Niebo ze stali - Robert M. Wegner - ebook + audiobook + książka

Niebo ze stali ebook

Robert M. Wegner

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Wozy wygnanych niegdyś koczowników stanęły u stóp gór, które oddzielają ich od upragnionej wolności. Losy Szóstej Kompanii Górskiej Straży, dziewczyn z wolnego czaardanu i małej dziewczynki z rodu Verdanno zaczynają się splatać… Zanim na niebie o barwie stali wzejdzie słońce, wyżyna spłynie krwią.

Niebo ze stali. Opowieści z meekhańskiego pogranicza to pełna rozmachu epicka powieść ze świata wielu narodów, języków, wierzeń i egzotycznych kultur. Losy bohaterów potrafią wycisnąć łzę z oka największych twardzieli, a pióro Roberta M. Wegnera sprawia, że czytelnik kocha i nienawidzi wraz z nimi. I wraz z nimi staje naprzeciw przeznaczenia.

Dwa poprzednie tomy (Opowieści z meekhańskiego pogranicza. PółnocPołudnie i Opowieści z meekhańskiego pogranicza WschódZachód) otrzymały liczne wyróżnienia i nagrody – m.in. Nagrodę im. Janusza A. Zajdla, Sfinksa oraz tytuły Książek Roku portalu Katedra.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 859

Oceny
4,8 (1217 ocen)
998
183
32
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JanBezZiemi

Nie oderwiesz się od lektury

Dawno nie czytałem tak dobrej literatury. Jeśli ktoś ma dość miałkich, często niepotrzebnie wulgarnych historyjek dla bezmózgich mas to właśnie u tego autora znajdzie ich przeciwieństwo. Polecam.
30
Soontir1

Nie oderwiesz się od lektury

Cała seria Wegnera to fantasy najwyższych lotów.
20
PYonk

Nie oderwiesz się od lektury

Dawno, dawno już nie czytałem książki (książek), przez którą nie mogę zasnąć, bo chcę czytać jeszcze i jeszcze. Mistrz Robert M. Wegner robi niesamowitą robotę.
20
zakuty

Nie oderwiesz się od lektury

Wreszcie powieść ze świata meekhańskiego pogranicza. Zdecydowanie materia powieściowa robi dobrze wątkom i bohaterom. Robią się krwiste i epickie. Lub na odwrót.
20
Nemeke

Nie oderwiesz się od lektury

wciągająca historia
20

Popularność




War­sza­wa 2013

CO­PY­RI­GHT© 2012-2013 by Ro­bert M. We­gnerCO­PY­RI­GHT© 2012-2013 by Po­wer­graph CO­PY­RI­GHT© 2012-2013 for the co­ver il­lu­stra­tion by Ra­fał Ko­sik

WY­DA­NIE I

ISBN 978-83-61187-65-3

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne All ri­ghts re­se­rved

RE­DAK­CJA Mi­chał Cet­na­row­ski, Ka­sia Sien­kie­wicz-Ko­sikKO­REK­TA Ma­ria Alek­san­drowPRO­JEKT GRA­FICZ­NY I OKŁAD­KA Ra­fał Ko­sik SKŁAD Po­wer­graph

WY­ŁĄCZ­NY DYS­TRY­BU­TOR

Fir­ma Księ­gar­ska Ole­sie­juk sp. z o.o. s.k.a. 05-850 Oża­rów Ma­zo­wiec­ki, ul. Po­znań­ska 91 tel./faks: 22 721 30 00www.ole­sie­juk.pl, e-ma­il: fk@ole­sie­juk.pl

WY­DAW­CA Po­wer­graph sp. z o.o. Ce­głow­ska 16/2, 01-803 War­sza­wa tel./faks: 22 834 18 25www.po­wer­graph.pl, sklep.po­wer­graph.pl, e-ma­il: po­wer­graph@po­wer­graph.pl

Spis tre­ści
Okład­ka
Stro­na ty­tu­ło­wa
Stro­na re­dak­cyj­na
Pro­log
Część I. Smak że­la­za
Roz­dział 1
Roz­dział 2
Roz­dział 3
Roz­dział 4
Roz­dział 5
Roz­dział 6
Roz­dział 7
Roz­dział 8
Roz­dział 9
Część II. Smak krwi
Roz­dział 1
Roz­dział 2
Roz­dział 3
Roz­dział 3
Roz­dział 4
Roz­dział 5
Roz­dział 6
Roz­dział 7
Roz­dział 8
Roz­dział 9
Roz­dział 10
Roz­dział 11
Roz­dział 12
IN­DEKS. Waż­niej­si bo­go­wie, po­sta­cie,miej­sca i po­ję­cia

Pro­log

Chło­piec stoi w mro­ku i wo­dzi wzro­kiem po oko­ło trzy­dzie­stu twa­rzach. Na­le­żą do in­nych dzie­ci, więk­szość z nich jest w je­go wie­ku. Dni smut­ku le­d­wo się skoń­czy­ły, nie­mal wszyst­kie twa­rze no­szą śla­dy bia­łej far­by; tyl­ko kil­ko­ro dziew­cząt prze­wią­za­ło jesz­cze wło­sy na znak ża­ło­by. Nie zna­ły in­ne­go spo­so­bu, by oka­zać uczu­cia. A te­raz to...

Pa­trzy na nich spo­koj­nie. Po­cho­dzą z róż­nych kla­nów i szcze­pów, ale we wszyst­kich są naj­star­si i przez ostat­nie la­ta sta­li się przy­wód­ca­mi resz­ty.

— Stra­ci­li­śmy więk­szość mło­dych wo­jow­ni­ków — za­czy­na i ob­ser­wu­je, żad­na twarz się nie krzy­wi, w żad­nych oczach nie za­pa­la się sprze­ciw. — Ple­mio­na bę­dą przez wie­le lat sła­be, a jed­nak zro­bi­ły to, co zro­bi­ły.

Za­ci­ska dło­nie, aż pa­znok­cie wbi­ja­ją mu się w skó­rę.

— Gdy­bym mógł, za­bił­bym ich. Spa­lił wo­zy, wy­rżnął wszyst­kie ich ko­nie, że­by pa­trzy­li na to i pła­ka­li. Zdraj­cy... prze­klę­ci...

Bra­ku­je mu słów, więc splu­wa na zie­mię i roz­cie­ra plwo­ci­nę sto­pą.

— Od dziś bę­dę wo­jow­ni­kiem Kla­nu Zła­ma­ne­go Kła. — Ta­kie sło­wa w ustach dzie­się­cio­let­nie­go chłop­ca mo­gły­by wy­wo­łać uśmiech, gdy­by nie je­go oczy. — Bę­dę w bi­twie no­sił ozdo­by mo­je­go wu­ja i jeź­dził kon­no. Na­zy­wam się Amu­reh.

Ki­wa­ją gło­wa­mi. Gdy ska­cze się gło­wą na­przód z urwi­ste­go brze­gu do rze­ki, nie moż­na za­trzy­mać się w lo­cie.

— Wuj po­wie­dział, że do­sta­nie­my część ich ziem. A je­śli spró­bu­ją na nie wró­cić... Bę­dę cze­kał.

Wyj­mu­je nóż i głę­bo­ko na­ci­na wnę­trze pra­wej dło­ni. Za­ci­ska pięść i wy­glą­da to tak, jak­by wy­ci­skał krew z po­wie­trza.

— Zo­sta­nie bli­zna. — Jed­na z dziew­czy­nek pa­trzy na nie­go z uwa­gą.

— Wiem. I za każ­dym ra­zem, gdy za­ci­snę dłoń na bro­ni, bę­dę pa­mię­tał. Ro­zu­miesz?

— Tak.

Część I

Smak żelaza

Roz­dział 1

Głę­bo­kie do­li­ny ma­ją to do sie­bie, że są po­krzyw­dzo­ne, je­śli cho­dzi o świa­tło. Cień za­le­ga w nich jesz­cze dłu­go po tym, gdy rów­ni­ny czy pła­sko­wy­że wy­grze­wa­ją się już w pro­mie­niach słoń­ca, a wil­goć po po­ran­nej ro­sie, któ­ra gdzie in­dziej zni­ka w kil­ka chwil, tu po­tra­fi utrzy­mać się przez wie­le go­dzin. Zwłasz­cza przy po­łu­dnio­wo-wschod­nim krań­cu ta­kiej do­li­ny, w po­bli­żu jed­ne­go z licz­nych w tej oko­li­cy stru­mie­ni. Ubra­nia, choć­by su­szo­ne przez ca­ły dzień i scho­wa­ne w na­tłusz­czo­ne sa­kwy, ran­kiem są wil­got­ne i draż­nią czło­wie­ka nie­przy­jem­nym, lep­kim chło­dem. Trze­ba nie­ustan­nie pil­no­wać, by rze­mie­nie, pan­ce­rze, bu­ty, po­chwy mie­czy i sza­bel, pa­sy i in­ne skó­rza­ne czę­ści ekwi­pun­ku by­ły na­le­ży­cie im­pre­gno­wa­ne, bo nie ma gor­szej rze­czy niż kil­ku­dnio­wy pa­trol w bu­tach, któ­re za­czy­na­ją cię ocie­rać.

Ken­neth ni­g­dy nie wy­brał­by dla swo­ich lu­dzi ta­kiej oko­li­cy na kwa­te­ry. Czte­ry sza­ła­sy, po­sta­wio­ne chy­ba jesz­cze przed ostat­nią woj­ną z ko­czow­ni­ka­mi, mia­ły cha­rak­ter aż nad­to tym­cza­so­we­go schro­nie­nia, na do­da­tek zbu­do­wa­no je w miej­scu, gdzie słoń­ce za­glą­da tyl­ko na kil­ka go­dzin w cią­gu dnia, co od­ci­snę­ło na bu­dow­lach swój ślad. Pleśń, po­ro­sty i mchy do­ko­na­ły ra­do­snej in­wa­zji na drew­no, część de­sek zni­kła, a z pod­ło­gi – je­śli moż­na tak na­zwać ubi­tą gli­nę – kieł­ko­wa­ły tu i ów­dzie chwa­sty. Gdy więc mie­siąc te­mu żoł­nie­rze Szó­stej Kom­pa­nii do­sta­li roz­kaz, by się tu prze­nieść, nie ty­le na­pra­wi­li, ile od­bu­do­wa­li sza­ła­sy, ła­ta­jąc da­chy, ubi­ja­jąc na no­wo kle­pi­ska i utrzy­mu­jąc dzień i noc ogień na pa­le­ni­skach, by osu­szyć ścia­ny, naj­le­piej jak się da­ło.

Mi­mo wszyst­ko wil­goć to­wa­rzy­szy­ła im nie­mal przez ca­ły czas.

I chłód. I iry­ta­cja.

Nie­bo za­czy­na­ło się de­li­kat­nie ró­żo­wić, za go­dzi­nę szczy­ty na wschod­nich krań­cach do­li­ny po­win­ny po­sma­ko­wać słoń­ca, a ca­ły nie­bo­skłon przy­bie­rze ko­lor zim­ne­go błę­ki­tu, tak ja­sne­go, jak­by był pół­ku­lą wy­po­le­ro­wa­nej do po­ły­sku sta­li. Do­pie­ro gdy słoń­ce wy­nu­rzy się cał­kiem znad ho­ry­zon­tu, świat przy­wdzie­je nor­mal­ne bar­wy – biel śnie­go­wych czap za­ło­żo­nych przez szczy­ty, czer­nie i sza­ro­ści skał pod ni­mi, ciem­ną zie­leń igla­stych la­sów po­ra­sta­ją­cych niż­sze par­tie gór i nie­śmia­łą zie­leń wcze­sno­wio­sen­nych traw w do­li­nach. Ko­lo­ry do­mi­nu­ją­ce w Ole­ka­dach da­wa­ły się zli­czyć na pal­cach obu rąk.

Przy­naj­mniej ma­sku­jąc się, nie trze­ba zbyt­nio kom­bi­no­wać.

Ken­neth po­wo­li, nie wy­ko­nu­jąc gwał­tow­niej­szych ru­chów, spoj­rzał w le­wo, po­tem w pra­wo, dał sy­gnał. Wi­dział dwóch z trój­ki po­zo­sta­łych war­tow­ni­ków, obaj unie­śli dło­nie w gó­rę.

Wszyst­ko w po­rząd­ku.

Do­wód­ca ostat­ni idzie spać, a pierw­szy wsta­je, ta re­gu­ła Gór­skiej Stra­ży by­ła jed­ną z tych nie­pi­sa­nych, od­wiecz­nych i nie­wzru­szo­nych, któ­rych prze­strze­gał kon­se­kwent­nie i bez żad­nych ustępstw na rzecz zmę­cze­nia czy wy­go­dy. Lecz miał i dru­gą, bar­dziej oso­bi­stą – do­wód­ca trzy­ma war­tę ze swo­imi żoł­nie­rza­mi. To by­ła je­go za­sa­da, od któ­rej ostat­nio Var­henn i po­zo­sta­li dzie­sięt­ni­cy pró­bo­wa­li go od­zwy­cza­ić. Bo to zły na­wyk jest – mó­wił za­wsze je­go naj­star­szy pod­ofi­cer. Je­śli bo­wiem ktoś na­praw­dę spró­bu­je nas po­dejść no­cą, to war­tow­ni­cy mo­gą pierw­si dać gar­dła i kom­pa­nia zo­sta­nie bez do­wód­cy. Więc Ken­neth po­wi­nien spę­dzać no­ce w sza­ła­sie, praw­da? Ale po­rucz­nik, za­zwy­czaj skłon­ny słu­chać rad Ve­ler­gor­fa, tym ra­zem przy­po­mniał wszyst­kim, że ma w so­bie trzy czwar­te we­ssyr­skiej krwi.

Uparł się.

Bo w Be­len­den, ty­siąc mil na za­chód stąd, ża­den z je­go żoł­nie­rzy nie po­my­ślał­by na­wet, że­by coś ta­kie­go za­pro­po­no­wać. Ken­neth ra­zem z ni­mi sta­wał na war­cie, cza­ił się w za­sadz­kach, wal­czył w pierw­szej li­nii. Z dru­giej stro­ny – ta myśl by­ła tro­chę kwa­śna – jak się ma trzy­dzie­stu dzie­wię­ciu lu­dzi, to się ma tyl­ko pierw­szą li­nię.

Wo­kół sza­ła­sów ro­sło tro­chę krza­ków, kol­cza­stych krze­wów i ma­łych drze­wek. Nie ka­zał ich wy­kar­czo­wać, bo do ścia­ny la­su mie­li le­d­wo pięć­dzie­siąt jar­dów, więc le­piej nie uła­twiać spra­wy po­ten­cjal­nym strzel­com. Po­za tym war­tow­ni­cy mo­gli się wśród nich przy­cza­ić, za­sty­gnąć nie­ru­cho­mo, roz­pły­nąć w tle. Tak jak on te­raz, przy­kuc­nię­ty, w płasz­czu ob­wie­szo­nym ga­łąz­ka­mi i ob­sy­pa­nym ze­szło­rocz­ny­mi li­ść­mi, w pół­mro­ku przed­świ­tu prak­tycz­nie nie­wi­docz­ny.

Po­lu­je­my, po­my­ślał. Sa­mi nie wie­my na co, ale za­sta­wia­my si­dła, ma­jąc ci­chą na­dzie­ję, że to, co się zła­pie, oka­że się za­ją­cem, a nie niedź­wie­dziem. Bo to jest w na­szej na­tu­rze: gdy nad­cho­dzi nie­bez­pie­czeń­stwo, nie cho­wa­my się w zam­kach i za pa­li­sa­da­mi, jak tu­tej­sza szlach­ta, tyl­ko za­sta­wia­my pu­łap­kę. Bo na sar­ny po­lu­jesz z na­gon­ką, a na gór­skie­go lwa z przy­nę­tą. Bo...

Uniósł le­wą dłoń.

Wszyst­ko w po­rząd­ku.

O no­gę opie­rał mu się cie­pły cię­żar. Ken­wa – dru­gi w hie­rar­chii psów kom­pa­nii – wy­glą­dał, jak­by spał, lecz po­sta­wio­ne uszy i lek­kie drgnię­cia mię­śni świad­czy­ły, że czu­wa. Bergh Maws, od­po­wie­dzial­ny za psy kom­pa­nii, po­tra­fił je ukła­dać jak nikt. Zwie­rzę­ta by­ły człon­ka­mi od­dzia­łu nie­mal na ta­kich sa­mych pra­wach jak lu­dzie, cią­gnę­ły sa­nie, tro­pi­ły, wal­czy­ły, sta­ły na war­cie, na­wet po­bie­ra­ły żołd. Co mie­siąc z ka­sy puł­ku kom­pa­nia do­sta­wa­ła kil­ka or­gów na do­dat­ko­wą kar­mę. Kil­ka or­gów to koszt po­ło­wy kro­wy, ale tu­zin wiel­kich, wa­żą­cych po sto pięć­dzie­siąt fun­tów psów po­ra­dzi so­bie z ta­ką ilo­ścią mię­sa bez żad­nych pro­ble­mów. Lecz tyl­ko głu­piec – i to głu­piec po­zba­wio­ny wy­obraź­ni – pró­bo­wał­by oszu­ki­wać, oszczę­dza­jąc na nich. Źle od­ży­wio­ny i za­nie­dba­ny pies to pies cho­ry. A cho­ry pies to zwie­rzę ospa­łe, nie­mra­we i sła­be. Psy Szó­stej Kom­pa­nii na­le­ża­ły do naj­bar­dziej za­dba­nych w puł­ku i od­pła­ca­ły nie­wzru­szo­ną wier­no­ścią i po­słu­szeń­stwem, co obec­nie mia­ło szcze­gól­ne zna­cze­nie.

Od trzech mie­się­cy w gó­rach gi­nę­li lu­dzie.

Za­czę­ło się w po­ło­wie zi­my. Ktoś wy­szedł z do­mu i nie wró­cił, kil­ku kup­ców, któ­rzy wy­bra­li się sa­nia­mi w krót­ką po­dróż po wio­skach w pół­noc­nej czę­ści Ole­ka­dów, prze­pa­dło bez wie­ści, trzech my­śli­wych za­sta­wia­ją­cych si­dła na okry­te zi­mo­wym fu­trem li­sy nie po­ja­wi­ło się w umó­wio­nym miej­scu. Na po­cząt­ku nikt nie łą­czył tych spraw, w gó­rach, w każ­dych gó­rach, mo­gły się zda­rzyć dzie­siąt­ki rze­czy, zdol­ne wy­słać du­szę czło­wie­ka do Do­mu Snu. La­wi­ny, ban­dy­ci, gór­skie lwy, lód na rze­ce, któ­ry na­gle pę­ka pod sto­pa­mi, pe­cho­wy upa­dek koń­czą­cy się zła­ma­niem kar­ku. Nic nie­zwy­kłe­go.

Lecz po­tem zna­le­zio­no lu­dzi Sa­eno­ha.

Sa­enoh Czar­na Gę­ba był jed­nym z nie­licz­nych ban­dy­tów, któ­rzy ośmie­la­li się po­ka­zy­wać bli­żej niż trzy­dzie­ści mil od zam­ku Keh­lo­ren. Więk­szość zbó­jów wo­bec zwięk­sze­nia li­czeb­no­ści Gór­skiej Stra­ży w tych oko­li­cach wy­nio­sła się na pół­noc lub po­łu­dnie, ale ten nie. Uparł się, i ty­le. Jed­ni twier­dzi­li, że miał w jed­nej z po­bli­skich wio­sek ko­bie­tę i ja­kieś dzie­ci, któ­rych nie chciał zo­sta­wić w oba­wie przed za­wist­ny­mi są­sia­da­mi, we­dług in­nych był po pro­stu głu­pi. Tak czy ina­czej, gdy ci za­wist­ni są­sie­dzi da­li znać wła­dzom, gdzie ukry­wa się ban­da, do wska­za­nych ja­skiń po­sła­no dwie kom­pa­nie Stra­ży.

Ken­neth nie brał udzia­łu w tej mi­sji, je­go od­dział ja­ko je­den z no­wych ogra­ni­czał się do prze­pa­try­wa­nia naj­bliż­szej oko­li­cy, za­po­zna­wa­nia z te­re­nem, od­naj­dy­wa­nia i ucze­nia się na pa­mięć taj­nych szla­ków i ście­żek. Ale ci, któ­rzy wró­ci­li... plot­ki o tym, co zna­leź­li... o lu­dziach Sa­eno­ha, któ­rych ktoś ukrzy­żo­wał, przy­bi­ja­jąc do ścian ja­ski­ni że­la­zny­mi huf­na­la­mi, wbi­ty­mi z ta­ką si­łą, że nie da­ło się ich wy­jąć ze ska­ły.

Czter­na­stu ban­dy­tów. Po­dob­no nie by­ło śla­dów wal­ki. Po­dob­no dwóch jesz­cze ży­ło. Po­dob­no tro­pi­cie­le stra­ci­li ślad za­bój­ców po kil­ku­dzie­się­ciu kro­kach, a woj­sko­wy cza­ro­dziej nie po­tra­fił nic od­czy­tać.

Plot­ki i mro­żą­ce krew w ży­łach opo­wie­ści – tyl­ko ty­le zo­sta­ło, bo obie kom­pa­nie bio­rą­ce udział w tej ak­cji na­tych­miast wy­sła­no na po­łu­dnie gór, do naj­bar­dziej od­da­lo­nej od zam­ku wa­row­ni. I po­dwo­jo­no licz­bę pa­tro­li w oko­li­cy.

Ale to nie po­mo­gło. W cią­gu na­stęp­nych dwóch mie­się­cy zni­kło pięć od­dzia­łów Gór­skiej Stra­ży, ko­lej­nych pięć ostat­nio. To nie by­ły du­że od­dzia­ły, naj­wy­żej kil­ku­na­sto­oso­bo­we, wy­sła­ne w ce­lu spraw­dza­nia sta­nu gór­skich szla­ków i kon­tak­to­wa­nia się z od­le­glej­szy­mi pla­ców­ka­mi, ale w ża­den spo­sób nie da­ło się wy­ja­śnić ich znik­nię­cia oraz fak­tu, że na ra­zie nie od­na­le­zio­no żad­ne­go cia­ła, choć wszy­scy spo­dzie­wa­li się, że wio­sen­ne roz­to­py wy­ja­śnią za­gad­kę.

Puł­ki Pierw­szy, Dzie­wią­ty i Dwu­dzie­sty Szó­sty Gór­skiej Stra­ży two­rzy­ły tak zwa­ny Re­gi­ment Wschod­ni, od lat ofi­cjal­nie na­zy­wa­ny Bę­kar­ta­mi Czar­ne­go, i w prze­ci­wień­stwie do po­zo­sta­łych puł­ków Stra­ży mia­ły nie­co in­ne me­to­dy dzia­ła­nia. Ole­ka­dy by­ły dłu­gie, lecz sto­sun­ko­wo wą­skie, na ma­pach wy­glą­da­ły jak za­ciek na ścia­nie al­bo sta­lak­tyt zwi­sa­ją­cy ze skle­pie­nia. Nie da­ło się ich kon­tro­lo­wać tak, jak oko­lic Be­len­den – gdzie funk­cjo­no­wał je­den pułk, jed­na głów­na sie­dzi­ba i pa­tro­le roz­sy­ła­ne z niej we wszyst­kie stro­ny.

Twier­dza Keh­lo­ren znaj­do­wa­ła się nie­mal w po­ło­wie gór, a że­by mieć pie­czę nad ich pół­noc­nym i po­łu­dnio­wym krań­cem, do­wódz­two utrzy­my­wa­ło w tam­tych oko­li­cach sil­ne wa­row­ne obo­zy. Zi­mą mię­dzy ni­mi a głów­ną sie­dzi­bą re­gi­men­tu krą­ży­ły pa­tro­le Stra­ży, któ­re naj­czę­ściej ko­rzy­sta­ły z psich za­przę­gów. Prze­no­szo­no roz­ka­zy, wie­ści, le­ki, trans­por­to­wa­no ran­nych i cho­rych, któ­rych nie da­ło się wy­le­czyć na miej­scu. Ka­wer Mo­nel, do­wód­ca re­gi­men­tu, uwa­żał, że ta­ka ak­tyw­ność na­wet w cza­sie naj­sroż­szej zi­my utrzy­mu­je lu­dzi i zwie­rzę­ta w do­brej for­mie i da­je świa­dec­two, że Gór­ska Straż czu­wa.

Ostat­nie trzy mie­sią­ce – stra­ta po­nad stu lu­dzi i pra­wie dwu­stu psów – udo­wod­ni­ły, że w Ole­ka­dach po­ja­wi­ła się no­wa si­ła, z któ­rą na­le­ża­ło się li­czyć.

Po­tem na­de­szły wie­ści, szyb­ko po­twier­dzo­ne, że ktoś wy­mor­do­wał za­ło­gi kil­ku wież straż­ni­czych, któ­ry­mi miej­sco­wa szlach­ta tak chęt­nie ozda­bia­ła gra­ni­ce swo­ich po­sia­dło­ści. Ob­sa­dę po­ste­run­ków znaj­do­wa­no w więk­szo­ści mar­twą, a tych, któ­rzy prze­ży­li, zo­sta­li strasz­li­wie oka­le­cze­ni i za­wsze pró­bo­wa­li póź­niej po­peł­nić sa­mo­bój­stwo. Po­ja­wi­ły się też plot­ki, że w nie­któ­rych wio­skach i osa­dach zgi­nę­ły ca­łe ro­dzi­ny.

Znik­nię­cia i mor­dy, mor­dy i znik­nię­cia. Nikt nie miał wąt­pli­wo­ści, że obie te spra­wy łą­czą się, że stoi za ni­mi ta sa­ma si­ła, i to nie by­le ja­ka, bo że­by wy­pro­wa­dzić w po­le tro­pi­cie­li Gór­skiej Stra­ży, ich psy i woj­sko­wych cza­ro­dzie­jów, trze­ba by­ło spo­rych umie­jęt­no­ści. Na­wet miej­sco­we Szczu­ry roz­kła­da­ły rę­ce, choć – jak za­raz po przy­by­ciu na miej­sce wy­ja­śnił Ken­ne­tho­wi je­den z wyż­szych ran­gą ofi­ce­rów – Wy­wiad We­wnętrz­ny miał tu za­wsze ma­ło lu­dzi. Oko­licz­ną szlach­tę uwa­ża­no za tak wier­ną Ce­sa­rzo­wi, że Szczu­rza No­ra nie wi­dzia­ła po­wo­du, by utrzy­my­wać w Ole­ka­dach więk­szy gar­ni­zon. Wszy­scy za­tem by­li ska­za­ni na plot­ki, po­dej­rze­nia i in­sy­nu­acje. A te za­mie­nia­ły ca­łą oko­li­cę w sto­do­łę wy­peł­nio­ną po dach sia­nem, cze­ka­ją­cą na dziec­ko z krze­si­wem.

Szczy­ty na wschod­nim krań­cu do­li­ny za­ró­żo­wi­ły się, a nie­bo przy­bra­ło ko­lor sta­li z błę­kit­nym po­ły­skiem, znak, że cze­ka ich ko­lej­ny pięk­ny dzień. Ken­neth po­ru­szył się lek­ko, od­po­wie­dział na sy­gnał swo­ich lu­dzi, roz­luź­nił. Wy­glą­da­ło na to, że znów nic się nie wy­da­rzy. Sam nie wie­dział, czy cie­szy go to, czy mar­twi. Mi­mo iż mie­li już oka­zję ba­dać śla­dy na­past­ni­ków, na­wet Wilk nie zdo­łał wie­le z nich wy­czy­tać. A cze­ka­nie na wal­kę z czymś, cze­go się nie zna, jest jed­ną z naj­gor­szych rze­czy dla żoł­nie­rza. To dla­te­go, gdy mie­siąc te­mu do­stał roz­kaz, by opu­ścić twier­dzę i za­kwa­te­ro­wać kom­pa­nię w tych opusz­czo­nych sza­ła­sach, przy­jął go nie­mal z ulgą. Miej­sce by­ło kiep­skie, ale le­piej, że Szó­sta bę­dzie dzia­łać, że spró­bu­je prze­jąć ini­cja­ty­wę, choć­by tyl­ko za­sta­wia­jąc pu­łap­kę z so­bą w ro­li przy­nę­ty, niż gdy­by mia­ła tkwić w twier­dzy i od­li­czać czas do znik­nię­cia ko­lej­ne­go pa­tro­lu.

Le­żą­cy u stóp po­rucz­ni­ka pies za­strzygł usza­mi i ob­na­żył zę­by, nie wy­da­jąc jed­nak naj­mniej­sze­go dźwię­ku. Zza naj­bliż­sze­go krzacz­ka wy­biegł za­jąc, za­trzy­mał się, sta­nął słup­ka, ro­zej­rzał. Ken­neth uśmiech­nął się pod no­sem. Je­śli na­wet za­ją­ce nas nie wy­czu­wa­ją, po­my­ślał, to zna­czy, że nas tu nie ma. Że je­ste­śmy czę­ścią tej po­la­ny, tak jak zie­mia, krza­ki i stru­myk. I że je­ste­śmy cho­ler­ną Gór­ską Stra­żą i żad­ne krop­ki na ma­pie te­go nie zmie­nią.

Krop­ki na ma­pie. To był głów­ny po­wód, dla któ­re­go kil­ku­set żoł­nie­rzy od mie­sią­ca zaj­mo­wa­ło po­zy­cje wo­kół twier­dzy. Przy każ­dej krop­ce – ozna­cza­ją­cej wy­mor­do­wa­ną za­ło­gę wie­ży, ro­dzi­nę gó­ra­li czy za­gi­nio­ny pa­trol – znaj­do­wa­ła się da­ta. Trzy mie­sią­ce te­mu; dwa; pół­to­ra; mie­siąc. Im bli­żej Keh­lo­re­nu po­sta­wio­no krop­kę, tym da­ta by­ła śwież­sza, a kro­pek wię­cej. Ostat­nia, sprzed kil­ku dni, znaj­do­wa­ła się le­d­wo pięć mil od zam­ku. To by­ła wie­ża straż­ni­cza, pię­ciu lu­dzi uto­pio­nych w becz­kach i szó­sty z wy­łu­pio­ny­mi ocza­mi i ob­cię­tym ję­zy­kiem. Pięć mil! Go­dzi­na szyb­kie­go mar­szu, pół go­dzi­ny truch­tu. Pod sa­mym no­sem Czar­ne­go Ka­pi­ta­na.

Ka­wer Mo­nel pra­wie do­stał sza­łu, gdy się o tym do­wie­dział, i na li­tość Pa­ni, Ken­neth wca­le mu się nie dzi­wił. To wy­glą­da­ło pra­wie jak pro­wo­ka­cja, przty­czek w nos, tym bar­dziej że te­go, któ­ry prze­żył, od­pro­wa­dzo­no pod wie­żę i uwol­nio­no. I rzecz ja­sna na­past­ni­cy nie zo­sta­wi­li żad­nych śla­dów. Po­rucz­nik do tej po­ry pa­mię­tał mi­nę Wil­ka. Ca­we Kaln miał świa­do­mość swo­ich ogra­ni­czeń i przyj­mo­wał do wia­do­mo­ści, że mo­że zgu­bić trop, ale za­wsze ist­nia­ły ku te­mu kon­kret­ne po­wo­dy. A to był już trze­ci raz, gdy ślad roz­pły­wał się w po­wie­trzu, więc naj­lep­szy tro­pi­ciel kom­pa­nii za­czy­nał cho­dzić sfru­stro­wa­ny.

Oczy­wi­ście ist­nia­ło pro­ste i lo­gicz­ne wy­ja­śnie­nie. Je­śli bez śla­du gi­nie mniej wię­cej kom­pa­nia Stra­ży, je­śli od­na­le­zio­ne ofia­ry nie sta­wia­ły opo­ru, a na­past­ni­ków nie da­ło się wy­tro­pić, to wszyst­ko wska­zy­wa­ło na uży­wa­nie ma­gii. A okru­cień­stwo mor­dów su­ge­ro­wa­ło ko­goś opę­ta­ne­go przez Moc.

Szó­sta Kom­pa­nia mia­ła już do czy­nie­nia z sza­lo­ny­mi cza­row­ni­ka­mi, lecz to, co te­raz się dzia­ło, wy­da­wa­ło się zbyt... wy­ra­cho­wa­ne. Na­wet te krop­ki na ma­pie, gdy­by je po­łą­czyć we­dług dat, utwo­rzy­ły­by coś w ro­dza­ju spi­ra­li. A w jej cen­trum znaj­do­wał się za­mek Keh­lo­ren.

Bar­dziej oczy­wi­ste­go rzu­ce­nia wy­zwa­nia Gór­skiej Stra­ży nie moż­na by­ło so­bie wy­obra­zić.

Sza­rak stał i roz­glą­dał się oczy­ma jak czar­ne, szkla­ne pa­cior­ki, po czym opadł na czte­ry ła­py i po­ki­cał da­lej. Tak, Szó­sta by­ła na­praw­dę do­bra w przy­go­to­wy­wa­niu za­sa­dzek.

I o to wła­śnie za­py­tał Ken­ne­tha Ka­wer Mo­nel, gdy mie­siąc te­mu szu­kał od­dzia­łów, któ­re mia­ły­by oto­czyć twier­dzę do­dat­ko­wym kor­do­nem ochron­nym – czy da­cie so­bie ra­dę na ze­wnątrz? Spi­ra­la jesz­cze się nie wy­ło­ni­ła z kro­pek na ma­pie, lecz do­wód­ca Re­gi­men­tu Wschod­nie­go za­pew­ne już czuł, co się świę­ci. Po­za tym ist­nia­ła sta­ra woj­sko­wa za­sa­da, że je­śli nie wia­do­mo, co się dzie­je, trze­ba zna­leźć lu­dziom co­kol­wiek do ro­bo­ty, więc kil­ka kom­pa­nii szyb­ko wy­lą­do­wa­ło w pry­mi­tyw­nych obo­zo­wi­skach roz­rzu­co­nych na krań­cach do­li­ny, z bli­żej nie­okre­ślo­nym za­da­niem, by „mieć wszyst­ko na oku”.

Ten sta­ry żoł­nier­ski żar­cik, mó­wią­cy, że jak nie wia­do­mo, co ro­bić, to się ba­wi­my w „ma­nie wszyst­kie­go na oku”, śmie­szył chy­ba tyl­ko tych, któ­rzy przez mie­siąc nie mu­sie­li no­co­wać w pa­ster­skich sza­ła­sach, trzy­ma­jąc po­dwój­ne war­ty i ro­biąc z sie­bie przy­nę­tę. Ken­neth sam nie wie­dział, czy li­czy na to, że ta­jem­ni­czy za­bój­cy ośmie­lą się za­ata­ko­wać je­go kom­pa­nię i straż­ni­cy bę­dą wresz­cie mo­gli spoj­rzeć im w oczy, czy też ma na­dzie­ję, że ko­lej­na noc upły­nie spo­koj­nie. Mor­der­cy ni­g­dy nie ude­rzy­li na od­dział więk­szy niż tu­zin żoł­nie­rzy, ni­g­dy nie za­ata­ko­wa­li wie­ży z peł­ną ob­sa­dą ani sil­nie chro­nio­nej ka­ra­wa­ny ku­piec­kiej. Ale, jak nie­raz po­wta­rzał Ve­ler­gorf, ni­g­dy trwa tyl­ko do pierw­sze­go ra­zu.

Z tym że ten pierw­szy raz, na któ­ry cze­ka­li ko­lej­ną noc, chy­ba nie wy­da­rzy się dziś.

Świ­ta­ło. Nad do­li­ną po­niósł się głę­bo­ki, dźwięcz­ny głos ro­gu. Po chwi­li od­po­wie­dzia­ły mu ko­lej­ne. Gosz­czą­cy w Ole­ka­dach Ver­dan­no wi­ta­li słoń­ce na swój spo­sób.

Po­rucz­nik nie obej­rzał się w stro­nę, skąd do­biegł dźwięk. Już to wi­dział, ruch przy­po­mi­na­ją­cy bu­dzą­ce się mro­wi­sko. Dzie­siąt­ki ty­się­cy lu­dzi i zwie­rząt, kar­ne czwo­ro­bo­ki obo­zów, ze ścia­na­mi głę­bo­ki­mi na kil­ka rzę­dów po­jaz­dów, ol­brzy­mie ta­bu­ny ko­ni wy­peł­nia­ją­ce śro­dek do­li­ny. A to prze­cież nie wszy­scy, po­noć mia­ło do nich do­je­chać jesz­cze kil­ka ty­się­cy wo­zów.

Od ja­kie­goś cza­su na­wie­dza­ła po­rucz­ni­ka myśl, że Czar­ny ka­zał oto­czyć do­li­nę kor­do­nem do­dat­ko­wych po­ste­run­ków tak­że po to, by chro­nić swo­ich go­ści. Gdy­by do­szło do mor­du na Wo­za­kach... Ken­neth obej­rzał już so­bie ich z bli­ska. Nie wy­glą­da­li na spo­koj­nych i mi­łu­ją­cych po­kój pa­ste­rzy, jak to opi­sa­no w ce­sar­skim roz­ka­zie. Nie z ty­mi swo­imi no­ża­mi no­szo­ny­mi na ple­cach, z wo­za­mi o bur­tach jak zam­ko­we mu­ry i ca­łą tą bro­nią, któ­rą za­wsze trzy­ma­li pod rę­ką i na wi­do­ku. Po­środ­ku do­li­ny zdą­ży­li już wy­dep­tać kil­ka okrą­głych pla­ców ćwi­czeb­nych, po któ­rych dzień i noc pę­dzi­ły ry­dwa­ny, sza­la­ła ukry­ta z cięż­ki­mi tar­cza­mi pie­cho­ta, a uda­ją­ce lu­dzi be­le sło­my je­ży­ły się set­ka­mi strzał. I wszy­scy ci ciem­no­wło­si, śnia­dzi przy­by­sze z le­d­wo skry­wa­ną nie­cier­pli­wo­ścią po­pa­try­wa­li na wschód. Plot­ki mó­wi­ły, że jed­na z kom­pa­nii Bę­kar­tów zna­la­zła szlak, któ­rym moż­na się do­stać na Wy­ży­nę Ly­the­rań­ską wo­zem.

Naj­wy­raź­niej sza­leń­stwo w tych gó­rach by­ło czymś nor­mal­nym.

Ken­neth uniósł pra­wą dłoń i dał sy­gnał. Je­den z żoł­nie­rzy wstał, otrze­pał płaszcz z ma­sko­wa­nia i prze­cią­gnął się de­mon­stra­cyj­nie. Ten po dru­giej stro­nie sza­ła­sów ro­bił w tej chwi­li to sa­mo. Po­rucz­nik i ostat­ni z war­tow­ni­ków ani drgnę­li. Opra­co­wa­li tę tak­ty­kę dwa la­ta te­mu, po schwy­ta­niu ban­dy Ben­ca We­nha, by­łe­go żoł­nie­rza i straż­ni­ka ka­ra­wa­no­we­go, do­świad­czo­ne­go, od­waż­ne­go i za­dzior­ne­go. Znał pół­noc­ne re­jo­ny No­we­go Re­wen­dath jak wła­sną kie­szeń i przez wie­le mie­się­cy wo­dził Gór­ską Straż za nos, a Szó­sty Pułk miał za ma­ło lu­dzi, że­by urzą­dzić na nie­go praw­dzi­wą ob­ła­wę, więc trzy­dzie­stu wy­rzut­ków, któ­rych Benc był hersz­tem, nie raz i nie dwa wy­my­ka­ło się z za­sa­dzek. Je­go ban­da naj­czę­ściej sto­so­wa­ła li­nię jaw­nych i ukry­tych war­tow­ni­ków, dwóch czy trzech sta­ło na wi­do­ku i okrzy­ki­wa­ło się przez noc, a ko­lej­nych dwóch lub trzech ma­sko­wa­ło się i trzy­ma­ło straż w mil­cze­niu. Je­śli ko­muś uda­ło­by się po­dejść nie­spo­dzie­wa­nie i za­ata­ko­wać pierw­szych, ci dru­dzy mie­li dość cza­su, by wsz­cząć alarm.

W trak­cie pierw­sze­go star­cia kom­pa­nia do­sta­ła po no­sie: le­d­wo zdję­li war­tow­ni­ków, roz­le­gły się prze­ni­kli­we gwiz­dy i za­miast ude­rzyć na śpią­cych zbó­jów, Szóst­ki tra­fi­ły na mur włócz­ni i to­po­rów. Od­sko­czy­li wte­dy, po­zy­cja lu­dzi Ben­ca nie nada­wa­ła się do fron­tal­ne­go ata­ku, a Ken­neth miał ze so­bą tyl­ko dwie dzie­siąt­ki. Mie­siąc póź­niej, już w peł­nym skła­dzie, wy­tro­pi­li ich w jed­nej z ja­skiń Wy­so­kich Hal. I cze­ka­li do bla­de­go świ­tu, gdy do trzech war­tow­ni­ków sto­ją­cych przed kry­jów­ką ban­dy do­łą­czy­ło dwóch ko­lej­nych, spryt­nie ukry­tych wśród po­bli­skich skał.

Zdję­li wszyst­kich sal­wą z kusz i ude­rzy­li na resz­tę, nim oprzy­tom­nia­ła.

Od tam­te­go cza­su kom­pa­nia mia­ła że­la­zną za­sa­dę, że ni­g­dy, prze­nig­dy wszy­scy war­tow­ni­cy nie ujaw­nia­ją swo­ich po­zy­cji, do­pó­ki ca­ły od­dział nie bę­dzie na no­gach.

Za­wsze war­to uczyć się na cu­dzych błę­dach.

Dwóch żoł­nie­rzy za­czę­ło cho­dzić mię­dzy sza­ła­sa­mi, ło­mo­cząc w ścia­ny. Za­czy­nał się ko­lej­ny dzień.

***

Sie­dzi­ba do­wód­cy re­gi­men­tu znaj­do­wa­ła się oczy­wi­ście w zam­ku, choć to, że Ka­wer Mo­nel wy­brał so­bie kom­na­tę nie­mal na szczy­cie naj­wyż­szej wie­ży, za­kra­wa­ło na kiep­ski żart. Sto dwa­dzie­ścia scho­dów po­wo­do­wa­ło, że czło­wiek do­cie­rał do ge­ne­ra­ła za­sa­pa­ny i spo­co­ny, a sto­jąc przed nim, mógł tyl­ko wy­słu­chać roz­ka­zów i wy­dy­szeć „tak jest”.

I być mo­że wła­śnie o to cho­dzi­ło.

Ken­neth na­uczył się nie spie­szyć w dro­dze na gó­rę. Oczy­wi­ście to, że ka­że cze­kać Czar­ne­mu Ka­pi­ta­no­wi tro­chę dłu­żej niż po­zo­sta­li młod­si ofi­ce­ro­wie, z pew­no­ścią zo­sta­ło za­uwa­żo­ne, ale ge­ne­rał ni­g­dy nie dał po so­bie po­znać, że ta­ka po­sta­wa mu się nie po­do­ba. W ogó­le, jak po­rucz­nik zdą­żył się prze­ko­nać, mi­mo wy­bu­cho­we­go cha­rak­te­ru do­wód­ca Gór­skiej Stra­ży w Ole­ka­dach w spra­wach pod­le­głych mu od­dzia­łów za­wsze był kon­kret­ny i za­sad­ni­czy.

Mi­mo wszyst­ko Ken­neth do­tarł na szczyt wie­ży lek­ko zdy­sza­ny. Wziął głę­bo­ki od­dech i za­pu­kał.

— Wejść!

Kom­na­ta by­ła kwa­dra­to­wa, z oknem po­środ­ku każ­dej ścia­ny. Wą­skie okna przy­po­mi­na­ły ra­czej strzel­ni­ce niż otwo­ry wpusz­cza­ją­ce świa­tło, ścia­ny stra­szy­ły by­le jak ob­ro­bio­ny­mi ka­mie­nia­mi, któ­re ide­al­nie pa­so­wa­ły do po­czer­nia­łych ze sta­ro­ści de­sek pod­ło­gi. Je­dy­ne wy­po­sa­że­nie sta­no­wi­ło pro­ste łóż­ko, kil­ka szaf, stół i krze­sło. I że­la­zny kosz, sto­ją­cy na że­la­znej pły­cie i ża­rzą­cy się wę­gla­mi, choć aby po­rząd­nie ogrzać po­miesz­cze­nie, po­trze­ba by ko­min­ka sze­ro­kie­go na dzie­sięć stóp. Chłód i wil­goć wręcz pro­mie­nio­wa­ły z mu­rów. Przy tym wnę­trzu na­wet sza­ła­sy nad stru­mie­niem wy­da­wa­ły się przy­tul­ne. Co­kol­wiek mó­wić, Ka­wer Mo­nel nie wy­ma­gał od swo­ich lu­dzi wię­cej niż od sie­bie.

— Jest pan, po­rucz­ni­ku.

Ge­ne­rał uniósł gło­wę znad roz­ło­żo­nych na sto­le pa­pie­rów i ob­rzu­cił go uważ­nym spoj­rze­niem. Ken­neth zdą­żył się przy­zwy­cza­ić do tych spoj­rzeń, któ­re wy­glą­da­ły, jak­by za­raz za ni­mi mia­ła po­le­cieć wią­zan­ka na te­mat dłu­go­ści wło­sów, nie­chluj­nej bro­dy, nie­do­sta­tecz­ne­go wy­po­le­ro­wa­nia pan­ce­rza i bu­tów, czy­li wszyst­kich tych rze­czy, o któ­re upier­dli­wy ofi­cer mógł ochrza­nić młod­sze­go stop­niem. Czar­ny Ka­pi­tan miał róż­ne nie­przy­jem­ne na­wy­ki, ale upier­dli­wy nie był.

— Jak mi­nę­ła ko­lej­na noc?

— Spo­koj­nie, pa­nie ge­ne­ra­le.

— Wi­dzę. — Pa­pie­ry zo­sta­ły od­su­nię­te w róg sto­łu, Ka­wer Mo­nel oparł bro­dę na dło­niach i uśmiech­nął się lek­ko, co wy­glą­da­ło, jak­by bo­lał go ząb. — Wie pan, po­rucz­ni­ku, że w grun­cie rze­czy nie jest pan naj­lep­szym do­wód­cą.

Ken­neth spoj­rzał na ścia­nę za je­go ple­ca­mi, przy­brał obo­jęt­ną mi­nę.

— Oba­wiam się, że nie ro­zu­miem, pa­nie ge­ne­ra­le.

— Wy­da­łem roz­kaz, by pięć kom­pa­nii za­ję­ło sta­no­wi­ska wo­kół do­li­ny i mia­ło oko na wszyst­ko. — Uśmiech po­sze­rzył się. — Gdy by­łem po­rucz­ni­kiem, też tak to na­zy­wa­li­śmy. Ale do rze­czy. Czte­ry z tych kom­pa­nii oko­pa­ły się w miej­scach, gdzie ka­za­łem im się za­trzy­mać. Oto­czy­ły się kor­do­nem war­tow­ni­ków i psów, pa­lą ogni­ska, wy­wrza­sku­ją ha­sła i od­ze­wy dzie­sięć ra­zy na go­dzi­nę i to tak, że aż tu je sły­szę. Pią­ta na­to­miast wy­da­je się ca­łe no­ce spę­dzać na za­słu­żo­nym od­po­czyn­ku, ci­cho i spo­koj­nie. Po­tra­fi pan to wy­ja­śnić?

— Nasz obóz jest rów­nie do­brze strze­żo­ny, jak po­zo­sta­łe.

— Wiem o tym, pa­nie po­rucz­ni­ku. Gdy­by by­ło ina­czej, twoi lu­dzie ro­bi­li­by wła­śnie sto okrą­żeń wo­kół zam­ku w peł­nym rynsz­tun­ku, a ty sie­dział­byś w lo­chu. — Ge­ne­rał wy­pro­sto­wał się i strzep­nął ja­kiś pa­proch z bla­tu. — Wy­sła­łem kil­ku za­ufa­nych zwia­dow­ców, by was spraw­dzi­li. Niech pan nie ro­bi ta­kiej mi­ny, po­rucz­ni­ku, nie mie­li­ście szans ich do­strzec, to nasz te­ren. Są­dzę, że w No­wym Re­wen­dath wy mo­gli­by­ście tak po­dejść mo­ich chłop­ców, ale tu­taj to my zna­my wszyst­kie ścież­ki i krzacz­ki. W każ­dym ra­zie by­li peł­ni po­dzi­wu. In­ne kom­pa­nie od­stra­sza­ją nie­bez­pie­czeń­stwo, wy je wa­bi­cie. Co by­ście zro­bi­li, gdy­by ci za­bój­cy zła­pa­li przy­nę­tę?

— Za­bi­li­by­śmy ich.

Ken­neth wciąż ga­pił się w ścia­nę, ale czuł, jak spoj­rze­nie do­wód­cy błą­dzi po je­go twa­rzy.

— Tak. Szyb­ka i zde­cy­do­wa­na od­po­wiedź, god­na ofi­ce­ra Stra­ży.

Ka­wer Mo­nel wstał i pod­szedł do znaj­du­ją­ce­go się za sto­łem okna. Od­wró­cił się i przy­siadł na wą­skim pa­ra­pe­cie.

— Wła­ści­wie po­wi­nie­nem pa­na po­chwa­lić, gdy­by nie to, że ma pan pod­krą­żo­ne oczy i spra­wia wra­że­nie po­twor­nie zmę­czo­ne­go. A prze­mę­czo­ny ofi­cer nie jest w sta­nie do­wo­dzić w cza­sie wal­ki. Nie po­tra­fi szyb­ko my­śleć ani de­cy­do­wać. To źle. Wi­dy­wa­łem już od­dzia­ły, któ­re nie­prze­my­śla­ny lub za póź­no wy­da­ny roz­kaz po­sy­łał na rzeź.

Po­rucz­nik ode­rwał wzrok od ścia­ny i po­pa­trzył na Czar­ne­go Ka­pi­ta­na, któ­ry miał ta­ką mi­nę, jak­by wła­śnie ro­bił ko­muś żart. Nie pa­trzył w oczy Ken­ne­tha, co by­ło tym bar­dziej de­ner­wu­ją­ce. Gdy ktoś ta­ki jak Ka­wer Mo­nel nie pa­trzy ci w oczy, to zna­czy, że jest źle.

— Trzy­ma­nie war­ty wraz ze swo­imi ludź­mi czy cho­dze­nie w szpi­cy na pa­tro­lu jest do­bre w spo­koj­nych i cy­wi­li­zo­wa­nych pro­win­cjach, ja­kie ma­cie na za­cho­dzie. Ale nie tu i nie te­raz. Zbyt bra­ku­je mi do­brych ofi­ce­rów.

Po­rucz­nik rze­czy­wi­ście mu­siał być zmę­czo­ny, do­pie­ro po chwi­li bo­wiem je­go nie­po­kój wzrósł. Ve­ler­gorf wspo­mi­nał Mo­ne­la ja­ko zim­no­krwi­ste­go, twar­de­go jak krze­mień su­kin­sy­na, któ­ry gdy wszyst­ko by­ło w po­rząd­ku, wrzesz­czał na swo­ich lu­dzi, wy­zy­wał i klął. Na­to­miast kie­dy za­czy­nał chwa­lić, wszy­scy cho­dzi­li na pa­lusz­kach, jak­by ktoś wło­żył im w por­t­ki gniaz­do os. A on, Ken­neth-lyw-Da­ra­wyt, chy­ba wła­śnie usły­szał coś w ro­dza­ju kom­ple­men­tu. Naj­wy­raź­niej Czar­ny Ka­pi­tan za­mie­rzał mu po­dać rę­kę, trzy­ma­jąc w dło­ni za­tru­tą igłę.

— Czy­ta­łem wła­śnie po raz ko­lej­ny ra­port puł­kow­ni­ka Ge­wan­ra na te­mat prze­bie­gu służ­by pa­na i pań­skiej kom­pa­nii. I gdy­bym nie sły­szał o puł­kow­ni­ku na­praw­dę do­brych rze­czy, za­czął­bym są­dzić, że mnie okła­mu­je. Wie pan dla­cze­go?

— Nie, pa­nie ge­ne­ra­le.

— Bo zgod­nie z tym ra­por­tem wy­słał mi swój naj­lep­szy od­dział.

Cho­le­ra, dru­gi kom­ple­ment.

— Na­dal nie ro­zu­miem, pa­nie ge­ne­ra­le. Szó­sty Pułk ma kil­ka in­nych, rów­nie za­słu­żo­nych kom­pa­nii, a my je­ste­śmy w nim naj­młod­szym od­dzia­łem.

— I naj­bar­dziej zna­nym. Przy­naj­mniej w oko­li­cach Be­len­den. Raj­dy na te­re­ny ahe­rów, zli­kwi­do­wa­nie gru­py prze­klę­tych cza­row­ni­ków, kil­ka roz­bi­tych du­żych band, schwy­ta­nie szpie­ga, od­na­le­zie­nie zi­mą za­gi­nio­ne­go hra­bie­go Hen­de­ra-sed-Fa­le­ra, i to pod­czas za­mie­ci, do­szczęt­ne znisz­cze­nie trzy­stu­oso­bo­wej ban­dy Na­we­ra Ta’Klaw, na­wet tu­taj o tym usły­sza­łem. Do te­go po­chwa­ły na pi­śmie dla więk­szo­ści żoł­nie­rzy, pra­wo no­sze­nia wła­sne­go zna­ku, i tak da­lej. W ra­por­cie wasz do­wód­ca opi­sy­wał kom­pa­nię, jak­by by­ła pan­ną na wy­da­niu. Ta­ką nie­zbyt uro­dzi­wą i z ma­łym po­sa­giem.

Ken­neth po­trze­bo­wał dłuż­szej chwi­li, by zro­zu­mieć alu­zję.

— Czy­li uwa­ża pan, pa­nie ge­ne­ra­le, że kła­mał?

— Ofi­cer Stra­ży in­ne­mu ofi­ce­ro­wi Stra­ży? — Uśmie­szek błą­dzą­cy na bla­dych war­gach do­wód­cy po­głę­bił się. — Ni­g­dy. Po­wiedz­my, że uwa­ża­łem, iż nie­co ko­lo­ry­zo­wał.

Wy­gląd ge­ne­ra­ła od­po­wia­dał po­wszech­nym wy­obra­że­niom o zim­no­krwi­stych su­kin­sy­nach wszel­kie­go au­to­ra­men­tu. Bla­da ce­ra, krót­ko ścię­te wło­sy, gład­ko ogo­lo­na twarz, ja­sno­nie­bie­skie, naj­czę­ściej zmru­żo­ne oczy. Dla­te­go gdy się uśmie­chał, czło­wiek miał wra­że­nie, że za­raz do­sta­nie no­żem w be­be­chy.

— Je­sie­nią wy­sła­łem pa­ru lu­dzi na za­chód, że­by o was po­py­ta­li i za­da­li kil­ka py­tań puł­kow­ni­ko­wi Ge­wan­ro­wi. Nic spe­cjal­ne­go, wę­dru­jąc wzdłuż gór, sta­ra­li się ze­brać in­for­ma­cje o więk­szo­ści kom­pa­nii, któ­re mi do­sła­no. W przy­pad­ku Szó­stej w za­sa­dzie po­twier­dzi­li wszyst­ko, co by­ło w ra­por­cie. Miej­sco­wi cią­gle was do­brze wspo­mi­na­ją.

Je­śli ten uśmiech miał być przy­ja­zny, to Ken­neth wo­lał nie wie­dzieć, jak wy­glą­da ta­ki zło­śli­wy.

— Puł­kow­nik po­sze­rzył nie­co opis, któ­ry za­warł w ofi­cjal­nym ra­por­cie. Po­dob­no star­li­ście się z bo­jo­wą dru­ży­ną Szczu­rzej No­ry.

— Przez po­mył­kę, pa­nie ge­ne­ra­le. Nie ujaw­ni­li się nam. A po­tem by­ła noc­na wal­ka...

— ... w któ­rej każ­dy, kto nie no­si płasz­cza, to wróg. Wiem. Ale to po ich stro­nie zo­sta­ło kil­ku za­bi­tych i ran­nych. I ktoś w No­rze po­sta­no­wił się na was ode­grać?

— Tak sły­sza­łem.

— Więc puł­kow­nik wy­słał was tu, że­by ochro­nić od­dział? Zna pan to po­wie­dzon­ko, ze stru­mie­nia do rze­ki? Miej­sco­we. Zresz­tą nie­waż­ne. — Mo­nel mach­nął rę­ką. — Ża­łu­ję, że wię­cej kom­pa­nii nie we­szło w dro­gę Szczu­rom.

— Nie ro­zu­miem — wy­rwa­ło się po­rucz­ni­ko­wi.

— Ze­szłe­go la­ta wzdłuż gór po­szedł roz­kaz, że dla wzmoc­nie­nia Re­gi­men­tu Wschod­nie­go każ­dy pułk ma wy­słać tu­taj jed­ną kom­pa­nię. Zresz­tą tak po­wsta­ła Szó­sta, nie­praw­daż? Ka­wa­łek pa­pie­ru, kil­ka dzie­sią­tek z róż­nych miejsc, mło­dy ofi­cer bez kon­kret­ne­go przy­dzia­łu, pie­cząt­ka i ma­my kom­pa­nię. Ja­kich lu­dzi pan do­stał?

— Naj­lep­szych.

O, te­raz wy­ja­śni­ło się, jak wy­glą­da zło­śli­wy uśmiech Czar­ne­go Ka­pi­ta­na. Ścia­ny kom­na­ty zda­wa­ły się po­kry­wać szro­nem.

— An­dan-key-Tref­fer – trzy­krot­nie mia­no­wa­ny do stop­nia dzie­sięt­ni­ka, dwa ra­zy zde­gra­do­wa­ny, w tym raz za ob­ra­zę ofi­ce­ra. Bergh Maws – po­dej­rze­nia o nad­uży­cia, czy­li kra­dzież za­pa­sów z kuch­ni woj­sko­wej. Ca­we Kaln – na­ga­na za lek­ce­wa­żą­cy sto­su­nek do prze­ło­żo­nych. Tenh-kea-Dyn­sah – po­dej­rze­nia o kon­tak­ty z lo­kal­ny­mi ban­da­mi. Ma­la­we Gryn­cel – na­ga­na za znisz­cze­nie mie­nia o znacz­nej war­to­ści... — Ge­ne­rał za­wie­sił głos. — Mam wy­mie­niać da­lej? Po­za tym na pal­cach obu rąk mo­gę po­li­czyć tych, któ­rzy ma­ją za so­bą wię­cej niż dzie­sięć lat służ­by. Do­stał pan kiep­ski ma­te­riał i prze­kuł go w świet­ny od­dział.

Jesz­cze je­den kom­ple­ment. Czar­ny Ka­pi­tan naj­wy­raź­niej za­mie­rzał wy­słać Szó­stą na sa­mo dno pie­kła.

An­dan rze­czy­wi­ście miał pa­skud­ny cha­rak­ter, ale je­go po­przed­ni do­wód­ca był po pro­stu upier­dli­wym gnoj­kiem, Bergh zbyt ko­chał psy, że­by po­zwo­lić im gło­do­wać, zwłasz­cza kie­dy kwa­ter­mistrz w je­go po­przed­nim puł­ku kan­to­wał na ich ra­cjach. Fakt, że kwa­ter­mistrz ten tra­fił po­tem do lo­chu, nie wpły­nął na wy­kre­śle­nie na­gan z kar­to­te­ki dzie­sięt­ni­ka. Tenh miał kil­ku ku­zy­nów, któ­rych in­ni ku­zy­ni po­dob­no gdzieś zbó­jo­wa­li. Nic nie­zwy­kłe­go, bo wła­ści­wie w ro­dzi­nie każ­de­go straż­ni­ka, gdy­by za­głę­bić się do­sta­tecz­nie w wię­zy po­kre­wień­stwa, był ktoś ta­ki, ale chło­pak miał też za dłu­gi ję­zyk i za bar­dzo się tym prze­chwa­lał. Ma­la­we wpadł po pi­ja­ku do stud­ni, a to, co tam zo­sta­wił, wy­ma­ga­ło jej do­kład­ne­go wy­czysz­cze­nia. I tak da­lej. Je­śli spoj­rzeć na każ­dy przy­pa­dek osob­no, je­go lu­dzie nie wy­pa­da­li go­rzej niż in­ni straż­ni­cy. Lecz je­śli ze­brać je do ku­py, to Czer­wo­ne Szóst­ki mia­ły naj­wyż­szą śred­nią wy­kro­czeń i na­gan w za­chod­niej czę­ści An­sar Kir­reh.

Ge­ne­rał pa­trzył na nie­go i już się nie uśmie­chał.

— Do­stał pan, po­rucz­ni­ku, od­pad­ki z in­nych kom­pa­nii. Naj­gor­sze, naj­bar­dziej krnąbr­ne dzie­siąt­ki. A te­raz, jak pan są­dzi, ja­ki ma­te­riał do­sta­łem ja?

Ken­neth prze­niósł spoj­rze­nie na ścia­nę.

— Nie wiem, pa­nie ge­ne­ra­le.

— Do­bry. — Nie mu­siał pa­trzeć, by wie­dzieć, że Ka­wer Mo­nel znów uśmie­cha się zło­śli­wie. — Szcze­rze mó­wiąc, lep­szy, niż my­śla­łem. Z dwu­dzie­stu trzech puł­ków Gór­skiej Stra­ży wy­sła­no do mnie dwa­dzie­ścia trzy kom­pa­nie. W więk­szo­ści w nie­peł­nym skła­dzie, więc za­miast po­nad dwóch ty­się­cy lu­dzi, do­sta­łem ich ty­siąc pię­ciu­set. Ale jak na Straż, to i tak spo­ra si­ła. Tyl­ko że – tak jak w przy­pad­ku Szó­stej Kom­pa­nii – do­wód­cy od­dzia­łów, któ­rym na­ka­za­no się po­dzie­lić ludź­mi, wy­bie­ra­li tych naj­mniej war­to­ścio­wych. Krnąbr­nych, mniej roz­gar­nię­tych, świe­żo za­cią­gnię­tych i tak da­lej. Ósmy pułk przy­słał mi kom­pa­nię skła­da­ją­cą się z sa­mych re­kru­tów, osiem­dzie­się­ciu trzech mło­ko­sów, któ­rzy nor­mal­nie po­win­ni przy­naj­mniej jesz­cze rok al­bo dwa ćwi­czyć szer­mier­kę i strze­la­nie, za­nim po­zwo­lił­bym im wy­cho­dzić na pa­tro­le. Do­wód­ca Ósme­go po pro­stu ze­brał wszyst­kich go­ło­wą­sów z puł­ku, utwo­rzył z nich kom­pa­nię i wy­słał na wschód. Po­roz­ma­wiam z nim o tym przy naj­bliż­szej oka­zji.

Po­rucz­nik usły­szał sze­lest pa­pie­rów.

— Mi­mo wszyst­ko w ta­kiej ma­sie lu­dzi zna­la­zło się kil­ku, z któ­ry­mi na­wet ja nie za bar­dzo wiem, co zro­bić — w gło­sie Czar­ne­go Ka­pi­ta­na nie moż­na by­ło usły­szeć ni­cze­go po­za praw­dzi­wym za­kło­po­ta­niem. — To zna­czy, po­rucz­ni­ku lyw-Da­ra­wyt, gdy­bym miał wię­cej cza­su, mo­je Bę­kar­ty zmie­ni­ły­by ich w żoł­nie­rzy naj­wyż­szej pró­by, ale te­raz, gdy w gó­rach gi­ną lu­dzie, a na do­da­tek ma­my na gło­wie go­ści... Pro­szę mi po­wie­dzieć, dla­cze­go peł­ni pan war­ty z wła­sną kom­pa­nią? — rzu­cił znie­nac­ka.

Pro­szę. W ich roz­mo­wie po raz pierw­szy pa­dło „pro­szę”. Po raz pierw­szy, od­kąd Ken­neth tra­fił pod do­wódz­two Czar­ne­go. Naj­pierw se­ria kom­ple­men­tów, a te­raz „pro­szę”. Już nie ży­je­my, prze­mknę­ło mu przez gło­wę.

— Jest nas tyl­ko czter­dzie­stu — od­po­wie­dział, ostroż­nie do­bie­ra­jąc sło­wa, lecz po czę­ści zgod­nie z praw­dą. — Gdy każ­dy czło­wiek się li­czy, do­wód­ca nie mo­że zaj­mo­wać uprzy­wi­le­jo­wa­nej po­zy­cji.

— Po­za tym do­wód­ca nie za­sy­pia, za­nim je­go żoł­nie­rze nie znaj­dą noc­le­gu, pierw­szy wsta­je, ostat­ni idzie spać, nie je, do­pó­ki je­go lu­dzie są głod­ni, i tak da­lej. Znam te za­sa­dy, po­rucz­ni­ku. Nie są uję­te w re­gu­la­mi­nie ar­mii, ale ża­den ofi­cer Stra­ży nie mo­że ich lek­ce­wa­żyć, je­śli chce wyjść ze swo­imi ludź­mi w te­ren i wró­cić. — Pa­pie­ry za­sze­le­ści­ły po­now­nie. — Pan jed­nak po­sze­rzył te zwy­cza­je, trzy­ma war­tę, cho­dzi na szpi­cy, wy­ry­wa się na­przód wte­dy, gdy po­wi­nien zo­stać z ty­łu. Od­kąd ob­jął pan do­wódz­two, Szó­sta stra­ci­ła tyl­ko kil­ku lu­dzi i mam wra­że­nie, że sta­ra się pan utrzy­mać ten stan za wszel­ką ce­nę. Na­wet ry­zy­ku­jąc wła­sne ży­cie wte­dy, gdy po­wi­nien ry­zy­ko­wać ży­cie żoł­nie­rzy. Mam ra­cję?

Szcze­rze mó­wiąc, Ken­neth ni­g­dy nie my­ślał o tym w ten spo­sób. Wy­cho­dził na szpi­cę, szedł w nie­bez­piecz­ne miej­sca, sta­wał w pierw­szej li­nii, bo po pro­stu nie przy­szło mu do gło­wy, że moż­na ina­czej. Uwa­żał się za straż­ni­ka i ty­le.

— Nie sły­szę od­po­wie­dzi.

Po­rucz­nik spoj­rzał wresz­cie na do­wód­cę, w ostat­niej chwi­li po­wstrzy­mu­jąc się od wzru­sze­nia ra­mio­na­mi.

— Bo nie wiem co od­po­wie­dzieć, pa­nie ge­ne­ra­le.

— Ro­zu­miem. Niech więc bę­dzie, że ma pan za ma­ło żoł­nie­rzy, po­rucz­ni­ku. Szcze­rze mó­wiąc, ja rów­nież uwa­żam, że czte­ry dzie­siąt­ki to nie kom­pa­nia. Dla­te­go po­sta­no­wi­łem przy­dzie­lić wam no­wych lu­dzi. Tu jest roz­kaz. — Ka­wer Mo­nel po­ma­chał trzy­ma­ną w rę­ku kart­ką. — Obej­mie pan do­wódz­two nad Sta­jen­ny­mi. Trzy­dzie­stu czte­rech straż­ni­ków. Po­wo­dze­nia.

***

Po­ran­ne prze­cią­ga­nie się to dla każ­de­go swo­isty ry­tu­ał, jak­by wy­ko­nu­jąc te wszyst­kie ru­chy, czło­wiek sta­wał się na chwi­lę ka­pła­nem skła­da­ją­cym hołd Opie­kun­ce Snu. Pro­blem z Da­ghe­ną po­le­gał na tym, że w ta­kich chwi­lach by­ła wy­jąt­ko­wo wie­rzą­cą i za­an­ga­żo­wa­ną ka­płan­ką.

Ka­ile­an naj­pierw omal nie wy­pa­dła z łóż­ka, po­tem do­sta­ła łok­ciem po że­brach, wresz­cie coś wal­nę­ło ją w twarz. I wszyst­ko do wtó­ru prze­cią­głe­go „uuuuuch”.

— Cze­kaj — mruk­nę­ła, pró­bu­jąc owi­nąć się ko­cem. — Za­raz znaj­dę sza­blę i po­ga­da­my.

— Oj, daj spo­kój — do­bie­gło z pół­mro­ku. — Za­czy­na­my ko­lej­ny pięk­ny dzień. Za­raz przyj­dzie tu ten prze­klę­ty Szczur i bę­dzie nas uczył. I po­pra­wiał, i zmu­szał do za­pa­mię­ty­wa­nia mnó­stwa nie­po­trzeb­nych rze­czy. Po­zwól na chwi­lę przy­jem­no­ści swo­jej księż­nicz­ce. Uuuuch, ależ mia­łam sen.

W ostat­nim zda­niu cza­ił się szel­mow­ski, lek­ko roz­ma­rzo­ny uśmiech. Ka­ile­an mi­mo wszyst­ko po­czu­ła za­in­te­re­so­wa­nie.

— O na­szym Szczu­rze?

— No co ty? O... Zresz­tą, nie po­wiem ci.

— Cze­kaj no, ty... za­ra­zo, o, już wi­dzę. Wczo­raj świet­nie ją wy­ostrzy­łam, sło­wo. To o kim?

— Nie po­wiem. A że­by mnie ciach­nąć, mu­sia­ła­byś wy­leźć z łóż­ka. Już to wi­dzę.

Mia­ła ra­cję, psia­krew. Każ­de­go ran­ka wyj­ście spod ko­ca by­ło wy­zwa­niem. Ka­ile­an przy­wy­kła do noc­le­gów w róż­nych miej­scach, w szo­pach, staj­niach, na go­łej zie­mi, i są­dzi­ła, że wie, co to wy­sy­sa­ją­cy każ­dą odro­bi­nę cie­pła ziąb, ale za­mek Keh­lo­ren na­uczył ją no­wych rze­czy. Te mu­ry by­ły sta­re, mia­ły pra­wie czte­ry­sta lat i chy­ba ni­g­dy w swo­jej hi­sto­rii nie zo­sta­ły na­le­ży­cie ogrza­ne.

Dla dziew­czyn wy­bra­no kom­na­tę w jed­nej z przy­sa­dzi­stych, na­roż­nych wież, gdzie dwie ze­wnętrz­ne ścia­ny od stu­le­ci pie­ści­ły się z wia­trem i desz­czem, i chy­ba przez to prze­ję­ły część wła­ści­wo­ści jed­ne­go i dru­gie­go. By­ły lo­do­wa­te i mo­kre nie­mal przez ca­ły czas, a w jed­nym z na­roż­ni­ków skra­pla­ją­ca się no­cą wo­da two­rzy­ła ma­łą ka­łu­żę. Po­sadz­ka w do­ty­ku przy­po­mi­na­ła za­mar­z­nię­tą sa­dzaw­kę, a z su­fi­tu po­tra­fi­ła spaść za koł­nierz pod­stęp­na kro­pla. Na do­da­tek wą­skie okno wy­cho­dzi­ło na pół­noc, więc słoń­ce ni­g­dy tu nie za­glą­da­ło, a je­dy­nym źró­dłem świa­tła by­ło kil­ka świec i ma­ła lamp­ka. Żad­ne­go ko­min­ka, żad­ne­go pie­ca, na­wet ko­sza z ża­rem. Zła wen­ty­la­cja – wy­ja­śnił Ek­ken­hard, gdy po­pro­si­ły o coś ta­kie­go.

Od kil­ku dni za­sta­na­wia­ły się, czy nie le­piej by­ło­by im w lo­chu.

Da­ghe­na prze­cią­gnę­ła się jesz­cze raz, znów łok­ciem tra­fia­jąc Ka­ile­an w że­bra. W kom­na­cie znaj­do­wa­ły się dwa po­je­dyn­cze łóż­ka, ale po pierw­szej no­cy zsu­nę­ły je i spa­ły ra­zem, dzie­ląc się odro­bi­ną cie­pła. Spraw­dza­ło się to nie­źle, tyl­ko po­ran­ki, skła­da­ją­ce się z po­sztur­chi­wa­nia i prób za­wład­nię­cia obo­ma ko­ca­mi, by­ły nie­zmien­nie iry­tu­ją­ce.

— To któ­ra wy­cho­dzi i za­pa­la lam­pę? — Ka­ile­an nie za­da­ła so­bie tru­du wy­su­nię­cia gło­wy spod przy­kry­cia.

— In­ra-lon-We­ris oczy­wi­ście — ob­cy głos do­cho­dził spod ścia­ny. — Nie do przy­ję­cia jest, by księż­nicz­ka Gee’ne­ra z ro­du Fren­wel­sów wsta­wa­ła pierw­sza, pod­czas gdy jej da­ma do to­wa­rzy­stwa wy­le­gu­je się w łóż­ku.

Ko­ce po­fru­nę­ły do gó­ry, za­nim pa­dło sło­wo „księż­nicz­ka”, a przy sło­wie „to­wa­rzy­stwa” obie by­ły już na no­gach, jed­na z sza­blą, dru­ga z no­żem i bran­so­let­ką z kil­ku ka­my­ków po­wią­za­nych rze­my­kiem w rę­kach. Ko­bie­ta sie­dzą­ca pod ścia­ną skoń­czy­ła zda­nie, ma­jąc przed twa­rzą dwa ostrza i błysz­czą­cy dzi­wacz­nie ta­li­zman. Na­wet nie mru­gnę­ła.

— Ek­ken­hard uprze­dził mnie, że cze­goś ta­kie­go mo­gę się spo­dzie­wać, ale mu­szę stwier­dzić, że i tak mnie za­sko­czy­ły­ście. Noc­le­gi pod go­łym nie­bem z nie­przy­ja­ciół­mi mo­gą­cy­mi cza­ić się gdzieś w ciem­no­ściach, nie­praw­daż mo­je dro­gie? War­ty na wro­gim te­re­nie, gdy od was za­le­ży ży­cie to­wa­rzy­szy. Broń za­wsze pod rę­ką i cią­gła czuj­ność, mam ra­cję?

Ob­ca sie­dzia­ła na krze­śle z ta­ką god­no­ścią, jak­by to był tron. Wy­pro­sto­wa­na, z si­wie­ją­cy­mi wło­sa­mi za­cze­sa­ny­mi w ma­lut­ki kok, w czar­nej suk­ni zła­ma­nej tyl­ko bie­lą koł­nie­rzy­ka i man­kie­tów. Dło­nie zło­ży­ła na po­doł­ku. W bla­dej twa­rzy zwra­ca­ły uwa­gę ciem­ne prze­ni­kli­we oczy.

Ka­ile­an opu­ści­ła sza­blę.

— A mi­mo to we­szłaś tu­taj, a my cię nie usły­sza­ły­śmy. Kim je­steś? Za­wo­do­wą skry­to­bój­czy­nią?

Ko­bie­ta po­trzą­snę­ła gło­wą.

— Nie, mo­ja dro­ga. Je­stem kimś groź­niej­szym, kimś, kto mo­że po­dejść do cie­bie o każ­dej po­rze dnia i no­cy. Kimś, kto mo­że cię ubie­rać i roz­bie­rać, do­ty­kać na­gą, grze­bać w bie­liź­nie, spraw­dzać li­sty, po­dać tru­ci­znę w ja­dle i na­po­ju, wy­kraść każ­de do­ku­men­ty, od­kryć każ­dy se­kret. Kimś, ko­go nie do­strze­gasz, kto po­ru­sza się jak cień na sa­mym skra­ju wi­dze­nia, lecz za­wsze jest pod rę­ką. — Uśmiech­nę­ła się, nie­spo­dzie­wa­nie ład­nie i życz­li­wie. — Je­stem za­wo­do­wą słu­żą­cą od trzy­dzie­stu lat.

Mach­nę­ła dło­nią w stro­nę Da­ghe­ny.

— Twój nóż, skar­bie. By­ła­byś tak uprzej­ma? I to, co trzy­masz w dru­giej rę­ce też.

Da­ghe­na za­wa­ha­ła się, po czym opu­ści­ła broń.

— Do­brze. Mu­szę wspo­mnieć Ek­ken­har­do­wi, że wa­run­ki, ja­kie wam za­pew­nił, są bar­dziej niż skan­da­licz­ne. Zim­no, ciem­no i wil­got­no. Pew­nie stąd wa­sze stro­je, jak mnie­mam?

Spoj­rza­ły na sie­bie. Gru­be ko­szu­le, weł­nia­ne por­t­ki i skar­pe­ty. O co jej cho­dzi?

Ubra­na na czar­no ko­bie­ta wy­ko­na­ła ruch, jak­by za­mie­rza­ła wstać, i za­mar­ła ze szty­chem sza­bli przy pier­si.

— Nie przed­sta­wi­łaś się... mo­ja dro­ga. — Ka­ile­an po­zwo­li­ła so­bie na zło­śli­wość, ale dla pod­kre­śle­nia po­wa­gi de­li­kat­nie po­ru­szy­ła bro­nią. — Rzu­ce­nie imie­niem Szczu­ra to za ma­ło. Zbyt wie­lu go zna. We­szłaś tu bez za­pro­sze­nia, a u nas, na Wscho­dzie, moż­na do­stać za to sza­blą po łbie. Po­wiedz mi coś wię­cej al­bo zwią­że­my cię i po­cze­ka­my na na­sze­go opie­ku­na.

Ko­bie­ta opa­dła na krze­sło, po­now­nie splo­tła pal­ce na po­doł­ku i uśmiech­nę­ła się sa­my­mi ocza­mi.

— Ek­ken­hard chy­ba was nie do­ce­nia. — Prze­krzy­wi­ła gło­wę, uważ­nie mie­rząc Ka­ile­an wzro­kiem. — Wspo­mi­nał coś o dwóch gą­skach z pro­win­cji, któ­re idą na rzeź, ale nie je­ste­ście ta­kie na­iw­ne, jak są­dzi. Mam ra­cję?

Sza­bla de­li­kat­nie opar­ła się o jej mo­stek.

— Do­brze. — Uśmiech z oczu nie znik­nął. — Ty je­steś Ka­ile­an-ann-Ale­wan, przy­bra­na cór­ka Wo­za­ków Ver­dan­no, a ona to Da­ghe­na Oany­ter z ro­du We­ghe­in, z ple­mie­nia He­ary­sów. Obie ma­cie za za­da­nie wcie­lić się w wo­zac­ką księż­nicz­kę i jej to­wa­rzysz­kę i udać do zam­ku hra­bie­go Cyw­ra­sa-der-Ma­le­ga. Wa­szym za­da­niem bę­dzie spraw­dze­nie, dla­cze­go więk­szość mor­dów i za­gi­nięć w Ole­ka­dach ma miej­sce w po­bli­żu je­go ziem. Ty, dro­gie dziec­ko — spoj­rza­ła na Da­ghe­nę — masz być bar­ba­rzyń­ską księż­nicz­ką, bo two­ja uro­da, cał­kiem in­te­re­su­ją­ca zresz­tą, pa­su­je do te­go, jak miej­sco­wi wy­obra­ża­ją so­bie ta­ką oso­bę. Ka­ile­an ma od­gry­wać In­rę-lon-We­ris, Me­ekhan­kę czy­stej krwi, któ­rą księż­nicz­ka wy­naj­mu­je ja­ko to­wa­rzysz­kę i na­uczy­ciel­kę ję­zy­ka. Po­nie­waż ostat­nia wiel­ka ka­ra­wa­na ma przy­być do­pie­ro za kil­ka dni, a Wo­za­cy nie zgo­dzi­li­by się, by ich księż­nicz­ka opu­ści­ła obóz, nim wszyst­ko zo­sta­nie na­le­ży­cie przy­go­to­wa­ne, ma­my jesz­cze tro­chę cza­su, by na­uczyć was ról. Prze­ko­na­łam cię?

— Tak. — Ka­ile­an cof­nę­ła sza­blę. — Co te­raz?

— Te­raz wró­ci­cie do łóż­ka, za­nim się prze­zię­bi­cie.

Usia­dły na łóż­ku, cho­wa­jąc prze­mar­z­nię­te sto­py pod ko­ca­mi, ale wciąż trzy­ma­jąc broń na wi­do­ku. Ko­bie­ta wy­da­wa­ła się nie zwra­cać na to uwa­gi.

— Mam na imię Be­sa­ra i to mu­si wam wy­star­czyć. Mo­że­cie do mnie mó­wić pa­ni Be­sa­ro i od tej chwi­li bę­dę wa­szą na­uczy­ciel­ką ety­kie­ty. Mu­si­cie ją po­znać w ta­kim stop­niu, by wa­sza... mi­sja nie za­koń­czy­ła się za­raz za bra­mą zam­ku hra­bie­go.

— Ale...

— Ci­sza! Ja mó­wię, wy słu­cha­cie. To lek­cja pierw­sza i do­ty­czy ona zwłasz­cza cie­bie, pan­no In­ro. Je­steś da­mą do to­wa­rzy­stwa wy­naj­mo­wa­ną za pie­nią­dze. Ta­kie oso­by nie py­sku­ją, nie od­zy­wa­ją się nie­py­ta­ne i nie rzu­ca­ją po­nu­rych spoj­rzeń spode łba. Tak jak ty te­raz. Wy­pro­stuj się!

Ka­ile­an unio­sła gło­wę.

— Do­brze. Mu­sisz zro­zu­mieć, że wy­da się po­dej­rza­ne, je­śli to­wa­rzysz­ka księż­nicz­ki nie bę­dzie mia­ła choć odro­bi­ny ogła­dy. Nikt nie uwie­rzy, że człon­ki­ni kró­lew­skie­go ro­du wy­na­ję­ła dzie­wu­chę zgar­nię­tą z pa­stwi­ska. Nie do­ko­nam cu­du i nie za­mie­nię cię w za­wo­do­wą da­mę do to­wa­rzy­stwa, mó­wią­cą kil­ko­ma ję­zy­ka­mi, gra­ją­cą na kil­ku­na­stu in­stru­men­tach, cy­tu­ją­cą fi­lo­zo­fów i po­etów. Ale mo­gę cię przy­go­to­wać do ode­gra­nia two­jej ról­ki: In­ry-lon-We­ris, trze­ciej cór­ki kup­ca, któ­ry stra­cił więk­szość ma­jąt­ku, bo źle za­in­we­sto­wał. Pie­nię­dzy wy­star­czy­ło na po­sa­gi je­dy­nie dla star­szych sióstr, któ­re wy­da­ły się już i ma­ją dzie­ci. Nie­spo­dzie­wa­nie w ze­szłym ro­ku wasz oj­ciec umarł i zo­sta­łaś sa­ma. Sio­stry nie­zbyt chęt­nie przy­ję­ły­by cię pod swój dach, zresz­tą to­bie się do te­go nie spie­szy­ło. Za­miast te­go pra­co­wa­łaś ja­ko gu­wer­nant­ka, ucząc dzie­ci by­łe­go wspól­ni­ka oj­ca. Ek­ken­hard wspo­mi­nał, że umiesz czy­tać i pi­sać. Miał ra­cję?

— Tak.

— Do­sko­na­le. To ma­ły szcze­gół, ale waż­ny, ja­ko da­ma do to­wa­rzy­stwa mu­sisz to umieć. Gdy twój pra­co­daw­ca za­czął po­świę­cać ci wię­cej uwa­gi, niż po­wi­nien, ucie­kłaś i przy­ję­łaś pro­po­zy­cję księż­nicz­ki. Wo­za­ków znasz dość do­brze, bo do­ra­sta­łaś w po­bli­żu Man­del­len, a twój oj­ciec han­dlo­wał z ni­mi przez la­ta. Dla­te­go gdy księż­nicz­ka Gee’ne­ra za­czę­ła szu­kać no­wej da­my do to­wa­rzy­stwa, bo po­przed­nia nie zde­cy­do­wa­ła się na po­dróż na pół­noc, przy­ję­łaś tę pra­cę. Ja­ko sie­ro­ta bez ma­jąt­ku nie mia­łaś nic do stra­ce­nia, a księż­nicz­ka pła­ci wy­star­cza­ją­co do­brze, byś w kil­ka mie­się­cy odło­ży­ła na so­lid­ny po­sag. Na­dą­żasz, czy mó­wię za szyb­ko?

— Na­dą­żam. — Ka­ile­an po­pra­wi­ła się na łóż­ku. — Ale po co mi to?

— Bo w zam­ku hra­bie­go bę­dziesz mia­ła nie­zbyt ja­sny sta­tus. Coś mię­dzy słu­żą­cą a da­mą do to­wa­rzy­stwa. Nie­wy­klu­czo­ne, że część cza­su spę­dzisz z da­la od księż­nicz­ki. Wo­la­ła­bym te­go unik­nąć, ale są spo­tka­nia, na któ­re po pro­stu nie za­pra­sza się ko­goś spo­za ary­sto­kra­cji. Wte­dy bę­dziesz mia­ła oka­zję po­krę­cić się po zam­ku, a służ­ba za­wsze lu­bi plot­ki i opo­wie­ści. Tak na­praw­dę — spoj­rze­nie czar­nych oczu zro­bi­ło się bar­dzo po­waż­ne — two­ja ro­la jest trud­niej­sza niż jej. Wo­za­cy są dla tu­tej­szych lu­dzi cał­ko­wi­tą za­gad­ką, ban­dą bar­ba­rzyń­ców ze wschod­nich ste­pów. Na­wet w cza­sach gdy ka­ra­wa­ny Ver­dan­no jeź­dzi­ły jesz­cze po Wy­ży­nie Ly­the­rań­skiej, nie utrzy­my­wa­no z ni­mi bliż­szych kon­tak­tów, Ole­ka­dy to praw­dzi­wy mur gra­nicz­ny. Gdy­by Gee’ne­ra za­czę­ła na­gle jeść, trzy­ma­jąc łyż­kę pal­ca­mi stóp, na­wet się nie skrzy­wią, bo wia­do­mo, że wszy­scy bar­ba­rzyń­cy tak je­dzą. Ale dziew­czy­na z me­ekhań­skiej ro­dzi­ny to co in­ne­go. To cie­bie bę­dą pod­py­ty­wać o księż­nicz­kę, i to za­rów­no słu­żą­cy, jak i le­piej uro­dze­ni. Z pew­no­ścią zo­sta­niesz przed­sta­wio­na hra­bie­mu i nie­wy­klu­czo­ne, że ze­chce on po­roz­ma­wiać z to­bą na osob­no­ści. Two­ja hi­sto­ria mu­si być pro­sta, krót­ka, nie­mal ba­nal­na. Ale masz ją za­pa­mię­tać w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach, bo pew­nie nie­je­den raz bę­dziesz mu­sia­ła ją po­wtó­rzyć. Każ­dy błąd mo­że być dla was ostat­nim. Ja­kieś py­ta­nia?

— Dla­cze­go oko­li­ce Man­del­len?

— Bo stam­tąd, jak sły­sza­łam, po­cho­dzi­cie. To uła­twia spra­wę, nie mu­sisz się uczyć nazw wszyst­kich mia­ste­czek i wio­sek, nie mu­sisz za­pa­mię­ty­wać no­wych szcze­gó­łów. Po­za tym mi­mo wszyst­ko tu­tej­si cza­sem ru­sza­ją się z gór. Hra­bia wy­sy­ła lu­dzi, by ku­po­wa­li dla nie­go koń­skie uprzę­że, skó­ry czy by­dło, bo tak jest ta­niej, niż ko­rzy­stać z po­śred­nic­twa kup­ców. Bra­ta­nek hra­bie­go chęt­nie jeź­dzi na po­łu­dnie, by na Ste­pach po­lo­wać na dro­pie, wil­ki i in­ną zwie­rzy­nę. Ist­nie­je cień szan­sy, że on sam – al­bo ktoś z je­go or­sza­ku – wi­dział cię kie­dyś w in­nych oko­licz­no­ściach. Pa­mięć ludz­ka dzia­ła wy­biór­czo, ktoś mo­że za­pa­mię­tać twarz, ale nie przy­po­mni so­bie, skąd ją zna. Je­śli wspo­mnisz, że miesz­ka­łaś w oko­li­cach Man­del­len, umysł te­go ko­goś — Be­sa­ra po­stu­ka­ła pal­cem w skroń — sam do­po­wie so­bie resz­tę. Na­gle za­cznie pa­mię­tać, że wi­dział cię na ja­kiejś uli­cy, gdzie to­wa­rzy­szy­łaś oj­cu. Tak to dzia­ła.

— A jak wy­ja­śni­my to?

Ka­ile­an pod­nio­sła pra­wą dłoń, po­ka­zu­jąc zgru­bie­nia od cię­ci­wy na pal­cach.

— Łucz­nic­two to ża­den pro­blem. Na­wet wśród miej­sco­wych dziew­cząt to po­pu­lar­na roz­ryw­ka, a tu­taj nie­któ­rzy są­dzą, że na Wscho­dzie każ­dy mu­si za­bić co naj­mniej trzech Se-koh­land­czy­ków, i to za­nim bę­dzie mógł usiąść do obia­du. Uczy­łaś się strze­lać od naj­młod­szych lat, tak jak two­je sio­stry, bo ta­kie jest ży­cie na po­gra­ni­czu. Go­rzej wy­glą­da spra­wa blizn.

— Blizn?

Cien­ki pa­lec wska­zał na Da­ghe­nę.

— Ty masz bli­znę po sza­bli na le­wym bar­ku, coś, co wy­glą­da jak ślad po strza­le, któ­ra prze­szy­ła ci łyd­kę, i po­szar­pa­ną bli­znę tuż nad pra­wym bio­drem. Ona — wska­za­ła na Ka­ile­an — bli­znę na le­wym ra­mie­niu, na łyd­ce coś, co wy­glą­da jak ra­na za­da­na wi­dła­mi, na ple­cach dwa śla­dy w oko­li­cach pra­wej ner­ki oraz bli­znę po dłu­gim, ale na szczę­ście płyt­kim cię­ciu bie­gną­cym przez pra­we udo. Ład­nie się zro­sła ta ra­na, i to na­wet bez szwów.

Przez chwi­lę mil­cza­ły, skon­ster­no­wa­ne.

— Wczo­raj­sza ką­piel — Da­ghe­na by­ła szyb­sza. — Ten szczu­rzy po­miot...

— Obie­cał, że nie bę­dzie was pod­glą­dał ża­den męż­czy­zna, i do­trzy­mał sło­wa. A dzię­ki te­mu nie mu­si­cie się te­raz roz­bie­rać, że­bym mo­gła was obej­rzeć.

Przez chwi­lę mie­rzy­ły się wzro­kiem i Ka­ile­an na­gle na­bra­ła pew­no­ści, że gdy­by ta nie­wy­so­ka prze­cież, drob­na ko­bie­ta w skrom­nej suk­ni ka­za­ła, to rze­czy­wi­ście sta­ły­by te­raz z Da­ghe­ną go­łe i po­zwa­la­ły się oglą­dać jak kla­cze na tar­gu.

Bo tak ka­zał La­skol­nyk.

— Ma­cie bli­zny jak za­wo­do­wi żoł­nie­rze. Dla jed­nej czy dwóch mo­gła­bym wy­my­ślić ja­kąś ba­jecz­kę, o na­pa­dzie sprzed lat czy upad­ku z ko­nia wprost na ster­czą­cy z ogro­dze­nia gwóźdź, ale ta­kiej ko­lek­cji nie za­tu­szu­je żad­na wia­ry­god­na hi­sto­ria. Wpro­wa­dzi­my za­tem ver­dań­ski oby­czaj, zgod­nie z któ­rym nikt po­za naj­bliż­szym oto­cze­niem nie ma pra­wa zo­ba­czyć księż­nicz­ki krwi bez ubra­nia. Nie wiem, kto z wa­mi po­je­dzie, Ek­ken­hard wciąż się jesz­cze nad tym za­sta­na­wia, ale z pew­no­ścią nie bę­dzie to du­ży or­szak, więc hra­bia za­pro­po­nu­je wam kil­ka słu­żą­cych do po­sług. Trzy­maj­cie je na dy­stans, uwa­żaj­cie, co przy nich mó­wi­cie, i nie po­zwól­cie, by zo­ba­czy­ły was na­go. Ką­piel tyl­ko w to­wa­rzy­stwie In­ry, pod osło­ną ja­kichś pa­ra­wa­nów. To sa­mo do­ty­czy cie­bie, choć tu ści­słej pry­wat­no­ści nie da się tak ła­two uspra­wie­dli­wić, mo­żesz ko­rzy­stać z wo­dy po ką­pie­li jej ksią­żę­cej wy­so­ko­ści. Zro­zu­mia­ły­ście?

Przy­tak­nę­ły.

— Od te­raz wpro­wa­dza­my też kil­ka no­wych za­sad. Po pierw­sze Ka­ile­an i Da­ghe­na nie ist­nie­ją. W tej kom­na­cie prze­by­wa­ją tyl­ko In­ra i Gee’ne­ra. Tak ma­cie się do sie­bie zwra­cać i tyl­ko na te imio­na re­ago­wać. Przy czym ty, In­ro, masz za­cho­wy­wać w sto­sun­ku do księż­nicz­ki pe­łen sza­cun­ku dy­stans. Mo­że to być sza­cu­nek pod­szy­ty sym­pa­tią, ale żad­ne­go po­sztur­chi­wa­nia, prze­kli­na­nia i głu­pich od­zy­wek. Ona pła­ci ci spo­ro pie­nię­dzy, a je­śli stra­cisz tę pra­cę, nie bę­dziesz mia­ła gdzie się po­dziać, bo je­steś tyl­ko ubo­gą sie­ro­tą. Myśl w ten spo­sób, bo je­den błąd i mo­że­cie zgi­nąć. Pa­mię­taj­cie, po co tam idzie­cie. Je­śli po­dej­rze­nia Szczu­rzej No­ry są praw­dzi­we, wa­sze ży­cie za­le­ży od jed­ne­go nie­wła­ści­we­go gry­ma­su i uśmie­chu. Ro­zu­mie­cie?

Cho­le­ra, Ka­ile­an po­pra­wi­ła się na łóż­ku, na pew­no je­ste­śmy od niej sil­niej­sze i na do­da­tek ma­my broń, ale to ona tu rzą­dzi. To nie gra że­la­za i sta­li, ale pod­stę­pów i se­kre­tów. Za­ci­snę­ła dło­nie.

To nie nasz świat.

Przy­tak­nę­ła.

— Po dru­gie od te­raz ubie­ra­cie się w — Be­sa­ra uśmiech­nę­ła się uro­czo — od­po­wied­nie stro­je. Cho­dzi­ły­ście kie­dyś w su­kien­kach, praw­da? Nie, nie... to tyl­ko żar­cik, ale ko­niec z por­t­ka­mi i szy­ty­mi na mę­ską mo­dłę ko­szu­la­mi. Dla cie­bie, In­ro, mam kil­ka su­kie­nek, skrom­nych, ale w do­brym gu­ście, dla księż­nicz­ki kil­ka tra­dy­cyj­nych ver­dań­skich ubio­rów, cał­kiem ład­nych. Do te­go poń­czo­chy, bie­li­zna, tro­chę ko­sme­ty­ków. Żad­nych sza­bel, no­ży, szty­le­tów.

— Ma­my wejść z go­ły­mi rę­ka­mi mię­dzy wil­ki?

— Zdzi­wisz się, dziec­ko, ile bro­ni mo­że mieć przy so­bie skrom­na da­ma do to­wa­rzy­stwa i co moż­na zro­bić czło­wie­ko­wi za po­mo­cą zwy­kłe­go lu­ster­ka z po­le­ro­wa­nej sta­li. Po­ka­żę wam. Po trze­cie — za­kla­ska­ła ener­gicz­nie — ko­niec z chło­dem i wil­go­cią.

Drzwi otwo­rzy­ły się i wszedł Ek­ken­hard z jesz­cze jed­nym męż­czy­zną. Tasz­czy­li za­wie­szo­ny na drą­gu że­la­zny kosz wy­peł­nio­ny po brze­gi wiel­ki­mi oto­cza­ka­mi. Na­wet sie­dząc na łóż­ku, da­ło się wy­czuć bi­ją­ce od nich go­rą­co.

— Przy­nio­są jesz­cze je­den i bę­dą je wy­mie­niać kil­ka ra­zy dzien­nie. W ta­kich wa­run­kach, ja­kie ma­my tu­taj, czło­wiek wol­no my­śli i źle za­pa­mię­tu­je waż­ne rze­czy. A to bar­dzo nie­do­brze, mam ra­cję?

Obie po­pa­trzy­ły na kosz, czer­wo­ne­go z wy­sił­ku Szczu­ra i uśmiech­nę­ły się sze­ro­ko. Dzień chy­ba skoń­czy się le­piej niż wszyst­kie po­przed­nie.

— Ma pa­ni oczy­wi­ście ra­cję, pa­ni Be­sa­ro.

***

Key’la myk­nę­ła w krza­ki i przy­lgnę­ła do zie­mi. Ostra gór­ska tra­wa dra­pa­ła nie­przy­jem­nie na­gie ra­mio­na, ale ona nie zwra­ca­ła na to uwa­gi. Nee’wa by­ła już bli­sko i la­da mo­ment mo­gła ją za­uwa­żyć. Ni­g­dy jej nie znaj­dą. Ni­g­dy, ni­g­dy, ni­g­dy!

Wtu­li­ła twarz w kęp­kę mchu i wstrzy­ma­ła od­dech.

Ni­g­dy!

Sio­stra wy­szła zza drze­wa, ro­zej­rza­ła się z nie­co prze­stra­szo­ną mi­ną, otwo­rzy­ła usta, lecz po chwi­li zre­zy­gno­wa­ła z na­wo­ły­wa­nia. Nie ma sen­su na­wo­ły­wać ko­goś, kto ucie­ka, wy­krzy­ku­jąc, że już NI­G­DY nie wró­ci. Przy­naj­mniej do­pó­ki ten ktoś nie ochło­nie i sam nie bę­dzie chciał zo­stać od­na­le­zio­ny.

No i oczy­wi­ście po­zo­sta­wa­ła jesz­cze spra­wa la­su. Drzew, krza­ków, kęp tra­wy wy­glą­da­ją­cych jak sierść ja­kichś przy­cza­jo­nych be­stii, cie­ni, dziw­nych sze­le­stów, ta­jem­ni­czych od­gło­sów i te­go, że grunt – za­miast jak bo­go­wie ka­za­li le­żeć pła­sko – wzno­sił się, co­raz więk­szą stro­mi­zną, a drze­wa, tyl­ko dzię­ki ja­kimś ma­gicz­nym sztucz­kom, ro­sły pio­no­wo. I te­go, że zwy­czaj­nie dy­sza­ła po prze­bie­gnię­ciu le­d­wo po­ło­wy mi­li, bo no­gi nie przy­wy­kły do wspi­nacz­ki.

Prze­ra­ża­ją­ce miej­sce.

Key’la pa­trzy­ła, jak Nee’wa mi­ja jej kry­jów­kę i idzie da­lej. Nie ode­zwa­ła się, na­wet nie drgnę­ła, mi­mo że i twarz sio­stry, i ca­ła syl­wet­ka wy­ra­ża­ły nie­mą proś­bę. Znajdź się, znajdź się, pro­szę! Prze­pra­szam!

Nie! Ni­g­dy jej nie wy­ba­czy te­go, co po­wie­dzia­ła! Ni­g­dy! I ni­g­dy nie wró­ci do do­mu!

Wszyst­ko za­czę­ło się dziś ra­no. Obo­zo­wi­ska wciąż się roz­ra­sta­ły, ko­lej­ne wo­zy wjeż­dża­ły do do­li­ny nie­prze­rwa­nym stru­mie­niem i zaj­mo­wa­ły wy­zna­czo­ne miej­sca. Po­wsta­ło już osiem wiel­kich czwo­ro­bo­ków, a mia­ły się po­ja­wić jesz­cze dwa. Czter­dzie­ści ty­się­cy wo­zów, naj­więk­sze zgro­ma­dze­nie Ver­dan­no w hi­sto­rii. I oby nie ostat­nie, po­wta­rzał oj­ciec, a je­go po­sęp­na twarz marsz­czy­ła się wte­dy gniew­nie.

Key’la nie bar­dzo orien­to­wa­ła się w tym wszyst­kim.

Mie­li je­chać na wschód, tak wszy­scy mó­wi­li, a wy­ru­szy­li na pół­noc; mie­li ode­brać Se-koh­land­czy­kom zie­mię przod­ków, pięk­ną, wiel­ką wy­ży­nę, po któ­rej wo­zy Ver­dan­no jeź­dzi­ły przez ty­siąc lat, a wje­cha­li mię­dzy wy­so­kie, stro­me ni­czym mu­ry zam­ku szczy­ty, któ­re wy­glą­da­ły, jak­by by­ły go­to­we zmiaż­dżyć ich swo­im cię­ża­rem. Wiel­kie wo­zy bo­jo­we, wy­da­ło­by się nie­zwy­cię­żo­ne na Ste­pach, tu­taj, w ob­li­czu tych gór, sta­wa­ły się na­gle ta­kie... ta­kie kru­che. Lu­dzie w obo­zach sta­ra­li się nie pa­trzeć na ota­cza­ją­ce ich wierz­choł­ki, omi­ja­li je wzro­kiem, sku­pia­li uwa­gę na naj­bliż­szym oto­cze­niu, sprzą­ta­niu, go­to­wa­niu po­sił­ków, dba­niu o zwie­rzę­ta, ćwi­cze­niach. A wie­czo­ra­mi, gdy słoń­ce cho­wa­ło się za gra­nie, szyb­ko za­my­ka­li się w wo­zach i szli spać.

Tyl­ko nie Nee’wa. Śred­nia sio­stra wy­my­ka­ła się wie­czo­ra­mi na ja­kieś ta­jem­ni­cze spo­tka­nia, nie­zau­wa­żo­na, bo Ana’we spę­dza­ła te chwi­le w gro­nie do­ro­słych już ko­biet i pa­nien na wy­da­niu, pi­ku­jąc gru­be, skó­rza­ne ma­ty, któ­re mia­ły chro­nić grzbie­ty i bo­ki ko­ni w cza­sie wal­ki, opie­rza­jąc drzew­ce strzał, wa­rząc lecz­ni­cze ma­ści i dria­kwie. W trak­cie tych spo­tkań do­stoj­ne ma­tro­ny ob­ser­wo­wa­ły dys­kret­nie uro­dę dziew­cząt, ich zręcz­ność w pra­cy, ogła­dę, grzecz­ność i skrom­ność. Choć oj­ciec krę­cił na to no­sem i po­wta­rzał, że te sta­re ko­by­ły pa­trzą ra­czej na ich stro­je i na to, ile zło­ta i sre­bra dziew­czy­na na sie­bie za­ło­ży; jak­by i tak wszy­scy nie wie­dzie­li, ja­ki ma­ją­tek ma­ją są­sie­dzi.

Mi­mo wszyst­ko ja­sne by­ło, że naj­star­sza z sióstr wy­sta­wia się na sprze­daż. Licz­ba mło­dych męż­czyzn, któ­rzy ostat­nio przy­cho­dzi­li do kuź­ni z by­le dro­bia­zgiem do na­pra­wy, by­ła im­po­nu­ją­ca. Ich są­sie­dzi w obo­zie śmia­li się, że cór­ka na­pę­dza And’ewer­so­wi klien­tów. I ja­ko pan­na na wy­da­niu sy­pia­ła ona te­raz na wo­zie oj­ca, w spe­cjal­nie dla niej prze­zna­czo­nej czę­ści z osob­nym wej­ściem.

A Nee’wa, ko­rzy­sta­jąc z te­go, że w wo­zie sy­pial­nym zo­sta­ły we dwie, wy­my­ka­ła się wie­czo­ra­mi i wra­ca­ła do­pie­ro nad ra­nem, roz­grza­na, za­ru­mie­nio­na i zdy­sza­na. Key’la wresz­cie nie wy­trzy­ma­ła i po­wie­dzia­ła jej, że wie o tych noc­nych wy­ciecz­kach i że je­śli Nee’wa nie za­bie­rze jej ze so­bą, wszyst­ko po­wie oj­cu.

„Ty ma­ły szpic­lu”. Star­sza sio­stra wy­sy­cza­ła jej to w twarz z ta­ką mi­ną, że przez chwi­lę my­śla­ła, że Dru­ga ją ude­rzy. „Wo­ła­ła­bym, że­byś to ty umar­ła, a nie ma­ma!”.

Key’la wy­pa­dła wte­dy z sy­pial­ne­go, wy­mknę­ła się przez przej­ście w mu­rze wo­zów bo­jo­wych i po­mknę­ła w stro­nę la­su. Smyr­gnę­ła mię­dzy pnie, sły­sząc, jak sio­stra bie­gnie za nią, ale to nie mia­ło zna­cze­nia.

Jak ona mo­gła?! Jak mo­gła?!

Za­nim się zo­rien­to­wa­ła, bie­gła pod gó­rę, wspi­na­jąc się mię­dzy drze­wa­mi, cze­pia­jąc ko­rze­ni i kęp tra­wy, co­raz wy­żej i wy­żej. Na ostrym źdźble roz­cię­ła pa­lec, roz­dar­ła tu­ni­kę na ja­kiejś ga­łę­zi, prze­ci­ska­jąc się przez krza­ki, zo­sta­wi­ła na nich garść wło­sów. Nie­waż­ne.

Jak mo­gła?! Jak?!

Do­pie­ro te­raz, gdy le­ża­ła na zie­mi – wdy­cha­jąc za­pach po­szy­cia, mchu, mo­krej zie­mi, roz­kła­da­ją­cych się igieł i li­ści – po­czu­ła, jak wstrzą­sa nią szloch. Nee’wa!

Jak mo­gła?

Key’la za­pła­ka­ła bez­gło­śnie, tak jak na­uczy­ła się te­go przez dłu­gie mie­sią­ce po śmier­ci ma­my, jak­by obok spa­ła czuj­nym snem któ­raś z sióstr.

Ja też bym wo­la­ła umrzeć, że­by tyl­ko ma­ma ży­ła.

Ni­g­dy nie wró­ci! Ni­g­dy, ni­g­dy!

Z tej czę­ści la­su, gdzie znik­nę­ła Nee’wa, do­biegł ją na­gle trzask ga­łę­zi i coś jak­by stłu­mio­ny okrzyk. Dziew­czyn­ka prze­sta­ła pła­kać, wsłu­cha­ła się w na­głą ci­szę. Jej sio­stra pew­nie się prze­wró­ci­ła, po­my­śla­ła mści­wie, do­brze jej tak. Za­raz bę­dzie wra­cać, brud­na i w po­tar­ga­nym ubra­niu. I do­brze! A jak ją oj­ciec tak zo­ba­czy, to bę­dzie mia­ła ka­rę!

Cze­ka­ła, na­słu­chu­jąc kro­ków wra­ca­ją­cej sio­stry, nie­ru­cho­ma jak przy­cza­jo­ne zwie­rząt­ko. Nic. Ci­sza. Ci­sza ab­so­lut­na, umil­kły wszel­kie pta­ki i drob­ne stwo­rze­nia, i na­wet wiatr prze­stał sze­le­ścić w ko­ro­nach drzew. Las za­marł.

Key’la na­gle zo­rien­to­wa­ła się, że sa­ma sta­ra się nie drgnąć i nie­mal nie od­dy­cha, jak­by ten nie­wi­dzial­ny ca­łun ci­szy, któ­ry spo­wił oko­li­cę, i jej spę­tał człon­ki. Coś się sta­ło, coś złe­go, co ode­bra­ło głos wszel­kim ży­wym stwo­rze­niom. Wy­obraź­nia pod­su­nę­ła jej ob­raz sio­stry le­żą­cej z roz­bi­tą gło­wą w ja­kiejś ja­mie czy wy­kro­cie, i z tym ob­ra­zem złość i gniew gdzieś się ulot­ni­ły. Trze­ba biec po po­moc... Po­de­rwa­ła się, zro­bi­ła dwa kro­ki w stro­nę obo­zu i sta­nę­ła, po­ra­żo­na jed­ną my­ślą. Nie znaj­dzie już te­go miej­sca. Na­wet je­śli spro­wa­dzi po­moc, nie od­naj­dzie te­go frag­men­tu la­su, tych drzew i krze­wów. Las jest wszę­dzie ta­ki sam. A Nee’wa bę­dzie tam le­żeć w ja­kiejś dziu­rze, pó­ki nie umrze.

Jak ma­ma.

Key’la ode­tchnę­ła głę­bo­ko, otrze­pa­ła tu­ni­kę i ru­szy­ła w ślad za sio­strą. Krzyk roz­legł się le­d­wo kil­ka chwil po tym, jak stra­ci­ła ją z oczu, nie mo­gła odejść da­le­ko. By­le­by nie wpaść do tej sa­mej ja­my. Prze­szła przez za­ro­śla i zna­la­zła się na nie­wiel­kiej po­lan­ce, po­środ­ku któ­rej ro­sła po­tęż­na so­sna.

To nie ja­ma, zro­zu­mia­ła.

By­ło ich trzech, ubra­nych dzi­wacz­nie, w kap­tu­rach rzu­ca­ją­cych głę­bo­kie cie­nie na twarz. Je­den trzy­mał Nee’wę za rę­ce, dru­gi sie­dział na no­gach dziew­czy­ny i wo­dził dłoń­mi po jej cie­le: pier­siach, brzu­chu, szyi. Szep­tał coś, zbyt ci­cho, by roz­po­znać sło­wa. Ostat­ni przy­glą­dał się te­mu z bo­ku; rę­ce za­ło­żo­ne na pier­si, no­gi sze­ro­ko roz­sta­wio­ne. Ten wła­śnie ją spo­strzegł, nie zdzi­wił się, nie krzyk­nął ostrze­gaw­czo, tyl­ko oczy bły­snę­ły mu spod kap­tu­ra i wy­ko­nał krót­ki gest, a no­gi Key’li na­gle po­de­rwa­ły się w po­wie­trze, prze­le­cia­ła w po­wie­trzu do­bre dzie­sięć stóp i wal­nę­ła na zie­mię obok sio­stry. Coś spa­dło jej na ple­cy, unie­ru­cho­mi­ło.

Pa­trzy­ła, bo tyl­ko to mo­gła zro­bić, jak ten, któ­ry do­ty­kał Nee’wę, się­ga pod ubra­nie i wy­cią­ga nóż. Dłu­gi, sza­ry i bez wąt­pie­nia ostry. Od­wró­cił się ku przy­wód­cy i za­marł. Key’la ni­g­dy nie wi­dzia­ła tak ni­ja­kiej, bez­barw­nej twa­rzy. Jak­by coś spłu­ka­ło z niej wszyst­kie ko­lo­ry. I te oczy, mar­twe jak u śnię­tej ry­by.

Na­gle coś do­tknę­ło jej szyi i po­czu­ła chłód. Nóż, zro­zu­mia­ła w jed­nej, prze­ra­ża­ją­co krót­kiej chwi­li. Ta­ki sam, ja­ki gła­dził te­raz skó­rę jej sio­stry. Za­bi­ją nas – świa­do­mość te­go, co za­raz się sta­nie, pa­ra­li­żo­wa­ła jak tru­ci­zna krą­żą­ca w ży­łach. Za­bi­ją, a po­tem pój­dą so­bie, jak­by nic się nie sta­ło. W sza­rych oczach sto­ją­ce­go pod drze­wem męż­czy­zny roz­sia­dła się lo­do­wa­ta obo­jęt­ność. Wy­da­wał się znu­dzo­ny tym, co ro­bi, i tym, gdzie jest. Key’la wie­dzia­ła, ja­kiś szó­sty zmysł pod­po­wia­dał jej, że w chwi­li, gdy od­wró­ci się do nich ple­ca­mi, znik­ną z je­go pa­mię­ci. Tak nie­wie­le zna­czy­ły.

— Prze­szka­dza­cie.

To, że się ode­zwał, by­ło tak za­ska­ku­ją­ce, że z po­cząt­ku nie zro­zu­mia­ła, co mó­wi, mi­mo iż po­słu­gi­wał się me­ekhem.

— Je­ste­śmy bli­sko, ale wy prze­szka­dza­cie. Uciek­nie nam. Ale mo­że­my do­ko­nać wy­bo­ru. Jed­na umrze, dru­ga nie. Któ­ra?

Nee’wa szarp­nę­ła się, za­pisz­cza­ła. Key’lę ogar­nę­ło pa­ra­li­żu­ją­ce odrę­twie­nie. Jak to: umrze? Czym in­nym jest spo­dzie­wać się, a czym in­nym usły­szeć wy­rok, wy­po­wie­dzia­ny bez­na­mięt­nym, obo­jęt­nym to­nem.

A po­tem kil­ka rze­czy wy­da­rzy­ło się jed­no­cze­śnie.

Wę­żo­wy splot wy­sko­czył znad krze­wów ota­cza­ją­cych po­lan­kę, spadł na gło­wę te­go, któ­ry się ode­zwał, i po­cią­gnął go w tył. Męż­czy­zna na­wet nie jęk­nął, sap­nął tyl­ko, za­char­czał, wcze­pił się pal­ca­mi w dła­wią­cą gar­dło pę­tlę, a wte­dy coś wy­sko­czy­ło zza krza­ków, wy­so­ko, jak­by wy­rzu­co­ne ka­ta­pul­tą, spa­dło mu na ple­cy i szarp­nę­ło pa­zu­ra­mi, a gar­dło za­ata­ko­wa­ne­go zmie­ni­ło się w plu­ją­cy krwią kra­ter.

Męż­czyź­ni przy­trzy­mu­ją­cy sio­stry na zie­mi po­de­rwa­li się, się­gnę­li po broń. A stwo­rze­nie, któ­re ich za­ata­ko­wa­ło, już by­ło mię­dzy ni­mi.

Ten, któ­ry sie­dział na ple­cach Key’li, za­chły­snął się na­gle, za­świ­stał dzi­wacz­nie, za­to­czył do ty­łu. Dru­gi wy­dał zdu­mio­ne, peł­ne nie­do­wie­rza­nia stęk­nię­cie, coś wy­pa­dło mu z dło­ni wprost przed twarz Key’li, nie, to by­ła je­go dłoń, od­cię­ta w nad­garst­ku, pal­ce wol­no pro­sto­wa­ły się, uwal­nia­jąc rę­ko­jeść dłu­gie­go no­ża. Dziew­czyn­ka wi­dzia­ła to wy­raź­nie, dłoń by­ła bla­da, o dłu­gich pal­cach i rów­no przy­cię­tych pa­znok­ciach, ta­kie szcze­gó­ły ude­rza­ły w nią, jak­by gro­za fil­tro­wa­ła to, co dzie­je się wo­kół, nie po­tra­fi­ła­by po­wie­dzieć, ja­kie ten męż­czy­zna miał spodnie i ile zro­bił kro­ków, lecz dłoń o rów­no przy­cię­tych pa­znok­ciach za­pa­mię­ta do koń­ca ży­cia. W na­stęp­nej chwi­li ob­cy za­gul­go­tał, zła­pał się dru­gą rę­ką za szy­ję i znikł w krza­kach.

Ostat­ni z na­past­ni­ków od­sko­czył pod sto­ją­ce po­środ­ku po­lan­ki drze­wo, oparł się ple­ca­mi o pień, jak­by zma­lał, zwarł w so­bie. W obu rę­kach trzy­mał no­że.

A ten... to, co ich za­ata­ko­wa­ło, prze­pa­dło. Key’la ośmie­li­ła się unieść gło­wę, ro­zej­rzeć – nic. Dwa tru­py, trze­ci na­past­nik jak wro­śnię­ty w drze­wo, ci­sza. Nie, nie ci­sza, sze­lest z le­wej, po­tem z pra­wej, trzask ga­łąz­ki, od­głos roz­trą­ca­nych li­ści. Męż­czy­zna pod drze­wem się­gnął do kap­tu­ra, od­rzu­cił go na ple­cy. Miał ja­sne, nie­mal bla­de oczy, sza­re, jak­by szpa­ko­wa­te wło­sy, zwy­kłą twarz. Nic nad­zwy­czaj­ne­go. A jed­nak... Key’la mo­że i mi­nę­ła­by go na ja­kiejś uli­cy, nie oglą­da­jąc się ani ra­zu, lecz te­raz od­kry­ła, że nie mo­że ode­rwać wzro­ku. W męż­czyź­nie by­ło coś nie­ludz­kie­go, trzy­ma­ją­ce broń rę­ce na­wet nie drgnę­ły, pierś zda­wa­ła się nie po­ru­szać, oczy nie strze­la­ły na bo­ki. Tkwił nie­ru­cho­mo, jak spę­ta­ny za­klę­ciem, jak­by tru­py pla­mią­ce krwią zie­mię nie mia­ły z nim nic wspól­ne­go.

A po­tem ode­zwał się, a ona nic nie zro­zu­mia­ła. To by­ło krót­kie zda­nie, le­d­wo pa­rę słów rzu­co­nych obo­jęt­nym, jak­by znu­dzo­nym to­nem, i to z pew­no­ścią nie w me­ekhu. Ani w żad­nym in­nym ję­zy­ku, z któ­rym Key’la ze­tknę­ła się, ży­jąc w tym wie­lo­ple­mien­nym ko­tle, ja­kim by­ła wschod­nia gra­ni­ca.

I na­de­szła od­po­wiedź. Coś śmi­gnę­ło wo­kół pnia na wy­so­ko­ści szyi męż­czy­zny, owi­nę­ło się wo­kół niej, a je­go sa­me­go przy­ci­snę­ło do drze­wa. Oba no­że sko­czy­ły ku pę­tli, ostrza wśli­zgnę­ły się pod lin­kę, pró­bo­wa­ły ją prze­ciąć, wi­dać by­ło, jak prę­żą się mię­śnie, jak męż­czy­zna wkła­da wszyst­kie si­ły w pró­bę po­wstrzy­ma­nia nie­unik­nio­ne­go. A lin­ka prze­su­nę­ła się na­gle w pra­wo i za­raz w le­wo, na­brzmia­ła czer­wie­nią, pi­jąc krew z roz­cię­tych tęt­nic, i nie ba­cząc na ostrza no­ży, cię­ła da­lej.

Męż­czy­zna za­char­czał, po­chy­lił się tak moc­no w przód, że ode­rwał szy­ję od pnia, ale po chwi­li rzę­ził już tyl­ko i dy­go­tał, szar­pał się, orał bu­ta­mi wil­got­ną od krwi zie­mię. Oba no­że wy­pa­dły mu z rąk, a on sam za­wisł w pół­przy­sia­dzie. A lin­ka pi­ło­wa­ła da­lej, ocie­ra­jąc się o krę­gi. A po­tem z wil­got­nym mla­śnię­ciem je­den jej ko­niec znikł za drze­wem i nie­do­szły mor­der­ca upadł mię­dzy ko­rze­nie.

Ci­sza.

Ta­ka, jak przed mniej wię­cej kwa­dran­sem. Ani je­den ptak, ani jed­no zwie­rzę nie da­wa­ło zna­ku ży­cia. Las wstrzy­mał od­dech.

Sio­stry le­ża­ły na zie­mi, obok nich trzy tru­py, po ta­jem­ni­czym na­past­ni­ku ani śla­du. I na­gle gdzieś za­ćwier­kał ptak, dzię­cioł wy­stu­kał szyb­ki rytm na ko­rze po­bli­skie­go drze­wa. Ci­sza ode­szła.

— Nee’wa...

Sio­stra spoj­rza­ła na nią błęd­nym wzro­kiem, oczy mia­ła jak spodki.

— Key... Key, zna­la­złam cię.

— Tak... zna­la­złaś... Dla­cze­go szep­czesz?

— A ty?

— Nie wiem... Chodź­my do obo­zu...

Wsta­ły po­wo­li, nie pa­trząc na tru­py, wzię­ły się za rę­ce. Dłoń Nee’wy by­ła zim­na jak lód.

— Wiesz, gdzie jest obóz?

— Wy­star­czy, że bę­dzie­my szły w dół.

— Kto...?

— Nie wiem, Nee. Ale cie­szę się, że przy­szedł. Chodź. Chodź za mną.

Ru­szy­ły w dół, nie oglą­da­jąc się za sie­bie. Gdy tyl­ko wy­do­sta­ły się z po­lan­ki, a krze­wy od­cię­ły je od wi­do­ku okrop­no­ści, przy­spie­szy­ły. Key’la jed­nak za­trzy­ma­ła się na­gle, od­wró­ci­ła, szyb­kim ru­chem do­tknę­ła ust i ser­ca.

„Dzię­ku­ję”.

Roz­dział 2

Sta­jen­ni. Ken­neth spoj­rzał jesz­cze raz po twa­rzach swo­ich dzie­sięt­ni­ków i uznał, że je­śli on sam miał ta­ką mi­nę, gdy Ka­wer Mo­nel wrę­czał mu roz­kaz, to tyl­ko przy­pad­kiem unik­nął na­ga­ny za lek­ce­wa­że­nie star­sze­go stop­niem al­bo nie­sub­or­dy­na­cję. Sta­jen­ni – od­pad­ki z od­pad­ków.

Czar­ny miał ra­cję w dwóch spra­wach.

Po pierw­sze – od­dzia­ły, któ­re przy­sła­no, że­by wzmoc­nić Re­gi­ment Wschod­ni, by­ły naj­mniej war­to­ścio­we ze wszyst­kich, ja­kie do­wód­cy puł­ków mie­li pod rę­ką. Nie­któ­rzy po­su­wa­li się do te­go, że for­mo­wa­li kom­pa­nie spe­cjal­ne­go prze­zna­cze­nia, wy­bie­ra­jąc po kil­ka dzie­sią­tek – al­bo wręcz po kil­ku­dzie­się­ciu żoł­nie­rzy – z puł­ku i wy­sy­ła­li ich na wschód. Nikt, a już na pew­no ża­den nor­mal­ny ofi­cer, do­bro­wol­nie nie po­zbę­dzie się naj­lep­szych lu­dzi, nie od­da ich pod ob­ce do­wódz­two. Gdy­by nie ta nie­szczę­sna po­tycz­ka ze Szczu­ra­mi, Szó­sta naj­pew­niej na­dal sta­cjo­no­wa­ła­by w Be­len­den.

A po dru­gie, to mi­mo wszyst­ko by­li do­brzy żoł­nie­rze. Mo­że tro­chę bar­dziej nie­zdy­scy­pli­no­wa­ni, bar­dziej krnąbr­ni czy też mniej do­świad­cze­ni niż śred­nia w Gór­skiej Stra­ży, lecz na­dal straż­ni­cy. Nie na dar­mo pierw­szy kon­trakt w Stra­ży za­wie­ra­no naj­czę­ściej na rok. Na pró­bę. Po ro­ku od­cho­dzi­łeś, zo­sta­wa­łeś al­bo by­łeś mar­twy. Ża­den z tych, któ­rzy do­tar­li w Ole­ka­dy, nie słu­żył kró­cej niż rok.

Oczy­wi­ście mógł z ni­mi być ten sam pro­blem, któ­ry Ken­neth miał na po­cząt­ku ze swo­imi ludź­mi. Po­czu­cie krzyw­dy za nie­słusz­ne usu­nię­cie z ro­dzi­me­go puł­ku i prze­nie­sie­nie na ob­cy te­ren. Nie­mniej wszy­scy wie­dzie­li, że bę­dą słu­żyć pod Ka­we­rem Mo­ne­lem – Czar­nym Ka­pi­ta­nem, u bo­ku je­go Bę­kar­tów. Ken­neth nie­raz roz­ma­wiał w kan­ty­nie z in­ny­mi ofi­ce­ra­mi czy pod­ofi­ce­ra­mi i ża­den z nich na­wet się nie skrzy­wił, wspo­mi­na­jąc prze­nie­sie­nie. Służ­ba w Ole­ka­dach to był za­szczyt.