj zna­la­złam na stry­chu, tego rana pie­lęgnia­rze wręczy­li ta­cie ró­żo­wą ko­szu­lę i za­bra­li go z po­ko­ju

– Nie je­stem in­wa­li­dą że­by­ście mnie kła­dli na tych no­szach

mama wręczy­ła mu fu­te­rał na sztucz­ną szczękę, oj­ciec obu­rzo­ny, wi­dząc, że to zo­ba­czy­ły­śmy, ana­ste­zjo­lo­żka pu­ści­ła oko do mamy i fu­te­rał znik­nął w to­reb­ce

– Głu­pia

by po­tem tra­fić do kie­sze­ni le­kar­ki, jak będę w jego wie­ku, cie­ka­we, czy

też będę się czuć od­py­cha­jąca, nik­czem­na, okrop­na?

czuć obrzy­dze­nie do sie­bie, a jed­nak upie­rać się przy ukry­wa­niu opuch­ni­ęć, nie­do­sko­na­ło­ści, tłusz­czu, wi­ęcej się ma­lo­wać, stać się ru­do­wło­sa, uży­wać la­kie­ru do wło­sów i sta­ni­ków z dru­cia­nym rusz­to­wa­niem, sta­rać się od­szy­fro­wać ceny za­ku­pów, bez oku­la­rów, od­su­wa­jąc ety­kiet­ki na całą dłu­go­ść ręki

– Źle wy­dru­ko­wa­li te cy­fry spraw­dź Ma­rio Cla­ro czy to jest osiem czy dzie­wi­ęć?

tata boso sze­dł przy no­szach, drzwi do win­dy za­mknęły się z wes­tchnie­niem, bab­cia dzie­li­ła cia­sto po­mi­ędzy nas, unio­sła kie­li­szek por­to w okrężnym po­zdro­wie­niu, słu­żąca, któ­ra zwra­ca­ła się do niej per pa­nien­ko i miesz­ka­ła z nami jesz­cze od cza­sów przed moim uro­dze­niem, ki­wa­ła gło­wą z apro­ba­tą w pro­gu, któ­re­goś rana za­wo­ła­ła mnie i po­ka­za­ła skarb, zdjęcie ich obu w pęk­ni­ętej ram­ce, obie bar­dzo mło­de, słu­żąca za­rze­ka­ła się, że to na­praw­dę one, choć były roz­pusz­czo­ne w brązo­wej pla­mie

– Pro­szę zo­ba­czyć jak tu trzy­mam pa­ra­sol­kę żeby osło­nić pa­nien­kę

kszta­łty na brązo­wej pla­mie, coś jak­by blu­za albo kok, albo chmu­ra, słu­żąca za­wi­nęła zdjęcie w ga­ze­tę i spoj­rza­ła na mnie z nie­po­ko­jem, jak­bym mo­gła jej to ukra­ść, po­chy­li­ła się, zrzędząc na kręgo­słup, i ukry­ła zdjęcie w po­ście­li, po­ży­cza­ła pie­ni­ądze bab­ci, cho­dzi­ła za nią aż do palm ka­sy­na, bar­dzo za­nie­po­ko­jo­na, ku­ca­ła za sa­mo­cho­da­mi, uda­jąc, że się cho­wa, żeby to­wa­rzy­szyć jej w dro­dze do domu

– Prze­cho­dzi­łam i pa­nien­kę zo­ba­czy­łam

sta­ra­ła się od­zy­skać dla niej per­ły z od­gro­dzo­ne­go kra­tą kon­tu­aru w za­mian za wła­sny zło­ty ła­ńcu­szek

– Niech pan we­źmie ła­ńcu­szek jako za­licz­kę a ja na­pi­szę do swo­ich na wsi i sio­strze­ńcy przy­ślą mi resz­tę to na­szyj­nik pa­nien­ki Mar­ga­ri­dy gdy­by ją pan po­znał dwa­dzie­ścia lat temu zro­zu­mia­łby pan

kot­ka mi­nęła drew­nia­ną świ­ętą, wle­pi­ła w nią znu­dzo­ne i spo­koj­ne spoj­rze­nie, wy­pro­sto­wa­ła ogon i wresz­cie zni­kła po­śród sto­jących ze­ga­rów, je­den z nich z ku­ku­łką o roz­dzia­wio­nym dzio­bie na ko­ńcu spręży­ny, węgorz zwró­cił jej ła­ńcu­szek, po­py­cha­jąc go po bla­cie

