Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pełne rozmachu i wyczekiwane zakończenie trylogii, która wciągnęła widzów od pierwszego Boba.
Być świadomym statkiem kosmicznym - to powinna być niezła zabawa. Tymczasem Bob i jego klony, rozprzestrzeniające się po galaktyce od ponad stu lat, nie przestają pakować się w kłopoty. Zbudowali dość kolonii, by ludzkość nigdy w życiu nie wymarła. Lecz polityczne konflikty nie chcą wygasać, więc brazylijskie sondy nadal starają się tępić wszelką konkurencję. Jakby tego było mało, Bobowie wpakowali się w wojnę ze starszym i potężniejszym gatunkiem, który ma wielki apetyt i paskudny charakter. Rany po pierwszym starciu z Innymi jeszcze się nie zagoiły, a już stoją przed perspektywą decydującej bitwy mającej uratować Ziemię i kolonie. Bobowie są jednak mniej zdyscyplinowani niż stado kotów i niektórzy co młodsi bardziej interesują się własnymi lokalnymi problemami niż pokonaniem innych.
Wybawienie może jednak przyjść z niespodziewanej strony. Dwójka Bobów ósmej generacji znalazła coś w otwartej przestrzeni międzygwiezdnej. Coś, co wystarczy, aby uratować Ziemię i być może całą ludzkość. Aby tylko dowieźć to do Układu Słonecznego przed dotarciem Innych.
Trzecia część wielkiego hitu, który w anglojęzycznym świecie sprzedał się w ponad milionie egzemplarzy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 304
Podziękowania
To była fantastyczna jazda. Hobby, które zaczęło się jako akt odwagi, zmieniło się w pełnoetatowy zawód.
Jak zawsze, chciałem tu wymienić i podziękować wszystkim istotom i beta-czytelnikom, którzy pomogli tej książce – i serii – stać się rzeczywistością.
Podziękowania dla:
Członków grup Ubergroup i Novel Exchange na scribophile:
Sandry i Kena McLarenów
Nicole Hamilton
Sheeny Lewis
Patricka Jordana
Trudy Cochrane
Anny Albo
…za czytanie brudnopisów i wczesnych wersji.
Oraz dla:
Ethana Ellenberga, mojego agenta
Steve’a Feldberga z Audible
Kat Howard, mojej wydawczyni.
(…) pozostawiam wieczność Tobie, albowiem kimże jest człowiek, by miał żyć tak długo, jak Bóg jego?
Herman Melville,Moby Dick (przeł. Bronisław Zieliński)
1. Konfrontacja Bob, marzec 2224, Delta Eridani
Dzikoid wyskoczył ze swego legowiska z wściekłym piskiem. Poruszał się niesamowicie szybko jak na coś o tak krótkich nogach. Dwóch miotaczy kamieni odbiegło na bok, jeżąc sierść na plecach i strosząc uszy w ekscytacji. Reszta wbiła drzewce dzid w ziemię i przycisnęła je stopami. I czekała.
Tym razem nie byłem tylko obserwatorem. Wcześniej się denerwowałem, teraz byłem wręcz przerażony. Czułem, jak sierść jeży mi się wzdłuż kręgosłupa aż po czubek głowy. Powtarzałem sobie, że naprawdę jestem szesnaście tysięcy kilometrów stąd, na orbicie. Nic to nie dawało. Oczy mówiły, że dzikoid jest dziesięć metrów ode mnie i szarżuje, jak się zdaje, z połową prędkości światła.
Wtedy wbiegł prosto na groty dzid. Wciąż to nie inteligencja gwarantowała u nich sukces reprodukcyjny. Dzidy ugięły się, ale wytrzymały, a zwierz wydał ostatni kwik i padł na ziemię.
Bernie ostrożnie się przysunął i dźgnął go kilka razy. Nie doczekawszy się reakcji, zamachał włócznią w powietrzu i zawył:
– Łoooo!
Reszta uniosła pięści i odpowiedziała:
– Ha!
No, w każdym razie tak to przeniósł program tłumaczący. Mowa Deltan brzmiała bardziej jak głośne pochrząkiwania świń, jednak dla mnie program przekładał wszystko na ludzkie odpowiedniki, wliczając imiona i kolokwializmy.
Donald poklepał mnie po ramieniu.
– Chodź, Robercie, pomożesz mi go przywiązać.
Związałem razem tylne nogi dzikoida, podczas gdy Donald zarzucał drugi koniec sznura na gałąź drzewa. Zanim pociągnął, przyjrzał się temu, co zrobiłem, i wytrzeszczył oczy.
– Ooo! Wygląda jak te cudaczne węzły Archimedesa. Gdzie ty się tego nauczyłeś?
Oj.
– Eee… no, od Archimedesa, bo gdzie? On ma wiele dłoni tych węzłów. Parę udało mi się zapamiętać.
Kiwnął głową niezbyt zainteresowany. Ciągnęliśmy za linę, aż dzikoid zawisł w powietrzu – uważałem, by użyć tylko siły na poziomie normalnego Deltanina, tak by Donald wykonywał większość tej pracy – po czym on wyciągnął krzemienny nóż i wykrwawił zwierzę. Reszta myśliwych zaczęła śpiewać O dzięki ci.
Po wszystkim przywiązaliśmy zdobycz do dwóch włóczni i ruszyliśmy z powrotem do Camelotu. Będzie uczta, a ja uwielbiam grillowanego dzikoida. Szkoda tylko, że nie znają sosu barbecue. Zastanowiłem się leniwie, czy nie powinienem go wynaleźć.
Śpiewaliśmy zwycięską piosenkę i chyba słabo się pilnowaliśmy. Dlatego grupka Deltan, która zastąpiła nam drogę, całkowicie nas zaskoczyła. Stanęliśmy z wahaniem, gdy wycelowali w nas dzidy. Była to nie tyle groźba, ile obietnica groźby.
Usłyszałem szelesty za plecami i dotarło do mnie, że jesteśmy otoczeni. Rozejrzałem się ukradkiem. Było ich dwa razy tyle. Może i dalibyśmy radę, ale nie na pewno. Bardzo możliwe, że polegali na zaskoczeniu i tym, że nie zdążymy się obronić.
Mówiło się, że grupki z Caerleonu napadają na myśliwych i zabierają im całą zdobycz. Albo przynajmniej część. Wyglądało na to, że my zostaliśmy ich celem dnia.
Przywódca grupy – rozpoznałem w nim nieprzyjemnego typa z Caerleonu, którego imię tłumaczyło się jako „Fred” – uśmiechnął się paskudnie.
– Niezły łup, Donald. Spory ten dzikoid. Jeden udziec czy dwa to dla was żaden problem.
Donald uniósł dzidę.
– Fred, tu jest cała kupa dzikoidów. Co jest, nie idzie ci polowanie?
Fred odruchowo zrobił krok w tył, potem się opanował. Donald nie był tak wielki jak jego ojciec, ale też spory, z dużym zapasem. Ludzie rzadko mu się otwarcie stawiali.
Niestety, na czele stałem jeszcze ja, a mój android był zaprojektowany tak, żeby nie rzucać się w oczy – przeciętny wzrost, przeciętna budowa, przeciętny wygląd, taki deltański Pan Nikt. Nic dziwnego, że Fred skupił się na mnie.
– A ty, kuzzi? Ty byś się podzielił zdobyczą? – Spojrzał z uśmiechem na swoich kumpli. Odpowiedzieli uśmiechami i przysunęli się.
– Wiesz co, Fred – powiedziałem. – Mam propozycję. Nachyl się, wsadź sobie głowę w dupę i napieraj, aż całkiem znikniesz. – Uśmiechnąłem się najniewinniej, jak umiałem.
Śmieszki i chichoty z naszej strony – oraz parę z drugiej – powiedziały mi, że punkt dla mnie. Jasne, miałem za sobą gigabajty ziemskiej literatury i filmów, z których mogłem czerpać kreatywne obelgi. W wojnie na słowa Deltanie byli praktycznie bezbronni.
Donald rzucił mi szybkie, pełne zdumienia spojrzenie. Chyba nie spodziewał się wsparcia. Pokazał zęby.
– Twój ruch, kupo dzikoida.
Fred łypnął na Donalda, potem na mnie, i odwrócił się, jakby chciał iść.
Naprawdę, Fred? Taki stary numer?
Oczywiście. Nagle odwrócił się i zamachnął się na mnie. Mogłem przerwać, napić się popołudniowej herbatki i jeszcze zdążyć zareagować. No dobra. Jestem komputerem. Ale i tak…
Odchyliłem się lekko w tył, tak, żeby pięść przeszła mi przed twarzą. A gdy Fred obracał się dalej, uderzyłem go prostym w… hmm, u człowieka to byłby splot słoneczny. Skutek był jednak taki sam – Fred sapnął i padł na kolana.
Teraz ich przewaga spadła, a my mieliśmy Donalda. Nasi myśliwi wyszczerzyli zęby i zaczęli wymachiwać dzidami.
Ruszyliśmy z Donaldem naprzód, tamci się rozstąpili. Gdy mijałem Freda, ten łypnął na mnie złowrogo.
– Kiedy tylko chcesz, kuzzi – powiedziałem.
Nic nie odpowiedział, bo wciąż z trudem łapał oddech.
W moim zachowaniu był, to oczywiste, duży procent zastępczej zemsty. Przez wiele lat byłem celem takich akcji i musiałem znosić różne prześladowania. Jednakże racjonalna część umysłu mówiła, że na Freda trzeba teraz uważać.
Donald znów poklepał mnie po plecach. Zatoczyłem się ostentacyjnie. Nie chciałem, by uznał mnie za konkurenta.
Do wioski doszliśmy w pełnej czujności. Żadnych żartów, żadnych śpiewów. Dwóch myśliwych poniosło zdobycz do umówionego dołu z ogniem, żeby ją tam podzielić. Ja skierowałem się do namiotu Archimedesa, lecz Donald położył mi dłoń na ramieniu i kiwnął ręką, by iść z nim. Zaraz uświadomiłem sobie, że idziemy do Kręgu Rady.
W moich badaniach nad Deltanami szybko dostrzegłem jedną uniwersalną prawidłowość – politycy i przywódcy zawsze dbają przede wszystkim o siebie. Krąg Rady z rana pierwszy miał słońce, a po południu był w przyjemnym cieniu. Paru członków Rady zawsze tam siedziało, ewidentnie po to, żeby wyglądać urzędowo, a do tego mieć wygodnie.
Donald podszedł do Jeffreya, obecnego przywódcy Rady, i czekał, aż ten go zauważy. Jeffrey był trochę kutafonem i lubił dać na siebie poczekać, żeby pokazać, jaki jest ważny. Donald „przypadkowo” stanął tak, że zasłonił mu słońce i zaczął czyścić dzidę, czekając, tak że zaschnięte strzępy mięsa i krwi lądowały wokół Jeffreya. Ja patrzyłem na boki i starałem się zachować powagę.
W końcu Jeffrey pogodził się z faktem, że przegrał w konkurencji na ignorowanie. Uniósł wzrok i gestem pozwolił nam usiąść. Usadowiliśmy się wygodnie, a Donald opowiedział o naszym spotkaniu z bandą z Caerleonu.
Kiedy skończyliśmy, Jeffrey się skrzywił.
– To już prawie cała dłoń takich napadów w ostatnich trzech dłoniach dni. Dwóch ludzi dostało dzidą, kiedy nie chcieli oddać łupu. Muszę to poruszyć na pełnej Radzie. Coś trzeba zrobić.
– Za każdym razem z Caerleonu? – zapytałem.
– Na to wygląda. Zostawcie to mnie. Zwołam Radę.
Donald kiwnął głową Jeffreyowi, wstaliśmy. Kiedy odchodziliśmy, zapytałem go jeszcze:
– Myślisz, że to jedna banda czy kilka?
– O Fredzie słyszałem parę razy. Może są inne, ale głównie to ta jego grupa.
– I wszystko niedawno? Co się zmieniło?
Donald patrzył przez chwilę w przestrzeń. – Eee… chyba nic się nie zmieniło. Raczej Fred zobaczył, że może to wykorzystywać. Ale nie wiemy, co za tym właściwie stoi.
Szliśmy przez chwilę w milczeniu, a ja coś obmyślałem. Spojrzałem na Donalda.
– Mam plan. Damy radę zebrać ze dwanaście dodatkowych osób czy coś koło tego? Takich, co lubią komuś przywalić?
Donald wyszczerzył zęby.
– No pewnie. Myślę, że dam radę takich zebrać.
Odpowiedziałem uśmiechem. Pora na parę cwanych trików w ziemskim stylu.
2. Przegraliśmy Howard, luty 2217, Wolkan
Bridget otworzyła drzwi ze zdziwioną miną. Nie dzwoniłem, żeby uprzedzić, i nie spodziewała się mnie dziś wieczorem.
Już zaczęła mówić:
– Howard… co… – Zauważyła moją minę. – Howard, co się stało? – Chwyciła mnie pod rękę i wciągnęła do środka.
– Przegraliśmy. Przegraliśmy i teraz zginie miliard rozumnych stworzeń!
Opadłem na kanapę i ukryłem twarz w dłoniach.
– Pawonisi?
Skinąłem głową, nie mając zaufania do własnego głosu.
– Rany, Howard. Butterworth wie? Bobowie cali i zdrowi?
Westchnąłem i spróbowałem się uspokoić.
– Straciliśmy masę Bobów, ale mają kopie zapasowe. Oczywiście to nie to samo. – Odwróciłem się do niej i spróbowałem się uśmiechnąć pocieszająco. – Riker powiadomił Dextera, a Dexter przekaże Butterworthowi, czy komuś, kto go tam teraz zastąpił.
– Nam coś grozi?
– Bezpośrednio nie. Inni wiedzą tylko o Ziemi i Epsilonie Eridani. Ale prawie dwieście układów jest bliżej GL 877 niż my. Wszystkie te światy są zagrożone, póki istnieją Inni.
– A Pawonisi? Podczytywałam trochę bloga Jacques’a. Wyglądają na ciekawy gatunek. Co się z nimi stanie?
Zamknąłem na chwilę oczy, chyba licząc, że kiedy je otworzę, będę w innym wszechświecie. Nic z tego.
– Samego procesu nigdy nie widzieliśmy, tylko skutki. Teraz będziemy patrzeć z pierwszego rzędu. Inni wymordują Asteroidami Śmierci całe życie na planecie, potem wylądują mrówkami i transportowcami i wyzbierają z planety i układu wszystkie metale. Oraz wszystkie trupy.
Musiałem przerwać i wziąć głęboki wdech. Oczywiście ciało androida nie potrzebowało w ogóle powietrza, ale miało odpowiednio reagować na emocje, a ja już nieźle się nakręciłem.
– Jacques ma plan uratowania dwudziestu tysięcy Pawonisów, ale reszta niedługo zginie. Inni wymażą kolejny inteligentny gatunek i kolejny planetarny ekosystem.
Odwróciłem się twarzą do niej.
– Robimy dzisiaj Zgromadzenie, pomyślimy, czy da się coś zrobić. Chciałem tylko na parę minut…
Bridget objęła mnie i przyciągnęła moją głowę do piersi. Usiłowałem bezgłośnie płakać, nie mając kanalików łzowych.
3. Wichrzycielstwo Marcus, listopad 2212, Posejdon
Potarłem nos dwoma palcami, kręcąc głową. Kal czekał cierpliwie na drugim końcu połączenia. Uniosłem wzrok i zobaczyłem, że Gina patrzy na mnie z drwiącą miną. Szybko wygładziła twarz, ale… jestem komputer, pamiętacie? Odpowiedziałem pośpiesznym uśmiechem.
– Co, Marcus, dalej nieprzekonany? – Kal przekrzywił głowę w okienku wideo.
Westchnąłem.
– Przekonany jestem od dawna, rozumiesz, ja po prostu w to nie wierzyłem.
Kal parsknął śmiechem.
– Oto koniec mitu, że komputery są logiczne.
– Wal się. Kiedyś byłem człowiekiem.
Rozparłem się w fotelu i zastanowiłem nad własną reakcją. Kolczatka wybrała właśnie ten moment, by wskoczyć mi na kolana na obowiązkową porcję drapania pod brodą. Poświęciłem jej należytą uwagę, jednocześnie rozważając, jakie mam opcje. Kal i Gina nawet nie zauważą tej milisekundowej pauzy w rozmowie.
Kal był zastępcą gubernatora na Południowym Dywanie nr 3, a Gina średniej rangi oficerem ochrony. Przez ostatnie dwa lata zaprzyjaźniłem się z nimi. Kiedy poczuliśmy się wobec siebie swobodnie, oboje zwierzyli się z niepokojów dotyczących nieustającego zwiększania władzy Rady.
– Dobra. Chyba możemy już przyjąć, że Rada nawet nie udaje, że będzie kiedykolwiek organizować wybory. A przynajmniej się do tego nie przykłada. To nie jest ostateczny dowód na ich totalitaryzm, ale całkiem dobry wskaźnik. Gina lubi strzelać do wszystkiego pod pierwszym pretekstem, ty, Kal, jesteś o wiele bardziej konserwatywny. Sam fakt, że też się przyłączyłeś, sugeruje, że naprawdę jest bardzo źle.
Gina otworzyła usta do riposty, lecz Kal ją ubiegł.
– W najgorszym razie, jesteśmy daleko od przekroczenia jakiejkolwiek granicy. Jeśli Rada będzie miała nagły atak rozumu, okaże się, że nie zrobiliśmy niczego nielegalnego. Czy nawet żenującego. A poza tym tak, Marcus, zanim zrobimy coś, czego się nie da cofnąć, chcę się dobrze przyjrzeć całej sytuacji.
Pokiwałem uspokojony głową. Rada Administracyjna Posejdona chętnie korzystała z moich usług, ale nie miałem żadnych oficjalnych uprawnień ani władzy. Niech tylko zacznę sprawiać problemy, od razu mnie odetną. Nie żebym jakoś się tym przejmował. Chciałem przecież, żeby kolonia była samowystarczalna, choćby tylko dlatego, by móc w spokoju pracować nad swoimi projektami.
– Kal, a coś będziecie chcieli ode mnie? – zapytałem. – Już od dziesięciu lat oddaję kolejne rzeczy władzom. Jak przyjdzie co do czego, nie jestem pewien czy zdołam przejąć choćby autofabryki.
– Jeśli przyjdzie co do czego – odparł Kal – ty jesteś niewiadomą, czymś, czego Rada nie jest w stanie kontrolować ani opanować. Plan minimum: odwracasz uwagę. Maksimum: jesteś w stanie narobić im niezłego stresu.
– Zawsze chciałem być upierdliwy – odpowiedziałem.
– Cel osiągnięty. – Gina uśmiechnęła się do mnie szeroko. – Ale jesteś też osobą publiczną, łatwą do śledzenia. Musimy uważać na to, co robisz, a jest widoczne.
– Hmm. – Podrapałem z namysłem podbródek. – Parę rzeczy da się z tym zrobić. Popracuję nad tym. A to, co robię publicznie, może robić za zmyłkę. – Teraz ja się do niej uśmiechnąłem. – Widzisz? Teraz już też tak myślę. Tajnos Agentos. Spisek! Matko Boska.
Gadaliśmy jeszcze parę minut i zakończyłem połączenie. Rozparłem się i patrzyłem w przestrzeń, zastanawiając się nad opcjami. Jak większość nerdów, nie miałem naturalnej skłonności do intrygi i podwójnej gry. Ale widziałem parę prostych strategii utrudniających życie komuś, kto próbuje mnie śledzić. Już nie mówiąc, że byłaby to okazja do praktycznego wypróbowania mojego ulubionego projektu.
Dobrze, chyba czas na osobisty występ. Nachyliłem się i zadzwoniłem do Howarda.
4. Pretensje do świata Howard, listopad 2217, Wolkan
Siedziałem, powoli popijając kawę, i patrzyłem na przechodzących ludzi. Wyglądało na to, że w centrum handlowym panuje ciągły ruch. Ale w sumie Przyczółek nie miał ich za wiele. No dobra, jedno. Pierwszy Bob nigdy nie miał czasu, żeby przyglądać się ludziom, a już w życiu nie dałby się przyłapać na tym, że siedzi i nic nie robi. Ewidentnie nieśmiertelność zmieniała ogląd na pewne sprawy.
Sklepy z ubraniami, z elektroniką, specjalistyczne przybytki na przykład z akcesoriami łazienkowymi, sprawiały, że czułem się jak w domu i jednocześnie za domem tęskniłem. Cały znajomy widok zderzał się z prostym faktem, że jestem siedemnaście lat świetlnych od Słońca, w układzie, który był pierwotnie domem Spocka. I na planecie, która w filmowej wersji została zniszczona, ale kogo to w ogóle?
Niemniej samo siedzenie przy stoliku i picie kawy sprawiało, że to wszystko robiło się, no… banalne.
Bridget miała niedługo przyjść. Postanowiłem tu na nią poczekać, zamiast iść do biura i przeszkadzać. A na razie cieszyłem się, że mogę być jakimś przypadkowym człowiekiem.
Już idę.
Uśmiechnąłem się, czytając wiadomość na HUD-dzie. Specjalnie niczego konkretnego na dzisiaj nie planowaliśmy. Obiad, jakiś spacer, nic wielkiego.
Bridget pojawiła się dokładnie kiedy dopiłem kawę. Wstałem, pocałowaliśmy się w przelocie. Ścisnęła moją rękę, po czym usiadła.
– Głodna jestem strasznie. Może tu, w centrum handlowym coś zjemy?
– W centrum handlowym? – Uniosłem brwi. – Bimbrowa baronowa powinna mieć bardziej wyrafinowane gusta. Zaszalejmy. Może brontoburger? Albo pójdziemy na jakieś prawdziwe jedzenie?
Bridget łypnęła na mnie złowrogo.
– Żebyś zapamiętał: ja akurat lubię brontoburgery.
– No to brontoburgery – zdecydowałem.
Wstałem i podsunąłem jej ramię. Wstała i ujęła je z uśmiechem – i z nieznacznym dygnięciem.
Kiedy szliśmy w ogólnym kierunku wybranej żarciowni, usłyszałem uwagę rzuconą parę stolików dalej:
– Tylko trzymaj mamusię za rękę. – Ktoś to wypowiedział półgłosem i może nie mieliśmy tego słyszeć, ale typ – pryszczaty nastolatek – się przeliczył.
Stanąłem jak wryty i odwróciłem się do niego, a Bridget położyła mi drugą dłoń na ramieniu.
– Howard, naprawdę? Zważ, kto to mówi.
Spojrzałem na gówniarza, który szczerzył się do mnie. Jakieś siedemdziesiąt kilo po namoczeniu. Kontra android z refleksem kilka razy szybszym od ludzkiego i podobnie z siłą. Nie do końca równa walka. Zlustrowałem go powoli od stóp do głów, parsknąłem śmiechem i odwróciłem się. Mam nadzieję, że dotarło.
Tymczasem Bridget ciągnęła mnie za rękę.
– Jeść. Tam.
– Absolutnie. Udajmy się zatem spożywać ciało obcego brontopodobnego stworzenia.
Uśmiechnęliśmy się do siebie i ruszyliśmy dalej, ale ten incydent nie dawał mi spokoju. Bridget miała teraz pod sześćdziesiątkę – biologicznie, czas spędzony w hibernacji się nie liczył. Ja natomiast byłem zbudowany na wzór Pierwszego Boba, mającego trzydzieści jeden lat, kiedy zginął na skrzyżowaniu w Las Vegas. Komentarz o mamusi niestety był matematycznie poprawny.
Ale nie ma mowy, żebym drugi raz naraził Bridget na coś takiego.
***
Wiek zupełnie nie stępił jej apetytu. Rzuciła się na burgera i frytki z zapałem nastolatki. Ja jadłem w bardziej dystyngowanym tempie, delektując się smakiem, ale nie potrzebując kalorii. Ściśle rzecz biorąc, to było marnotrawstwo jedzenia, ale robiłem to tak rzadko, że chyba nie warto było się przejmować.
– Jak tam dzieciaki? – zapytałem, trochę po to, by spowolnić tę masakrę, a trochę dlatego, że chciałem wiedzieć.
Bridget przełknęła, otarła usta serwetką i łypnęła na mnie.
– Ty mnie nie nabierzesz. Zawsze celujesz, żebym miała pełne usta.
Wyszczerzyłem się bez skruchy, a ona kontynuowała:
– Rosie… no, poznałeś Rosie, to wiesz, jaka jest. Ma prawo do swojego zdania, a ty masz prawo do jej zdania. Tyle.
Ugryzła kolejny kęs bronta i zmarszczyła się, zastanawiając się nad kolejnymi słowami. – Chyba można powiedzieć, że jej nasz związek nie pasuje. To nie znaczy, że ona ciebie osobiście nie lubi. Znaczy… nie lubi cię tak samo, jak większości ludzi. Ale chyba wolałaby, żebym się trzymała swojego gatunku. Próbowałam z nią o tym pogadać, ale… wiesz…
Uśmiechnąłem się.
– Jest zdanie Rosie i jest… a nie, właściwie to jest tylko zdanie Rosie.
– No, dokładnie. – Zachichotała. – Ale chciałam, żeby moje dzieci były niezależne. No to mam.
– Ostatnio parę razy gadałem z Howiem – dodałem, dziobiąc frytki. – Jest trochę bardziej zdystansowany niż kiedyś, ale wytłumaczyłem to sobie tym, że dorósł i przestał czcić bohaterów.
– Trochę tego też ma. Ale o wiele więcej samej Rosie. I ona ciągle nie daje mi spokoju.
Wzruszyłem ramionami.
– Bridget, posłuchaj. Wiele razy już mówiłem: ty jesteś najważniejsza. Jeśli powoduję problemy w rodzinie, życiu zawodowym czy prywatnym, to już mnie nie ma.
Bridget odłożyła żałosne niedobitki burgera i nachyliła się do mnie. Popatrzyła mi prosto w oczy – to był sygnał, by się zamknąć i słuchać uważnie.
– Howard, moje związki to moja sprawa. Nikt więcej w tej sprawie nie głosuje. Kochałam Stéphane’a, a kiedy umarł, opłakałam go, jak należy. Teraz odpowiada mi twoje towarzystwo. I twoje towarzystwo będzie, na przekór mojej córce-wredocie i jakiemuś pryszczersowi z centrum handlowego. Masz coś jeszcze do dodania?
– Nie, kochanie. – Uśmiechnąłem się szeroko, a ona przewróciła oczyma.
– No to świetnie. – Otarła usta serwetką i rzuciła ją na resztki posiłku. – To chodźmy. Obiecałam, że ci kupię parę lepszych ubrań do powieszenia na tym androidzie.
– Groziłaś.
– Co?
– Groziłaś, że mi kupisz.
Bridget parsknęła śmiechem i pociągnęła mnie za rękę. Łażenie po sklepach z ciuchami. Nawet śmierć cię przed tym nie uchroni.
5. Zasadzka Bob, marzec 2224, Delta Eridani
Unieśliśmy upolowanego dzikoida na włóczniach, starając się jak najlepiej udawać, że nic nie wiemy o tym, że inna grupa nas obserwuje. Ja patrzyłem w swoim wyświetlaczu HUD na obrazy z monitoringu. Zdecydowanie mieliśmy publiczność, do tego liczniejszą: dwunastu kontra sześciu. Nie mogłem mówić towarzyszom czegoś, czego nie miałem prawa wiedzieć, ale mogłem być przygotowany na wypadek, gdyby tamci zrobili coś nieoczekiwanego.
Kiedy ruszyliśmy z powrotem do Camelotu, nie mogłem nie zauważyć, że moja grupa jest naprawdę, naprawdę kiepska aktorsko. Każdy reżyser teatralny by się załamał i rzucił papierami, słysząc te nadmiernie głośne uwagi wypowiadane z przesadnym naciskiem.
A ja niepotrzebnie się przejmowałem. Fred i jego banda pewnie i tak w ogóle nie słuchali. Zastąpili nam centralnie drogę i zaszli nas od tyłu, dokładnie tak, jak ostatnim razem.
Fred popatrzył na mnie, stojącego na czele, i uśmiechnął się paskudnie, jak to on.
– No, Robercie. Widzę, że złapałeś dla mnie obiad. I nie masz tego wielkiego przydupasa, żeby cię obronił. Może się pobijemy, tak jak ostatnio? Będzie fajnie.
Przekrzywiłem głowę.
– Po pierwsze, Fred, to ostatnim razem Donald nie musiał mnie bronić. Po prostu: kiepski jesteś. A jeśli chcesz się pobić, to dziś jest świetna okazja.
Na te słowa, osiemnastu myśliwych z Camelotu, w tym Donald, wyszło z krzaków za plecami bandy Freda. Grupa z Caerleonu skuliła się w obronnym geście. Paru spróbowało usunąć się na bok i trzeba ich było szturchnąć dzidami. Błyskawicznie skupiliśmy ich w ścisłą gromadkę.
Fred uśmiechnął się szyderczo.
– Myślisz, że tak się obronisz? Nie zawsze będziesz wszędzie z kumplami, kuzzi.
– Ty też nie.
Fred podskoczył zbity z tropu.
– Co takiego?
– Słyszałeś. Ja mogę czekać, obserwować… w końcu kiedyś pójdziesz się wysikać czy coś, bez kumpli, co pilnują twojej dupy. – Nachyliłem się bliżej. – I poderżnę ci gardło, a ty się nawet nie zorientujesz. – Zwróciłem się do reszty grupy. – To samo dotyczy wszystkich. Idziecie na wojnę z nami, to do końca życia będzie się musieli pilnować. Ja nigdy nie zapominam. I nigdy nie wybaczam.
Fred parsknął krótkim, ostrym śmieszkiem.
– Niezła gadka. Ale nic za nią nie stoi.
– Naprawdę? – Uśmiechnąłem się do niego i zanim zdążył zareagować, walnąłem go w to samo miejsce, co poprzednio.
Padł.
Oczywiście to nie była równa walka. Ja działałem z komputerową prędkością i zamieszkiwałem ciało androida o elektronicznych odruchach, kilkakrotnie silniejsze od żywego Deltanina. Ale tu nie chodziło o równą walkę. Chciałem, żeby przestali napadać na camelockich myśliwych. Żeby dotarło do nich, że sami też są śmiertelni.
Popatrzyłem po twarzach bandy z Caerleon. Wyglądali teraz o wiele mniej bojowo.
– Dzisiaj was puścimy, tylko z ostrzeżeniem. I bez włóczni. Następnym razem będzie o wiele bardziej bolało.
Kiwnąłem na paru chłopaków, którzy zaczęli zbierać dzidy. Teraz banda Freda była już poważnie zastraszona i w ogóle nie stawiała oporu.
Kazaliśmy im iść, a sami zawróciliśmy do Camelotu.
Donald ruszył koło mnie.
– Cholera, Robert, to było naprawdę niezłe. Ale Freda się chyba tak łatwo nie zniechęci.
– Masz rację. Ale jego zwolenników już tak. A ktoś taki jak Fred potrzebuje zwolenników. Mam nadzieję, że to pozbawi go zębów.
Donald kiwnął głową i zaczął marszową piosenkę. Wszyscy dołączyli.
Chciałbym być tak pewny siebie, jak udawałem.
6. Start Bill, styczeń 2223, Epsilon Eridani
Garfield pokręcił głową z podziwem.
– Zupełnie jak te wyścigówki z kreskówek z dzieciństwa, które się składały tylko z silnika.
Obrazy w okienkach wideo istotnie robiły wrażenie. Epsilon Eridani 1 znalazła się na całkiem nowej orbicie wokół swojego słońca, otoczona ośmiuset płytami-holownikami. Mniej więcej milion kilometrów dalej jej śladem sunął jeden z większych eksksiężyców Epsilona Eridani 3, otoczony podobną liczbą holowników.
Zbudowanie całego tego sprzętu zajęło lata, a jeszcze dłużej dojście, jak tym sterować. Każda planeta miała czterdzieści MSI kontrolujących pole napędowe, do tego jeszcze każda z płyt miała własną MSI.
A nadzorować każdą z planet miały moje najnowsze klony. Nazwali się Dedal i Ikar, co osobiście uznałem za trochę pretensjonalne. Ale co tam, to jest wolna galaktyka.
Garfield spojrzał na mnie z twarzą zarumienioną z ekscytacji.
– Test na krótki dystans zakończony. Duży margines błędu, ale wydaje się, że konstrukcja powinna dać radę z przyśpieszeniami typu setki g.
Uśmiechnąłem się i rozparłem w fotelu.
– To chyba jesteśmy mniej więcej gotowi.
Szybko pingnąłem Deda i Ikiego, zaraz wskoczyli mi do wirtualki.
– Dobra, chłopaki. Wszystko hula. Rozumiecie, że to trochę loteria, nie?
Kiwnęli głowami. Dedal odparł:
– Pewnie, ale co szkodzi spróbować? W najgorszym razie się nie uda i nic się nikomu nie stanie.
– A i ja będę miał trochę świętego spokoju, żeby popracować nad astrofizyką – dodał z uśmiechem Ikar.
Zaśmiałem się. Iki okazywał się bardzo podobny do mnie temperamentem. Chętnie zostawiłby całą eksplorację i walkę innym, żeby skupić się na badaniach.
Miałem dość ambiwalentne uczucia co do samego klonowania. Oczywiście zawsze miało jakiś cel. Ale tych dwóch zbudowałem do misji, która mogła się okazać samobójcza. Nie najlepiej się z tym czułem.
Kiedy podejmowałem decyzję, wiedzieli dokładnie, co myślę. Patrzyli na mnie z żywym zainteresowaniem, bez cienia oskarżenia czy złości. Stwierdziłem, że pogodzę się z ich werdyktem.
Zawahałem się, i rozejrzałem po pokoju. To jedna z tych chwil, które nieodwołalnie zmieniają twoje życie. Wszystko było gotowe. Wóz albo przewóz.
– Dobra, chłopaki. Doki dla waszych statków są gotowe. Podłączcie się i w drogę. Powodzenia!
7. Randka Howard, listopad 2217, Omikron-2 Eridani
Wyszliśmy pod rękę z kina. Bridget jak zawsze wyglądała fantastycznie. Odwróciła się, wyszeptała mi coś do ucha, a mój mózg, jak zawsze, zmienił się w papkę.
– Bardzo poważnie wyglądasz, Howard. Ale naprawdę nie musiałeś.
Wzruszyłem ramionami. Zmiana wyglądu androida była banalną operacją. Najważniejsze to unikać sytuacji, w których Bridget będzie się czuła niezręcznie. Teraz mój optyczny wiek idealnie odpowiadał jej wiekowi. Żeby zmienić temat, powiedziałem:
– Niezłe to było. Moda na te całe „kina” może ma jakąś przyszłość.
– No tak, na Wolkana wreszcie dotarła cywilizacja. Następne w kolejce są dyskoteki.
– O, nie, proszę.
Oczywiście nie było tu kwitnącej branży filmowej. Wolkan był pod każdym względem planetą na pograniczu i jego gospodarka dopiero zaczynała sobie radzić z podstawowymi potrzebami. Minie jeszcze kilkadziesiąt lat, zanim rozrywki staną się ważnym segmentem rynku.
Jednakże Hollywood, razem z jego satelitarnymi odłamami i duchowymi pobratymcami, wyprodukowało tysiące filmów różnej jakości i popularności. A patrząc pragmatycznie, właściciele praw autorskich byli daleko stąd i niemal na pewno nie żyli. Komuś w Przyczółku w końcu przyszedł do głowy ten genialny pomysł, żeby otworzyć na miejscu kino i puszczać po dwa związane tematycznie filmy w pakiecie. Jak dla mnie, świetne to było. A i miejscowa ludność, spędziwszy większość poprzedniego życia w klaustrofobicznych i izolowanych enklawach, podeszła do tego z wielkim entuzjazmem.
Dzisiejszy seans, dwa filmy o zombiakach, miał wszystkie miejsca zajęte. Widownia była głośna, miała swoje zdanie i szyderczy stosunek do akcji. Ale nikt nie wyszedł przed końcem.
Nachyliłem się.
– Mam chcicę na mózgi. Albo na sushi.
Bridget parsknęła śmiechem i otworzyła usta do odpowiedzi, ale dokładnie w tym momencie zabzyczał jej telefon. Dwie sekundy później dostałem maila. Z biura koronera.
Przeczytałem go na HUD-dzie i stanąłem jak wryty. Bridget uniosła znad telefonu oczy pełne łez.
– Howard, nie…
***
– Zostawił dla pana ten list – powiedział doktor Onagi. Przesunął kopertę w moją stronę.
W odrętwieniu, jakby ktoś mną sterował, podniosłem ją i otworzyłem. Podsunąłem list Bridget, żeby też mogła go przeczytać.
Howardzie,
byłem ostatnio u lekarza, bo miałem problemy z pamięcią i myśleniem. Wiadomości nie były pocieszające. Wyglądało na to, że mam wyjątkową paskudną demencję, taką, która jest nieuleczalna. Doktor twierdzi, że proces jest już bardzo zaawansowany.
Skontaktowałem się z kilkoma ekspertami i uzyskałem opinię, że tego problemu nie da się skorygować w oprogramowaniu. W tej sytuacji zostanie upośledzonym poznawczo replikantem nie wydaje mi się już atrakcyjną opcją.
Jedyną pozostającą mi wolnością jest wolność wyboru sposobu odejścia.
Howardzie, byłeś mi dobrym przyjacielem przez wiele lat. Nie zmieniaj zdania o mnie przez tę moją decyzję.
Z poważaniem,płk w st. spocz. George Butterworth
Bridget rozpłakała się bezgłośnie, łzy pociekły jej po policzkach. Ja wytrzeszczyłem w otępieniu oczy na doktora Onagiego.
– Jak…
– Neurotoksyna. Bezboleśnie i szybko.
– Da się go zeskanować?
Doktor Onagi pokręcił głową.
– Nawet gdyby to było medycznie możliwe, on wycofał zgodę.
Kiwnąłem głową i wstałem.
– Dziękuję, panie doktorze.
Bridget osuszyła oczy, wstała i wyszła za mną z gabinetu.
***
Android Manny wciąż nie miał wbudowanej możliwości płaczu. A szkoda – to by mi ulżyło. Znów. Może trzeba podkręcić priorytet temu zadaniu, chociaż może lepiej, gdybym po prostu miał mniej powodów do łez.
Siedzieliśmy na kanapie u Bridget, tuląc się nawzajem. Bridget się wypłakiwała. Ja miałem nadrobić zaległości w płaczu, kiedy pójdzie spać i wrócę do swojej VR-ki.
– Ludzie cały czas odchodzą – powiedziałem w końcu, w przestrzeń. Bridget uniosła głowę. Spojrzałem jej w oczy. – Wiem, to normalne. Umierają dziadkowie, rodzice, ludzie, którzy byli przy tobie przez całe życie. W końcu umierasz i ty, i koniec. Ale kiedy jesteś nieśmiertelny, masz to przez cały czas. Jeden cios za drugim.
– Mimo to poznajesz nowych ludzi – powiedziała Bridget.
– Ale oni w końcu odchodzą. Po jakimś czasie, myślę, zaczynasz się bać nowych znajomości. – Uśmiechnąłem się do Bridget. Raczej blado. – Ja co do zasady jestem mniej wycofany od innych. Ale w tym przypadku myślę, że to inni mają rację. Między Bobami a istotami, które zaczynają nazywać „efemerydami”, jest przepaść. Nie bez powodu.
Bridget przyjrzała się mojej twarzy.
– Myślisz o mnie per „efemeryda”?
– Mam cię za najważniejszą we wszechświecie. I właśnie w tym problem. Któregoś dnia umrzesz i znów będę sam. – Westchnąłem i wstałem. – Przepraszam. Strasznie dołujący dzisiaj jestem. Chyba lepiej pójdę, żebyś mogła się wyspać.
Bridget chwyciła mnie za rękę.
– Nie idź. Zostań. Po prostu. Nie chcę być sama.
Bez słowa siadłem z powrotem i objąłem ją. Położyła mi głowę na barku i westchnęła. Siedzieliśmy tak w milczeniu, nie poruszając się, nie rozmawiając. W którymś momencie zauważyłem, że usnęła. To dobrze.
8. Rewolucjoniści Marcus, czerwiec 2214, Posejdon
Trzeci raz uniosłem rękę, żeby zapukać. I ją opuściłem. Przypomniałem sobie, że Howard wspominał o problemie z tremą za pierwszym razem, gdy publicznie pokazał się w androidzie. Nie pamiętam: nie uwierzyłem mu albo po prostu nie potraktowałem go poważnie. W każdym razie ktoś tu był komuś winny przeprosiny.
To miało być moje pierwsze wystąpienie pod postacią androida. Po latach funkcjonowania w okienkach wideo i rozmowach telefonicznych miałem w końcu spotkać się twarzą w twarz ze swoimi najlepszymi przyjaciółmi na tym świecie.
O ile uda mi się zapukać do drzwi.
Stęknąłem, świadomie zepchnąłem na bok wszystkie obawy i lęki, zapukałem trzy razy. Drzwi otworzyły się od razu – wiedziałem, że się mnie spodziewają, ale nagle wyobraziłem sobie Kala czekającego po drugiej stronie z ręką na klamce, aż zbiorę się na odwagę.
– Ooo, wielki komputer z nieba zniża się do wizyty u zwykłych śmiertelników.
Uśmiechnął się do mnie. Mój android był takiego samego wzrostu jak Pierwszy Bob – metr osiemdziesiąt pięć – ale Kal górował nade mną, jak nad prawie wszystkimi.
– Kal, się wal. Ktoś już jest?
Kal odsunął się na bok i zaprosił mnie do środka.
– Denu i Gina. Vinnie trochę się spóźni, ma jakieś sprawy z Radą.
Wszedłem do salonu w niedużym mieszkaniu Kala. Było to nieustającym źródłem frustracji, że na planecie, gdzie jest tyle miejsca, ludzie muszą żyć w takim zagęszczeniu. Oczywiście większość planety stanowiła woda, ale dywanów – a teraz i pływających miast – było wystarczająco dużo, by ludzie mogli się trochę rozrzedzić. Upór Rady, żeby wszyscy trzymali się razem, stał się ostatnio źródłem ogólnoplanetarnego sprzeciwu. Ciekawe, w jakim stopniu ten sprzeciw był naturalny, a w jakim pomogli im obecni tutaj wichrzyciele.
Usiadłem i stwierdziłem, że Gina i Denu gapią się na mnie. Denu powiedział:
– Cholera, robi wrażenie. Jakbym nie wiedział, Marcus, to w ogóle bym nie zwrócił uwagi. Megarealistyczny.
Wzruszyłem ramionami.
– Kilku Bobów pracuje nad tym już od paru lat. To tylko ja późno się załapałem. Bo ten, wiecie… miałem inne priorytety.
Gina i Denu kiwnęli głowami, Kal prychnął.
W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Vinnie wszedł, nie czekając, z wściekłą miną. Wyraźnie sprawa z Radą nie poszła dobrze.
– Bałwany! Debile! – krzyknął. Wyciągnął piwo z lodówki i opadł ciężko na kanapę.
– Vinnie, daj spokój. Napij się i policz do trzech – rzucił Kal z uśmiechem.
Vinnie uniósł piwo w toaście.
– Przepraszam. Ale wiecie, jak jest z Radą.
– No więc…?
Otworzył puszkę, jednocześnie unosząc brew jak Spock i patrząc na Kala.
– No więc absolutnie odmówili wprowadzania jakichkolwiek zmian w swojej polityce. Problem z morale społeczeństwa odrzucają jako „straszenie”. Jedyne, co z nich wydobyłem, to rutynowe powtórzenie standardowej przemowy o „wszystkich za jednego”. – Opróżnił pół puszki. – Bez otwartej groźby nie ustąpią ani o krok. To jest właśnie przyszłość, drodzy państwo.
Gina odwróciła się w moją stronę.
– Widzisz, mocarzu, to właśnie jest koniec. Powiedziałeś, żeby wypróbować wszystkie pokojowe alternatywy. I chyba to się właśnie stało. Czas na zmianę władzy. A skoro Rada ciągle odkłada wybory, bo to ma „niski priorytet” i „odwraca uwagę od ważnych spraw”, to powiedziałabym, że ten sposób też skreślamy.
Potarłem czoło dłonią i złapałem się na tym, że patrzę na rękę w roztargnieniu. Wrażenie było zupełnie inne niż w VR-ce, choć nie mogłem dojść, dlaczego właściwie. Odłożyłem jednak tę myśl na później, kiedy będę miał trochę wolnego czasu.
Spojrzałem na Ginę, wciąż czekającą na odpowiedź.
– Hmmm… przyznam, że wy wyczerpaliście alternatywy, ale ja chyba jeszcze nie. Słuchajcie, ja naprawdę nie mam ochoty zostawać rewolucjonistą. W rewolucjach, choćby tak zwanych pokojowych, zawsze giną ludzie. – Popatrzyłem im po kolei w oczy. – Latające miasta są prawie gotowe do wielkiej premiery. Wydaje mi się, że to nimi wystarczająco potrząśnie, a nie trzeba będzie strzelać do ludzi i wysadzać rzeczy.
– Ujawnisz to im jako groźbę czy zostawisz jako niespodziankę?
– Szczerze, Kal, to nie jest jakaś specjalna groźba – odpowiedziałem – przynajmniej na papierze. „Zmieńcie podejście albo zbudujemy latające miasta”. Trochę brakuje przytupu, nie wydaje wam się?
Kal zachichotał ze smutkiem.
– No, to prawda. Większa groźba to będzie, jak już je oddamy i skutki zaczną być widoczne. A na razie Rada widzi tylko to, co chce widzieć.
– Ja myślę, że i tak trzeba spróbować – dodał Denu. – Powiedz im, a jak do nich nie dotrze, no to trudno.
Gina poszła do lodówki i wyjęła sobie piwo. Zamachała nim przed Denu, zanim dotarło do niej, że z nieotwartym gazowanym napojem tak się nie robi.
– Ale Marcusowi zależy na jednym: na uniknięciu totalnej rewolucji, więc „no to trudno” to trochę za mało. – Potem odwróciła się do mnie: – A ty musisz być taką bladą dupą?
Denu i ja uśmiechnęliśmy się do niej szeroko. Stara dobra Gina, zawsze łagodna, zawsze ustępliwa.
– No dobra. – Kal rozejrzał się po pokoju. – Czyli Marcus porozmawia z Radą i spróbuje ich przekonać, że ich totalitarna linia jest nie do utrzymania. Jeśli posłuchają głosu rozsądku, świetnie. Jeśli nie, i tak jedziemy z naszymi miastami, bez ich oficjalnej zgody.
Wszyscy pokiwaliśmy głowami. Nie był to superimponujący plan, jak na plany. Ale lepszy niż otwarta wojna i strzelanie.
***
– To niedopuszczalne! – Spojrzenie radnego Benbena w okienku wideo można by opisać jako piorunujące. Starałem się powstrzymać od uśmiechu. Powiedzieć, że moja propozycja napotkała na opór, byłoby wielkim niedomówieniem.
Wtrącił się radny Murray z drugiego okienka.
– Dopiero zbliżamy się do optymalnego zgrania populacji z zapotrzebowaniem na siłę roboczą na poszczególnych dywanach i w miastach. Jeśli teraz ludzie zaczną się przypadkowo przemieszczać, albo nawet emigrować w inne miejsca, nastąpi chaos. Nie wystarcza nam ludzi do wszystkich niezbędnych zadań. Muszą mieszkać tam, gdzie są potrzebni.
– Już nie wspominając – odpowiedziałem – o kwestii, czy to w ogóle moralnie do przyjęcia, mówić ludziom, gdzie mają mieszkać i jaką pracę wykonywać.
– Marcus, tak mówi prawo.
Uśmiechnąłem się do radnego Brennana.
– To tylko obejście mojego argumentu. Możecie sobie uchwalić, co zechcecie, i mówić, że to prawo. Ale to nie sprawi, że to będzie moralnie słuszne. I jest jeszcze kwestia umowy, którą podpisaliście z Rikerem, zanim was tu wysłaliśmy. Ona ustala…
– Ta umowa nie jest prawnie wiążąca – odparł Brennan. – Już nad tym głosowaliśmy.
– Czyli możecie sobie w każdej chwili przegłosować, że każda umowa, która się wam nie spodoba, jest nieważna, a potem uchwalić wszystko, co zechcecie. A reszta ma się temu po prostu podporządkować, bo takie jest prawo, tak?
Murray spojrzał na mnie, zadzierając nosa. Naprawdę. Dosłownie.
– To, że pan coś powie szyderczym tonem, to żadna riposta, panie Johansson. Myślę, że w tej kwestii mamy jasność. Żadnych latających miast. Może kiedyś, w przyszłości, ale to my zdecydujemy, nie pan. – Rozejrzał się, pewnie oceniając nastawienie innych radnych. – Wydaje mi się, że na dziś skończyliśmy. Miłego dnia.
I wyłączył się. Po sekundzie czy dwóch pozostali radni zrobili to samo.
Ja rozsiadłem się w moim biurowym fotelu i pokręciłem głową. Skończyliśmy? A skąd. W Człowieku demolce jest taka scena, kiedy kapitan policji nie potrafi sobie wyobrazić, że ktoś może nie wykonywać poleceń. Reakcja Rady pachniała właśnie czymś takim.
Wysłałem krótką wiadomość do Rady Rewolucyjnej – Kala, Denu i Giny.
Spróbowałem. Nie ustąpili. Wygląda na to, że idziemy na ostro.
***
Naprawdę nie chciałem zaprzątać głowy Billowi czy Rikerowi. Albo nawet Bobowi. Każdy miał swoje problemy. Podejrzewałem, że Inni w końcu staną się także moim problemem, na razie jednak miałem lokalne zagadnienia.
Sprawdziłem aktualną pozycję swojego androida. Po spotkaniu u Kala załadowałem go do drona transportowego i puściłem na orbitę wokół Posejdona. Potem skierowałem go na Zachodni Dywan 4 i kazałem dać znać, kiedy tam dotrze.
Zaludnienie na dywanach na razie nie spadło. Zbudowano tylko kilka pływających miast i Rada nie odczuwała potrzeby przeznaczania ich na cele mieszkalne. Tylko niezbędny personel i przemysł. Kolejny powód, dla którego społeczeństwo miało dość Rady. Kiedy po raz pierwszy wybutlowaliśmy tu kolonistów, przewidywano, że będą mieszkać na dywanach co najwyżej przez dziesięć lat, stopniowo przenosząc się w tym czasie do pływających miast. Teraz, dwadzieścia lat później, dziewięćdziesiąt procent populacji Posejdona wciąż żyło na dywanach.
Dostałem sygnał z drona i uśmiechnąłem się. Już po kilku dniach posiadania własnego androida znalazłem pretekst, żeby się nim przejść.
Uaktywnienie go potrwało tylko chwilę i obudziłem się zawieszony na stojaku. Otworzyłem drzwi ładowni i wyszedłem na słońce.
Pogoda na dywanach przeważnie nie była problemem. Koloniści celowo osiedlili się głównie na tych dryfujących w strefie zwrotnikowej. Przez całkowity brak lądów ocean Posejdona podzielił się na pasma przypominające Jowisza. Każde z pasm różniło się, niewiele, ale wyraźnie, temperaturą, ekologią, a nawet zasoleniem.
Często zdarzały się tropikalne deszcze, były jednak łagodne, ciepłe i krótkie. Sporadyczne większe burze dawało się zaobserwować z parodniowym wyprzedzeniem, a dywany dysponowały oddziałem dronów mogących je odholować na bok.
Przeszedłem na skraj lądowiska i wtopiłem się w ruch pieszych. Nowa Georgia była pod każdym względem małym miastem i emanowała takim klimatem. Ludzie znali się nawzajem, nikt się na oko nie śpieszył, nie czuło się zatłoczenia, przynajmniej publicznie. Taka już ludzka natura. A największy problem ludzi mieszkających tutaj? To, że nie mieli wyboru.
Westchnąłem i ruszyłem w przypadkowym kierunku. Nie miałem celu, chciałem się po prostu cieszyć tym dniem.
Dzień wytrzymał pięć minut, zanim postanowił się zepsuć.
Bzyczenie w środku głowy zasygnalizowało rozmowę przychodzącą. Metadane powiedziały, że to Kal. Odebrałem, tylko na audio.
– Co tam?
– Radzie nie wystarczyło, że po prostu powiedziała ci „nie”. Podjęli kroki…
– Ojej, kroki – prychnąłem. – Co zrobili?
– Wyłączyli wszystko, co mogłoby nam posłużyć za zaopatrzenie. Poprzenosili wszystkie osoby, które mogłyby nam pomóc. W tym Ginę i Denu. I pozmieniali harmonogramy wszystkich drukarek.
– Gina i Denu im ustąpili?
– Na razie tak – odpowiedział. – Na razie nie ma sensu im się sprzeciwiać. Po prostu będziemy dużo więcej gadać przez telefon.
– Hmm. A może właśnie o to chodziło? – Potarłem w namyśle brodę.
– O co?
– O podsłuchiwanie, Kal. Jak będziemy rozmawiać przez sieć, mogą nas monitorować.
– Ha. – Zamilkł na chwilę. – I oczywiście jeśli wprowadzą takie prawo, to będzie legalne. I tym samym etyczne.
– Coś w tym rodzaju. À propos, powinniśmy chyba się rozłączyć.
– Jasne. Podejdziesz?
– Dokładnie, stary. Za pół godziny u ciebie. – I rozłączyłem się, a potem zajrzałem do swoich zapasów szopów. Jeśli Rada jest skłonna podsłuchiwać rozmowy, to może i normalne pluskwy pozakłada. Robi się poważnie.
***
– Co to, kur… – Kal otworzył drzwi i odskoczył.
Niezrażony uśmiechnąłem się do niego szeroko. Idąc, trzymałem szopy w kieszeniach, ale, jak Bobowie lubią podkreślać, my zbyt poważni nie jesteśmy. Kilkanaście małych szopów pełzało mi po ubraniu, a jeden stał na mojej głowie i tańczył.
– Twoja złośliwość nie zna granic. – Cofnął się, kręcąc głową.
Ze śmiechem rozkazałem szopom sprawdzić pokój.
– Minuta, dwie, nie więcej.
Szopy zbiegły ze mnie i rozproszyły się po pomieszczeniu. W niecałą minutę znalazły trzy pluskwy. Popatrzyliśmy z Kalem po sobie w milczeniu, oszołomieni. Rozważać teoretyczną możliwość to jedno, a zupełnie co innego – odkryć rzeczywistość.
Dwa szopy spokojnie niszczyły podsłuchy, podczas gdy ich pobratymcy szukali dalej.
W sumie znalazły tylko te trzy. Kal sapnął głośno.
– Niewiarygodne. Brak wyborów, brak wolności wyboru i teraz to. Zdecydowanie już przekroczyliśmy granicę totalitaryzmu.
– Aha. Zostawię tu dwa szopy, żeby pilnowały, jakby ktoś próbował podrzucić kolejne pluskwy. I zaniosę reszcie taki sam zestaw. Gina oczywiście się wścieknie.
– Marcus, ona pracuje w bezpieczeństwie. Jeśli jest monitorowana i o tym nie wie, to jest odcięta od informacji. A to nie wróży dobrze.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki