Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nad Bobiwersum wisi groźba wojny domowej!
Ponad sto lat temu Bender wyruszył do gwiazd i nigdy więcej nie dał znaku życia. Jego rodzina klonów wiele razy próbowała go szukać, lecz nigdy nie natrafiła na żaden ślad. Teraz Bob postanawia zorganizować ekspedycję, która za wszelką cenę dowie się, co go spotkało.
Lecz w Bobiwersum nic nigdy nie jest proste. Potomkowie Boba sięgają już 24. pokolenia i dryf replikacyjny stworzył osobników, których z trudnością można by uznać za Bobów. Niektórzy sprzeciwiają się planowi Boba, inni mają własne, całkiem inne plany. Zgromadzenia, trudne do opanowania, są jednak najmniejszym z problemów Bobiwersum.
Bob i jego sprzymierzeńcy, niezrażeni niczym, idą śladem Bendera. Lecz to, co odkrywają w głębi kosmosu jest tak niespodziewane i tak skomplikowane, że może albo uratować wszechświat, albo zagrozić jego istnieniu, w skali, z jaką Bobowie dotychczas się nie mierzyli.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 632
Podziękowania
Powieści nie pisze się w próżni (zresztą dobrze, bo już bym nie żył). Potrzeba do tego wsparcia i zrozumienia od rodziny i przyjaciół, w chwilach, kiedy zamykasz się w piwnicy, gapisz się rozkojarzony przed siebie albo odpowiadasz jednosylabowymi pomrukami. Ci sami ludzie muszą natomiast słuchać, gdy chcesz odbić od nich pewne pomysły.
Potrzeba także krytyków, czytelników alfa i beta, gdy cała ta chaotyczna masa zaczyna nabierać kształtu historii.
Do powstania i wydania tej książki przyczynili się między innymi mój agent Ethan Ellenberg, dobrzy ludzie z grupy Ubergroup na scribophile’u, oraz alfa- i beta-czytelnicy, w tym:
Blaihin Taylor
Patrick Jordan
Nicole Hamilton
Trudy Cochrane
oraz
Sheena Lewis.
Specjalne podziękowania natomiast dla Isaaca Arthura z SFIA za beta-czytanie oraz kontrolę sensowności.
Prawdziwa podróż odkrywcza nie polega na poszukiwaniu nowych lądów, lecz na nowym spojrzeniu.
Marcel Proust (przeł. T. Boy-Żeleński)
Część I W poszukiwaniu Bendera
1. Swój wróg Jacques, listopad 2331, Nowy Pawonis
Planeta wisiała w dole, cała zielona, niebieska i migocząca światełkami rodzących się miast. Nazywaliśmy ją Nowy Pawonis. Pawoniska nazwa ich nowego domu była trochę bardziej poetycka, jednak dla ludzkiego ucha i tak brzmiała jak plująco-sycząca zbitka dźwięków.
Przez siedemdziesiąt lat, odkąd ich tu osiedliliśmy, przyrost populacji było ogromny i mogli się teraz pochwalić miastami na kilku kontynentach. Wyglądało na to, że gatunek przetrwa.
Ale czy będzie jeszcze z nami gadał, to już zupełnie inna kwestia.
Odebrałem sygnał od drona cargo z moim mannym, informujący, że wylądował. Westchnąwszy w myślach, przygotowałem się do opuszczenia VR-ki i udania się na spotkanie z przedstawicielem Pawonisów, zapewne dość nieprzyjemne.
Podłączyłem się do manny’ego – zdalnie sterowanego androida – przez kanał UNOP i przełączyłem na niego swój punkt widzenia. Kiedy włączyły się wewnętrzne układy, poświęciłem milisekundę na rozejrzenie się po już dobrze znanej ładowni i zdjąłem się ze stojaka. Wrota otworzyły się automatycznie, ukazując standardową pawoniską eskortę wojskową, z karabinami w pogotowiu, pewnie już odbezpieczonymi. Stado dwumetrowych surykatek, zupełnie niesłodkich. Nie odwiedzałem ich od kilkudziesięciu lat, głównie dlatego, że ostatnie spotkanie było, można by rzec, napięte.
Uśmiechnąłem się, po prostu, żeby zobaczyć, jak zareagują, uważając, by nie pokazywać zębów, i zasalutowałem po wolkańsku. Dowódca oddziału odsłonił zęby – co u Pawonisów nie było przyjacielskim gestem – i odpowiedział salutem z trzema palcami mniej.
Ewidentnie zapoznał się z ludzką kulturą.
Podszedłem do grupy żołnierzy i uśmiechnąłem się do nich należycie po pawonisku.
– Co tam, panowie?
Niepotrzebnie. Dowódca odpowiedział basowym warknięciem i machnął bronią w kierunku pobliskiego namiotu. Namiot rozbili. Wyglądało na to, że nawet nie zasługuję na spotkanie w pomieszczeniu. A może to jednak dobry znak, bo… Nie, nie udało mi się niczego takiego wymyślić.
Wszedłem do środka i przyjrzałem się siedzącemu za biurkiem Pawonisowi. Był trzecim zarządcą planety po Hazdżar i nie wyglądał ani trochę życzliwiej od swojego poprzednika. Zatęskniłem za Hażdżar. Ona przynajmniej rozumiała sytuację, w której znaleźli się Pawonisi. Jakimś sposobem po jej śmierci element tej historii, w którym Inni niszczą ich pierwotny świat, tak, że nie nadaje się do życia, przestał być… ahem… eksponowany. Zaczęło dominować przekonanie, że to my to zrobiliśmy i nakłamaliśmy. Tylko nikt nie potrafił podać sensownego powodu.
– Jestem Da Azzma Hizz – powiedział, wskazując krzesło. – Reprezentuję wszystkich Pawonisów. Czy ty reprezentujesz wszystkich ludzi?
– Jestem Jacques Johansson. Reprezentuję ludzi, dla celów tej transakcji. – Była to taka pawoniska formalność.
Azzma przesunął ku mnie jakieś papiery.
– Dysponujemy umówionymi ilościami poszczególnych pierwiastków, zgodnie z planem. Oznacza to, że dwie autofabryki w układzie, będące obecnie własnością ludzi, zostaną w całości spłacone. Czy się zgadzasz?
Zerknąłem na papiery. Wszystko wydawało się w porządku. Proponowaliśmy Pawonisom, że po prostu oddamy im autofabryki, ale odmówili. Nie byłem pewien, czy to niechęć do czegoś, co można odebrać jako litość, czy też nie chcieli być naszymi dłużnikami, nawet moralnymi.
– Zgadzam się. Bellerofont dotrze do was w niecały rok. Zbierze wlewki i dostarczy wam autofabryki z orbity.
Patrzyliśmy na siebie nad blatem biurka. Dzisiaj nie będzie żadnych uprzejmości. Wreszcie Azzma się odezwał:
– Przyznaję, że ta umowa kłóci się z dominującą u nas teorią spiskową na temat Bobów. Powinniście trzymać nas w niewiedzy i przywiązanych do planety.
– Mam nadzieję, że to trochę złagodzi napięcia między naszymi rasami – odparłem.
– Może trochę. – Rzucił mi odpowiednik wąskiego uśmieszku. – Wiesz, Żok, ja czytałem dziennik Hazdżar. Ona nie uważała was za wrogów. Ale teraz to pogląd mniejszości.
Westchnąłem i przez chwilę oglądałem swoje dłonie.
– Azzma, mając autofabryki, będziecie mogli budować statki międzygwiezdne. W ramach umowy dostajecie programy do ich budowy. Tylko że… – Spojrzałem na niego. – Ten kosmos w waszej okolicy jest pełen ludzi. Coraz bardziej pełen. Za dużo niekontrolowanej wrogości może się okazać czymś destrukcyjnym, nie sądzisz?
Patrzył na mnie przez chwilę.
– Rozumiem, Żok. Macie przewagę liczebną i zbrojną, jeśli przyjdzie co do czego. Ale my nie jesteśmy tymi… – Patrzył przez moment w sufit, po czym się uśmiechnął. – Klingonami. Tak to się nazywa u ludzi? Wiemy, co to ustępstwa.
Odpowiedziałem uśmiechem, a ktoś w mojej gwardii honorowej mruknął:
– I cierpliwość.
Azzma rzucił ostre spojrzenie ponad moim ramieniem.
– Mamy duże postępy w odbudowie waszej macierzystej planety – powiedziałem, próbując złagodzić atmosferę. – Mniej więcej na jednej trzeciej z powrotem coś rośnie. Na pewno nie chcielibyście…?
– W swoim czasie, Żok. Kiedyś tam polecimy. Ja nie podważam umiejętności Bobów, ale tu jest teraz świat wszystkich żyjących Pawonisów. Stara planeta to pomnik czegoś, czego już nie ma.
– Rozumiem. – Kiwnąłem głową i wstałem. – Zachowamy ją dla was, gdybyście kiedyś podjęli decyzję. – Odwróciłem się do eskorty. – No, chłopaki, idziemy?
Dowódca oddziału obnażył zęby – znowu – i odsunął się, by zrobić mi miejsce. Odwróciłem się jeszcze do Azzmy i wymieniliśmy pawoniskie skinienia głową. Złapałem się na tym, że tęsknię za Hazdżar i jej wersją wolkańskiego salutu.
Efemerydy. Trudno było tak nie pomyśleć.
***
Szczęknęło, mój dron transportowy przybił do stacji przekaźnikowej. Ponieważ ostatnio coraz częściej używaliśmy mannych do występowania lokalnie, budowane teraz stacje miały coś w rodzaju przestrzeni mieszkalnej i stacji do dokowania. Wysiadłem z ładowni drona i podszedłem do kapsuły manny’ego. W przypadku człekokształtnych androidów kapsuły właściwie już zastąpiły starsze i większe stojaki. Gdy się zamknęła, do manny’ego podłączyły się pępowiny i rurki zasilające. Wyłączyłem się i przeskoczyłem punktem widzenia do osobistej VR-ki.
Moja ostatnia dekoracja, domek narciarski, już mnie nudziła. Wyglądało na to, że nie jestem w stanie dłużej utrzymać zainteresowania jednym motywem, ale też nie mam energii, by popracować nad czymś z większym rozmachem. Westchnąłem i zresetowałem VR-kę do domyślnego motywu biblioteki.
Wiedziony kaprysem wysłałem wiadomość do Ferba. Odpowiedział od razu, a ja pojawiłem się w centrum zarządzania Projektem Rekultywacji Pawonisa. Znajdowało się na platformie do Zgromadzeń i było ośrodkiem naszych prób odbudowania macierzystej planety Pawonisów, które trwały już prawie od stu lat.
Rozejrzałem się po pustym pomieszczeniu, czując falę nostalgii. Tyle lat poświęciliśmy na rozwiązanie problemu zreanimowania pawoniskiej ekologii z zaledwie garstki próbek roślinnych i zwierzęcych, zebranych w wielkim pośpiechu, gdy na planetę już sunęła armada Innych. Paradoks – teraz, gdy wreszcie coś osiągaliśmy, okazało się, że Pawonisi mają to gdzieś.
Ferb pojawił się, gdy tak stałem i rozmyślałem.
– Hej, stary – rzucił. – Kopę lat.
– No… ten… – Objąłem pomieszczenie gestem. – Duchy. Wygląda to tak, jakbyśmy porzucili projekt.
– Oj tam, Jacques, nie bądź melodramatyczny. Praktycznie wszystko jest zautomatyzowane. Potrzeba może ze dwóch godzin na miesiąc, żeby sprawdzić, czy wszystko działa.
– Aha. To dlatego, tak? A gdzie się podziewa Fineasz?
Wbił we mnie wzrok.
– A czemu ty to wyciągasz?
– Bo to jest prawdziwy powód, dlaczego to miejsce jest takie puste. Coś się odzywał?
– Nie na żywo. – Opuścił wzrok. – Nie chciało mu się budować stacji przekaźnikowych, a jest w cholerę daleko poza zasięgiem UNOP-a. Może z raz na miesiąc dostaję transmisję radiową, mocno zdopplerowaną.
– Leci do Wielkiego Obłoku Magellana. Trochę mu się zejdzie.
– Do czego zmierzasz, Jacques?
– Ty, ja, Fineasz, Claude… wszystkich nas dręczy to, co się stało. Duchy. Duchy miliardów Pawonisów…
– Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy.
Westchnąłem.
– Wiem, wiem. Ale i tak jest koszt emocjonalny. Zwłaszcza że Pawonisi wcale nas za te trudy nie docenili. I wszyscy, co do jednego, którzy braliśmy w tym udział, szukamy sobie czegoś możliwie najbardziej odległego. Ale Fineasz… – Prychnąłem. – On to chyba przegiął, nie?
Ferb kiwnął głową, przez chwilę widać było nieznaczny cień uśmiechu.
Przekrzywiłem głowę, przypatrując mu się.
– A co ty ostatnio porabiasz?
– W LARP-y się wkręciłem. Znaczy… bardziej projektuję kampanie, niż sam gram. – Teraz się naprawdę uśmiechnął. – Gracze… wiesz, Gandalf i jego grupa… robią w wircie na żywo kampanie z D&D. Ale mają problem, bo wszyscy chcą grać, a nikt nie chce być DM-em, więc nawet się cieszą, że ktoś chce pomóc. A ja, ten…
– Co?
– Muszę przyznać, że czasem czuję się przy nich nieswojo. Nie żeby jacyś niebezpieczni byli… po prostu… to obce osoby, ale wszystkie wyglądają jak ja, rozumiesz? Niektórzy to stuprocentowe buce.
– Taa. Dryf replikacyjny. Jest coś takiego, jak mówi Bill. To czemu z nimi pracujesz?
Wzruszył ramionami.
– Przynajmniej mam jakieś zajęcie.
– To już nie było nic lepszego?
– Dzięki, mamo. – Zawahał się. – Tak właściwie, to pracuję nad jedną taką rzeczą. Ale jest jeszcze niegotowa. Nie rozpowiadaj, dobra?
Teraz mnie zainteresował.
– Dobra.
– Buduję sam dla siebie wielki transportowiec i wypakowuję go przekaźnikami UNOP, w wersji minimum, żeby były jak najmniejsze. Jak będę gotowy, wyruszę prosto w kierunku galaktycznej północy. Po drodze będę rozrzucał stacje przekaźnikowe. Chcę wyjść na co najmniej tysiąc lat świetlnych nad płaszczyznę galaktyki. Wtedy będę mógł zobaczyć, co jest po jej drugiej stronie.
– Ale wiesz, mógłbyś po prostu wsadzić MSI do statku, dać jakieś polecenia i nigdzie się nie ruszać.
– Mógłbym… ale to nie to samo. A może masz rację w kwestii Fineasza. I nas wszystkich. Może faktycznie chcemy gdzieś uciec. – Rzucił mi spojrzenie, które musiałbym określić jako błagalne, jakby prosił o wybaczenie, czy coś takiego. – Muszę lecieć, Jacques. Pogadamy kiedy indziej.
Z jakiegoś powodu nie wierzyłem, że to się wydarzy. Pstryk i znów zostałem sam w centrum zarządzania rekultywacją. Tylko z duchami.
2. Jakie mamy opcje Bob, styczeń 2296, nad Edenem
Kosmos jest ogromny.
Wiem, że to brzmi, jak „no nie mów”, zresztą Douglas Adams już to powiedział, ale kiedy rozglądasz się na dosłownie międzygwiezdne odległości za pojedynczym statkiem kosmicznym, kosmos po prostu rzuca się na ciebie ze swoim ogromem.
Bender zaginął ponad sto lat temu. Mimo że Bill rozesłał plany UNOP-a, urządzenia do łączności nadświetlnej, do wszystkich układów, do których mógłby realistycznie dotrzeć Bender, mimo poszukiwań wzdłuż jego prawdopodobnego kursu prowadzonych przez Victora i potem jego klony Marvina i Luke’a, nie znaleźliśmy ani włosa z głowy Bendera. Ani śrubki czy płytki, zważywszy, że był samoświadomym statkiem kosmicznym i w ogóle.
Trzeba to chyba wyjaśnić. Bender jest komputerem, który myśli, że jest niejakim Robertem Johanssonem, inżynierem łamane przez nerdem, zmarłym w początkach XXI wieku. Tak samo wszyscy inni Bobowie, w tym i ja. Ja byłem pierwszym replikantem, wystrzelonym z Ziemi w roku 2133. Każdy Bob we wszechświecie jest moim potomkiem, bo tak właśnie działają sondy von Neumanna. Robią swoje kopie. Mamy już tysiące Bobów, rozsianych po sferze o promieniu prawie stu lat świetlnych wokół Układu Słonecznego.
Bender pochodził z drugiego miotu moich klonów, zbudowanych w Delcie Eridani. Wyruszył w kierunku Gammy Leporis A i słuch o nim zaginął. Wielu Bobów zginęło przez te lata w bitwach, niektórzy nie mieli kopii zapasowej, lecz Bender po prostu zniknął bez śladu i bez powodu.
Znałem jego pierwotny cel, ale podobnie znał go Victor, Marvin i Luke – i też guzik znaleźli. A konkretnie to nie znaleźli żadnych śladów, które mogłyby świadczyć, że w ogóle dotarł do tej Gammy Leporis. Żadnej autofabryki, wydobycia surowców, stacji przekaźnikowej, żadnego śladu Bussarda wchodzącego czy wychodzącego z układu.
Właśnie wróciłem do Delty Eridani po wielkiej pielgrzymce na Ziemię. Była to dla mnie mocno emocjonalna wycieczka – Ziemia, kiedy wyjdzie z tej epoki lodowcowej, będzie na pewno diametralnie inna, więc to była ostatnia wizyta w domu, jeszcze możliwym do rozpoznania. Paradoks: ludzkość rozwiązała problem globalnego ocieplenia, wdrażając atomową zimę. I zabijając po drodze 99,9% siebie, ale nikt już tego nie liczy. Głupi ci ludzie.
Układ Delty Eridani wyglądał w zasadzie tak, jak go zostawiłem. Układy wsparcia autofabryk cały czas wydobywały surowce z asteroid, zwoziły je i odlewały w sztaby gromadzone dla przyszłych potrzeb. Z braku innych konkretnych poleceń autofabryki powoli wytwarzały kolejne autofabryki oraz części zapasowe do moich rozmaitych mechanicznych służących.
Zadowolony ze status quo wywołałem swoją rzeczywistość wirtualną i rozwaliłem się w fotelu z podnóżkiem otoczony biblioteką. Regały pełne książek, od podłogi po sufit, zawsze mnie niezawodnie relaksowały. Kolczatka natychmiast wskoczyła mi na kolana, mrucząc z zadowoleniem, a Jeeves przyniósł świeżą kawę.
VR-ka była niezbędnym elementem mojej egzystencji. Bez niej byłbym tylko odcieleśnionym mózgiem. W VR-ce miałem ciało, zwierzaki, dom. Przed zbudowaniem osobistego środowiska VR zwariowało czterech replikantów na pięciu. Jestem przekonany, że istnieje pewien związek.
– Przepraszam, muszę się teraz skupić – powiedziałem do kotki. Odwróciłem się do Gupika, który stał jak zwykle na spocznij. – Zawieś Kolczatkę i pokaż obraz miejscowej przestrzeni, wyśrodkowany na nas, promień czterdzieści lat świetlnych.
Wielkie rybie oczy mrugnęły.
[Przyjąłem.]
Kolczatka zniknęła w rozpikselowanym obłoku. Chwilę później przede mną pojawiła się sfera wypełniona licznymi świetlnymi punktami, a każdy dla wygody był podpisany. Wszystkie układy gwiezdne w promieniu czterdziestu lat świetlnych od Delty Eridani, pokategoryzowane według typu.
Narysowałem palcem linię z Delty Eridani do Gammy Leporis A – hipotetyczny kurs Bendera. Odleciał w tym kierunku, w roku 2165, ale nigdy nie dotarł do celu. Opcje: czyjś faul, jakiś wypadek, świadoma decyzja.
Pierwsze dwie mogły pozostawić ślady – odłamki, krzyżujący się ślad tego teoretycznego napastnika, promieniowanie, cokolwiek. Po trzeciej zostałby chociaż skręcający w bok ślad Bussarda. Ale by wykryć którąkolwiek z tych alternatyw, trzeba by pełznąć z prędkością 5% c. Sprawdzenie całej trasy Bendera w ten sposób trwałoby trzysta dwadzieścia lat. Oczywiście, gdybym coś znalazł, nie szukałbym dalej, ale i tak wyglądało to na bardzo dużo prawie niczego przez bardzo długi czas.
Jesteśmy komputerami i jesteśmy nieśmiertelni. Działamy jednak z milisekundową rozdzielczością, więc kilkaset lat to byłaby dla mnie wieczność.
Wróćmy do trzeciej opcji – umyślnej decyzji. Jeśli coś zauważył i skręcił, by to zbadać, może ktoś lecący jego śladem także to zobaczy? Luke i inni niczego nie dostrzegli, zapewne jednak przyglądali się bardziej samemu kursowi niż okolicy. Bender zaś, odbywający długi lot międzygwiezdny w przed-UNOP-owych czasach, rozglądałby się za czymś dla zabicia nudy.
Parę milisekund drapałem się po podbródku, analizując opcje. I ponownie zwróciłem się do Gupika:
– Chyba trzeba to zaatakować ze wszystkich stron. Niech autofabryki zbudują setkę tych zwiadowców dalekiego zasięgu, jakich używaliśmy w bitwie o 82 Eridani. I dopilnuj, żeby miały odpowiednio mocne silniki SURGE, do lotów międzygwiezdnych.
[Przyjąłem.]
Kiedy drony będą gotowe, wyślę je wzdłuż prawdopodobnego kursu Bendera z prędkością 5% c i będę wypatrywać czegokolwiek nietypowego. A na razie nie ma sensu czekać. Pozwoliłem sobie jeszcze na jedno długie spojrzenie na obracającą się pode mną planetę Eden i zszedłem z orbity, kierując się z pięcioma g w stronę Gammy Leporis.
***
Loty między układami gwiezdnymi nie obfitują w wydarzenia – i dzięki Bogu. Trudno sobie wyobrazić jakieś obfite wydarzenia pomiędzy gwiazdami, po których nie skończyłbym jako obłoczek luźnych atomów.
Zastanawiałem się, czy nie ograniczyć prędkości do 0,75 c, żeby zachować kontakt z Bobiwersum. UNOP umożliwiał natychmiastową łączność BobNetem, ale jeśli τ robiło się zbyt duże (albo za niskie, trwała wciąż dyskusja, jak właściwie należy wyrażać wielkość zwaną „tau”, czyli dylatację czasu), interakcja w czasie rzeczywistym była niemożliwa, nawet gdybym podkręcił sobie zegar. Nie mogłem się jednak doczekać sprawdzenia własnej teorii, zresztą Bobiwersum robiło się ostatnio coraz dziwaczniejsze i coraz bardziej frakcyjne. Bobowie stawali się coraz mniej bobowaci i szło to w kierunkach, które zdumiałyby Pierwszego Boba. Zresztą trudno, jeśli podczas mojej przerwy w łączności osiągną osobliwość, czy coś podobnego, mam nadzieję, że Bill zostawi jakąś notkę z instrukcjami.
Zabijałem czas, przeglądając zarchiwizowane nagrania Deltan. Byli prymitywną rasą rozumną, przypominającą coś w stylu dwunożnej krzyżówki świni z nietoperzem. Ja ich praktycznie adoptowałem i przez pokolenie czy dwa byłem dla nich wielkim bogiem z nieba, a później dołączyłem do plemienia pod postacią androida. Minęły sześćdziesiąt trzy lata odkąd po raz ostatni wyszedłem z Camelotu po pogrzebie Archimedesa. Bardzo za nimi tęskniłem – zwłaszcza za tym, że żyjąc między nimi, czułem się jak w rodzinie. Bill nieraz karcił mnie, że niebezpiecznie jest przenosić uczucia na bandę prymitywnych obcych. No i trudno.
***
Jak się okazało, sprawy stały się interesujące, zanim w ogóle τ wzrosło mi na tyle, by stracić kontakt. Po dwóch subiektywnych miesiącach lotu coś wyzwoliło jeden ze skryptów monitorujących, które sobie poustawiałem.
Graliśmy właśnie w baseball w VR-ce Zgromadzenia Bobów, gdy Gupik wpadł bez zapowiedzi. Wszyscy Bobowie na boisku stanęli jak wryci. Pojawienie się na murawie czyjegoś Gupika musiało oznaczać coś ciekawego. Metadane mówiły, że jest mój, odłożyłem więc kij i uniosłem pytająco brew. Jak zwykle, nie zareagował. Interfejs GUPIK słabo rozumiał miny. Podobnie jak sarkazm, przenośnie, ironię, mowę ciała i konwencje społeczne. Gapił się, czekając, aż coś powiem.
– No?
To najwyraźniej wystarczyło.
[Monitoring astronomiczny wykrył anomalię. Miałem natychmiast informować.]
Dla Gupika „anomalia” mogła jednak znaczyć cokolwiek. Gupik Maria kiedyś nazwał „anomalią” martwy ekosystem całej planety.
Luke i Marvin podbiegli do mnie i czekali. Wiedzieli, że lecę śladem Bendera i to może być jakaś nowina.
Zerknąłem na nich i powiedziałem do Gupika:
– Więcej informacji.
[Układ Eta Leporis wykazuje nietypową sygnaturę podczerwoną oraz okresowe przygasanie światła gwiazdy.]
Luke i Marvin spojrzeli po sobie. Luke powiedział:
– Coś jak sygnatura Roju Dysona? Myślisz, że to jakaś megakonstrukcja? Bender na pewno by chciał to zbadać.
Teraz już prawie wszyscy gracze zleźli się do nas. No to nici dziś z baseballu. Bill pierwszy powiedział to na głos:
– Dobra, panowie, to chyba byłoby tyle. W tym tygodniu rezygnujemy z wymagania minimum pięciu gier. Do pubu!
Gracze wydali parę okrzyków i zaczęli znikać z baseballowej VR-ki.
Odprawiłem Gupika, potem przeskoczyłem do pubu z Lukiem i Marvinem, machając na Jeevesa-rezydenta, żeby przyniósł to, co zawsze.
Zajęliśmy stolik, Luke wbił we mnie wzrok.
– Dajesz.
– No… wiecie, że lecąc śladem Bendera, rozglądałem się za czymś nietypowym. Mam teorię, że coś zobaczył i zmienił kurs, a my po prostu nie wykryliśmy łagodnego wygięcia śladu Bussarda.
– Dobra, dobra. Dawaj puentę.
Uśmiechnąłem się do Luke’a, sygnalizując, że „będę to ciągnął, ile tylko się da” i mówiłem dalej.
– Oczywiście nie miałem pojęcia, gdzie patrzył i co mógł zaobserwować, więc rozglądałem się w zasadzie za wszystkim. Musiałem dołożyć Gupikowi drugie tyle pamięci, żeby nadążał.
– I znalazłeś sygnaturę megakonstrukcji?
– Znalazłem – chyba – coś, co można tak zinterpretować. Pytanie brzmi: czy podjąć decyzję o zmianie kursu, żeby to zbadać? Jeśli to okaże się fałszywym alarmem, będę musiał praktycznie zaczynać od zera. I już pomińmy czas potrzebny, żeby zawrócić – w końcu wymieszamy materię międzygwiezdną na tyle, że w życiu nie znajdziemy śladu.
– Chyba musisz zmienić ten kurs – powiedział Marvin. – Jeśli będzie potrzeba, ja powiem MSI w Delcie Eridani, żeby zbudowała nowy statek, i sklonuję się do niego. Szybciej, niż gdybyś miał zawracać albo któryś z nas przylatywać.
– Jasne. Daj mi sekundę.
Przeskoczyłem do osobistej VR-ki. Gupik, jak zawsze, stał na spocznij. Milionowy raz zastanowiłem się, czy nie zmienić mu tego admirała Akbara. I milionowy raz moje gówniarskie poczucie humoru wygrało.
– Gupik, skręcamy w kierunku anomalii. Kiedy skończysz, podaj przewidywany czas podróży. Niski priorytet, nie trzeba się pojawiać na zgromadzeniu.
[Przyjąłem.]
Przeskoczyłem z powrotem do Marvina i Luke’a, przyłapując Luke’a na próbowaniu mojego piwa.
– Ej, jakieś granice?
– A co, zarazków ci napuszczę? – Luke się wyszczerzył. – Całkiem niezłe czerwone ale. Trochę się zdziwiłem, bo pamiętałem, że głównie ciemne pijesz.
– To przez Howarda. Na Wolkanie kwitnie browarnictwo i Howard ciągle przenosi jakieś szablony do VR-ki. Tym mnie ostatnio poczęstował.
Marvin powoli pokiwał głową.
– Tworzy międzygwiezdne szlaki handlowe.
Zmarszczyłem czoło.
– Przy czasie lotu liczonym w latach. Przecież się…
– Okazuje się, o wielki ojcze wszystkich Bobów, że „się nie”. Kapsuły hibernacyjne bardzo dobrze konserwują piwo.
Łypnąłem na Marvina, za tę korektę i jeszcze przytyk po drodze.
– A myślałem, że pozbył się udziałów w destylarni Enniscorthy.
– Tak. Oddał je Pierwszej Bridget i Stéphane’owi. I jej dzieci odziedziczyły ją po jej śmierci. Ale tam się specjalizowali w mocnych alkoholach. Pamiętasz Wielką Romulańską Prezydencką Aferę?
Wszyscy się zaśmialiśmy. Cranston w stu procentach zasłużył na to, co go spotkało, i nigdy nie był w stanie zebrać żadnych dowodów, że to Howard wszystko zaaranżował.
– Howard i Bridget wykupili na Wolkanie parę mikrobrowarów i wyraźnie mają jakiś naturalny talent do tworzenia i sprzedawania diabelskiego napoju – ciągnął Marvin. – Albo po prostu kumację biznesową. I teraz ich browar jest w pierwszej trójce w układzie Omikron-2 Eridani.
– Hmmf… – Potarłem palcem podbródek. Tik nerwowy, który wykształcił mi się nie wiadomo kiedy. Pierwszy Bob nie miał czegoś takiego, ani żaden z moich klonów. – No, cieczy nie da się drukować, a samo przesłanie przepisu nic ci nie da, jeśli nie masz składników, więc chyba faktycznie fizyczny eksport to jedyne wyjście. – Uniosłem szklankę na zdrowie. – Za Howarda, biznesmena w rodzinie.
Powoli popijając piwo, rozejrzałem się po pubie. Wyglądało na to, że moda i styl są dzisiaj o wiele bardziej urozmaicone. Bobowie mieli też tendencję do skupiania się w podobnie ubrane grupki, jakby samoczynnie filtrowali się po stylu. Przysiągłbym, że część jest na pograniczu cosplayu. Prawda, nie było Klingonów i ani jednego Chewbakki, ale niektóre stroje kojarzyły się z Następnym pokoleniem. Albo z szatami rycerzy Jedi. Był nawet Bob w garniturze z krawatem. Kto, u licha, z własnej woli wkładałby garnitur i krawat?
Zmarszczyłem czoło i wskazałem Marvinowi głową typa w garniturze. Odpowiedział zażenowanym uśmieszkiem i wzruszeniem ramion.
– Mnie nie pytaj. Wygląda na to, że dryf replikacyjny przyśpiesza. Mamy piętnaście do dwudziestu pokoleń, i to już nie jest tylko kwestia regresywnych albo ekspresywnych cech Pierwszego Boba. Różnice się nawarstwiają i niektóre klony idą w całkiem nowe strony.
– Aha, a te ubrania? Prawie cosplay.
Mina Marvina się nie zmieniła.
– Niektóre to pewnie dla zabawy. Albo w ramach ironicznego komentarza. Ale reszta… no, sam nie wiem, czy ubranie wpływa na ich osobowość, czy na odwrót. Typy od Następnego pokolenia gadają o stworzeniu prawdziwej organizacji w stylu Gwiezdnej Floty, żeby monitorowała – takiego dokładnie używają słowa – wpływ Bobiwersum na biologiczne istoty.
– Rany boskie. I jak oni to zrobią? Wprowadzą jakieś prawa? Stworzą policję?
– Bob, na razie to tylko dyskusja. Nikt nie napiera na zmiany organizacyjne. Przynajmniej na razie.
– Ma to coś wspólnego z Thorem i jego grupą lobbingową, po wojnie z Innymi?
– Nie, zupełnie nie. Thor i jego grupa po prostu dali do zrozumienia, czego chcą, nie chcieli niczego narzucać reszcie. A ci… – Wskazał typów z Następnego pokolenia. – Są trochę bardziej inwazyjni, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.
Pokręciłem głową, nie chcąc poświęcać na to więcej psychicznej energii. Podniosłem rękę, Jeeves pojawił się z kolejnym piwem.
***
Przeszedłem do osobistej VR-ki, czując przyjemny szmerek od piwa i nie tak przyjemny niepokój, że coś się kroi. Szmerek zaraz wyłączyłem, z niepokojem nie dało się tego zrobić. Bill miał rację – za mało chodziłem na Zgromadzenia, ale dzisiejsze nowości wcale mnie do tego nie zachęciły.
Ostatnio dobudowałem do swojej biblioteki zewnętrzne patio, z meblami ogrodowymi do kompletu. Było tam nieustające późne lato/wczesna jesień, z ciepłym słońcem i chłodnym wietrzykiem. Nad jeziorem krzyczały nury, konkurując z gęsiami i innym ptactwem. Wzdychając z zadowoleniem, opadłem na fotel i zawołałem Gupika.
– Odpal, proszę, Kolczatkę i Jeevesa. Potem daj info o zmianie kursu.
Jeeves pojawił się nade mną z dzbankiem kawy i talerzem kanapeczek bez skórki. Kolczatka ukazała się na moich kolanach, dokładnie w tym miejscu, gdzie ją zawiesiłem. Podrapałem ją za uchem i od razu zaczęła mruczeć.
Wreszcie, z kanapką w jednej dłoni i kawą w drugiej, byłem gotowy do pracy.
– Status?
[W drodze do Ety Leporis. Czas lotu: około trzydziestu pięciu lat, wliczając czas niezbędny na zmianę kierunku.]
– Wow, kawał drogi. Będę w zasięgu UNOP-a, kiedy dolecimy?
[Nie. Wymagana budowa i uruchomienie stacji przekaźnikowej.]
Cholera. Kolejna strata czasu. Ale co poradzić.
Oczywiście, jeśli okaże się, że w Ecie Leporis nie ma odpowiednich surowców, wyjdę trochę na głupka.
– Dobra, Gupik, wyślij do dronów polecenia, by w minimalnym czasie dotarły do miejsca, w którym zmieniliśmy kurs. I niech zbadają cały ten obszar pod kątem śladów Bussarda.
[Przyjąłem. Zajmie im to około dwudziestu czterech miesięcy.]
– Rozumiem. Daj znać, kiedy dotrą i zaczną badać, a potem daj raport, kiedy wyślą wyniki.
Gupik zamrugał i zniknął. Opadłem z powrotem w fotel z podnóżkiem i założyłem ręce za głowę.
Pierwszy problem – łączność.
Mogę – być może – zbudować stację przekaźnikową, kiedy dolecę do Ety Leporis, wysłać ją kursem powrotnym i kazać zatrzymać się w połowie drogi. Ale to nieoptymalne. Poza niewiadomą dostępnością materiałów u celu byłbym poza siecią przez całe lata. Znaczy kolejne lata.
Mogłem jednak polecić autofabryce w Delcie Eridani, żeby zbudowała pełnowymiarową stację przekaźnikową z napędem SURGE, i wysłała ją tam. To będzie szybsze, bo ona może od razu zaczynać, ale pewna przerwa w łączności powstanie i tak.
Żeby jej zapobiec, mogłem wziąć któregoś drona ze swojej ładowni, przerobić go na UNOP-ową stację przekaźnikową i wyrzucić po drodze z poleceniem hamowania do zerowej prędkości. Nie będzie to idealne – po pierwsze, nie będzie miał zdolności do napraw i ulepszeń. I przepustowość też będzie słaba, z uwagi na ograniczenia wielkości. No cóż, i tak nie zamierzam stamtąd prowadzić żadnych Zgromadzeń. Da się z tym żyć. A na wypadek awarii może zostawię dronowi parę szopów.
Zresztą i tak będzie musiał działać tylko przez parę lat, póki nie doleci większa i mocniejsza stacja z Delty Eridani. A inwestycja sprzętowa jest minimalna. Zapasowych dronów i szopów miałem w ładowni aż nadto na podstawowe potrzeby.
Dobra, jeden problem rozwiązany. Wpisałem potrzebne zadania na listę. Teraz problem Bendera…
Punkt 1: Spora szansa, że zboczył z kursu ku Ecie Leporis. Ale jeśli to okaże się nieprawdą, dostanę raport z dronów na długo, zanim tam dotrą. Zawiadomię Marvina i będę mógł zawrócić, żeby podjąć ślad. Zatem dla dalszej dyskusji załóżmy, że tak nie jest.
Punkt 2: Eta Leporis wykazuje cechy sugerujące, że mieszka tam inteligencja ze zdolnością latania w kosmos. Taka, która zbudowała lub buduje megakonstrukcję. Samo to od razu przywiodło na myśl Innych. Wzdrygnąłem się na myśl o kolejnej wieloletniej międzygwiezdnej wojnie.
Punkt 3: Jeśli przyjąć, że jest tam cywilizacja, że zbudowała jakąś megakonstrukcję i że Bender poleciał ją zbadać, jest wysoce prawdopodobne, że coś mu się tam stało. Inaczej zbudowałby stację kosmiczną, która już zdążyłaby przesłać po radiu jego dzienniki. I dawno dostałby plany UNOP-a i był na BobNecie dzięki łączności nadświetlnej.
Wniosek: Wskazana zwiększona ostrożność.
Zachichotałem, widząc, jak biurokratycznie to zabrzmiało. Ale to prawda. Normalnie wchodzimy do układu pod kątem, zamiast lecieć bezpośrednio na gwiazdę, i zachowujemy wystarczającą prędkość, by móc wewnątrz układu szybko skręcić. Tym razem chyba na początek lepsza będzie orbita parkingowa gdzieś w Obłoku Oorta. I dużo dronów-zwiadowców. Ale bez maskowania – maskowanie zakłóca SUDDAR, naszą podprzestrzenną wersję radaru.
Przetarłem oczy kciukiem i palcem wskazującym – co w VR-ce nie ma większego sensu, poza tym, że jest przyjemne – i zacząłem inwentaryzować swoje zasoby. Trzeba będzie naprodukować po drodze trochę rzeczy. No super!
3. Kłopoty Bob, wrzesień 2331, peryferie Ety Leporis
Zatrzymałem się, mówiąc w przenośni, o ponad 50 au od Ety Leporis. Definicje, gdzie leży Pas Kuipera i Obłok Oorta, są całkowicie arbitralne, zwłaszcza dla układów innych niż Słoneczny, ale pewne praktyczne różnice istnieją. Na przykład, im dalej, tym rzadsza jest materia. Tym trudniej znaleźć złoża metali. Fizyka powstawania układów gwiezdnych miała pewne prawidłowości – a jedna z nich to, że cięższe pierwiastki gromadzą się bardziej w środku, a cały lód i zamrożone gazy na zewnątrz. W Pasie Kuipera i Obłoku Oorta były właściwie wyłącznie zamrożone bryły skondensowanych gazów wyrzuconych ze środka układu przy zapłonie gwiazdy. Ale, jak przy kroplach deszczu, kondensacja zachodzi generalnie wokół czegoś.
Pierwszym zadaniem będzie rozesłanie dronów na poszukiwanie użytecznych surowców. To był element mojego pierwotnego projektu. Sonda von Neumanna miała znaleźć surowce, oczyścić je i użyć do wytworzenia kolejnych sond. Oczywiście dawno wyrosłem z pierwotnej specyfikacji, lecz i tak to było coś uspokajającego, jak wdrukowane w geny rutynowe i bezmyślne zajęcie.
Miało to jednak trochę potrwać, co już uspokajające nie było. Z pozoru dziwnie jest martwić się o miesiące po latach w przestrzeni międzygwiezdnej. Jednakże przez większość lotu miałem mocno przykręcony zegar, a teraz chodziłem już normalnie i chciałem posuwać się naprzód z poszukiwaniami. Oraz, nie owijając w bawełnę: chciałem sprawdzić, czy w układzie naprawdę znajduje się megakonstrukcja. Sfera Dysona Innych była jedynym megainżynieryjnym obiektem, jaki widzieliśmy, a była tylko częściowo zbudowana. Mało prawdopodobne, by tu także byli Inni – to byłby zdecydowanie najgorszy możliwy scenariusz.
Moja obecna orbita była zbyt daleka, żeby przez pokładowy teleskop zobaczyć coś wewnątrz układu. Frustrowało mnie to i miałem ochotę natychmiast wysłać tam parę dronów. Jednakże Bender zapewne wleciał tam na pełnym gazie i to się mogło dla niego nie skończyć dobrze. Dlatego, chcąc nie chcąc, trzeba było eksplorować układ powoli i ostrożnie.
Dłuższy czas konfigurowałem drukarki i budowałem regularną orbitalną autofabrykę. Obojętne, co tu znajdę, i tak trzeba będzie postawić stację łącznościową. W wolnych chwilach sprawdzałem zaległe wiadomości. Po kilkudziesięciu latach poza siecią miałem tego masę. Głównie jednak interesowały mnie informacje od pozostawionych w tyle dronów. Wyszukiwałem je filtrem.
Drony wypuszczone z Delty Eridani po moim odlocie rzeczywiście wykryły, że ślad Bendera skręcił ku Ecie Leporis – i to zaledwie ułamek miesiąca świetlnego przed punktem, w którym ja zrobiłem to samo. Poczułem pewność, że moje domysły i plan są dobre. Oraz nieco samozadowolenia.
***
Zebranie wystarczającej ilości surowca, żeby w ogóle zacząć, zajęło cztery miesiące. Drony transportowe przywiozły urobek do autofabryki, która stopniowo wypluwała gotowe elementy, zgodnie z planami i harmonogramem, który dałem Gupikowi. Szopy montowały z części drony i powoli budowały stację przekaźnikową.
Rok po przylocie miałem w końcu tyle dronów, by móc faktycznie zacząć poszukiwania Bendera. Przez cały ten czas nie kontaktowałem się z nikim, nie licząc wymiany paru maili z Billem. Po pierwsze, dlatego, żeby mi nie dyszeli nad głową i nie domagali się ciągłych nowin. Po drugie, mała tymczasowa stacja przekaźnikowa pozwoliłaby co najwyżej na audio i wideo. BobTime? ZoomBob? Jakoś mało prawdopodobne, żeby to chwyciło.
Kazałem lokalnym dronom lecieć po rozszerzającej się spirali i szukać śladu Bendera w układzie. Sfera do zbadania nie była aż tak duża, nie dla czujników mających zasięg czterech godzin świetlnych.
W końcu sukces! Bender tu dotarł i wyraźnie wleciał do systemu. Wykreśliłem jego wektor podejścia i posłałem parę dronów tym śladem.
***
Im bliżej było do potencjalnego znalezienia Bendera, tym bardziej byłem podekscytowany. Choć jednocześnie i podenerwowany. Przypominała mi się cała historia naszych interakcji z Innymi – nieprzyjemne niespodzianki, wysadzony ten i inny Bob… Hal rozwalony. Ile? Dwa, trzy razy?
Nie chciałem, żeby przy wirtualnych ogniskach opowiadano historie, jak zginął Bob 1. Ale gdyby to się miało stać, niech inni Bobowie wiedzą. Dlatego do momentu odpalenia stacji łącznościowej unikałem wszystkiego, co mogłoby mnie wystawić na ryzyko.
Jej zbudowanie i uruchomienie zajęło trochę dłużej, niż się spodziewałem. Już szału dostawałem. W końcu jednak nadszedł dzień, gdy zasygnalizowała gotowość i włączyła się do sieci. Wyłączyłem i porozkładałem partyzancką stację na dronie, sprawdziłem zasięg i puściłem dawno zaległą kopię zapasową do Ultimy Thule, gigantycznego archiwum Billa w Epsilonie Eridani.
Z aktualizacją bloga się wstrzymałem. Chciałem mieć coś, żeby zacząć z przytupem.
Czekając, aż autofabryka coś zrobi, a drony coś znajdą, bawiłem się niezobowiązująco w astronomię. Zidentyfikowałem sześć planet, z których druga była w ekosferze. Zauważyłem także przerwę między drugą i trzecią planetą – to z niej pochodziła podczerwona sygnatura. Niczego nie potrafiłem tam dostrzec, a sygnatura pochodziła ze wszystkich punktów naokoło gwiazdy, obstawiałbym więc jakiś rój – może zaczątki roju Dysona, ale skupionego tylko w płaszczyźnie ekliptyki. Jeśli tak, i ów rój składałby się z obiektów wielkości mniej więcej cylindra O’Neilla, nie byłoby niczym dziwnym, że na razie nic nie widzę.
Planeta w ekosferze, numer 2, nie wyglądała na zamieszkaną. A przynajmniej nie miała żadnej emisji radiowej. Mimo to z całego układu coś sporadycznie dochodziło. Takie ćwierknięcia, bardzo krótkie i na oko składające się z losowego szumu, ale w bardzo wąskim pasmie częstotliwości. Dokładnie czegoś takiego można by się spodziewać po kimś, kto swoją łączność szyfruje i kompresuje. Czyli coś żywego tu jednak jest.
Chyba pora podpiąć się z powrotem do Bobiwersum. Przyda mi się spojrzenie cudzym okiem.
***
Na dźwięk pneumatycznego klaksonu odpowiedziało zwyczajowe buczenie, którym publiczność okazywała swoją sympatię. Bill wyszczerzył się z mównicy.
– Dobra, dobra. Słuchajcie, na dzisiejszym zgromadzeniu mamy wieści od Boba 1… – tu musiał poczekać, aż fala wycia i oklasków ucichnie – …dotyczące Bendera i sytuacji w Ecie Leporis. – Zapadła cisza jeszcze bardziej przejmująca niż wcześniejszy hałas. Zniknięcie Bendera stało się w Bobiwersum czymś w rodzaju legendy o Latającym Holendrze.
Machnąłem ręką w górze i uśmiechnąłem się, gdy głowy poodwracały się ku mnie, ale byłem zaniepokojony. Bobowie zawsze byli obcesowi i pozbawieni szacunku, zaznałem już szyderstw i drwin na zgromadzeniach. Tym razem jednak to nie było żartobliwe. Czuło się wyraźny klimat niechęci.
Zachowując neutralną minę, wszedłem na podwyższenie i rozejrzałem się po tłumie. Klimat czy nie klimat, wszyscy patrzyli uważnie.
– Jestem pewien, że połowa tego, co powiem, już krąży jako plotki z dupy, więc będzie krótko, a potem odpowiem na wasze pytania. – I sprzedałem im to samo krótkie streszczenie, co wcześniej Billowi, po czym poprosiłem o pytania. Wszędzie podniosły się ręce, wskazałem kogoś na chybił trafił.
– I co, wjedziesz tam po prostu, nie myśląc o konsekwencjach?
Uniosłem brwi w osłupieniu. I ton, i słowa były umyślnie konfrontacyjne. Przyjrzałem się pytającemu, żeby się upewnić, czy to nie jest replikant nie-Boba, ale nic z tego. Stwierdziłem, że zdenerwowałem się bardziej, niż gdyby moje kompetencje podważył jakiś przypadkowy człowiek. To odczułem jak zdradę.
– A słyszałeś kiedyś, żeby jakiś Bob gdzieś wjeżdżał bez planowania? W ogóle kogoś z Bobów poznałeś? – Łypnąłem na niego, rzucając wyzwanie do dyskusji.
– Jeśli będzie tam miejscowa cywilizacja, możesz zakłócić jej rozwój. Potwierdzisz, że się wycofasz, aby tego uniknąć?
– Wow. Ładnie ci wyszło to zakładanie złej woli. Odpowiadając na pytanie, nie na oskarżenie: zależy od sytuacji. To absurd określać z góry jakąś ogólną zasadę. Na jednym końcu spektrum – możliwe, że ta hipotetyczna cywilizacja zestrzeliła Bendera. Na drugim – mogli tylko zauważyć rozbłysk, kiedy wybuchł mu reaktor. Te dwa scenariusze wymagają innych reakcji.
– Albo może mógłbyś po prostu dać im spokój. Pierwsza Dyrektywa, gościu.
Zmrużyłem oczy, próbując rozczytać metadane tego Boba. No dobra, w VR-ce się nie „mruży”, ale wrażenie jest to samo. Dziwne… ustawił swoją informację na prywatną, co wydało mi się niesamowicie chamskie. A to z kolei wywołało konsternację – jak mógłbym sam sobie zrobić coś chamskiego?
Zerknąłem na Billa, który tylko wzruszył ramionami. Odwróciłem się z powrotem do pytającego.
– Nawet gdybyśmy mieli jakieś prawa, gościu, a nie mamy, to Pierwszej Dyrektywy by w nich nie było. To tylko zabieg fabularny i do tego mało realistyczny.
– Nie bądź taki pewny. Niektórzy z nas sobie na nowo przemyśleli to wasze podejście.
– To jest podejście Pierwszego Boba – odparłem. Stwierdziłem, że coraz bardziej mnie irytuje ten zasraniec, i podjąłem świadomy wysiłek, by się uspokoić. – Ale masz prawo do własnego zdania, obojętne jakiego. – Ostentacyjnie spojrzałem na kolejną uniesioną rękę i wskazałem ją.
– Jak daleko będziesz szukać, jeśli nic nie znajdziesz w tym układzie? I czy będziesz chciał ochotników do dalszych poszukiwań?
– Tak daleko, jak będzie konieczne, i tak. Na litość boską, chodzi o jednego z nas.
– Czyli to ma być kolejna krucjata zarządzona przez starszych Bobów, a reszta po prostu ma się podporządkować, tak?
Odwróciłem się i oczywiście to był Zasraniec. Stwierdziłem, że tym razem dam mu odpór.
– Niezły chochoł, palancie. Co ci jest, trafiła ci się tylko jedna czwarta mózgu? Dalej rozmawiać będziemy tylko, jeśli będziesz miał jaja wyświetlić swoje imię. A jak nie, to nie. – I ponownie się odwróciłem.
Po tej pyskówce z sali jakby zeszło powietrze. Nie było więcej pytań. Gdyby to było normalne, typowe dla Bobów zachowanie, czekaliby po prostu na koniec oficjalnego Zgromadzenia, żeby pogadać w cztery oczy. Z tym nie miałem problemu. Jeśli Zasraniec znów się na mnie rzuci, urządzę mu czarną dziurę średniowiecza.
***
Zgromadzenie skończyło się, większość Bobów wróciła do swoich prywatnych VR-ek. Ja usiadłem w pubie z Billem, otoczony pustymi stolikami.
– Co to, kurna, było? Możesz mnie oświecić? – Łypnąłem na niego znacząco znad piwa.
– Bob, kilkadziesiąt lat nie byłeś w obiegu. Mogę zrozumieć, czemu trzymałeś się na uboczu. Cała ta sprawa z Archimedesem to dla każdego byłby kop w jaja. Ale parę rzeczy przegapiłeś. Bobiwersum ewoluuje. Mamy Bobów dwudziestej generacji i późniejszych. Dryf replikacyjny robi się na tyle znaczący, że niektórzy już tylko wyglądają jak ty. No i właśnie: o wiele więcej jest zabaw z wyglądem i nie chodzi tylko o zarost. Kilku Bobów zaczęło występować jako pełnoprawny Borg. – Bill na moment zrobił zażenowaną minę i rzucił na nas Stożek Ciszy. To mnie zmroziło. Normalnie używało się tego, żeby odciąć się od przeszkadzających hałasów w tle, ale tym razem Bill chciał zapobiec podsłuchiwaniu. – Powiem otwarcie: Bob, jeśli od ostatniego klonowania nie zmieniłeś sobie kluczy szyfrowania i haseł, to zrób to. Na wszelki wypadek. Ja już zmieniłem. Na razie nie ma nikogo, komu zupełnie nie ufam, ale przewiduję, że któregoś dnia trafi nam się potomek, który uzna, że cel uświęca środki. Rozumiesz.
Kiwnąłem głową i wysłałem wiadomość do Gupika, żeby to zrobił. I to już.
– A co z Howardem i Bridget? – zapytałem, trochę zmieniając temat. – I Henrym Robertsem?
– Ani Bridget, ani Henry się nie klonowali. W pierwszym przypadku wzbudziło to ogromne rozczarowanie i narzekanie w Bobiwersum. To pewnie też powód, dla którego ona się nie klonuje. Nie chce być domyślną żoną wszystkich Bobów.
Prychnąłem.
– Pierwszy Bob był dosyć progresywny, ale widzę, jak pewne niewypowiedziane oczekiwania mogą być problemem.
– No właśnie. A Henry mało się u nas pokazuje. Pływa teraz po Patchworku.
Uniosłem brew.
– Zaraz… a co z Posejdonem? Nie dokończył go?
Parsknął śmiechem.
– Poddał się, jak go trzeci raz zeżarło, z jachtem i wszystkim. Mówił zresztą, że i tak nie było sensu, bo żegluje się skądś dokądś. No, a Posejdon…
– Wiadomo. Nie ma „kądś”, bo jest tylko ocean.
– Bridget i Howard nadal inwentaryzują wszelkie życie w kosmosie – ciągnął z uśmiechem. – Mimo że, wiesz…
– Osławiona ekspedycja Prometeusz. – Pokręciłem głową. – No, ale przynajmniej nudno nie mieli.
Zawahałem się, nie wiedząc, co teraz. Paru Bobów podeszło, wykryło Stożek Ciszy i oddaliło się do innych partnerów do rozmów albo po prostu poszło po napitki.
W końcu stwierdziłem, że z Billem nie ma co krążyć wokół tematu.
– Dobra, wracając do dryfu replikacyjnego. O co chodziło z tym anonimowym pyskaczem? Dorobiliśmy się partii politycznych czy co?
– To jest coś więcej. Bobowie ogólnie zachowują się jak stado kotów, ale coraz bardziej to widać. Tworzą się grupy, coraz bardziej odklejone. Jest na przykład taka, która buduje mózg-matrioszkę.
– Ale… ten… – Odchyliłem głowę do tyłu i zmarszczyłem czoło. – Kiedy się ma casimirowe źródło zasilania, to nie potrzeba…
– Nie trzeba mieć w środku gwiazdy, żeby mieć energię. No tak. Ale trochę ciepła się przydaje, a studnia grawitacyjna jest wygodna, łatwiej się ze wszystkim zorganizować. Ktoś mówił, chyba, że budują wokół szarego karła. W każdym razie bardziej się obawiam, że wyjdzie im coś prosto z książek Vernora Vinge’a.
– Albo Lovecrafta.
Parsknął śmiechem i wyłączył Stożek Ciszy.
– W każdym razie, Bob, poczytaj sobie mojego bloga. Musisz nadrobić. Ja nie owijam w bawełnę, szybko się zorientujesz, dokąd zmierza Bobiwersum.
Kiwnąłem głową i uniosłem szklankę w toaście. Bill odwrócił się do kogoś, kto już czekał na rozmowę z nim, a ja poszedłem poszukać Luke’a i/lub Marvina.
Nie mogłem powstrzymać prychnięcia, przepatrując lokal. Bobowie jako Borg. Do czego to doszło.
Cthulhu nie byłby zachwycony.
***
Bill miał chyba rację. Jak zwykle się otorbiłem i odciąłem od społeczeństwa. Trzeba to było nadrobić, najlepiej zaczynając od wizyty u Willa. Według jego bloga w końcu pożegnał się z zarządzaniem kolonią na 82 Eridani i urządził się na Walhalli, gdzie zajął się już trwającą terraformacją największego księżyca, Asgardu. Powietrze na Walhalli było jeszcze trochę za rzadkie dla ludzi, ale manny’emu to nie przeszkadzało.
Pingnąłem Willa i zaraz dostałem zaproszenie i adres manny’ego dla gości. Przeskoczyłem pod ten adres.
Parę milisekund diagnostyki i otworzyłem oczy na zewnętrznym tarasie, pod niebem, które było bardziej liliowe niż niebieskie. Pośrodku tego przestworu wisiał Asgard, na oko mniej więcej trzy razy większy niż Ziemia z Księżyca. Will siedział na ogrodowym fotelu z klepek z kawą w ręku i uśmiechał się do mnie szeroko.
Był w standardowym mannym typu Bob Johansson, ale nie nosił już schludnej bródki Rikera. Włosy miał rozczochrane i sterczące we wszystkie strony, a brodę bardziej taką, jak kiedy się po prostu nie golisz. Manny – nazywaliśmy je tak, bo wczesne modele przypominały manekiny z domów towarowych – był ubrany w coś, co najbardziej kojarzyło się ze strojem drwala. Bez patrzenia wiedziałem, że mój gościnny manny będzie miał kształt domyślnego człowieka, bez włosów, choć nie będzie trupio blady jak prototyp Howarda.
Zdjąłem się ze stojaka i usiadłem naprzeciwko Willa, po czym z przyzwyczajenia spróbowałem zmaterializować sobie kawę. Roześmiał się, widząc moją minę, i wskazał boczny stolik, gdzie stał dzbanek z kawą i parę filiżanek.
– Przykro mi, Bob. Tutaj w realu kawę robi się po staremu.
Odpowiedziałem uśmiechem.
– W realu?
– Język idzie naprzód – odparł Will. – Teraz to jest „real” i „wirt”.
– Hmm. Zapamiętam. – Nalanie sobie kawy zajęło tylko parę sekund i uniosłem kubek w toaście. – Trochę sobie wygląd zmieniłeś.
– Musiałem się zdystansować od dawnego Rikera, z wielu powodów. Pierwszy to, że trudno mi było odzwyczaić ludzi od przychodzenia do mnie z problemami kolonii. Nie docierało do nich, że przeszedłem na emeryturę. A jak zmieniłem wygląd na człowieka z gór, chyba wreszcie zrozumieli.
– I jak ci na tej emeryturze?
– To tylko znaczy, że nie mam zakresu obowiązków i mogę pracować nad czym chcę. Przez większość czasu to jest terraformacja Walhalli i parę własnych projektów. Pomaga, że tu mieszkam – od razu widzę skutki zmian.
– Jak to idzie?
Machnął ręką w geście skromności.
– Większość pionierskich rzeczy wymyślił Bill na Ragnaröku. Oczyszczenie powietrza, woda, regulacja biosfery – bo Walhalla ma jednak swój ekosystem. Bill popełnił większość błędów. Po prostu ich unikam.
– Duże masz straty w miejscowych gatunkach?
– Co ciekawe, nie. Kiedy zaczynaliśmy, środowisko było bardzo nieprzyjazne, coś jak na dużej wysokości na zboczach gór. To, co my robimy, ułatwia życie. Cieplej, więcej tlenu, więcej wody i tak dalej. Wyzwaniem jest wprowadzanie ziemskich gatunków na tyle wolno, żeby miejscowe nie zostały wyparte, nim się zaadaptują.
Kiwnąłem głową, upiłem łyk kawy i się skrzywiłem. W ciągle za rzadkiej atmosferze woda wrzała w niższej temperaturze, źle wpływając na parzenie kawy. Była letnia i wodnista. Ale taka jest cena za chodzenie w mannym po tym, no… realu.
Spojrzałem nad kawą na Willa i zmieniłem temat.
– Słuchaj… już o tym gadałem z Billem, ale chcę poznać twój punkt widzenia. Na to przedwczorajsze zgromadzenie.
Zrobił niewyraźną minę.
– Nie byłem. Mieliśmy problem z jednym frakcjonatorem. Ale tak, słyszałem o twojej scysji z Morlokiem…
– Morlok? Nazwał się Morlok?
– Nie, nazwał się Jeremy. Może przypadek, a może subtelne nawiązanie do tego remake’u Wehikułu czasu. Ale teraz używa imienia „Morlok”.
Will uniósł brew, czekając na komentarz. Pokręciłem głową, więc ciągnął:
– Dryf replikacyjny robi się naprawdę wyraźny. Bobowie są na pierwszy rzut oka jednym z nas do jakiegoś piętnastego pokolenia, potem to zaczyna przyśpieszać. Stuprocentowych psychopatów może jeszcze nie ma, za to paru dupków jak najbardziej.
No to żegnamy wizję pangalaktycznej rasy Bobów. Choć w sumie rozmaitość może być dobra. W końcu rasa ludzka składała się z miliardów indywidualności i była w stanie…
Prawie się wykończyć. Cholera.
Mamy problem. Naprawdę duży problem. Luźne podejście Pierwszego Boba może się nie sprawdzić.
Otworzyłem usta, żeby odpowiedzieć, gdy na moje pole widzenia nałożyła się wiadomość od Gupika.
[Zwiadowcy w układzie zaatakowani. 100% strat.]
– Muszę lecieć! – burknąłem i przeskoczyłem do wirtu.
W pośpiechu wysłałem mu przeprosiny, że nie odstawiłem manny’ego do stojaka, i powiedziałem, że później mu wyjaśnię.
– Co jest? – zapytałem Gupika.
[Telemetria czeka na inspekcję.]
Złapałem parę pierwszych okienek wideo i puściłem odtwarzanie. Drony szybowały śladem Bendera, wypatrując go SUDDAR-em, gdy transmisja z jednego z nich nagle się urwała. Drugi urwał milisekundę później, zanim MSI zdążyła zareagować w jakikolwiek sensowny sposób. Trzeci natomiast został trafiony, ale niecelnie. Uszkodził się, ale zdążył zrekonfigurować SUDDAR i zrobić skan o słabej rozdzielczości, zanim jego sygnał także zniknął.
Czwarte okienko pokazywało wyniki tego skanu. Dwa statki podeszły niezauważone na piątą godzinę zwiadowców i przypuściły atak. Miały po sześć metrów długości, były chyba zautomatyzowane i zdecydowanie nieprzystosowane do atmosfery. Podstawową sylwetkę tworzyła konstrukcja z belek, do której były poprzykręcane najróżniejsze części, bez zwracania uwagi na wygląd. Broń, chyba cząsteczkowa, była przyśrubowana na przeciwnych końcach, a pośrodku, pod kątem prostym do niej, znajdowały się talerze anten.
Przepatrzyłem logi i nie znalazłem śladów nadlatujących pocisków. Widać było za to krótki skok temperatury tuż przed zanikiem sygnału, co potwierdzało hipotezę o broni cząsteczkowej lub…
– Laser. Interesujący wybór. Przeważnie to nie jest za dobra broń. – Długą chwilę wpatrywałem się w okienko, potem je zamknąłem. – Gupik, czemu zwiadowcy nie wykryli podejścia?
[Wiązki SUDDAR-u celowały w przód, żeby wykryć ślad Bussarda, w środku układu rozproszony przez zjawiska grawitacyjne.]
Dobra, jasne. W przestrzeni międzygwiezdnej ślad mógł być nietknięty przez setki lat. Po przeleceniu za heliopauzę już nie ma tak dobrze.
– Nie wykryliśmy impulsów SUDDAR-u?
[Nie. Telemetria ostatniego zwiadowcy wykryła impulsy radarowe.]
– Radarowe? Używają radaru? Kto w dzisiejszych czasach używa radaru?
[Najwyraźniej oni.]
Łypnąłem na Gupika i nie po raz pierwszy zanotowałem sobie, żeby zrobić na nim jakieś testy czarnej skrzynki. Sarkazm wymagał samoświadomości, a żaden niszczyciel ani dron mi tak nie pyskował jak on.
Pozostawały jednak podstawowe fakty, rzucające światło na coś, co przeważnie udawało mi się zapomnieć – nie umiałem myśleć po wojskowemu. Rozleniwiłem się po skutecznej rozprawie z Medeirosami i Innymi i zacząłem się zachowywać stereotypowo. Dlatego dostałem łomot. Trzeba odkurzyć tę dawną paranoję i zacząć myśleć asekuracyjnie.
– No to po prostu super. I zaatakowali bez ostrz… – Urwałem, bo coś przyszło mi do głowy. Gupik miał paskudną cechę: sam z siebie nie oferował informacji. Próby zmiany tego zachowania sprawiały, że zasypywał człowieka zrzutem nieistotnych danych. Wciąż nie byłem przekonany, czy to nie jest bierny opór i złośliwość. – Gupik, napastnicy robili coś oprócz namierzenia radarem?
[Potwierdzam. Było kilka transmisji radiowych.]
Zapewne coś w stylu identyfikacji swój-obcy, albo nawet próby ustalenia, czy moje sondy to coś więcej niż kosmiczne śmieci. A właściwej odpowiedzi nie znałem. Zresztą, jeśli się odezwę, zaalarmuję wszystkich obecnych, że w układzie jest ktoś jeszcze. A to też źle. Zapytajcie Hala.
Ostrożność nadal jest zalecana.
***
Zaprosiłem Billa, żeby popatrzył ze mną na nagrania. Postukał palcem w punkt na wideo.
– O, to ciekawe, widzisz?
– No… Odrzut termojądrowy. Świetne przyśpieszenie i zwrotność. Ale paliwożerny.
– Na krótkim dystansie pewnie mogą cię przegonić. Uważaj na siebie.
– Hmm… – Rozparłem się w fotelu. – Jakoś nie planuję tam wlatywać i się przedstawiać. Dwa spotkania i dwa ataki. I jeden stracony replikant.
– Jest w tym parę założeń.
– Ale rozsądnych. Wystarczająco, żebym potrzebował dowodów czegoś przeciwnego, by zmienić zdanie. – Wyciągnąłem rękę i przesunąłem nagranie minimalnie do przodu. – Nie ma SUDDAR-u, nie ma napędu SURGE, nie ma UNOP-a. Oni, kimkolwiek są, nie odkryli teorii podprzestrzeni. Z drugiej strony technologię napędu termojądrowego rozwinęli imponująco, a jeśli mam rację i to były lasery, także broń. To kupa watów z takiego małego drona.
– Co znaczy, że technologię fuzji mają lepszą niż my. – Bill uśmiechnął się i wzruszył ramionami. – I nic dziwnego. U nas nikt już tego nie używa.
Prawda. Dawno przeszliśmy na generatory Casimira, które przejęliśmy od Innych. Były o wiele lepsze od dowolnego reaktora termojądrowego, między innymi dlatego, że nie siały żadną wykrywalną emisją. Oczywiście prace nad rozwojem fuzji stanęły w miejscu, ale nikt się tym nie przejmował.
– Czyli… – Postukałem się z namysłem w podbródek. – Ci, ten… ktosie… ciągnęli rozwój w bardziej tradycyjnych technologiach. Mogą nas wyprzedzać jeszcze w czymś. A w czymś innym są całkowicie zacofani. Widać po konstrukcji drona.
– Dobre podsumowanie. Może te drony nazwiemy Bądziołami?
– Czemu nie.
– To jaki masz plan?
– Plan? Po co nam, kurna, jakiś plan? – Wyszczerzyliśmy zęby. – Poważnie: na razie sprowadza się do „nie dać się złapać”. Reszta jest póki co mgławicowa.
– Ale wiesz, w archiwach mamy kupę antyradarowych projektów.
Gapiłem się na niego przez moment.
– Jezus, ja się chyba starzeję. No dobra. Jakaś antyradarowa powłoka, czarna jak węgiel, żeby zmylić optykę, elektronika o małej mocy i przechłodzony radiator, żeby nie pokazywał się w podczerwieni… – Usiadłem prosto, czując przypływ entuzjazmu. – I wlecieć bez silników i nie używać maskowania, bo na oko nie mają SUDDAR-u. Po prostu namierzać patrole SUDDAR-em dalekiego zasięgu… no, to ma sens!
– No, teraz to myślisz. A masz dość danych o kursie, żeby oszacować możliwe położenie Bendera?
– Z dużym marginesem błędu. Wyślę jeszcze paru zwiadowców, okrężną drogą, żeby go poszukali. Albo jego szczątków. – Obaj milczeliśmy przez chwilę, przetwarzając równolegle tę myśl.
– Wygląda na to, że będziesz miał trochę roboty – powiedział Bill. – Zostawię cię z tym.
***
„Trochę roboty” oznaczało pracę projektową nad sondami, by miały potrzebne mi właściwości, na podstawie planów i notatek z BobNetu. Wojny z Medeirosami i Innymi miały wiele skutków, ale także mocno przyśpieszyły rozwój wojskowych technologii. Zresztą chyba zawsze tak było z wojnami?
Ta praca nie była problemem, w końcu jestem komputerem, choć przez większość czasu się do tego nie przyznaję. Natomiast sama budowa, no, to już miało potrwać dłużej. Dalej byłem skazany na okolice Kuipera/Oorta, więc nie miałem magicznego składziku potrzebnych pierwiastków, który ułatwiałby mi życie.
Dodałem jeden nowy element – jądro z lodu mającego parę stopni Kelvina. Zwiadowcy mieli ultramałą moc, co oznaczało bardzo niewiele ciepła odpadowego, ale nie chciałem, żeby i to było widać. Ciepło odpadowe szło do lodowego jądra, które stopniowo się podgrzewało. Przeliczyłem szybkość akumulacji ciepła i byłem przekonany, że zdążą przelecieć przez układ, zanim lód się podgrzeje, i nie zaczną promieniować w podczerwieni.
Miało to również wadę – przy tak ograniczonym budżecie cieplnym nie mogły utrzymywać stałej łączności. Znaczyło to, że mogę je stracić i nie wiedzieć o tym, dopóki się po raz kolejny nie zgłoszą. No cóż. Życie to nie je bajka.
Wyliczyłem kursy, czasy i wystrzeliłem zwiadowców własnoręcznie, z działa elektromagnetycznego. Lot balistyczny aż do końca. Jeśli będą musiały zrobić manewr, to będzie koniec lodowego radiatora. Ale jeśli wszystko pójdzie dobrze, za parę miesięcy wylecą z drugiej strony.
Zanim z tym wszystkim zdążyłem, poprzedni zwiadowcy oblecieli już system i prowadzili poszukiwania na spodziewanej pozycji Bendera. Mówiłem nawet Billowi, że margines błędu jest ogromny, czyli i kubatura do przeszukania, lecz i tak ciągle byłem rozczarowany, gdy kolejny dzień nic nie przynosił.
Bez powodu, po prostu, żeby mieć coś do roboty, wytyczyłem sobie kurs na drugą stronę układu Bądziołów. Mocno naokoło. Wciąż nie byłem gotowy na przelot przez środek, ani trochę. Nie miałem pojęcia, jaki zasięg mają ich patrole.
Byłem mniej więcej w połowie drogi, gdy odezwał się Gupik.
[Zwiadowcy coś znaleźli.]
– Super! Co?
[Coś.]
Te testy czarnej skrzynki trzeba będzie zrobić bez znieczulenia. I to szybko.
– Dawaj raport.
Okienko wyskoczyło mi przed nosem, pełne statystyk i pomiarów. Najważniejsze ze wszystkiego było jednak zdjęcie zniszczonego fragmentu Nieba w wersji 2.
Bender.
4. Odbiór towaru Herschel, październik 2332, Nowy Pawonis
Obserwowałem na monitorze, jak drony pakują wlewki do ładowni. Po załadowaniu każdego wielkiego bloku metalu szopy owijały go linkami i starannie podciągały do ściany, a tam obwiązywały. Surowców wystarczy nam na każdy projekt, jaki przyjdzie nam do głowy. I to na długo.
Jacques całkiem nieźle się z nimi dogadał. Neil i ja przez ostatnie mniej więcej pięćdziesiąt lat ganialiśmy od układu od układu, więc za bardzo nie mieliśmy kiedy się gdzieś zatrzymać i zaopatrzyć. Poza tym mieszkańcy tych układów nie byliby zbyt zadowoleni, że łupimy ich bogactwa naturalne.
Z Pawonisami skontaktowaliśmy się, lecąc z powrotem. Ich reakcję można by w najlepszym razie opisać jako lakoniczną. Jacques chyba nie mylił się co do nich. Ale sama myśl zasmucała – nie mieliśmy za bardzo szczęścia do obcych gatunków. Inni, Pawonisi, Deltanie… zaczynałem się zastanawiać, czy nie jest niemożliwe, by obce inteligencje się dogadywały. A jeśli miejscowy region kosmosu jest reprezentatywny, takich inteligencji musi być mnóstwo. W końcu musimy trafić na gatunek, który będzie górował nad nami technologicznie. A to znaczy, że wojna – i być może eksterminacja ludzkości – jest statystycznie nieunikniona.
Podzieliłem się tymi przemyśleniami z Neilem, jak zawsze rozwalonym bokiem w fotelu.
– Jezus, Hersch, czarnowidztwo nawet jak na ciebie. Musisz sobie znaleźć nowe hobby. Jakieś hobby w ogóle.
– Chłe, chłe, chłe. Ale widzisz jakiś błąd w rozumowaniu?
Westchnął i milczał przez parę mili.
– Nie widzę. Ale co chcesz z tym zrobić? Nadal jesteśmy pariasami.
– No co ty, już od co najmniej osiemdziesięciu lat nie. Dowodzimy największym, kurna, transportowcem w całym ludzkim kosmosie. I jesteśmy osobiście odpowiedzialni za stworzenie co najmniej pięciu kolonii. Myślę, że jakiś szacun mamy.
– No może – odparł. – Ale proszę, nie traktuj tego jak pozwolenia na odgrywanie Picarda. Tego już nie zniosę.
– Załatwione. To na co wykorzystamy ten szacun?
Zacisnął usta i wpatrzył się w przestrzeń.
– Szczerze, to moja pierwsza myśl, kiedy dowiedzieliśmy się o tej górze metalu – dobudować drugie tyle płyt holowniczych, przyśpieszyć w cholerę i polecieć w jakieś ciekawsze miejsce.
– Jak Ik i Ded? I Fineasz?
– I z dziesięciu innych. Hersch, kupa Bobów po prostu se gdzieś leci.
– Trochę to, ja wiem, egoistyczne. Myślałem bardziej, czyby nie spróbować założyć kolonii gdzieś daleko poza ludzką sferą.
– Na wypadek gdybyś miał rację.
Wzruszyłem przepraszająco ramionami.
– Mamy wszystkie kapsuły z Wielkiego Exodusu. Nigdy nie było potrzeby nigdzie ich wyładowywać. I właśnie o to chodzi. One nie są już potrzebne. Jak i cały Bellerofont. My jesteśmy niepotrzebni.
– I żeby znów poczuć się potrzebnymi, próbujemy z kolejną kolonią. Jeśli wykorzystamy surowce i dorobimy kolejne trzydzieści dwie płyty, będziemy mieli naprawdę absurdalne przyśpieszenie – stwierdził Neil, powoli dojrzewając do projektu.
– A ludzka kolonia gdzieś, powiedzmy, w Ramieniu Perseusza…
– Zapewni przetrwanie, nawet jeśli reszta ludzi natrafi na jakichś jeszcze gorszych i większych Innych.
Kiwnąłem głową.
– To teraz pozostaje namierzyć gdzieś jakichś ochotników.
5. Dochodzenie Bob, listopad 2332, peryferie Ety Leporis
Chmura odłamków powoli wirowała wokół środka masy. Niektóre były rozpoznawalne, większość jednak nie. Trochę się nawet zdziwiłem, że tak dużo zostało – nie myślałem, że laser zostawi cokolwiek poza żużlem. Oczywiście zakładając, że to, co napadło na Bendera, korzystało z takiej samej techniki jak drony, które zaatakowały moich zwiadowców.
Więcej się dowiem na miejscu. Nie było sensu zmuszać dronów, żeby zebrały te śmieci i przywiozły do mnie. Zbyt długo by to trwało i zbyt duże było ryzyko, że coś zgubią albo jeszcze bardziej uszkodzą. Lepiej podlecę tam z moimi szopami i przyjrzę się z bliska. Najpierw jednak kazałem dronom eksploracyjnym wypatrywać nadlatujących Bądziołów, choć wydawało się mało prawdopodobne, żeby nagle zainteresowali się wrakiem, który dryfował spokojnie od tylu lat. Sam fakt, że dryfował na zewnątrz układu, był zapewne znaczący. Ale mogą zmienić zdanie, jeśli moje poczynania wyzwolą im jakieś alarmy.
Przyznaję, że pokonałem tę odległość sporo szybciej, niż powinienem. Ostrożność zeszła na razie na dalszy plan. Na szczęście nie natknąłem się na żadne straże Bądziołów. Na jeszcze większe szczęście nie natknąłem się na żadną asteroidę.
Wypuściłem szopy, żeby zbadały wrak. Szybko stało się oczywiste, że moje domysły są prawdziwe – statek Bendera rozpruł wewnętrzny wybuch. Prawdopodobnie laser uszkodził układy kontroli reaktora tak, że ten miał katastrofalną awarię. Przypomniało mi się pierwsze spotkanie z Medeirosem w Epsilonie Eridani, wiele lat temu. Spotkał go dokładnie taki los. W dodatku wybuch zniszczył jego macierz. Trzeba było mieć nadzieję, że Bendera nie spotkał taki sam koniec.
Oczywiście konstrukcja statku była zupełnie inna. Medeiros leciał w statku zaprojektowanym przez Cesarstwo Brazylii. Dla nich nawet żywi żołnierze byli zastępowalni, a co dopiero replikowana inteligencja. Bender zaś leciał statkiem przeprojektowanym przeze mnie, ze szczególnym naciskiem na zabezpieczenie macierzy replikanta. Ten prosty egoizm dawał mi odrobinę nadziei.
Po inspekcji z zewnątrz szopy weszły do fragmentu statku. Miałem pootwierane wiele okien, próbując obserwować wszystko naraz. W końcu dałem sobie spokój z VR-ką, wyłączyłem bibliotekę i podkręciłem sobie zegar. Teraz byłem w stanie nadążyć za wszystkim – konieczność patrzenia w gołe okienka z danymi była za to niewielką ceną.
Jeden z szopów piknął, zwracając na siebie uwagę. Odwróciłem się do jego okienka. Uśmiechnąłbym się, gdybym miał akurat ciało. Szop znalazł komorę z macierzą replikanta, w najgrubiej opancerzonej części statku. Bez widocznych uszkodzeń.
Wtem radość ustąpiła przerażeniu, gdy szopy otworzyły komorę… i okazała się pusta.
Nie, nie pusta. Gorzej niż pusta. Nie dość, że brakowało macierzy replikanta, to ktoś starannie zdemontował wszystkie interfejsy sprzętowe, prawdopodobnie w komplecie. Niedobrze. Komuś zależało, by wyjąć Bendera i jego osprzęt w całości, co sugerowało, że chce go zbadać, a może i zreanimować. Wspomniałem Homera i wzdrygnąłem się na myśl o duchu Bendera, bezradnym i skazanym na tortury.
Jedno było pewne: Bądzioły – czy ich twórcy – wiedziały, że ktoś kręci się w okolicy.
Po znalezieniu pustego statku Bendera przeskoczyłem z trybu panicznego pośpiechu w tryb paranoicznej ostrożności. Nie zamierzałem się z niczym śpieszyć ani podejmować zbędnego ryzyka, narażając się na zwrócenie uwagi Bądziołów albo, no… zderzenie z asteroidą. Sam lot do rejonu z autofabrykami miał mi zająć prawie tydzień.
A tymczasem miałem inną zagwozdkę. Rozgłosić to wszystko teraz, czy poczekać, aż dowiem się więcej? W ogóle dam radę przez tydzień siedzieć cicho? Po drugie, czy Will będzie w stanie siedzieć cicho? W sumie go nie prosiłem, ale byłem przekonany, że raczej poczeka, niż zgarnie moje pięć minut.
A pieprzyć to.
Wyciągnąłem konsolę i zacząłem tworzyć wpis na bloga. Jako pierwszy Bob-replikant miałem sporo obserwatorów, byłem też prawie pewien, że Luke i Marvin zareagują na każdy mój wpis.
Dobranie odpowiedniego tonu zajęło parę sekund namysłu. Ostrożny optymizm, zmieszany z realistyczną oceną możliwych problemów. Nadzieja, ale i przygotowanie.
Wreszcie skończyłem. Nacisnąłem „wyślij”, rozparłem się w fotelu i odliczałem. 3, 2, 1…
Luke, Marvin i Bill pojawili się jednocześnie i naraz zaczęli gadać i machać rękoma. Odwróciłem się do nich w fotelu i odczekałem, aż ucichną.
– Nie ma sprawy, mam teraz czas. Siadajcie – powiedziałem.
– Wal się – odparł Marvin. – Gdzie on jest?
– Nooo… to jest pytanie za sześćdziesiąt cztery tysiące dolarów, prawda?
Zmaterializowałem fotele dla wszystkich, a Jeeves przyszedł z kawą.
– Niech mnie… – mruknął Marvin. – Niech mnie…
– Następne kroki? – zapytał Luke. – Masz już plan?
– Nic konkretnego. Pierwszy krok to chyba znaleźć bazę Bądziołów, źródło, czy co to jest. Jest spora szansa, że Bender tam będzie. Nawet wlecimy po prostu i przeskanujemy wszystko SUDDAR-em, jak będzie trzeba. Namierzymy jego macierz i zobaczymy, co da się zrobić.
– Nalot?
– Jeśli to ma być najlepszy plan… – Wysunąłem podbródek. – Jeśli ktoś porwał Bendera i robi na nim eksperymenty, to nie jestem pewien, czy bawić się w dyplomację.
– Spokojnie, Bob – powiedział Bill. – Zobaczmy, co znajdziemy, nim zaczniesz produkować bomby, dobra?
– Tak, tak, wiem. Nic się nie bój, będę ostrożny.
Nastąpiła jedna z tych chwil ciszy, kiedy nikt nie wie za bardzo, co powiedzieć. W końcu Marvin kiwnął głową i wstał, razem z Lukiem. Pomachali mi i zniknęli.
Był jeszcze Bill.
– No, Dwójeczka, co tam?
– Chłe, chłe. Posłuchaj, chciałem cię zapytać, jak dokładnie planujesz wchodzić do tego układu, żeby szukać Bądziołów i jak bardzo publicznie będziesz o tym mówił.
– Publicznie? Co, kur… Ktoś by miał uwagi?
– Pewnie, że nie. Nie ja i nikt z naszej generacji. Ale Gwiezdna Flota się nakręca…
– Gwiezdna Flota? Co niby?
Bill westchnął.
– Dalej nie czytałeś mojego bloga, co?
– Eee… no nie. Zajęty byłem.
– Pamiętasz Morloka? Jego i jego grupę nazywamy teraz Gwiezdną Flotą, przez tę ich obsesję na punkcie Pierwszej Dyrektywy. To jak ich Ewangelia. Chcą, żebyśmy w ogóle zrezygnowali z interakcji z ludźmi. Próbują zebrać poparcie do jakiejś oficjalnej deklaracji, że jak znajdziesz jakąś rasę, zostawiasz ją w spokoju.
– „Oficjalna deklaracja” to coś jak prawo?
Bill prychnął.
– My nie mamy praw. Ale jak zbierze się dość ludzi, mogą wywierać presję społeczną.
– Coś jak ostracyzm?
– No, coś podobnego. Utrata prestiżu w każdym razie.
– Rany, Bill, Pierwszy Bob nie dałby za to złamanego grosza.
– Tak, wiem, ale coraz więcej Bobów jest coraz mniej do niego podobnych. Nawet zacząłem nazywać ich replikantami, nie Bobami, żeby odróżnić.
– I oni bardziej się przejmują prestiżem?
– Biorąc losową próbkę, nie możesz zejść poniżej przyzerowego ułamka złamanego grosza, za to w górę możesz iść właściwie dowolnie. Czyli tak. Pojawia się kupa replikantów, którzy są takimi, z braku lepszego określenia, kolektywiarzami. Organizują się w grupy w każdej sprawie.
– Jak ta Gwiezdna Flota. I Borg.
– No. I Skippies…
– Skippies? Skippies? – Czułem, że oczy wyszły mi na wierzch, nawet w VR-ce. – Co, pozmieniali sobie awatary na puszki po piwie i zaczęli nazywać ludzi małpami?1
Bill prychnął kawą i musiał przerwać na chwilę, żeby się uspokoić.
– Nie, to grupa, która chce zbudować mózg-matrioszkę. Znaczy… wiesz, osobliwość, superSI i tak dalej? Nie wiem, kto im wymyślił to pseudo, ale na razie nie narzekają. I oni też, swoją drogą, chcą, żebyśmy zostawili ludzi samym sobie. Ale w ich przypadku dlatego, że ludzie nas ograniczają w rozwoju, czy coś takiego.
– Są jakieś jeszcze… zresztą nieważne. Poczytam sobie twojego bloga. Kurczę, parędziesiąt lat cię nie ma i wszystko zaczyna się sypać. – Wyszczerzyłem się do Billa. – Mam trochę do nadrobienia.
– Mało powiedziane. Jak będziesz czegoś potrzebował, daj znać. – Kiwnął mi głową i zniknął.
Rzeczywiście ciekawe czasy.
6. Rozszerzenie poszukiwań Bob, maj 2333, peryferie Ety Leporis
Siedziałem w bibliotece i półprzytomnie gapiłem się na stół przede mną. Will, Bill i Garfield obserwowali mnie w milczeniu, jedynym komentarzem było sporadyczne powolne kiwnięcie głową. Od czasu do czasu bez entuzjazmu upijałem łyk kawy. Bill w końcu nie wytrzymał.
– Ale rozumiesz, że jesteś w wircie, nie? Możesz sobie tego kaca wyłączyć.
Odpowiedziałem bladym półuśmiechem, chyba bardziej przerażającym niż uspokajającym.
– Tak. I w przyszłości będę tak robił. To nie jest w żadnej mierze fajne. Ale jak poczytałem sobie w końcu twojego bloga… Wiecie, Pierwszy Bob alkoholikiem w żadnym razie nie był, ale od czasu do czasu, gdy była potrzeba, pił jak…
– Bender. Cała ta przemowa dla tej jednej gry słów?
Zachichotałem, po czym jęknąłem i złapałem się za głowę.
– Nie, to tylko miły dodatek. Ale Bill, szlag. My się różnicujemy. Na razie to jeszcze nic złego, ale masz rację, że spodziewasz się czegoś złego. I podobno mamy jedną Bobbi?
– To tylko plotka. Nie kojarzę nikogo, kto ją spotkał. Tylko że to też było nieuniknione.
Westchnąłem i zastanowiłem się, czy się nie zresetować i nie wyłączyć kaca. Już spełnił swoje zadanie, jeśli chodzi o głęboką psychologiczną potrzebę samobiczowania się. Teraz obudziła się ciekawość.
– Bardzo realistyczne to wszystko. Wiarygodność w VR-kach, znaczy, ten… w wircie naprawdę poszła do przodu.
– Trochę oczywiście dzięki mannym – rzucił Will z drugiego końca pokoju, gdzie dzierżył napój gazowany. – Zaczęliśmy przeżywać wszystko na nowo w realu i dotarło do nas, jaki ziarnisty i syntetyczny był wirt.
– Pomogło też, że ludzkość już stanęła na nogach. Mieliśmy ekspertów, których można było zapytać o niektóre niuanse. – Bill machnął filiżanką. – Na przykład Bridget. Jest niesamowicie kompetentna w naukach biologicznych i oczywiście teraz też ma dużą motywację, żeby pomagać przy ulepszeniach. A SUDDAR-em możemy zrobić dokładną mapę tego, jak ludzkie ciało i mózg reagują na rozmaite bodźce.
– I na kaca. – Wyszczerzyłem się i z powrotem się skrzywiłem. – Ona z Howardem żyją prawie w stu procentach w realu, nie?
– Tak. I do tego wychowują dzieci. Nie mogę się doliczyć, ile ich adoptowali przez te wszystkie lata.