– To nic nie­war­te to szmelc

by­łam nie­mal pew­na, że że­bra­ła o ja­łmu­żnę w dni wy­chod­ne­go, żeby wy­ku­pić per­ły

i po­zo­sta­łe na­szyj­ni­ki i kol­czy­ki i bran­so­let­kę z aga­ta­mi

na­wet Ana mi opo­wie­dzia­ła, za­śmie­wa­jąc się, że ona w par­ku Ta­ma­riz wy­ci­ąga rękę do tu­ry­stów i roz­pra­wia o panu ge­ne­ra­le i o pa­nien­ce, panu ge­ne­ra­le, któ­ry wy­bu­do­wał li­nię ko­le­jo­wą w Afry­ce, a pa­nien­ka taka do­bra, z mnó­stwem nie­wol­ni­ków, wy­kszta­łco­na jak mar­ki­za, jed­no­cze­śnie szy­ko­wa­ła się do wy­ja­śnie­nia po­pęka­nej ram­ki

– Ja jej trzy­mam pa­ra­sol­kę pro­szę po­pa­trzyć

kel­ner za­mach­nął się na nią tacą do no­sze­nia kawy

– Idź że­brać na sta­cję pru­kwo

to ona za­ty­ka­ła ka­wa­łka­mi szmat szpa­ry w po­ko­ju, roz­ście­ła­ła ada­masz­ko­wy kwa­drat na że­la­znym łó­żku, spi­na­ła jej ubra­nia agraf­ka­mi, szczot­ko­wa­ła be­ret, za­spo­ka­ja­ła pró­żno­ści

– Ci­ągle ład­nie wy­glądam co?

zbli­ża­ła do sie­bie kciuk i pa­lec wska­zu­jący, nie­mal je łącząc

– Na­wet o tyle się pa­nien­ka nie zmie­ni­ła

wkła­da­ła jej do kie­sze­ni pięć czy sze­ść mo­net, mama na szczy­cie scho­dów

– Ade­la­ido

z do­ni­cą be­go­nii po ka­żdej stro­nie gan­ku, z bu­ja­ne­go fo­te­la na stry­chu nie wi­dać stop­ni gan­ku, je­dy­nie ogród na­prze­ciw­ko mo­rza, po co sia­dać tam i prze­kła­dać pa­pie­ry po­śród szaf i ku­frów, w szpi­ta­lu par­king i wia­dukt na au­to­stra­dzie, któ­ry wstrząsa sto­ra­mi, kie­dy prze­je­żdża au­to­bus, Ana i ja przy pu­stym łó­żku cze­ka­ły­śmy na po­wrót le­ka­rza, Ana w bluz­ce, któ­rą zwędzi­ła mi z ko­mo­dy, śle­dzi­ła film w te­le­wi­zo­rze pod­wie­szo­nym przy su­fi­cie, mama od­szu­ka­ła ró­ża­niec w to­reb­ce i po­ca­ło­wa­ła krzy­żyk

– Nie wstyd ci po­pie­rać ten na­łóg Ade­la­ido?

ochro­nia­rze taty pa­li­li opar­ci o sa­mo­chód, ku­zyn po­rucz­nik roz­sta­wiał sza­chy przed ko­lej­ną par­tią, Ana pod­gło­śni­ła te­le­wi­zję, a mama po­now­nie po­ca­ło­wa­ła krzy­żyk ró­ża­ńca

– Czy to nie bluz­ka two­jej sio­stry Ano Ma­rio?

sza­fa z dwo­ma albo trze­ma wie­sza­ka­mi na ru­rze, roz­kła­da­na ka­na­pa z ko­lo­ro­wą ta­pi­cer­ką, słu­żąca za­da­jąca ostat­ni cios szczot­ką

(dum­ne oczy przy­gląda­ły się be­re­to­wi, gdy­by jej po­zwo­lo­no, otwo­rzy­ła­by pa­ra­sol­kę nad bab­cią, żeby chro­nić ją przed je­sie­nią, zwró­ci­ła­by jej po­kój na pierw­szym pi­ętrze, z bal­da­chi­mem i in­kru­sto­wa­nym brązem psy­che, któ­ry zaj­mo­wa­li moi ro­dzi­ce, wskrze­si­ła­by pana ge­ne­ra­ła i nikt by jej nie po­ni­żał)

– Niech pa­nien­ka idzie niech pa­nien­ka idzie

bab­cia drep­ta­ła wzdłuż pla­cy­ku z to­reb­ką, lewa pra­wa, Ana prze­łączy­ła pro­gram i lew roz­szar­py­wał ze­brę, zmie­ni­ła ka­nał i ro­syj­ski ba­let, mama gła­dzi­ła krzy­żyk ró­ża­ńca

– Twój oj­ciec ma ope­ra­cję a ty oglądasz ja­kieś ryki w te­le­wi­zji Ano Ma­rio

bu­tel­ki z su­ro­wi­cą, stu­ka­jące o sie­bie bu­tle tle­nu, ktoś oznaj­miał

– Dzwo­nek z dwa­dzie­ścia sie­dem He­le­na

ja­kiś cze­pek otwo­rzył drzwi, zaj­rzał do środ­ka, za­mknął drzwi

– Prze­pra­szam

Ana wy­łączy­ła te­le­wi­zor, po­de­szła do okna, je­den z ochro­nia­rzy wspar­ty o sa­mo­chód kiw­nął pa­pie­ro­sem i pie­rś mo­jej sio­stry na­stro­szy­ła się w mo­jej bluz­ce, be­ret krok za kro­kiem zni­kał na pla­cy­ku, nie masz wsty­du, że ją wspie­rasz w na­ło­gu, Ade­la­ido, że ją zmu­szasz do za­sta­wia­nia na­szyj­ni­ka, bluz­ka wy­gląda­ła le­piej na mo­jej sio­strze niż na mnie, bar­dziej blond, pe­łniej­sza, dzia­dek prze­su­nął gu­zik od pi­ża­my na sza­chow­ni­cy

– Co ty na to To­ma­szu?

je­śli po­ma­ga­ły­śmy mu cho­dzić, po­trząsał na­szy­mi ra­mio­na­mi, prze­su­wał się po dy­wa­nie z ostro­żno­ścią żuka, uczył się drże­nia me­bli, gdy ca­ło­wa­ły­śmy go na dzień do­bry

– Cze­ść dziad­ku

co­fał się krót­kim sko­kiem, nie­chęt­ny, chro­nił po­li­czek czu­łka­mi

– Do­brze już do­brze

wier­cił się na fo­te­lu w reszt­kach prze­stra­chu, a jed­nak je­śli za­pa­da­ły­śmy na an­gi­nę i go­to­wa­no strzy­kaw­ki w garn­ku, sły­sza­ły­śmy ołów bu­tów przez mgłę go­rącz­ki, ko­la­no ude­rza­jące o ku­fer nie na miej­scu, nie­spo­koj­ne wes­tchnie­nie

– Co z dziew­czyn­ka­mi?

dłu­go węszył, wy­ci­ągał szy­ję, bez­u­ży­tecz­ny, chro­ni­ący się w pro­gu, usta drża­ły od nie­mych słów, mar­twe po­wie­ki mru­ga­ły z nie­po­ko­jem, nie było jego por­tre­tu w mun­du­rze, me­da­lu w wi­try­nie, jadł po nas, sam w ja­dal­ni, z ser­we­tą pod szy­ją, że­by­śmy nie wi­dzia­ły, jak się bru­dzi, roz­sy­pu­je ryż i ka­wa­łki mi­ęsa, gdy przy­pusz­czał, że mu się przy­gląda­my, za­po­mi­nał o ły­żce, od­wra­cał gło­wę w prze­ciw­ną stro­nę

– Do­brze już do­brze

pew­ne­go po­po­łud­nia za­mknął się w po­ko­iku przedłu­ża­jącym ga­bi­net i chciał się za­bić nie­na­ła­do­wa­nym pi­sto­le­tem, w nie­sko­ńczo­no­ść po­ci­ągał za spust i nic, zna­la­zł go ku­zyn po­rucz­nik, gdy dzia­dek spraw­dzał ma­ga­zy­nek nie­zgrab­ny­mi pal­ca­mi w swe­go ro­dza­ju wes­tchnie­niu

– Nie dzia­ła

bab­cia trwo­ni­ąca fa­łszy­we klej­no­ty w ka­sy­nie, mama i tata nie­ru­cho­mi, cie­nie kła­nia­jących się ryb na ta­ra­sie, gro­na droz­dów po­śród li­sto­wia, oczy ku­zy­na po­rucz­ni­ka za­ró­żo­wio­ne, dzi­wacz­ne, pro­si­ły mo­ich ro­dzi­ców, żeby so­bie po­szli, en­tu­zjazm bez krzty­ny ra­do­ści

– Za­po­mnia­łeś że mamy jesz­cze nie­do­ko­ńczo­ną par­tię sza­chów Her­nâni

ci­ężki od rdzy re­wol­wer na biu­recz­ku z pa­pie­ra­mi od rze­źni­ka, prze­pa­lo­ny­mi ża­rów­ka­mi i por­ce­la­no­wy­mi ga­łka­mi do drzwi, mama prze­su­wa­ła pa­cior­ki ró­ża­ńca, za­uwa­ży­ła ochro­nia­rzy na par­kin­gu, za­ci­ągnęła za­sło­ny i biust mo­jej sio­stry okla­pł, mu­si­my ope­ro­wać mu ser­ce pro­szę pani

– Cze­kaj no Ano Ma­rio niech tyl­ko oj­ciec wy­do­brze­je

i za­miast opie­przać cię, będzie za­sia­dał w nie­dzie­le po­śród ku­rzu, szaf i ku­frów, a my będzie­my słu­chać do­cie­ra­jące­go znad su­fi­tu skrzy­pie­nia sprężyn, pla­ma bło­ta na bu­cie czy­ni­ła go słab­szym, po­dob­niej­szym w nędzy do bab­ci, może cier­pie­nie to tyl­ko ko­micz­ny be­re­cik su­nący w stro­nę ru­let­ki, brud­ny ob­cas albo pu­ste łó­żko w szpi­ta­lu, po­tem ana­ste­zjo­lo­żka i chi­rurg, pod­czas gdy pie­rś mo­jej sio­stry zno­wu się na­stro­szy, ob­ra­zy w po­ko­ju na­gle po­wa­żne, gnać na strych po scho­dach, za­nim po­ja­wią się go­ście i nie mó­wić do ni­ko­go, gdy bab­cia mia­ła za­tor, za­dzwo­nio­no do nas z ka­sy­na

– Mamy tu ja­kąś sta­ru­chę któ­ra miesz­ka w tym domu

gdy by­łam mała, po­zwo­lo­no mi z nią spać w łożu z bal­da­chi­mem, Ade­la­ide przy­nio­sła nam cie­płą her­bat­kę z kro­pel­ką any­żów­ki, le­d­wie ją wy­pi­łam, buch­nęło ze mnie go­rąco, mia­łam na­pad kasz­lu, krztu­sze­nia, chi­chra­nia się, któ­re nie na­le­ża­ło do mnie, nie­okre­ślo­ne cia­ło w wi­rze po­ście­li, Ade­la­ide uchro­ni­ła mnie przed upad­kiem i po­mo­gła bab­ci po­skro­mić wło­sy grze­bie­niem ze srebr­ną rącz­ką za­stąpio­ną ka­wa­łkiem pa­ty­ka, kie­dy nas po­sa­dzi­ła obok sie­bie przed lu­strem, by­ły­śmy tego sa­me­go wzro­stu, ale lu­stro też ta­ńczy­ło, po­ja­wił się ka­wa­łek ogro­du i po­sze­dł so­bie, wiecz­nie prze­cie­ka­jący zbior­nik do pra­nia ubrań two­rzył ka­łu­żę koło muru, gdzie od­bi­ja­ły się pu­ste fla­ko­ni­ki po per­fu­mach, pu­ste pu­de­łka po różu, pu­ste tu­lej­ki szmi­nek, wszyst­ko w moim za­si­ęgu i ni­cze­go z tego nie by­łam w sta­nie do­si­ęgnąć, Ade­la­ide upi­na­ła bab­ci kok z ko­smy­ków wło­sów

– Na­wet o tyle się pa­nien­ka nie zmie­ni­ła

nit­ki pa­kuł przy­kle­ja­jące się do pal­ców, sztucz­ne wło­sy la­lek, at­mos­fe­ra z głębi spi­żar­ni two­rzo­na przez zwie­trza­łe kwa­śne i słod­kie za­pa­chy, ta­kie było miesz­ka­nie ku­zy­na po­rucz­ni­ka nad ba­rem w Bir­re, żad­nej mewy, tyl­ko bo­cia­ny i po­ma­ra­ńcze w mar­cu, mama pa­trzy­ła na fo­tel pod­par­ty ksi­ążką te­le­fo­nicz­ną i nie mia­ła od­wa­gi usi­ąść

– Bar­dzo się śpie­szy­my prze­pra­szam

brwi ku­zy­na po­rucz­ni­ka, roz­cza­ro­wa­ne, śli­zga­ły się po twa­rzy, z tacą na­po­jów w rękach pa­trzył, jak wy­cho­dzi­my, dy­rek­tor ka­sy­na

– Kojf­nęła nam tu sta­ru­cha któ­ra miesz­ka w tym domu

sku­lo­na przy sto­le do gry w be­re­cie na gło­wie, fa­łszy­we klej­no­ty bar­dziej prze­sad­ne niż zwy­kle, mama si­ęgnęła po oku­la­ry i po­chy­li­ła się nad bab­cią, jak­by nie po­tra­fi­ła jej roz­po­znać

– Na­gle wy­da­je się po­dob­na do tej baby co ją trzy­ma­my z ła­ski

uci­sza­ła Ade­la­ide wście­kły­mi syk­ni­ęcia­mi, Ana po­pra­wi­ła grzyw­kę i spód­nicz­ka się jej pod­ci­ągnęła, były te­raz no­sze i stra­ża­cy ukła­da­li bab­cię na no­szach, be­re­cik po­to­czył się na wy­kła­dzi­nę, ku­zyn po­rucz­nik w Bir­re, ze swo­imi nie­tkni­ęty­mi na­po­ja­mi, wło­żył po­łów­kę cy­try­ny do ka­żdej szklan­ki i pa­sta cu­kro­wa ze­bra­ła się na dnie, i słu­żąca po­de­szła o krok zmie­sza­na, a mama zmie­ni­ła ją w ka­mień jed­nym syk­ni­ęciem

– Ade­la­ide

gdy­by jed­na z ko­ste­czek nie wy­sta­wa­ła spod koca, nie by­ła­by to bab­cia, by­łby to ka­wa­łe­czek zgrzeb­nej tka­ni­ny z czy­mś pod spodem, wy­nie­śli ją przez ku­chen­ne wy­jście za­sta­wio­ne skrzyn­ka­mi po na­po­jach, kie­dy kie­row­ca stra­ża­ków pod­sze­dł, żeby po­móc i dwa szcze­nia­ki scze­pi­ły się na dzie­dzi­ńcu, ubra­nia sio­stry zbie­gły się o kil­ka cen­ty­me­trów, dy­rek­tor na uli­cy wy­dał mi się znacz­nie bar­dziej wie­ko­wy

zmarszcz­ki na szyi, zmarszcz­ki na kar­ku

bez mi­ło­sier­ne­go we­lo­nu bły­sków, skraj smo­kin­gu wo­łał o pra­so­wa­nie, mama, wska­zu­jąc be­ret

– Ni­g­dy nie przy­pusz­cza­łam że po­zwa­la­cie oso­bie ta­kie­go au­to­ra­men­tu wcho­dzić do ka­sy­na

ukrad­ko­wy po­grzeb w wio­sce roz­płasz­czo­nej na zbo­czach Sin­try, ksi­ądz, mama i my, pół tu­zi­na gro­bów, pół tu­zi­na chło­pek dry­fu­jących po­śród na­grob­ków, ja­kiś chło­pak sa­dzący ka­pu­stę w za­ło­mie muru, wóz trząsł się na wy­bo­jach dro­gi, sta­da, osty, wia­tra­ki, mo­rze bar­dzo da­le­kie na wy­dmach Gu­in­cho, po raz pierw­szy tata przy oknie stry­chu pa­trzył na nas, gdy mama wo­ła­ła, pu­ste okien­ko, bi­ły­śmy w dzwo­nek obia­du i nie zsze­dł po scho­dach, tyl­ko kro­ki wzdłuż su­fi­tu, ba­łam się, że bab­cia po­ja­wi się w ja­ki­mś kącie domu, wy­ci­ąga­jąc po­gnie­cio­ne bank­no­ty z je­dwab­nej to­reb­ki

– Cze­go chcesz Cla­rin­ha nie kry­guj się

przy­pusz­czam, że Ade­la­ide od­wie­dza­ła ją na cmen­ta­rzu, sądząc po tym, jak de­li­kat­nie za­my­ka­ła bra­mę, po spa­ce­ro­wa­niu po ogro­dzie i zry­wa­niu lew­ko­nii, wi­dy­wa­ły­śmy ją na przy­stan­ku au­to­bu­so­wym z roz­ło­żo­ną pa­ra­sol­ką pa­nien­ki, nie chro­ni­ła się przed je­sie­nią, ale osła­nia­ła oso­bę, któ­rej nie było, po kil­ku mie­si­ącach wręczy­ła ma­mie na­szyj­nik z pe­reł

– Wy­ku­pi­łam go pro­szę pani pro­szę

nie pa­nien­ko, pro­szę pani, na­szyj­nik w bi­bu­łko­wej ko­per­cie

– Pro­szę

nie z przy­ja­źni ani sza­cun­ku, z ze­msty

(po­wie­dzia­ła mama)

żeby utrzy­mać pa­nien­kę przy ży­ciu

(tak mi się wy­da­je)

cór­ka pana ge­ne­ra­ła, tak wa­żna w Afry­ce, wspo­mnie­nie ksi­ęcia an­giel­skie­go na pi­ęt­na­stych uro­dzi­nach pa­nien­ki, żona pana ge­ne­ra­ła dy­gnęła przed jego wy­so­ko­ścią, wzru­szo­na

– Ksi­ążę

Ade­la­ide pew­nie ciu­ła­ła te pie­ni­ądze przez całe wie­ki

– Pro­szę

pi­sa­ła do ro­dzi­ny, że­bra­ła w ogród­ku re­stau­ra­cji, prze­pędza­li ją na sta­cję

– Pru­kwo

wy­mia­ta­li ją ze sta­cji

– Nie prze­szka­dzaj tu­ry­stom pru­kwo

dwu­krot­nie za­wi­ni­ęty sznur pe­reł z ko­ra­lo­wym za­pi­ęciem, mama go nie do­ty­ka­ła

– Co to jest?

nie pa­nien­ko, pro­szę pani, ni­g­dy nie wi­dzia­łam w jej oczach ta­kie­go prze­ra­że­nia

– Co to jest?

prze­ra­że­nie roz­wie­wa­ło się, w mia­rę jak przy­gląda­ła się ko­per­cie, wa­ży­ła ją, dra­pa­ła pa­znok­ciem

– Oszu­ka­li cię Ade­la­ido to ba­dzie­wie

tata łyp­nął okiem z fo­te­la po­nad ksi­ążką, my­śla­łam, że może prze­mó­wi, ale się nie ode­zwał, bo nie­na­wi­dzi mo­jej mamy, a tym­cza­sem nie mo­głam zo­ba­czyć wy­ra­zu jego twa­rzy, gdyż w tej chwi­li do po­ko­ju wsze­dł le­karz, zie­lo­ny far­tuch, któ­re­go się spo­dzie­wa­łam, Ana tym ra­zem zmniej­szy­ła się, jej prze­ra­że­nie też, Ade­la­ide nie zwra­ca­ła się do nas per pa­nien­ko ani pro­szę pani, w ogó­le się do nas nie zwra­ca­ła, jak­by uda­ło jej się nas nie za­uwa­żać, jak­by uda­ło jej się spra­wić, że nie ist­nia­ły­śmy, mama ca­ło­wa­ła krzy­żyk ró­ża­ńca, nie mo­głam zo­ba­czyć wy­ra­zu twa­rzy taty, bo le­karz za­pew­niał mamę, że jej mąż ma się świet­nie, szcze­re gra­tu­la­cje, naj­da­lej za ty­dzień będzie go pani mia­ła w domu jak no­we­go, usta unio­sły się znad krzy­ży­ka ró­ża­ńca, łó­żko nie było już trum­ną, było cze­ka­jący­mi po­dusz­ką i po­ście­lą, mama zwró­ci­ła per­ły Ade­la­ide i bi­bu­ła za­sze­le­ści­ła w kie­sze­ni far­tu­cha, nie wiem, dla­cze­go my­śla­łam, że się roz­pła­czę i nie roz­pła­ka­łam się, fo­tel zno­wu za­ko­ły­sał się na su­fi­cie, sio­stra i ja ba­wi­ły­śmy się we wró­żki na brze­gu je­zio­ra i było we­so­ło

(na­wet bez ma­gicz­nych słów)

przy pierw­szym mach­ni­ęciu cza­ro­dziej­ską ró­żdżką

(ka­wa­łek trzci­ny z gwiazd­ką na ko­ńcu)

prze­sta­ły ist­nieć cho­ro­by, roz­pa­cze, szpi­ta­le, śmier­ci i wszyst­ko było do­brze, wszyst­ko do­brze, wszyst­ko do­brze dzi­ęki Bogu, było wszyst­ko do­brze na za­wsze.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki